Zagroda wschodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda wschodnia
Górzyste tereny Peak District zajmuje rezerwat smoków pochodzących z okolic Edale, a fundatorami tego miejsca jest ród Greengrassów. Położona w najbardziej cywilizowanej i rozbudowanej części rezerwatu zagroda wschodnia, jest jednocześnie najczęściej odwiedzaną przez ewentualnych gości. Wykonane z ciemnej cegły budynki wznoszą się na różną wysokość, skrywając w sobie głównie pomieszczenia biurowe, medyczne oraz archiwa, ale to potężny półokrągły mur nieopodal przykuwa największą uwagę. Zapewne z powodu wystających zza niego niekiedy potężnych paszczy ogniomiotów katalońskich. Wydostana z Gringotta wyjątkowa para już bardzo wiekowych smoków o oczach zaciemnionych bielmem od roku przebywa w Peak District, będąc wyjątkowo spokojna - zapewne przez bliskość niechybnego zakończenia żywota.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
Czy Coinneach zdawał sobie sprawę kto tak naprawdę miał oprowadzać ich po rezerwacie? Absolutnie, w ogóle, nie. I właściwie nie było to nic dziwnego, Coin, choć posiadał podstawową wiedzę o sprawach szlachty, heraldyce i innych, czystokrwistych banialuków, to należał do ignorantów w tej dziedzinie. Najwięcej wiedział o własnej rodzinie, a wszystko co miało miejsce poza Puddlemere, w innych rodowych siedzibach, znał tylko ze skrawków rozmów ciotek wszelakich uchwyconych w pokoju herbacianym. Albo od Anthony'ego, który bardziej się orientował w politycznych sprawach. Coina bez reszty pochłaniały treningi i jego syn - Heath, za którym naprawdę trudno było czasem nadążyć. Choć jako staruszek robił wszystko co w jego mocy, żeby nie zostawać w tyle.
Słysząc jak Percival powstrzymał się od lordowania, uśmiechnął się nieco szerzej - z nieukrywaną wdzięcznością i odwzajemnił uścisk dłoni, jednocześnie ze śmiechem przyjmując ekscytację swojego pierworodnego.
— Spokojnie, Heath nie powinien sprawiać problemów — zapewnił Blake'a — Raczej. — Nie mógł powstrzymać się przed dodaniem tegoż słówka - kto w końcu mógł przewidzieć jak zachowa się pięciolatek? Coinneach był jego ojcem, co prawda w lwiej większości był w stanie odgadnąć myśli rodzące się w łepetynce młodego Macmillana... Jednak jasnowidzem nie był. A i oni mogli sobie z tym zadaniem nie poradzić.
— Ruszajmy więc! — zakrzyknął entuzjastycznie i porwał swojego syna w powietrze, sadzając sobie na barana. Z takiej wysokości młody chyba więcej zobaczy, prawda? Zerknął przy tym także na Percivala wysłuchując jego słów z uwagą i podążając za nim posłusznie. Cóż, te Macmillany raczej nie łapały się w typowe ramki wysoko urodzonych. Ale na pewno łapały się w stereotyp typowych Macmillanów. Szkockich łobuzów.
— Ja sam nigdy nie byłem w Rezerwacie, aż wstyd się przyznać... — mruknął. W końcu był mężem jednej z Greengrassów, powinien kiedyś chociaż zahaczyć o te rejony, zwłaszcza, że miał możliwość. A tu bubel, wolał jeździć po wrzosowiskach konno, albo szlajać się po stadionach. Chciał jak najlepiej wyedukować Heatha, a sam na tym korzystał.
— Latheri? Każdy smok w rezerwacie ma jakieś imię? Znakujecie je jakoś? — skrzywił się nieco na wzmiankę Percy'ego o karmieniu. Smoki raczej nie były roślinożerne, a Heath przeżyłby istną traumę, gdyby zobaczył jak smoczyca pożera podstawioną owcę - czy cokolwiek żywego. Od pewnego czasu sam Coinneach wstrzymywał się od polowań, żeby jego pierworodny nie przyłapał go z jakąś dziką kaczką przewieszoną przez ramię... Młody Macmillan przejawiał wielkie zainteresowanie magicznymi stworzeniami - i zwierzętami w ogóle. Jasne, łańcuch pokarmowy był naturalny, jednak... On miał dopiero pięć lat. Nie musiał jeszcze wiedzieć - i widzieć - wszystkiego.
Słysząc jak Percival powstrzymał się od lordowania, uśmiechnął się nieco szerzej - z nieukrywaną wdzięcznością i odwzajemnił uścisk dłoni, jednocześnie ze śmiechem przyjmując ekscytację swojego pierworodnego.
— Spokojnie, Heath nie powinien sprawiać problemów — zapewnił Blake'a — Raczej. — Nie mógł powstrzymać się przed dodaniem tegoż słówka - kto w końcu mógł przewidzieć jak zachowa się pięciolatek? Coinneach był jego ojcem, co prawda w lwiej większości był w stanie odgadnąć myśli rodzące się w łepetynce młodego Macmillana... Jednak jasnowidzem nie był. A i oni mogli sobie z tym zadaniem nie poradzić.
— Ruszajmy więc! — zakrzyknął entuzjastycznie i porwał swojego syna w powietrze, sadzając sobie na barana. Z takiej wysokości młody chyba więcej zobaczy, prawda? Zerknął przy tym także na Percivala wysłuchując jego słów z uwagą i podążając za nim posłusznie. Cóż, te Macmillany raczej nie łapały się w typowe ramki wysoko urodzonych. Ale na pewno łapały się w stereotyp typowych Macmillanów. Szkockich łobuzów.
— Ja sam nigdy nie byłem w Rezerwacie, aż wstyd się przyznać... — mruknął. W końcu był mężem jednej z Greengrassów, powinien kiedyś chociaż zahaczyć o te rejony, zwłaszcza, że miał możliwość. A tu bubel, wolał jeździć po wrzosowiskach konno, albo szlajać się po stadionach. Chciał jak najlepiej wyedukować Heatha, a sam na tym korzystał.
— Latheri? Każdy smok w rezerwacie ma jakieś imię? Znakujecie je jakoś? — skrzywił się nieco na wzmiankę Percy'ego o karmieniu. Smoki raczej nie były roślinożerne, a Heath przeżyłby istną traumę, gdyby zobaczył jak smoczyca pożera podstawioną owcę - czy cokolwiek żywego. Od pewnego czasu sam Coinneach wstrzymywał się od polowań, żeby jego pierworodny nie przyłapał go z jakąś dziką kaczką przewieszoną przez ramię... Młody Macmillan przejawiał wielkie zainteresowanie magicznymi stworzeniami - i zwierzętami w ogóle. Jasne, łańcuch pokarmowy był naturalny, jednak... On miał dopiero pięć lat. Nie musiał jeszcze wiedzieć - i widzieć - wszystkiego.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Naprawdę szkoda, że nie dało się latać na smokach. To dałoby tak wiele możliwości, tyle różnych sportów. Kto wie? Może powstałyby ekstremalne wyścigi na smokach, albo coś w tym guście, jako alternatywa dla skrzydlatych koni. Na pewno miałyby wzięcie, bilety wyprzedawałyby się na pniu. Chociaż... gdyby tak zrobić zawody w ujeżdżaniu smoka? Byłoby widowiskowo bez dwóch zdań, tylko skąd wziąć śmiałków na takie przedsięwzięcie? Tymi bardziej skomplikowanymi dylematami mały Heath się nie zajmował, wyobraził sobie jedynie jak fajne by były wyścigi na smokach i tyle.
- A jak blisko na ogół można podejść?- zwrócił się do ich przewodnika -Można podejść na tyle blisko, żeby ich dotknąć?- za pierwszym pytaniem zaraz poleciało następne.
Ze śmiechem dał się porwać swojemu tacie na barana. To była doskonała technika powstrzymująca małego Macmillana przed wybieganiem mocno w przód. Z barków Coinneacha mógł co najwyżej ponaglać dorosłych do szybszego marszu, żeby jak najszybciej zobaczyć smoki.
-Uhmm... takiego prawdziwego to nie, ale mam figurkę smoka! Jest taki fajny, czerwony!- poinformował radośnie Percivala.
-Jak rozpoznajesz, który smok jest który?- zainteresował się pytaniem taty i sam postanowił zadać kolejne z nich. -Latheri coś oznacza?- Heath miał coraz więcej pytań, ale to chyba nic dziwnego. Rezerwat był bardzo ciekawym miejscem.
Co do samego karmienia smoków chłopiec nie podjął tematu. Zdawał sobie sprawę z tego, że smoki są zadeklarowanymi mięsożercami i jedzą inne zwierzęta... a czasem pewnie i człowiekiem nie pogardzą, przynajmniej wedle różnych legend, ale nie zastanawiał się nigdy jak to tak właściwie wszystko się odbywa. Kiedyś pewnie się zorientuje co i jak, ale na razie żył sobie w błogiej nieświadomości, której jego tata nie zamierzał brutalnie rozwiewać.
-O... a jaki smok jest w dotyku? Będę mógł jakiegoś pogłaskać?- dziwne, że dopiero teraz zadał te ważne pytania, ale należy mu trochę wybaczyć. Wokół całkiem sporo się działo. -Ile jest smoków w rezerwacie?- nie dawał Percy'emu spokoju.
- A jak blisko na ogół można podejść?- zwrócił się do ich przewodnika -Można podejść na tyle blisko, żeby ich dotknąć?- za pierwszym pytaniem zaraz poleciało następne.
Ze śmiechem dał się porwać swojemu tacie na barana. To była doskonała technika powstrzymująca małego Macmillana przed wybieganiem mocno w przód. Z barków Coinneacha mógł co najwyżej ponaglać dorosłych do szybszego marszu, żeby jak najszybciej zobaczyć smoki.
-Uhmm... takiego prawdziwego to nie, ale mam figurkę smoka! Jest taki fajny, czerwony!- poinformował radośnie Percivala.
-Jak rozpoznajesz, który smok jest który?- zainteresował się pytaniem taty i sam postanowił zadać kolejne z nich. -Latheri coś oznacza?- Heath miał coraz więcej pytań, ale to chyba nic dziwnego. Rezerwat był bardzo ciekawym miejscem.
Co do samego karmienia smoków chłopiec nie podjął tematu. Zdawał sobie sprawę z tego, że smoki są zadeklarowanymi mięsożercami i jedzą inne zwierzęta... a czasem pewnie i człowiekiem nie pogardzą, przynajmniej wedle różnych legend, ale nie zastanawiał się nigdy jak to tak właściwie wszystko się odbywa. Kiedyś pewnie się zorientuje co i jak, ale na razie żył sobie w błogiej nieświadomości, której jego tata nie zamierzał brutalnie rozwiewać.
-O... a jaki smok jest w dotyku? Będę mógł jakiegoś pogłaskać?- dziwne, że dopiero teraz zadał te ważne pytania, ale należy mu trochę wybaczyć. Wokół całkiem sporo się działo. -Ile jest smoków w rezerwacie?- nie dawał Percy'emu spokoju.
Zajęcie przez Heatha miejsca na szerokich barkach ojca wywołało u niego ciche uczucie ulgi – czuł się jakoś spokojniej z myślą, że energiczny chłopiec nie skakał beztrosko po pomoście, gotów w każdej chwili wyrwać się do przodu; dzieci kojarzyły mu się zawsze z siłą nieokiełznaną i nieprzewidywalną, która odrobinę go przerażała – zwłaszcza, gdy przed jego oczami malowała się perspektywa karkołomnego pościgu na pięciolatkiem, w otoczeniu stworzeń, które zapewne uznałyby go za wyjątkowo natrętną muchę. Być może przesadzał, wolał jednak dmuchać na zimne: z więcej niż jednego powodu.
Kiwnął Coinneachowi głową w reakcji na słowa zapewnienia. – Niewielu czarodziejów nas odwiedza – odpowiedział, nie dodając, że w głównej mierze wynikało to z niechęci Greengrassów do wpuszczania obcych na teren rezerwatu. Według Percivala – słusznie, nie wyobrażał sobie tłumów ciekawskich ludzi przechadzających się alejkami bez jakiegokolwiek nadzoru, zresztą – zadaniem rezerwatu była przede wszystkim ochrona mieszkających na wzgórzach smoków. – Zgadza się – przytaknął, kiedy poruszył kwestię imion. – Zazwyczaj posiadają oznakowanie z symbolem rezerwatu na jednej z tylnych nóg, jednak bardziej na wypadek ewentualnej ucieczki niż na użytek tutejszych opiekunów. Oczywiście to tylko środek zapobiegawczy, otaczają nas silne zaklęcia ochronne – zaznaczył, nie chcąc, by mężczyzna pomyślał, że regularnie giną im smoki.
Jeśli sądził, że ich wycieczka minie we względnej ciszy, to srogo się pomylił – ledwie znaleźli się na pomoście, z ust Heatha popłynęła niepowstrzymana fala pytań, sprawiająca, ze Percival musiał mocno skupić się na tym, żeby o jakimś nie zapomnieć. Nie, żeby mu to przeszkadzało, wprost przeciwnie; był smokologiem, same smoki stanowiły jego życiową pasję i potrafił opowiadać o nich w nieskończoność; bardziej niż irytacją chłopiec ryzykował tym, że zostanie przegadany, albo zalany falą informacji, których wcale nie chciał usłyszeć. – To zależy, ale raczej nie za blisko. Smoki – nie licząc tych bardzo młodych i jeszcze niedojrzałych – są na ogół mocno terytorialne i nie lubią być niepokojone. Jeżeli zachodzi potrzeba, żeby się do nich zbliżyć, na przykład w przypadku konieczności podania eliksiru lub sprawdzenia zranienia, usypiamy je albo podajemy środki uspokajające. Co, jak możesz się domyślać, bywa trudne – odpowiedział z uśmiechem, odwracając się, żeby spojrzeć na chłopca. Jego entuzjazm wydawał się zaraźliwy, i Percival łapał się na tym, że rola przewodnika – przyjęta z początkową niechęcią – zaczynała mu się coraz bardziej podobać. – Czerwony, mówisz? – zainteresował się. – Ze złotymi kolcami na głowie? – dopytywał, ciekaw, czy figurka, o której mówił Heath, odzwierciedlała gatunek ogniomiota chińskiego. – Każdy wygląda inaczej – odpowiedział, pytanie wydało mu się oczywiste; zaraz potem zreflektował się jednak, orientując się, że dla kogoś, kto nie miał na co dzień do czynienia z tymi stworzeniami, mogło wcale takie nie być. – To znaczy, wszystkie posiadają jednakowe cechy gatunkowe, ale oprócz tego różnią się między sobą: wielkością, kształtem i rozmieszczeniem kolców, odcieniem łusek i skrzydeł – rozwinął swoją wcześniejszą wypowiedź. Chociaż nie pracował w rezerwacie długo, potrafił już każdego z jego podopiecznych rozpoznać z daleka – wystarczyło wiedzieć, na co patrzeć.
Nad następnym pytaniem zastanowił się przez moment. – Nie jestem pewien – odpowiedział szczerze; nie było go w rezerwacie, kiedy Latheri się wykluła. – Została nazwana po swojej matce, która była jedną z pierwszych smoczyc pod opieką rodu Greengrassów – dodał, mając nadzieję, że ta informacja rzuci trochę więcej światła na sprawę.
Nie umknął mu lekki grymas, który przemknął przez twarz starszego z Macmillanów, gdy wspomniał o karmieniu. – Jeszcze nie dostała posiłku – dodał szybko, rozumiejąc, dlaczego wizja smoka rozszarpującego owcę na oczach pięciolatka mogła nie podobać się jego ojcu. – Ale możliwe, że będzie go szukać. – Smoki, tak jak ludzie, nabierały przyzwyczajeń. Zaśmiał się cicho, słysząc kolejne z serii chłopięcych pytań; musiał przyznać, że większość z nich nie przyszłaby mu do głowy. – To zależy od gatunku. Większość ma grubą skórę pokrytą bardzo twardymi łuskami, ale mogą być różne: gładkie, chropowate, ostre – niektóre są pokryte śliską warstwą, która pod palcami przypomina szkło. Co do głaskania… Zobaczymy, co się da zrobić. – Mrugnął zaczepnie w stronę Heatha, nie chcąc składać obietnic, co do których nie był pewien, czy będzie mógł ich dotrzymać. Miał zamiar zaprowadzić ich do zamkniętego terrarium, w którym trzymali smoki zbyt młode lub zbyt chore, żeby mogły przebywać razem z resztą osobników – ale nie wiedział, w jakiej będą kondycji. – W tej chwili siedemnaście. Ostatnie dwa wykluły się w grudniu. – Pośród szalejących anomalii; odczuwał niepokój na tę myśl, że skażona magia mogła odcisnąć na malcach nieodwracalne piętno. – Zatrzymajcie się – polecił nagle, również stając w miejscu; znaleźli się na wyższej części pomostu, przebiegającej nad doliną, mniej więcej w połowie drogi do terrarium; po ich lewej stronie rozciągała się połać otwartego terenu, a dalej skrzyło się jezioro, otoczone pozbawionymi liści drzewami. Na kamienistym brzegu, pochylając się nad chlupoczącą pod rozbitym lodem wodą, stała Latheri we własnej osobie; jej pokryte łuskami ciało, długie na sześć metrów, czerniło się kilkanaście metrów od nich wyraźnie, jej pokryty kolcami łeb pochylony, skrzydła złożone – ale odbijające światło w charakterystyczny sposób. Ogon miała częściowo uniesiony, rozdzielający się na troje. – Nie widzi nas ani nie słyszy – przypomniał Percival, na wszelki wypadek – wskazując dłonią w stronę smoczycy.
Kiwnął Coinneachowi głową w reakcji na słowa zapewnienia. – Niewielu czarodziejów nas odwiedza – odpowiedział, nie dodając, że w głównej mierze wynikało to z niechęci Greengrassów do wpuszczania obcych na teren rezerwatu. Według Percivala – słusznie, nie wyobrażał sobie tłumów ciekawskich ludzi przechadzających się alejkami bez jakiegokolwiek nadzoru, zresztą – zadaniem rezerwatu była przede wszystkim ochrona mieszkających na wzgórzach smoków. – Zgadza się – przytaknął, kiedy poruszył kwestię imion. – Zazwyczaj posiadają oznakowanie z symbolem rezerwatu na jednej z tylnych nóg, jednak bardziej na wypadek ewentualnej ucieczki niż na użytek tutejszych opiekunów. Oczywiście to tylko środek zapobiegawczy, otaczają nas silne zaklęcia ochronne – zaznaczył, nie chcąc, by mężczyzna pomyślał, że regularnie giną im smoki.
Jeśli sądził, że ich wycieczka minie we względnej ciszy, to srogo się pomylił – ledwie znaleźli się na pomoście, z ust Heatha popłynęła niepowstrzymana fala pytań, sprawiająca, ze Percival musiał mocno skupić się na tym, żeby o jakimś nie zapomnieć. Nie, żeby mu to przeszkadzało, wprost przeciwnie; był smokologiem, same smoki stanowiły jego życiową pasję i potrafił opowiadać o nich w nieskończoność; bardziej niż irytacją chłopiec ryzykował tym, że zostanie przegadany, albo zalany falą informacji, których wcale nie chciał usłyszeć. – To zależy, ale raczej nie za blisko. Smoki – nie licząc tych bardzo młodych i jeszcze niedojrzałych – są na ogół mocno terytorialne i nie lubią być niepokojone. Jeżeli zachodzi potrzeba, żeby się do nich zbliżyć, na przykład w przypadku konieczności podania eliksiru lub sprawdzenia zranienia, usypiamy je albo podajemy środki uspokajające. Co, jak możesz się domyślać, bywa trudne – odpowiedział z uśmiechem, odwracając się, żeby spojrzeć na chłopca. Jego entuzjazm wydawał się zaraźliwy, i Percival łapał się na tym, że rola przewodnika – przyjęta z początkową niechęcią – zaczynała mu się coraz bardziej podobać. – Czerwony, mówisz? – zainteresował się. – Ze złotymi kolcami na głowie? – dopytywał, ciekaw, czy figurka, o której mówił Heath, odzwierciedlała gatunek ogniomiota chińskiego. – Każdy wygląda inaczej – odpowiedział, pytanie wydało mu się oczywiste; zaraz potem zreflektował się jednak, orientując się, że dla kogoś, kto nie miał na co dzień do czynienia z tymi stworzeniami, mogło wcale takie nie być. – To znaczy, wszystkie posiadają jednakowe cechy gatunkowe, ale oprócz tego różnią się między sobą: wielkością, kształtem i rozmieszczeniem kolców, odcieniem łusek i skrzydeł – rozwinął swoją wcześniejszą wypowiedź. Chociaż nie pracował w rezerwacie długo, potrafił już każdego z jego podopiecznych rozpoznać z daleka – wystarczyło wiedzieć, na co patrzeć.
Nad następnym pytaniem zastanowił się przez moment. – Nie jestem pewien – odpowiedział szczerze; nie było go w rezerwacie, kiedy Latheri się wykluła. – Została nazwana po swojej matce, która była jedną z pierwszych smoczyc pod opieką rodu Greengrassów – dodał, mając nadzieję, że ta informacja rzuci trochę więcej światła na sprawę.
Nie umknął mu lekki grymas, który przemknął przez twarz starszego z Macmillanów, gdy wspomniał o karmieniu. – Jeszcze nie dostała posiłku – dodał szybko, rozumiejąc, dlaczego wizja smoka rozszarpującego owcę na oczach pięciolatka mogła nie podobać się jego ojcu. – Ale możliwe, że będzie go szukać. – Smoki, tak jak ludzie, nabierały przyzwyczajeń. Zaśmiał się cicho, słysząc kolejne z serii chłopięcych pytań; musiał przyznać, że większość z nich nie przyszłaby mu do głowy. – To zależy od gatunku. Większość ma grubą skórę pokrytą bardzo twardymi łuskami, ale mogą być różne: gładkie, chropowate, ostre – niektóre są pokryte śliską warstwą, która pod palcami przypomina szkło. Co do głaskania… Zobaczymy, co się da zrobić. – Mrugnął zaczepnie w stronę Heatha, nie chcąc składać obietnic, co do których nie był pewien, czy będzie mógł ich dotrzymać. Miał zamiar zaprowadzić ich do zamkniętego terrarium, w którym trzymali smoki zbyt młode lub zbyt chore, żeby mogły przebywać razem z resztą osobników – ale nie wiedział, w jakiej będą kondycji. – W tej chwili siedemnaście. Ostatnie dwa wykluły się w grudniu. – Pośród szalejących anomalii; odczuwał niepokój na tę myśl, że skażona magia mogła odcisnąć na malcach nieodwracalne piętno. – Zatrzymajcie się – polecił nagle, również stając w miejscu; znaleźli się na wyższej części pomostu, przebiegającej nad doliną, mniej więcej w połowie drogi do terrarium; po ich lewej stronie rozciągała się połać otwartego terenu, a dalej skrzyło się jezioro, otoczone pozbawionymi liści drzewami. Na kamienistym brzegu, pochylając się nad chlupoczącą pod rozbitym lodem wodą, stała Latheri we własnej osobie; jej pokryte łuskami ciało, długie na sześć metrów, czerniło się kilkanaście metrów od nich wyraźnie, jej pokryty kolcami łeb pochylony, skrzydła złożone – ale odbijające światło w charakterystyczny sposób. Ogon miała częściowo uniesiony, rozdzielający się na troje. – Nie widzi nas ani nie słyszy – przypomniał Percival, na wszelki wypadek – wskazując dłonią w stronę smoczycy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Mimo, że Heath nie był w stanie poruszać się swobodnie po tym jak Coinneach wziął go na barana, to wcale nie przeszkadzało mu się swobodnie rozglądać, a głowa mu chodziła jakby była częścią nakręcanej zabawki, a nie małego czarodzieja. Także dorośli czarodzieje mieli przez chwilę czas, żeby porozmawiać w spokoju, no a potem… cóż ich przewodnika zalała fala pytań, na które teraz mały lord dostawał odpowiedzi.
-Uhm… A jak to robicie? Jakoś na odległość? - no bo skoro trzeba je uśpić do podania eliksiru, to jak sprawić, żeby zasnęły? -Rzucacie w nie eliksirem słodkiego snu?- tylko takie rozwiązanie przyszło mu do głowy.
-O no, taki właśnie. Z kolcami!- poruszył się dość gwałtownie gdy Percy opisał właśnie tego smoka o którego mu chodziło.
Chłopiec popatrzył na Percy’ego trochę pustym wzrokiem, gdy użył zwrotu „cechy gatunkowe”, cóż, po prostu nie wiedział co to takiego, ale zaraz o tym zapomniał. Dalszą część wypowiedzi ich przewodnika zrozumiał bez problemu.
Zrobił trochę rozczarowaną minę, gdy Percy przyznał się, że nie wie co oznacza imię smoczycy, ale też nie upierał się przy tym temacie. Trudno i tyle. Mały Macmillan i tak był bardzo zadowolony, że Percy odpowiada na jego pytania. Nie każdy dorosły tak robił.
-A… są raczej zimne w dotyku czy gorące?- jeszcze jedna rzecz go nurtowała. Z jednej strony trochę przypominały jaszczurki, ale z drugiej… smoki ziały ogniem a jaszczurki nie. - Oooo! – wydał z siebie cichy okrzyk na stwierdzenie, że zobaczą co da się zrobić. Już nawet otwierał usta by się dalej po dopytywać o różne rzeczy, ale na szczęście dla Percy’ego litania Heathowych pytań się skończyła, bo ich oczom ukazała się smoczyca, o której wcześniej mówił ich przewodnik. Heath prawie stanął na barkach swojego ojca, żeby trochę lepiej widzieć i uważnie przyglądał się ognistemu jaszczurowi. Mężczyźni od razu mogli zauważyć po minie chłopca, że widok smoka na żywo zrobił na nim niemałe wrażenie. Dobrze, że Coinn go mocno trzymał, bo Heath, zafascyowany widokiem gotów byłby podbiec w kierunku Latheri, żeby przyjrzeć jej się z jeszcze bliższa.
-Myślisz, że za chwilę odleci?- zobaczyć jak startuje taki smok to byłoby coś. -Urośnie jeszcze większa?- zaraz potem padło kolejne pytanie. Sześć metrów dla Heatha to było całkiem sporo i smoczyca wydawała się naprawdę duża, ale… coś mu mówiło, że Latheri wcale nie była taka duża jak na smoka.
-Uhm… A jak to robicie? Jakoś na odległość? - no bo skoro trzeba je uśpić do podania eliksiru, to jak sprawić, żeby zasnęły? -Rzucacie w nie eliksirem słodkiego snu?- tylko takie rozwiązanie przyszło mu do głowy.
-O no, taki właśnie. Z kolcami!- poruszył się dość gwałtownie gdy Percy opisał właśnie tego smoka o którego mu chodziło.
Chłopiec popatrzył na Percy’ego trochę pustym wzrokiem, gdy użył zwrotu „cechy gatunkowe”, cóż, po prostu nie wiedział co to takiego, ale zaraz o tym zapomniał. Dalszą część wypowiedzi ich przewodnika zrozumiał bez problemu.
Zrobił trochę rozczarowaną minę, gdy Percy przyznał się, że nie wie co oznacza imię smoczycy, ale też nie upierał się przy tym temacie. Trudno i tyle. Mały Macmillan i tak był bardzo zadowolony, że Percy odpowiada na jego pytania. Nie każdy dorosły tak robił.
-A… są raczej zimne w dotyku czy gorące?- jeszcze jedna rzecz go nurtowała. Z jednej strony trochę przypominały jaszczurki, ale z drugiej… smoki ziały ogniem a jaszczurki nie. - Oooo! – wydał z siebie cichy okrzyk na stwierdzenie, że zobaczą co da się zrobić. Już nawet otwierał usta by się dalej po dopytywać o różne rzeczy, ale na szczęście dla Percy’ego litania Heathowych pytań się skończyła, bo ich oczom ukazała się smoczyca, o której wcześniej mówił ich przewodnik. Heath prawie stanął na barkach swojego ojca, żeby trochę lepiej widzieć i uważnie przyglądał się ognistemu jaszczurowi. Mężczyźni od razu mogli zauważyć po minie chłopca, że widok smoka na żywo zrobił na nim niemałe wrażenie. Dobrze, że Coinn go mocno trzymał, bo Heath, zafascyowany widokiem gotów byłby podbiec w kierunku Latheri, żeby przyjrzeć jej się z jeszcze bliższa.
-Myślisz, że za chwilę odleci?- zobaczyć jak startuje taki smok to byłoby coś. -Urośnie jeszcze większa?- zaraz potem padło kolejne pytanie. Sześć metrów dla Heatha to było całkiem sporo i smoczyca wydawała się naprawdę duża, ale… coś mu mówiło, że Latheri wcale nie była taka duża jak na smoka.
Musiał przyznać, że im więcej czasu mijało, tym bardziej był pod wrażeniem ilości pytań, jakie młody lord Macmillan był w stanie wymyślić na poczekaniu; ciekawość chłopca wydawała się nieograniczona – a każda udzielona odpowiedź powodowała pojawienie się nowej fali wątpliwości. Zaśmiał się, słysząc te związane z kwestią podawania smokom mikstur, przez moment wyobrażając sobie smoczych opiekunów uczących się rzucać fiolkami do celu. – Nie, nic z tych rzeczy – ciśnięcie w nie eliksirem raczej nie odniosłoby żadnego skutku, smoki są znacznie bardziej odporne niż my – odpowiedział, spoglądając w bok, na tkwiącego na ramionach ojca Heatha. – W większości przypadków udaje się podać im miksturę po ukryciu jej w posiłku, chociaż niektóre są wyczulone na tyle, że nie tkną nic, co pachnie im nieodpowiednio. Wtedy trzeba oszołomić je najpierw zaklęciami – wyjaśnił cierpliwie. Do ostatniej z opcji uciekano się rzadko, gdy już nie było innego wyjścia, a pozostawienie trójogona samemu sobie mogłoby zaszkodzić mu znacznie bardziej niż oszołomienie. Nie bez powodu: zaufanie smoka raz zaatakowanego przez ludzi niezwykle trudno było odbudować.
Drgnął niespokojnie, kiedy chłopiec wykonał nagły manewr, przygotowując się do ratowania go przed ewentualnym upadkiem, ale zdawało się, że miejsce na barkach czarodzieja było stabilniejsze niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. – W takim razie wygląda to na ogniomiota chińskiego – zawyrokował, uśmiechając się i oddychając z ulgą, że obyło się bez przykrych wypadków. – W Anglii występują bardzo rzadko, ale mamy w rezerwacie parę ogniomiotów katalońskich, ich bliskich kuzynów – powiedział; dwa smoki, już starsze, z oczami zasłoniętymi bielmem, zostały odratowane z Banku Gringotta. – Potrafią strzelać kulami ognia na kilkadziesiąt metrów – dodał, uznając po chwili zastanowienia, że ta informacja mogłaby Heatha zainteresować.
Nie zdawał sobie sprawy, że niektóre z jego słów mogły pozostawać dla chłopca niezrozumiałe – nieczęsto miał do czynienia z dziećmi, zwłaszcza na polu zawodowym – pozostawał więc w błogiej nieświadomości własnych potknięć, starając się mimo wszystko wyjaśnić tak wiele, jak tylko był w stanie. – Smoki mają wyższą temperaturę ciała niż my, więc gdybyś dotknął wprost ich skóry, wydałaby ci się ciepła – zaczął, próbując odpowiedzieć na pytanie Heatha w sposób zarówno prosty, jak i najbliższy prawdzie. – Ale przez to, że są pokryte grubymi łuskami, ciepło nie przedostaje się na zewnątrz. No chyba, że zieją ogniem – wtedy ich ciało się rozgrzewa i samo w sobie jest zdolne oparzyć. – Nie był pewien, czy ktokolwiek próbował dotknąć smoka w trakcie, gdy ten ział ogniem, nie wiedział więc, jak dokładnie wyglądałyby konsekwencje – ale podejrzewał, że na zwęglonej skórze i mięśniach obrażenia by się nie skończyły; tak drastycznych obrazów nie chciał jednak roztaczać przed młodym lordem, zwłaszcza w obecności jego ojca.
Obserwował go kątem oka, kiedy na brzegu pojawiła się Latheri, ciekaw jego reakcji; uśmiechnął się pod nosem – wciąż pamiętał, kiedy sam zobaczył smoka na własne oczy po raz pierwszy, a choć w jego przypadku miało to miejsce znacznie później, już w trakcie stażu w ministerstwie, to był niemal pewien, że na jego twarzy musiała malować się wtedy podobna fascynacja. – To możliwe – odpowiedział, zachowanie smoczycy trudno było przewidzieć. – Tak, będzie rosła jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie osiągnie dorosłości – dodał, przenosząc spojrzenie na trójogonkę. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, gdy zginała szyję, by napić się wody ze strumienia – zanim odezwał się ponownie. – Jeżeli przejdziemy jeszcze kawałek pomostem, dotrzemy do starej oranżerii – mieszkają tam cztery młode smoki, wykluły się niedawno. Co wy na to? – tym razem to on zadał pytanie, przenosząc spojrzenie to na chłopca, to na jego ojca, nie do końca pewien, który z nich w tym wypadku miał głos decyzyjny.
Drgnął niespokojnie, kiedy chłopiec wykonał nagły manewr, przygotowując się do ratowania go przed ewentualnym upadkiem, ale zdawało się, że miejsce na barkach czarodzieja było stabilniejsze niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. – W takim razie wygląda to na ogniomiota chińskiego – zawyrokował, uśmiechając się i oddychając z ulgą, że obyło się bez przykrych wypadków. – W Anglii występują bardzo rzadko, ale mamy w rezerwacie parę ogniomiotów katalońskich, ich bliskich kuzynów – powiedział; dwa smoki, już starsze, z oczami zasłoniętymi bielmem, zostały odratowane z Banku Gringotta. – Potrafią strzelać kulami ognia na kilkadziesiąt metrów – dodał, uznając po chwili zastanowienia, że ta informacja mogłaby Heatha zainteresować.
Nie zdawał sobie sprawy, że niektóre z jego słów mogły pozostawać dla chłopca niezrozumiałe – nieczęsto miał do czynienia z dziećmi, zwłaszcza na polu zawodowym – pozostawał więc w błogiej nieświadomości własnych potknięć, starając się mimo wszystko wyjaśnić tak wiele, jak tylko był w stanie. – Smoki mają wyższą temperaturę ciała niż my, więc gdybyś dotknął wprost ich skóry, wydałaby ci się ciepła – zaczął, próbując odpowiedzieć na pytanie Heatha w sposób zarówno prosty, jak i najbliższy prawdzie. – Ale przez to, że są pokryte grubymi łuskami, ciepło nie przedostaje się na zewnątrz. No chyba, że zieją ogniem – wtedy ich ciało się rozgrzewa i samo w sobie jest zdolne oparzyć. – Nie był pewien, czy ktokolwiek próbował dotknąć smoka w trakcie, gdy ten ział ogniem, nie wiedział więc, jak dokładnie wyglądałyby konsekwencje – ale podejrzewał, że na zwęglonej skórze i mięśniach obrażenia by się nie skończyły; tak drastycznych obrazów nie chciał jednak roztaczać przed młodym lordem, zwłaszcza w obecności jego ojca.
Obserwował go kątem oka, kiedy na brzegu pojawiła się Latheri, ciekaw jego reakcji; uśmiechnął się pod nosem – wciąż pamiętał, kiedy sam zobaczył smoka na własne oczy po raz pierwszy, a choć w jego przypadku miało to miejsce znacznie później, już w trakcie stażu w ministerstwie, to był niemal pewien, że na jego twarzy musiała malować się wtedy podobna fascynacja. – To możliwe – odpowiedział, zachowanie smoczycy trudno było przewidzieć. – Tak, będzie rosła jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie osiągnie dorosłości – dodał, przenosząc spojrzenie na trójogonkę. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, gdy zginała szyję, by napić się wody ze strumienia – zanim odezwał się ponownie. – Jeżeli przejdziemy jeszcze kawałek pomostem, dotrzemy do starej oranżerii – mieszkają tam cztery młode smoki, wykluły się niedawno. Co wy na to? – tym razem to on zadał pytanie, przenosząc spojrzenie to na chłopca, to na jego ojca, nie do końca pewien, który z nich w tym wypadku miał głos decyzyjny.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Och to był jeden z jego talentów. Ciekawe który był większy, ten do zadawania pytań czy ten do latania na miotle. A może były do siebie porównywalne? To chyba tylko mógłby dobrze ocenić jego ojciec.
-O to trochę jak ze Szczotkiem… jemu też czasem dajemy jakiś eliksir w jedzeniu, chociaż czasem trzeba go zmuszać do wypicia. - przypomniał sobie jak jego pupil (należący w zasadzie do jego ojca, ale to detal), się pochorował.
-Naprawdę? Czym się te ogniomioty różnią od siebie? – zainteresował się od razu –[/b] Można je zobaczyć? -[/b] taki ogniomiot widziany z bliska to byłoby coś. -Kulami ognia?- widać było jak mały Macmillan nagle stracił cały rezon. Podczas anomalii jakie panoszyły się po Wielkiej Brytanii miał parę złych wspomnień z kulami ognia właśnie. -To może jednak im nie przeszkadzajmy?- stwierdził kręcąc się niespokojnie na barkach ojca.
Przy kolejnej wypowiedzi przewodnika Heath nie dopytywał więcej zbyt zajęty przeżywaniem wcześniejszej informacji. Na szczęście potem swoją uwagę przerzucił z powrotem na smoczycę znajdującą się przy jeziorze. Po paru chwilach mały Macmillan całkowicie zapomniał o swoim zmartwieniu. -Oooo, to będzie jeszcze większa? – zdziwił się nieco. Jemu już teraz wydawała się ogromna.
Kiedy Percy wspomniał o młodych smokach, Heathowi zaświeciły się oczy.
-Chodźmy je zobaczyć! Małe smoki muszą być ekstra! Wyglądają jak po prostu miniaturowe smoki?- widać było, że blondynek wykazuje niczym nieposkromiony entuzjazm, przy okazji z emocji prawie podskakiwał siedząc na ramionach swojego taty. Ten widać już przyzwyczajony do takich reakcji chwycił tylko Heatha mocniej, żeby mu nie zleciał i kiwnął głową w stronę Percy’ego. Cóż gdyby teraz uznał, że jednak tam nie pójdą chłopiec byłby bardzo zawiedziony. No i może nawet trochę obrażony na takie perfidne skrócenie wycieczki.
-Czy te młode smoki to tylko Trójogony? Czy może jest wśród nich jakiś inny? Naprzykład rogogon?- niby to był rezerwat Trójogonów właśnie, ale skoro mieli ogniomioty to kto wie? Może inne rasy jaszczurów też posiadali.
//rzucam na ciekawość
-O to trochę jak ze Szczotkiem… jemu też czasem dajemy jakiś eliksir w jedzeniu, chociaż czasem trzeba go zmuszać do wypicia. - przypomniał sobie jak jego pupil (należący w zasadzie do jego ojca, ale to detal), się pochorował.
-Naprawdę? Czym się te ogniomioty różnią od siebie? – zainteresował się od razu –[/b] Można je zobaczyć? -[/b] taki ogniomiot widziany z bliska to byłoby coś. -Kulami ognia?- widać było jak mały Macmillan nagle stracił cały rezon. Podczas anomalii jakie panoszyły się po Wielkiej Brytanii miał parę złych wspomnień z kulami ognia właśnie. -To może jednak im nie przeszkadzajmy?- stwierdził kręcąc się niespokojnie na barkach ojca.
Przy kolejnej wypowiedzi przewodnika Heath nie dopytywał więcej zbyt zajęty przeżywaniem wcześniejszej informacji. Na szczęście potem swoją uwagę przerzucił z powrotem na smoczycę znajdującą się przy jeziorze. Po paru chwilach mały Macmillan całkowicie zapomniał o swoim zmartwieniu. -Oooo, to będzie jeszcze większa? – zdziwił się nieco. Jemu już teraz wydawała się ogromna.
Kiedy Percy wspomniał o młodych smokach, Heathowi zaświeciły się oczy.
-Chodźmy je zobaczyć! Małe smoki muszą być ekstra! Wyglądają jak po prostu miniaturowe smoki?- widać było, że blondynek wykazuje niczym nieposkromiony entuzjazm, przy okazji z emocji prawie podskakiwał siedząc na ramionach swojego taty. Ten widać już przyzwyczajony do takich reakcji chwycił tylko Heatha mocniej, żeby mu nie zleciał i kiwnął głową w stronę Percy’ego. Cóż gdyby teraz uznał, że jednak tam nie pójdą chłopiec byłby bardzo zawiedziony. No i może nawet trochę obrażony na takie perfidne skrócenie wycieczki.
-Czy te młode smoki to tylko Trójogony? Czy może jest wśród nich jakiś inny? Naprzykład rogogon?- niby to był rezerwat Trójogonów właśnie, ale skoro mieli ogniomioty to kto wie? Może inne rasy jaszczurów też posiadali.
//rzucam na ciekawość
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 9
'k10' : 9
– Szczotkiem? – zagadnął z zainteresowaniem, zerkając na siedzącego na ojcowskich barkach chłopca. Domyślił się, że ten mówił zapewne o jakimś domowym zwierzęciu, ale zawodowa ciekawość nie pozwoliła mu nie zapytać, czym było: kugucharem, psidwakiem, czy może Macmillanowie trzymali przy posiadłości coś bardziej egzotycznego? – Przede wszystkim pochodzą z innych rejonów, więc mają trochę inną budowę – odpowiedział, wracając do tematu ogniomiotów. – Ogniomioty katalońskie mają twardsze łuski i są nieco większe od swoich kuzynów, ale z kolei chińskie są szybsze i zwinniejsze – mówił dalej, celowo nie wchodząc na kwestie subtelniejsze, jak delikatne różnice w kształcie łusek, umaszczeniu, czy schematach zachowania; wątpił, by jego rozmówca był tym zainteresowany. Uśmiechnął się, słysząc kolejne pytanie. – Właściwie to tak, ich zagroda jest zaraz przy wejściu – możemy spojrzeć na nie w drodze powrotnej. Oczywiście z daleka – dodał szybko, zerkając kontrolnie w stronę Coinneacha, jak i słysząc wahanie w głosie młodszego z Macmillanów. – Są już bardzo stare, staramy się ich nie niepokoić, o ile nie jest to konieczne – wyjaśnił. Przebywające pod opieką rezerwatu ogniomioty i tak miały już ostatnio wystarczająco dużo atrakcji – zaledwie dwa miesiące wcześniej wywołane anomaliami wyładowania zniszczyły część ogrodzenia. Percival pokręcił odruchowo barkiem; oparzenie, którego się wtedy nabawił, starając się opanować powstały chaos, już mu co prawda nie dokuczało, ale czasami odzywało się fantomowym swędzeniem.
Przeniósł spojrzenie na Latheri, kiedy to na nią skierowała się uwaga chłopca. – Tak, jej ciężar powinien przyrosnąć jeszcze o jakieś dwadzieścia procent – odparł odruchowo, dopiero po fakcie orientując się, że Heath mógł niewiele wysnuć z tej odpowiedzi. – To znaczy – tak, będzie jeszcze trochę większa. Widzisz tę gałąź, zaraz nad nią? – Wskazał palcem odpowiedni kierunek. – Jej skrzydła będą sięgać mniej więcej do tej wysokości – powiedział, starając się wyłożyć to bardziej obrazowo.
Nie był pewien, czy młode smoki zaciekawią Heatha w takim samym stopniu, co dorosłe – nie ziały jeszcze ogniem, ani nie były nawet w połowie tak silne, chwiejąc się jeszcze na nieporadnych łapach i dopiero próbując rozkładać skrzydła – ale wyglądało na to, że niewielkie gabaryty nie zmniejszyły bynajmniej poziomu ekscytacji bijącej od chłopca. – Można tak powiedzieć – odpowiedział mu, uśmiechając się i wskazując dłonią w stronę drugiego końca mostu. Zaczekał na potwierdzenie ze strony Coinneacha, po czym ruszył dalej, upewniając się, że Heath i jego ojciec wciąż podążają za nim. – Chodźmy więc – przytaknął. Cisza, która zapadła po jego słowach, nie trwała jednak długo. – Tak, młode to trójogony. Mamy w rezerwacie kilka przedstawicieli innych gatunków, ale to głównie odratowane okazy, które nie mają swoich par – odparł, myśląc o parze ogniomiotów, choć nie tylko. – Rogogona jednak niestety wśród nich nie ma, są bardzo rzadkie – dodał, mając nadzieję, że nie wywoła tą informacją zawodu u chłopca. – Tędy. Za moment powinniśmy zobaczyć dach oranżerii – oznajmił po chwili, wskazując dłonią odpowiedni kierunek, kiedy zeszli z mostu. Mieli jeszcze do pokonania kilkaset metrów, zaraz potem powinni się jednak znaleźć tuż pod szklano-metalową konstrukcją, gdzie – jak podejrzewał Percival – przyjdzie im spędzić dłuższą chwilę.
| zt? <3
Przeniósł spojrzenie na Latheri, kiedy to na nią skierowała się uwaga chłopca. – Tak, jej ciężar powinien przyrosnąć jeszcze o jakieś dwadzieścia procent – odparł odruchowo, dopiero po fakcie orientując się, że Heath mógł niewiele wysnuć z tej odpowiedzi. – To znaczy – tak, będzie jeszcze trochę większa. Widzisz tę gałąź, zaraz nad nią? – Wskazał palcem odpowiedni kierunek. – Jej skrzydła będą sięgać mniej więcej do tej wysokości – powiedział, starając się wyłożyć to bardziej obrazowo.
Nie był pewien, czy młode smoki zaciekawią Heatha w takim samym stopniu, co dorosłe – nie ziały jeszcze ogniem, ani nie były nawet w połowie tak silne, chwiejąc się jeszcze na nieporadnych łapach i dopiero próbując rozkładać skrzydła – ale wyglądało na to, że niewielkie gabaryty nie zmniejszyły bynajmniej poziomu ekscytacji bijącej od chłopca. – Można tak powiedzieć – odpowiedział mu, uśmiechając się i wskazując dłonią w stronę drugiego końca mostu. Zaczekał na potwierdzenie ze strony Coinneacha, po czym ruszył dalej, upewniając się, że Heath i jego ojciec wciąż podążają za nim. – Chodźmy więc – przytaknął. Cisza, która zapadła po jego słowach, nie trwała jednak długo. – Tak, młode to trójogony. Mamy w rezerwacie kilka przedstawicieli innych gatunków, ale to głównie odratowane okazy, które nie mają swoich par – odparł, myśląc o parze ogniomiotów, choć nie tylko. – Rogogona jednak niestety wśród nich nie ma, są bardzo rzadkie – dodał, mając nadzieję, że nie wywoła tą informacją zawodu u chłopca. – Tędy. Za moment powinniśmy zobaczyć dach oranżerii – oznajmił po chwili, wskazując dłonią odpowiedni kierunek, kiedy zeszli z mostu. Mieli jeszcze do pokonania kilkaset metrów, zaraz potem powinni się jednak znaleźć tuż pod szklano-metalową konstrukcją, gdzie – jak podejrzewał Percival – przyjdzie im spędzić dłuższą chwilę.
| zt? <3
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
22 X 1957
Stoję gdzieś pod niebem, pod nogami piach
Mam podobno iść przed siebie
Chociaż nie wiem jak
Mam podobno iść przed siebie
Chociaż nie wiem jak
Popełniasz błąd. Wnętrze krzyczy, każdy nerw skamle niczym pokrzywdzone zwierzę, nawołując rozsądek tłumiony poprzez szaleńcze bicie serca. Krew wrze pod pergaminem jasnej skóry, napędza adrenalinę, pozbawia tchu płuca, choć rozchylone płatki ust zdają się błagać o głębszy wdech. Nie zatrzymuje się, jednak nie drga gwałtownie, nawet jeśli stopy obute w ciepłe trzewiki aż proszą się o mimowolne uniesienie ciała, o wyzwolenie nerwowego drygu. Bo popełnia błąd. Ale to nic, czyż w błędach nie była najlepsza? Wzrokiem sięga wschodniej bramy, wejścia kryjącego w sobie smocze cienie, ostatnie resztki nadziei nim desperacka myśl uczepi się kolejnego marnego pomysłu, zanim głodne istnienie karmić się będzie następnym fałszem. Mogła to zrobić. Pociera smukłe palce, zziębnięte, albowiem czarne mitenki chronią tylko wnętrze ciut większych, niż u przeciętnego dziewczęcia, dłoni. Próbuje dodać sobie odwagi, rozbudzić iskrę dawno zastaną, przecież nic nie jest nielegalne, póki cię nie złapią, a Finley złapać się nie planowała. A nawet jeśli, to pragnęła wierzyć - ile można mieć w sobie wiary głuptasie, czy świat nie zdążył się już nauczyć, że ta na nic się zdaje? - że srebrny język, a raczej iście kłamliwa natura, sceniczna postawa ukrywająca pod sobą wszelkie lęki, odgoni widmo kłopotów. To nawet zabawne, iż niepewność nawiedza ją w momencie, gdy ma wykonać pierwszy krok. Przecież rankiem, kiedy słońce ledwie uniosło się na niebie, z chwilą wykonywanych obrotów, przewrotów, dramatycznego szarpania czerwonej wstęgi, wszystko wydawało się skrupulatnie zaplanowane. Ekscytację zdradzał każdy ruch, każde uniesienie rąk niby skrzydeł ptasich, wyskoki były pewniejsze, pełniejsze życia, bo Jones odradzała się z popiołów, wyobrażając sobie, że jeszcze trochę, jeszcze chwila i będzie dobrze. Odnajdzie to, co zaginęło, pod stopami miast ubitego piachu będzie tylko miękkość traw, słony pot zastąpi słodycz wrzosów i będzie już tak dobrze, będzie tak pięknie oraz ślicznie. Bo powie, padając na kolanach przed ceannard cinnidh, wyzna wszystkie swe występki, ale zapewni też o odkupieniu, przekaże miejsce pobytu ich dzieci, ich dziedzictwa i będzie wolna, od poczucia winy, od poczucia wyobcowania. Podczas wizji tak wspaniałych, nie zastanawiała się nigdy, co będzie dalej. Jak splotą się jej ścieżki, jak będzie wyglądał jej los, gdy na powrót brąz pokryje jasne kosmyki, gdy szkocki akcent z pełną mocą będzie tańczył w wypowiadanych słowach. Nigdy nie docierała dalej. Nie ośmielała się. Ale będzie lepiej, musiało być lepiej, bo serce poranione nie mogło przyjąć innej odpowiedzi, jak dziecko lękające się odrzucenia, choć doznaje go każdego dnia. Dlatego teraz tu jest, skryta, czekająca na odpowiednią okazję, przyczajona niczym kocię oczekujące tłustego wróbla. Rezerwat Trójogonów Edalskich wydawał się z jakiegoś niezrozumiałego powodu bezpieczniejszy niźli ziemie Kentu, a przecież cały kraj płonął, nigdzie bezpiecznie nie było, nałożono restrykcje, surowość wpleciono w każde prawo. Nie sądziła, by i tutaj było inaczej, a jednak popielate oczy jaśniały, głupie przekonanie, jakie ściągnie na nią rzeszę problemów, nie przyjmowało argumentów rozsądku. Ostatni wdech, słyszy pyknięcie. Pojawia się kilka sylwetek w zasięgu wzroku, dobrze ubranych, z pewnością ważnych, choć towarzyszy im młodzież oraz rozbiegane spojrzenie dorosłych. Czy są gośćmi, czy ważnymi wizytantami, nie jest to istotne, zwracają się w stronę bramy, a Fin pochylając się, zbliża się doń bezszelestnie, wtapiając się w tłum młodych ciał zafascynowanych przestrzenią przed nimi. Czy ma miejsce inspekcja różdżek? Nie może nic dostrzec, kryje się za większym ciałem, opuszcza ramiona, by być jeszcze mniejszą, by wraz z obcymi sobie ludźmi mogła wślizgnąć się na teren rzekomego wroga, jako jedna z nich. Krew szumi w uszach, ile ma sekund, nim połapią się, że nie są sami? Zanim osoba prowadząca ich w stronę budynku administracyjnego przypomni sobie, że może warto policzyć zebranych? To nic, to nic, jest czujna, spojrzenie osiada niczym motyle skrzydła na poszczególnych osobach, a gdy skręcają, tak plecami przylega do ściany. Oddycha głęboko, to nic, to nic, zawsze może powiedzieć, że się odłączyła, zgubiła grupę i po prostu poruszała się po omacku. Przymyka powieki, przywołuje obraz fal uderzających o wybrzeże, głosów, których nigdy nie usłyszy i przemyka w przeciwnym kierunku, trzymając się cieni, licząc na najmniejszą wskazówkę oraz równie tycią karę. Ile minie, nim ktoś ją dostrzeże? Czy tak smakowała wolność, jaka miała być za moment odebrana?
| ukrywanie się poziom I, nie zapuszkuj mnie pls
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ostatnio zmieniony przez Finley Jones dnia 16.04.21 17:40, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Finley Jones' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Poruszyła skostniałymi palcami, zaraz zaciskając je na swojej torbie. Głowa pulsowała jej niemiłosiernie, gdy wsłuchiwała się w odgłosy pracowników administracyjnego budynku rezerwatu. Nie spała tej nocy najlepiej, choć próbowała, a szmery krzątających się dookoła ludzi pogarszały jej już i tak mizerne samopoczucie. Tak czasami bywało; wolała unikać tłumów, szczególnie w takim stanie, gdzie każdy niepożądany impuls był jedynie kolejnym krokiem do wybuchu negatywnych emocji. Nie przeszkadzały jej odgłosy natury, ryki smoków, nawet gadatliwe motyle (także ta zadomowiona w jej pokoju szczerbówka ksieni, która wspaniałomyślnie postanowiła towarzyszyć jej w nocy, co i rusz wyrzucając z siebie słowa) nie bywały tak irytujące, jak inne osoby. Ale i tak musiało być, o czym doskonale wiedziała, choć nie do końca akceptowała. Tłumaczyła sobie nadmierną drażliwość małą ilością snu, mimo iż zdawała sobie sprawę, że wyspana też taka by była. Może odrobinę mniej, ale - wciąż.
Powiew świeżego, zimnego powietrza przywołał dziewczynę nieco do porządku i ukoił jej nerwy. W oddali dobiegł ją zgłuszony odległością ryk, sprawiając, że mogła odetchnąć. Rezerwat, jej rezerwat, tutaj mogła wyrzucić zbędne, męczące myśli z głowy, skupić się na swoich podopiecznych, poczuć bezpieczniej, niż na ulicach Londynu. Niż we własnym domu. Przełknęła ślinę, potrząsnęła torbą, sięgnęła do niej ręką, wydobywając z niej starawy notatnik. Przetarła wierzchem wolnej dłoni czoło, nim wreszcie ruszyła w kierunku zagrody dwójki odratowanych smoków. Do jej uszu dobiegły odgłosy odwiedzających, które jednak momentalnie zignorowała dla dobra własnych nerwów - byli pod odpowiednią opieką, mieli zapewne zaplanowaną całą wycieczkę, a ona była do tego wszystkiego zbędna. Skupiła się na dwójce podopiecznych rezerwatu, pozwalając zmartwieniu wypłynąć na jej oblicze. Żal. Czuła przejmujący żal na myśl o ich przeszłości i fakcie, że dopiero na koniec własnego żywota dane było im poznać odrobiny dobra. Zacisnęła zęby, po czym odetchnęła ciężko i rozłożyła swój notatnik. Szybka kontrola; najpierw skontrolować stan tej dwójki, potem przejść do najmłodszych i najżwawszych, a potem... Cóż, wszystko mogło być potem - nawet to, czego kompletnie by się nie spodziewała.
spostrzegawczość II
Powiew świeżego, zimnego powietrza przywołał dziewczynę nieco do porządku i ukoił jej nerwy. W oddali dobiegł ją zgłuszony odległością ryk, sprawiając, że mogła odetchnąć. Rezerwat, jej rezerwat, tutaj mogła wyrzucić zbędne, męczące myśli z głowy, skupić się na swoich podopiecznych, poczuć bezpieczniej, niż na ulicach Londynu. Niż we własnym domu. Przełknęła ślinę, potrząsnęła torbą, sięgnęła do niej ręką, wydobywając z niej starawy notatnik. Przetarła wierzchem wolnej dłoni czoło, nim wreszcie ruszyła w kierunku zagrody dwójki odratowanych smoków. Do jej uszu dobiegły odgłosy odwiedzających, które jednak momentalnie zignorowała dla dobra własnych nerwów - byli pod odpowiednią opieką, mieli zapewne zaplanowaną całą wycieczkę, a ona była do tego wszystkiego zbędna. Skupiła się na dwójce podopiecznych rezerwatu, pozwalając zmartwieniu wypłynąć na jej oblicze. Żal. Czuła przejmujący żal na myśl o ich przeszłości i fakcie, że dopiero na koniec własnego żywota dane było im poznać odrobiny dobra. Zacisnęła zęby, po czym odetchnęła ciężko i rozłożyła swój notatnik. Szybka kontrola; najpierw skontrolować stan tej dwójki, potem przejść do najmłodszych i najżwawszych, a potem... Cóż, wszystko mogło być potem - nawet to, czego kompletnie by się nie spodziewała.
spostrzegawczość II
I buried the unseemly urges
deep down in the ground with the roots, but it's all coming up to the surface
and I don't know how to be just standing by blankly
and I don't know how to be just standing by blankly
not getting angry
Faeleen Fancourt
Zawód : opiekunka smoków
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
endless whispers wakes me up
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Faeleen Fancourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
A potem nie było już nic. Tląca się w sercu odwaga, kruszeje z każdym bezszelestnym krokiem, każdym muśnięciem chropowatej powierzchni, oddechem na wpół wstrzymywanym. Skronie pulsują, te same dotąd otulone cierniową koroną wyrzutów sumienia, napięciem ostrzegając przed kolejnym gestem uczynionym. Ale nie potrafi przestać, ni kryć się przed światem, ni odwrócić się na pięcie i uciec. Bo wystarczy, by tylko raz dosłyszała z oddali ryk, niewyraźny a mimo to nieporównywalny do żadnego innego istnienia i nagle Finley jest w domu. Zasłuchana w pieśń potężnych bestii, niesiona wytęsknionymi obrazami zsyłanymi przez przeszłość. Nie ma w niej strachu, lecz brawura również ulatuje na wzór puchu dmuchawców, nie wie, czy to, co czyni, jest słuszne, a zarazem nie potrafi oprzeć się narastającej pokusie. To tylko zerknięcie w dobrej wierze, próbuje przekonać siebie samą, ale przecież każdy w podobne wytłumaczenie mógłby powątpiewać. Czyż nie była intruzem, obcym, nie na swojej ziemi, nawet jeśli dusza nawoływała rzewnie, chcąc na nowo tańczyć pośród dźwięków potężnych skrzydeł oraz owczych beczeń? Czy naprawdę ośmielała się liczyć na łagodniejsze traktowanie, tylko dlatego, iż była kolejnym zagubionym dzieckiem, zbyt pełnym obaw, żeby ruszyć dalej, uparcie tkwiącym w minionych chwilach, przygnieciona pasmem doznanych dotąd porażek? Jak wiele podobnych jej dziewcząt przeżywało właśnie najprawdziwsze piekło, na które ona zgodziła się dobrowolnie, czyniąc z siebie we własnych myślach istną męczennicę, albowiem tylko to pozwalało jej wciąż spoglądać na siebie w lustrze? Nie miała pojęcia, po prawdzie nie chciała nawet wiedzieć. Czyż buta nie była przywilejem młodego wieku? To samolubne przekonanie, iż doznawane cierpienie jest najgorszym z możliwych, najokropniejszym i nikt nie przeżywa równie mocno bólu, bo ten po prawdzie innych i tak nie interesuje, więc w czym problem? Tysiące głów tkwiących we własnym świecie, przekonanych o wyjątkowości posiadanego bagażu doświadczeń, któremu nie można się równać w żaden sposób. Oto kim byli, twierdziła cynicznie, rzucając krytyczne spojrzenie na otaczające ich społeczeństwo, surowe oko kierując w szczególności na siebie. Głupcami, poszukującymi własnej wielkości, a ona w szczególności głupia była. Nikt o zdrowych zmysłach przecież nie mógł wpaść na pomysł podobny jej, jednak desperacja oraz brak perspektyw potrafiły nie jednemu dodać skrzydeł. Wielka szkoda, iż panna Jones nigdy nie potrafiła latać. Przynajmniej pokój z kratami w oknie przywoływał kuszącą wizję relaksu, o ile głód oraz wyziębienie mogło być jego formą. Rozchyla wargi, pozwalając sobie na cichutkie westchnięcie. Zawiedziona poniekąd, jak łatwo ze skrzącego entuzjazmu przyszło jej przejść w popioły niepowodzenia, nawet jeśli to czaiło się nad nią z chwilą przekroczenia bram prowadzących do rezerwatu. Bo co teraz? Nie znała rozkładu tego miejsca, ani częstotliwości przemierzanych przez opiekunów ścieżek, nie zorientowała się nawet w twarzach pracowników, licząc na ten jeden zgubny łut szczęścia. Słodka Eilidh Tańcząca, gdzie ona miała ten swój durny czerep? Naprawdę sądziła, że ot tak rozwiąże swoje problemy, bo przecież to oczywiste, iż każda tajemnica kryje się na wyciągnięcie ręki? Idiotka, ma chęć fuczeć na siebie, ale jest za późno, bo przecież już tu jest, bo przecież ruszyła przed siebie, otulona cieniem i własną czujnością, omamiona śpiewem panów nieba. Nikt jeszcze nie zdążył dostrzec smukłej sylwetki, nikt nie podniósł alarmu, lecz to tylko kwestia czasu, czasu, który należało wykorzystać. Bystre, acz zastanawiająco ciekawskie popielate oczęta chłoną otoczenie, gdy umysł liczy kroki, pomstując na własną niepełnosprytność, zerknąć, a potem zwiać. Taki jest plan, to taki zwiad, robiła już wcześniej zwiady, może nieco bardziej subtelnie, może w zupełnie innej oprawie, jednak port nie mógł być aż tak różny od Derbyshire? Dobry Merlinie, ona totalnie tu zginie. Nie zdążyła w zasadzie ułożyć własnej mowy pogrzebowej - na pewno była pełna słów niecenzuralnych, odwołujących się do wątpliwej jakości intelektu, ale była przekonana, że gdzieś w tle usłyszałaby płacz Nailah. Tak, zdecydowanie Nailah by za nią płakała, przecież ciemnoskóra bogini była najlepsza, najłaskawsza, najmilsza - kiedy kobieca sylwetka pojawiła się w zasięgu wzroku, z nosem wciśniętym w notatnik, z brwiami zmarszczonymi w zamyśleniu, kuszącymi do wciśnięcia palca między nimi, jakby głębokość podobnej zmarszczki odzwierciedlała podobną głębię pogrążenia się we własnych bolączkach. Zareagowała instynktownie - i dosyć głupio - natychmiast się cofając, chowając, przylegając plecami do ściany. O ile bezruch mógł pozostać niezauważony, tak gwałtowny gest już zdecydowanie ściągnął uwagę. I Fin zginie, umrze, padnie trupem. A nawet nie zagrała na dudach dla swojego nieśmiałka. Przełyka ślinę, bierze głębszy wdech, to nic, to kolejny dzień na scenie, nie jesteś Finley, nie jesteś Finellą, ani nawet Ellą. Igrająca z ogniem to twój przydomek i czas się sparzyć. Tęczówki szklą się okrutnie, dolna warga zostaje przygryziona, kiedy nieśmiało, z całkowitym zagubieniem na buzi, wychyla się niczym dziecko, które nie wie, czy zostało przyłapane na gorącym uczynku, czy też właśnie doznało największej zdrady z możliwych, zranienia do żywego.
- Connor? - pyta cichutko, z nadzieją, z tym nieznośnym drżeniem niosącym sobą niepewne ciepło. Pamiętała je, nienawidziła go równie mocno. Ufność przeradza się w zaskoczenie, następnie w cios odbijający się w rysach twarzy, jakby azjatka rzuciła weń lamino bez ostrzeżenia. Chyba pociąga nosem, unosząc dłonie w zrezygnowaniu, jakby się poddawała całkowicie, bo oczekiwanego Connora nie było. Pozostała jedynie Faeleen.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Connor? - pyta cichutko, z nadzieją, z tym nieznośnym drżeniem niosącym sobą niepewne ciepło. Pamiętała je, nienawidziła go równie mocno. Ufność przeradza się w zaskoczenie, następnie w cios odbijający się w rysach twarzy, jakby azjatka rzuciła weń lamino bez ostrzeżenia. Chyba pociąga nosem, unosząc dłonie w zrezygnowaniu, jakby się poddawała całkowicie, bo oczekiwanego Connora nie było. Pozostała jedynie Faeleen.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ostatnio zmieniony przez Finley Jones dnia 16.04.21 17:39, w całości zmieniany 1 raz
Czasami wystarczył jeden krok, by zostać wciągniętym w wir nieznanego losu, jego decyzji i konsekwencji; jeden ruch, by poczuć, jak serce staje na moment, by zaraz puścić się szaleńczym biegiem przed siebie, gnane jednocześnie przerażeniem, i ekscytacją. Doskonale to znała. Wiedziała, co potrafiło dziać się z człowiekiem, gdy pod wpływem własnych nieprzemyślanych i szybkich, impulsywnych decyzji - podejmowanych w dobrej wierze lub nie - zmuszony był mierzyć się z czymś, na co nie był gotowy. Mierzyć się z późniejszą, brutalną i dobitną, rzeczywistością, która nie przyjmowała żadnych wytłumaczeń. Sama taka była. Impulsywna, szybka, potrafiła najpierw działać, a dopiero później myśleć, nie raz przez to wpakowując się w kłopoty, obrywając za własne lekkomyślne decyzje. Ale lubiła to. Lubiła czuć, jak jej serce próbuje się wyrwać z klatki piersiowej, lubiła szum w uszach, który zagłuszał wszelkie głosy rozsądku, kochała adrenalinę napędzającą ją do działania. Adrenalinę, paradoksalnie, sprawiającą, że była spokojniejsza. Że nie czuła, jak każdy milimetr jej ciała rwie się do działania, bo przecież działała już wcześniej.
Ale nienawidziła, gdy lekkomyślność innych oddziaływała na nią samą. Być może była hipokrytką, gdy paląca wściekłość roztaczała się po jej ciele, kiedy musiała przyjmować na siebie konsekwencję czynów osoby, która nie była nią. Starała się wtedy nie myśleć, że przecież inni musieli się czuć tak przy niej; może to tak napędzało jej złość. W ogóle starała się nie myśleć o uczuciach otaczających jej osób. Brakowało jej empatii, która pozwalałaby wczuć się w emocje drugiej osoby bardziej, niż powierzchownie. Potrafiła przejmować się czyimś losem, w końcu codziennie bała się o własną rodzinę, w końcu nawet los mugoli, tak dotąd obojętnych, kuł ją w oczy, jednak gdy szło stanąć Faeleen naprzeciwko czyjegoś bólu, smutku... Czuła się bezradna. Zagubiona i może nawet zwyczajnie głupia. Nigdy nie wiedziała, co powinna robić w takich sytuacji. Jak reagować, jak pocieszać. Dlatego kiedy obróciła głowę, dostrzegając z boku gwałtowny ruch, a zaraz po nim - zagubioną, żałośnie wyglądającą dziewczynę, momentalnie zmarszczyła brwi. W milczeniu spoglądała na obcą wypowiadającą czyjeś imię, a bruzda na czole pogłębiła się wyraźnie na kolejne gesty dziewczyny. Wreszcie odchrząknęła, w ten sposób odganiając zażenowanie, jakie nagle ją dopadło.
— Co pani tutaj robi? — zapytała gwałtownie i głośnie, nieco ostro, podchodząc szybkim krokiem do dziewczyny, by móc przyjrzeć jej się dokładniej. Nie zapytała o tajemniczego, nieznanego Connora, nie był w tym momencie istotny. Istotny był fakt, że stała przed nią osoba, której nie powinno tutaj być. Z którą nie wiedziała, co zrobić. Odchrząknęła, orientując się nagle, ze jej głos brzmiał ostrzej, niż zamierzała. Dostrzegała zaszklone spojrzenie, a ono mimowolnie nakazywało jej złagodnieć, chociażby po to, by nie pogorszyć sytuacji. Przełknęła ślinę i odetchnęła. — Z kim pani tutaj weszła? — dodała jeszcze, tym razem łagodniej i spokojniej, uważnie przyglądając się twarzy młodej kobiety. Grupa odwiedzających już jakiś czas temu minęła plac i ruszyła dalej, ale Fancourt nie wykluczała opcji, w której nieznajoma zwyczajnie oddaliła się od swojej grupy. A może znalazła się w rezerwacie w jeszcze jakiś inny sposób - tego już musiała się dowiedzieć.
Ale nienawidziła, gdy lekkomyślność innych oddziaływała na nią samą. Być może była hipokrytką, gdy paląca wściekłość roztaczała się po jej ciele, kiedy musiała przyjmować na siebie konsekwencję czynów osoby, która nie była nią. Starała się wtedy nie myśleć, że przecież inni musieli się czuć tak przy niej; może to tak napędzało jej złość. W ogóle starała się nie myśleć o uczuciach otaczających jej osób. Brakowało jej empatii, która pozwalałaby wczuć się w emocje drugiej osoby bardziej, niż powierzchownie. Potrafiła przejmować się czyimś losem, w końcu codziennie bała się o własną rodzinę, w końcu nawet los mugoli, tak dotąd obojętnych, kuł ją w oczy, jednak gdy szło stanąć Faeleen naprzeciwko czyjegoś bólu, smutku... Czuła się bezradna. Zagubiona i może nawet zwyczajnie głupia. Nigdy nie wiedziała, co powinna robić w takich sytuacji. Jak reagować, jak pocieszać. Dlatego kiedy obróciła głowę, dostrzegając z boku gwałtowny ruch, a zaraz po nim - zagubioną, żałośnie wyglądającą dziewczynę, momentalnie zmarszczyła brwi. W milczeniu spoglądała na obcą wypowiadającą czyjeś imię, a bruzda na czole pogłębiła się wyraźnie na kolejne gesty dziewczyny. Wreszcie odchrząknęła, w ten sposób odganiając zażenowanie, jakie nagle ją dopadło.
— Co pani tutaj robi? — zapytała gwałtownie i głośnie, nieco ostro, podchodząc szybkim krokiem do dziewczyny, by móc przyjrzeć jej się dokładniej. Nie zapytała o tajemniczego, nieznanego Connora, nie był w tym momencie istotny. Istotny był fakt, że stała przed nią osoba, której nie powinno tutaj być. Z którą nie wiedziała, co zrobić. Odchrząknęła, orientując się nagle, ze jej głos brzmiał ostrzej, niż zamierzała. Dostrzegała zaszklone spojrzenie, a ono mimowolnie nakazywało jej złagodnieć, chociażby po to, by nie pogorszyć sytuacji. Przełknęła ślinę i odetchnęła. — Z kim pani tutaj weszła? — dodała jeszcze, tym razem łagodniej i spokojniej, uważnie przyglądając się twarzy młodej kobiety. Grupa odwiedzających już jakiś czas temu minęła plac i ruszyła dalej, ale Fancourt nie wykluczała opcji, w której nieznajoma zwyczajnie oddaliła się od swojej grupy. A może znalazła się w rezerwacie w jeszcze jakiś inny sposób - tego już musiała się dowiedzieć.
I buried the unseemly urges
deep down in the ground with the roots, but it's all coming up to the surface
and I don't know how to be just standing by blankly
and I don't know how to be just standing by blankly
not getting angry
Faeleen Fancourt
Zawód : opiekunka smoków
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
endless whispers wakes me up
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Rozpościerało się przed nią tak wiele ścieżek, lecz każda zdawała się prowadzić donikąd, wszelkim zakrętem, nierównością wywołując spowolnienie kroku, nabieranie głębszego oddechu jakby ten miał zaraz zeń ulecieć niczym wszelkie płonne nadzieje, jakie pokładała w kolejnym ruchu. W końcu próbowała je opuścić, stworzyć własny szlak, podążać w niespodziewanym kierunku, nawet jeśli cel wciąż zdawał się pozostawać taki sam - na próżno. Gąszcze losu oraz sploty wydarzeń ponownie stawiały ją na tym samym rozwidleniu, a intuicja niczym szepty niesione przez liście drzew, nakazywała wybrać między jedną co gorszą drogą. Nawet teraz je dostrzegała, którą więc winna obrać? Czy tą, w której wzniesie różdżkę, zaklęciem przecinając powietrze? Tą, gdzie przyjdzie jej uciec prędko, zdając się na własną zwinność oraz zaskoczenie, jakie odmalowało się przez ułamek sekundy na ładnej buzi nieznajomej azjatki? A może winna uczynić to, co powoli stawało się dlań tak naturalne, niczym oddychanie? Trzepot serca odmierzał czas, uderzając w rytmie pustego co dalej, co dalej. Ale Finnie już wie. Wie, że nie użyje czarów, niezbyt pewna własnych umiejętności, niegarnąca się do tego, by zaatakować kogoś na jego własnym terenie, kogoś, kto nie zaszkodził jej wcale. Prędka ewakuacja również na nic się zda, bo chociaż ona powstrzyma się od uroków, to skąd pewne, że druga strona uczyni to samo? Musi więc kłamać. To nie takie trudne, fałszem karmiła już nie raz obcych, bliskich, samą siebie. Łgarstwa tańczyły na języku, gładko opuszczały miękkość zaróżowionych warg, kryjąc się pod cienkim materiałem półprawd. Czy i tym razem osiądą bez większych problemów na smukłej sylwetce tutejszej opiekunki? Czy przyjmie w siebie ofiarowany jad, wcześniej przekazany jako lekarstwo rozjaśniające wszelkie nieporozumienia? Nie mogło być inaczej, Jones nie mogła jeszcze zaprzepaścić tej szansy, możliwości przekonania się, czy i tym razem trafiła na ślepy zaułek, czy może jednak zbliżyła się chociaż trochę do tego, co zniknęło i prawdopodobnie nigdy już nie powróci. Drgnęła, widocznie, może ze strachu, może z odczuwanej niepewności odbijającej się w rysach twarzy. Cofnęła się na widok gwałtownego zbliżenia, jednak stanęła zaraz w bezruchu, ukazując, iż nie miała zamiaru czmychnąć przed ciemnowłosą wiedźmą. Ręce powoli opuściła, tym razem splatała je ze sobą, to rozplatała, pocierała długie palce, rozcierała stawy, pokazując jawną nerwowość, brak brawury drzemiącej w błękitnych liniach żył, a zarazem swoiste zrezygnowanie, jakby godziła się ze swoim przeznaczeniem i potulnie czekała na karę. Ramiona opadły przy pierwszym pytaniu, ostrym, surowym, zmuszającym je do mimowolnego ich skulenia. Nadal nie radziła sobie z silną ekspresją uczuć drugiej osoby, widmo krzyku na dobre zaszkliło szarość spojrzenia, skrząc się łzami w ich kąciku. Otworzyła usta, następnie je zamknęła, wykonała gest, jakby chciała się zbliżyć, ale nazbyt się obawiała tego, więc zamarła w połowie ruchu, powracając do poprzedniej pozycji. Co dalej, co dalej śpiewało serce, dudniąc w uszach, pompując wrzącą w rozterce krew, nakazując, by tancerka ruszyła w drogę.
- J-ja...ah - przygryza dolną wargę, wzrokiem opadając na czubki własnych butów, kiedy czerwień pokryła policzki, na wspomnienie incydentu sprzed lat, które nadal ją zwykło dręczyć po nocach, wprawiając w najszczersze zażenowanie - Przepraszam - wyszeptała cichutko, dłońmi sięgając do jasnych kosmyków włosów, upiętych w dwa luźne kucyki opadające po obu stronach buzi, pociągnęła za nie, chcąc się oponować - C-Connor. On mnie tu przyprowadził - odpowiedziała wreszcie, zaraz jednak zamrugała prędko, orientując się, że to nie mogło zbyt wiele wyjaśnić Fancourt - On mnie tu zaprosił, bo obiecał, wie pani? Tak na mały palec, że zabierze mnie w najbardziej niezwykłe miejsce na świecie i kiedy zapytałam, czy ma na myśli rezerwat, to pokiwał głową, mówiąc, że dla jego laleczki wszystko - ciemniejsze brwi zmarszczyły się delikatnie, jakby odtwarzała podobną scenę w myślach - Ale nie jestem jego laleczką - odburknęła, trochę urażona na podobne stwierdzenie, potrząsnęła zaraz głową, pociągając się za kucyki - Wydawał się miły - pociągnęła nosem, nie panując nad dreszczami, jakie wstrząsnęły jej ciałem - Weszliśmy razem z większą grupą, ale kazał mi tu poczekać, bo ma zamiar zrobić mi niespodziankę. I chyba zrobił - tym razem twarz chowa za jasnymi kosmykami, upięte pukle unosząc, niemożliwie upokorzona - Sądząc po pani reakcji, dosyć brzydką. A to oz-oznacza, ż-że sobie ze mnie okrutnie z-zakpił, a a t-teraz będę m-mieć kłopoty, b-bo nie potrafię być normalna i pójść do kawiarni j-jak k-każda i-inna d-dziewczyna - zatrzepotała rzęsami, próbując odgonić łzy, jednak to nie powstrzymało łamiącego się głosu, zranienia do żywego niewieściego serca - A-ale to pani nie i-interesuje, d-dlatego przepraszam, może p-pani mnie zakuć, a-albo rzucić s-smokom na pożarcie, p-przynajmniej będę mieć p-pewność, że są t-tak ładne, jak na r-rysunkach - w zrezygnowaniu uniosła ręce, jakby czekała, aż magiczne kajdany zamkną się na cienkich nadgarstkach. W wyobraźni widziała postać Cilliana, czyniącego podobny gest, mówiącego, iż jeśli ma być skazany, to tylko za miłość, którą opisuje i trochę zrobiło się jej niedobrze, dzięki czemu bladość, jaka zagościła na licach dziewczęcia była jak najbardziej rzeczywista - Jestem bardzo głupia, prawda? - zapytała niemal szeptem, popielate tęczówki zetknęły się z ciemnym brązem obcej kobiety, niebywale zranione. Zostać bowiem wystawioną do wiatru to jedno, ale do tego zostać niesłusznie - nawet jeśli w zasadzie słusznie - oskarżoną o wdarcie się na teren rezerwatu, to już zdecydowanie inny rodzaj upokorzenia, z którym młode dziewczątko ewidentnie sobie nie radziło. Czy Faeleen była w stanie to dostrzec?
| kokieteria I, kłamstwo II
- J-ja...ah - przygryza dolną wargę, wzrokiem opadając na czubki własnych butów, kiedy czerwień pokryła policzki, na wspomnienie incydentu sprzed lat, które nadal ją zwykło dręczyć po nocach, wprawiając w najszczersze zażenowanie - Przepraszam - wyszeptała cichutko, dłońmi sięgając do jasnych kosmyków włosów, upiętych w dwa luźne kucyki opadające po obu stronach buzi, pociągnęła za nie, chcąc się oponować - C-Connor. On mnie tu przyprowadził - odpowiedziała wreszcie, zaraz jednak zamrugała prędko, orientując się, że to nie mogło zbyt wiele wyjaśnić Fancourt - On mnie tu zaprosił, bo obiecał, wie pani? Tak na mały palec, że zabierze mnie w najbardziej niezwykłe miejsce na świecie i kiedy zapytałam, czy ma na myśli rezerwat, to pokiwał głową, mówiąc, że dla jego laleczki wszystko - ciemniejsze brwi zmarszczyły się delikatnie, jakby odtwarzała podobną scenę w myślach - Ale nie jestem jego laleczką - odburknęła, trochę urażona na podobne stwierdzenie, potrząsnęła zaraz głową, pociągając się za kucyki - Wydawał się miły - pociągnęła nosem, nie panując nad dreszczami, jakie wstrząsnęły jej ciałem - Weszliśmy razem z większą grupą, ale kazał mi tu poczekać, bo ma zamiar zrobić mi niespodziankę. I chyba zrobił - tym razem twarz chowa za jasnymi kosmykami, upięte pukle unosząc, niemożliwie upokorzona - Sądząc po pani reakcji, dosyć brzydką. A to oz-oznacza, ż-że sobie ze mnie okrutnie z-zakpił, a a t-teraz będę m-mieć kłopoty, b-bo nie potrafię być normalna i pójść do kawiarni j-jak k-każda i-inna d-dziewczyna - zatrzepotała rzęsami, próbując odgonić łzy, jednak to nie powstrzymało łamiącego się głosu, zranienia do żywego niewieściego serca - A-ale to pani nie i-interesuje, d-dlatego przepraszam, może p-pani mnie zakuć, a-albo rzucić s-smokom na pożarcie, p-przynajmniej będę mieć p-pewność, że są t-tak ładne, jak na r-rysunkach - w zrezygnowaniu uniosła ręce, jakby czekała, aż magiczne kajdany zamkną się na cienkich nadgarstkach. W wyobraźni widziała postać Cilliana, czyniącego podobny gest, mówiącego, iż jeśli ma być skazany, to tylko za miłość, którą opisuje i trochę zrobiło się jej niedobrze, dzięki czemu bladość, jaka zagościła na licach dziewczęcia była jak najbardziej rzeczywista - Jestem bardzo głupia, prawda? - zapytała niemal szeptem, popielate tęczówki zetknęły się z ciemnym brązem obcej kobiety, niebywale zranione. Zostać bowiem wystawioną do wiatru to jedno, ale do tego zostać niesłusznie - nawet jeśli w zasadzie słusznie - oskarżoną o wdarcie się na teren rezerwatu, to już zdecydowanie inny rodzaj upokorzenia, z którym młode dziewczątko ewidentnie sobie nie radziło. Czy Faeleen była w stanie to dostrzec?
| kokieteria I, kłamstwo II
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Zagroda wschodnia
Szybka odpowiedź