Zagroda wschodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda wschodnia
Górzyste tereny Peak District zajmuje rezerwat smoków pochodzących z okolic Edale, a fundatorami tego miejsca jest ród Greengrassów. Położona w najbardziej cywilizowanej i rozbudowanej części rezerwatu zagroda wschodnia, jest jednocześnie najczęściej odwiedzaną przez ewentualnych gości. Wykonane z ciemnej cegły budynki wznoszą się na różną wysokość, skrywając w sobie głównie pomieszczenia biurowe, medyczne oraz archiwa, ale to potężny półokrągły mur nieopodal przykuwa największą uwagę. Zapewne z powodu wystających zza niego niekiedy potężnych paszczy ogniomiotów katalońskich. Wydostana z Gringotta wyjątkowa para już bardzo wiekowych smoków o oczach zaciemnionych bielmem od roku przebywa w Peak District, będąc wyjątkowo spokojna - zapewne przez bliskość niechybnego zakończenia żywota.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
Nim zdążyła zapytać, o to magiczne Jak to nie było Harriet?, brykające, łobuzowate kruszyniątko zdążyło dopaść nóg Bena, by zaraz znaleźć się w ramionach rzeczonego, co chwilę szybując w górę. Możliwe, że gdyby była przewrażliwiona, krzywiłaby się z obawą, przed takimi zabawami, ale...najzabawniejsze, że pamiętała, że podobnie robił z nią ojciec. Tknęło ją, że - widziała Bena, jako ojca. Był w końcu przystojnym mężczyzną, nie dziwiła się Harriet wyboru, chociaż - sama Inara wciąż widziała w nim po prostu starszego brata, co to przerzuci ją przez ramię, kiedy nie trzeba i wierzgającą przeniesie przez strumień. Ale i strzeli w twarz śmiałkowi, który miał czelność obrazić ją, gdy - niefortunnie dla tego kogoś - znajdował się obok.
- Cóż, chyba twoja broda mi ją zasłaniała, nie zauważyłam - zaśmiała się cicho, szczególnie - że cieszyła się, widząc dla odmiany - pogodną iskrę w czekoladowych oczach łowcy smoków. ostatnio - widziała bowiem coś zupełnie innego.
- Tylko nie pomyl go z innymi - mruknęła zamyślona, by jeszcze raz spojrzeć na fruwającego Charliego. Wciąż przytrzymywała brzeg płaszcza, którego gładki materiał, wciąż odsłaniał miejsca, przez które przedzierał się chłód.
- Pamiętaj, że jestem wymagająca pod tym względem - mrugnęła Benowi, by z uniesioną głową przestąpić próg bramy. A gdy mijali kolejne przejścia, w końcu zsunęła z głowy kaptur, pozwalając czarnym puklom rozsypać się na plecy i ramiona. Co jakiś czas zerkała na chłopca, zapobiegawczo - czy przypadkiem nie fiknie z ramion Bena, przy gwałtowniejszym ruchu. jednak ramiona Wrighta pewnie trzymały dziecko, nawet, gdy zajmował się uchylaniem kolejnych wrót.
Cel, do którego podążali, powitał ją uderzeniem gorąca, zalewające w jednej chwili całe jej ciało. Zapach bzu, który unosił się nad nią gwałtownie zmieszał się z ciężką, mdlącą aurą zgnilizny, ale - nie wzdrygnęła się. Była alchemikiem i niejednokrotnie z cięższymi przypadkami zapachowymi (czasem nawet smakowymi) miała nieprzyjemność pracować.
- Piękne - aż przykucnęła, nie przejmując się, że brzeg spódnicy, właśnie sięgnął niezidentyfikowanej substancji na ziemi - Popatrz Charlie - zaczęła z lubością, ale odwróciła się marszcząc brwi, gdy usłyszała słowa przyjaciela. Ściągnęła usta w niezadowoleniu, czując, jak mgiełka przykrości otula jej umysł.
- Smoku...jego matka, jak mówisz, zdaje się ma na imię Harriet i zdaje się, że powinieneś o tym pamiętać. A dwa...on nawet nie powtórzy tego słowa, więc proszę nie powtarzaj go więcej - dodała już z naciskiem - podniosła się z miejsca. Przymknęła oczy, by zaraz utkwić intensywne spojrzenie na brodatej twarzy Bena. Bolało ją, że Wright z tak chłodnym dystansem i mieszanką złości wypowiadał się o jasnowłosej wili - Charlie, mogę ci coś takiego narysować - dodała już łagodniej, posyłając uśmiech i chłopcu i Jaimiemu.
- Cóż, chyba twoja broda mi ją zasłaniała, nie zauważyłam - zaśmiała się cicho, szczególnie - że cieszyła się, widząc dla odmiany - pogodną iskrę w czekoladowych oczach łowcy smoków. ostatnio - widziała bowiem coś zupełnie innego.
- Tylko nie pomyl go z innymi - mruknęła zamyślona, by jeszcze raz spojrzeć na fruwającego Charliego. Wciąż przytrzymywała brzeg płaszcza, którego gładki materiał, wciąż odsłaniał miejsca, przez które przedzierał się chłód.
- Pamiętaj, że jestem wymagająca pod tym względem - mrugnęła Benowi, by z uniesioną głową przestąpić próg bramy. A gdy mijali kolejne przejścia, w końcu zsunęła z głowy kaptur, pozwalając czarnym puklom rozsypać się na plecy i ramiona. Co jakiś czas zerkała na chłopca, zapobiegawczo - czy przypadkiem nie fiknie z ramion Bena, przy gwałtowniejszym ruchu. jednak ramiona Wrighta pewnie trzymały dziecko, nawet, gdy zajmował się uchylaniem kolejnych wrót.
Cel, do którego podążali, powitał ją uderzeniem gorąca, zalewające w jednej chwili całe jej ciało. Zapach bzu, który unosił się nad nią gwałtownie zmieszał się z ciężką, mdlącą aurą zgnilizny, ale - nie wzdrygnęła się. Była alchemikiem i niejednokrotnie z cięższymi przypadkami zapachowymi (czasem nawet smakowymi) miała nieprzyjemność pracować.
- Piękne - aż przykucnęła, nie przejmując się, że brzeg spódnicy, właśnie sięgnął niezidentyfikowanej substancji na ziemi - Popatrz Charlie - zaczęła z lubością, ale odwróciła się marszcząc brwi, gdy usłyszała słowa przyjaciela. Ściągnęła usta w niezadowoleniu, czując, jak mgiełka przykrości otula jej umysł.
- Smoku...jego matka, jak mówisz, zdaje się ma na imię Harriet i zdaje się, że powinieneś o tym pamiętać. A dwa...on nawet nie powtórzy tego słowa, więc proszę nie powtarzaj go więcej - dodała już z naciskiem - podniosła się z miejsca. Przymknęła oczy, by zaraz utkwić intensywne spojrzenie na brodatej twarzy Bena. Bolało ją, że Wright z tak chłodnym dystansem i mieszanką złości wypowiadał się o jasnowłosej wili - Charlie, mogę ci coś takiego narysować - dodała już łagodniej, posyłając uśmiech i chłopcu i Jaimiemu.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Gdy zaczęliśmy iść, a raczej gry stopy zaczęły iść, a ja bacznie palcem śledziłem czarne szlaki śladów na rękach Bena, to otoczenie powoli zaczęło się zmieniać. Gdy przechodziliśmy następne bramy, z zainteresowaniem zacząłem obserwować wszystko, o mnie otaczało bez grama strachu. Wiedziałem, że skoro jest tu Ben i Inara, to nic mi się nie stanie. Poza tym jestem smokiem! Smok nie zje innego smoka, przecież to jest nielegalne, prawda? Bo kto by chciał zjeść mnie, małego, słodkiego i kochanego smoczka? Kto chciałby się narazić na gniew Bena, który jest dla mnie jak tata smok, bo przecież wprowadzał mnie w życiowe aspekty smoków. Obiecał, że pokaże mi sztuczkę zmiany w smoka, więc na to będę cierpliwie czekać. Ale na razie mam okazję być trzymanym przez niego. Moje ramię swobodnie otoczyło jego szyję, abym zarówno nie spadł przy rzucanych przez Bena zaklęć, jak i aby być po prostu blisko brodatego. Nie ukrywałem uśmiechu na twarzy, który radośnie błąkał się na mojej twarzy. Twarzy przepełnionej radością, zaciekawieniem tego co zobaczy, jak i ufnością osób, z którymi wybiera się do miejsca przepełnionego zgnilizną i ciepłem, które we mnie uderzyło gdy dotarliśmy na miejsce. Nieco skrzywiłem nos na chwilę, gdy nieprzyjemny zapach dotarł do mojego nosa, lecz gdy Ben odstawił mnie na ziemię, zaraz uśmiechnąłem się. Chciałem zobaczyć na co ciocia patrzy, lecz Ben zaczął mówić o mamie i użył jakiegoś dziwnego słowa. Zaraz ciocia jemu zwróciła uwagę, choć nie do końca rozumiałem, dlaczego.
- A co to znaczy te ... zaafadkofaci... no to co powiedziałeś.- nie potrafiłem dokładnie wymówić tego słowa, co wyszło ze smoczej paszczy, więc miałem nadzieję, że Ben zaraz zgadnie jak i mi odpowie. A widzę, że ciocia też zna te słowo, więc jak nie Ben, to ciocia mi powie.
Ale zaraz ciocia zaproponowała, że narysuje mi tatuaż, na co uśmiechnąłem się szeroko.
- Chcę takiego dużego z ogromnyyyyymi skrzydłami, o tutaj.- powiedziawszy wskazałem palcem klatkę piersiową. Tak, chcę mieć tutaj swój tatuaż, aby był moją zbroją i kiedyś spowodował, że w sekundę zmienię się w smoka. - I żeby zioną ogniem.- dodałem odkrywczo i zaraz uśmiechnąłem się w stronę Bena z nadzieją, że zgodzi się z moim pomysłem. Chyba że ma coś lepszego w głowie. Niech powie, bo jestem ciekaw jego opinii. W końcu zna się na smokach i tatuażach. Może powie mi, jak on powinien wyglądać.
- I... co to jest Ognista? Oddech smoków?- zapytałem nagle Bena przypominając sobie słówko, które padło wcześniej, a teraz wróciło mi do myśli przez gorącz, która tu panowała. Jakby było tu ognisko... to chyba przez tę myśl wróciło mi te słówko i po prostu byłem po raz kolejny w swojej dziecięco-smoczej karierze ciekawy nowych słów z zakresu wiedzy o smokach. Po usłyszeniu jakiejkolwiek odpowiedzi od Bena bądź cioci Inary, podszedłem do małych smoczków i zacząłem próbować pogłaskać je gołą skórą.
[żeby Hatka Inarki nie zabijała, to niech jest prawdopodobieństwo dotknięcia przez Charlsa któregoś ze smoczków ]
[bylobrzydkobedzieladnie]
- A co to znaczy te ... zaafadkofaci... no to co powiedziałeś.- nie potrafiłem dokładnie wymówić tego słowa, co wyszło ze smoczej paszczy, więc miałem nadzieję, że Ben zaraz zgadnie jak i mi odpowie. A widzę, że ciocia też zna te słowo, więc jak nie Ben, to ciocia mi powie.
Ale zaraz ciocia zaproponowała, że narysuje mi tatuaż, na co uśmiechnąłem się szeroko.
- Chcę takiego dużego z ogromnyyyyymi skrzydłami, o tutaj.- powiedziawszy wskazałem palcem klatkę piersiową. Tak, chcę mieć tutaj swój tatuaż, aby był moją zbroją i kiedyś spowodował, że w sekundę zmienię się w smoka. - I żeby zioną ogniem.- dodałem odkrywczo i zaraz uśmiechnąłem się w stronę Bena z nadzieją, że zgodzi się z moim pomysłem. Chyba że ma coś lepszego w głowie. Niech powie, bo jestem ciekaw jego opinii. W końcu zna się na smokach i tatuażach. Może powie mi, jak on powinien wyglądać.
- I... co to jest Ognista? Oddech smoków?- zapytałem nagle Bena przypominając sobie słówko, które padło wcześniej, a teraz wróciło mi do myśli przez gorącz, która tu panowała. Jakby było tu ognisko... to chyba przez tę myśl wróciło mi te słówko i po prostu byłem po raz kolejny w swojej dziecięco-smoczej karierze ciekawy nowych słów z zakresu wiedzy o smokach. Po usłyszeniu jakiejkolwiek odpowiedzi od Bena bądź cioci Inary, podszedłem do małych smoczków i zacząłem próbować pogłaskać je gołą skórą.
[żeby Hatka Inarki nie zabijała, to niech jest prawdopodobieństwo dotknięcia przez Charlsa któregoś ze smoczków ]
[bylobrzydkobedzieladnie]
being human is complicated, time to be a dragon
Ostatnio zmieniony przez Charles Lovegood dnia 21.04.16 1:08, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Charles Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Bardzo lubił śmiech Inary, zwłaszcza, jeśli wybrzmiewały w nim nutki czystej, nieskrępowanej radości, tak typowej dla tej pogodnej panienki. Nigdy nie marudziła, nie krzywiła ślicznej buzi, nie wygłaszała nudnych przemówień i nie karciła - niezależnie od warunków, które - jak to na smoczych wyprawach - często bywały naprawdę trudne. Oczywiście cała grupa dbała o lady Carrow prawie tak troskliwie, jak o upolowane smoki, lecz nikt nie oferował jej taryfy ulgowej. Na równi z wszystkimi nosiła sprzęt, stawiała czoła niebezpieczeństwom, mokła, marzła i (naprzemiennie) usychała z pragnienia podczas długich podróży. To właśnie jej odwaga i wytrzymałość (nie spodziewał się takowej po panience z arystokratycznego rodu) zaimponowała Benjaminowi, sprawiając, że Inara dołączyła do elitarnego grona żeńskich bratnich dusz. Towarzystwo brunetki nigdy go nie nudziło i nawet jeśli musiał powstrzymywać się od ostrzejszych żartów, to nie czuł się obciążony znajomością z kobietą z wyższych sfer. Zwłaszcza, jeśli tak dobrze odnajdywała się w niezbyt szlacheckich okolicznościach niemowlęcego terrarium. Nie krzywiła nosa z odrazą ani nie wywracała oczami, od razu zachwycając się młodziutkim okazem trójogona edalskiego. Klatka z nim stała najbliższej drzwi: wzmocniona zaklęciem lampa rozgrzewająca zalewała wnętrze terrarium ciepłym, intensywnym światłem, w którym wygrzewał się smoczek. O jeszcze prawie bezbarwnych łuskach - te nabierały intensywnego koloru dopiero po kilku tygodniach - i przysłoniętych niemowlęcą błonką oczach. Zupełnie bezbronny, niewielkich rozmiarów - choć pewnie równałby się z Charlesem wzrostem - odpoczywał, machając niezgrabnie trzema ogonkami. Wright powinien przywyknąć do tego widok, lecz i tak poczuł się dziwnie rozczulony. Wyłączył się na dłuższą chwilę z rozmowy, machając różdżką, by sprawdzić odpowiednią temperaturę w każdej z klatek i dopiero wyprostowanie się Inary przywołało go do rzeczywistości. Niezbyt przyjemnej.
Skrzywił się bez skrępowania, nawet nie udając, że jest mu przykro. Bo nie było. - Nie obchodzi mnie jak ma na imię - odburknął niezwykle dojrzale, łypiąc na kobietę nieco krytycznie, chociaż i ta sroga mina odeszła w zapomnienie, gdy uśmiechnęła się do niego, oferując Charliemu salon tatuażu. - A to, co powiedziałem, to zaklęcie niewybaczalne - poinformował chłopca, nie widząc żadnej szkodliwości w przekazywaniu mu normalnych wiadomości na temat czarodziejskiego świata. - natomiast Ognista to ambrozja, dar bogów, nektar niebiański - dopowiedział z wyraźnym rozmarzeniem, na tyle intensywnym, że nie zdążył zareagować w porę. Charlie z niezwykłą zwinnością i szybkością zbliżał się do klatki z malutkim trójogonem edalskim. Wright nie bał się o chłopca a o zwierzę, bezbronne, ślepe i wrażliwe na nowe bodźce, dlatego zareagował instynktownie, wyciągając rękę, by złapać Lovegooda za kołnierz kurteczki.
jeśli wynik + staty większe od 58, to Ben łapie Czarliego zanim ten dotyka smoczka
Skrzywił się bez skrępowania, nawet nie udając, że jest mu przykro. Bo nie było. - Nie obchodzi mnie jak ma na imię - odburknął niezwykle dojrzale, łypiąc na kobietę nieco krytycznie, chociaż i ta sroga mina odeszła w zapomnienie, gdy uśmiechnęła się do niego, oferując Charliemu salon tatuażu. - A to, co powiedziałem, to zaklęcie niewybaczalne - poinformował chłopca, nie widząc żadnej szkodliwości w przekazywaniu mu normalnych wiadomości na temat czarodziejskiego świata. - natomiast Ognista to ambrozja, dar bogów, nektar niebiański - dopowiedział z wyraźnym rozmarzeniem, na tyle intensywnym, że nie zdążył zareagować w porę. Charlie z niezwykłą zwinnością i szybkością zbliżał się do klatki z malutkim trójogonem edalskim. Wright nie bał się o chłopca a o zwierzę, bezbronne, ślepe i wrażliwe na nowe bodźce, dlatego zareagował instynktownie, wyciągając rękę, by złapać Lovegooda za kołnierz kurteczki.
jeśli wynik + staty większe od 58, to Ben łapie Czarliego zanim ten dotyka smoczka
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Kiedyś, kiedy pierwszy raz zobaczyła potężną sylwetkę Benjamina, pierwsze co - oczywiście nasuwało się w dostępne wrażenia, było "uważaj". Mężczyzna bowiem roztaczał wokół siebie aurę niezachwianej pewności siebie oraz pewności, ze spokojnie mógłby zrobić jej krzywdę - gdyby tylko chciał. Alchemiczka jednak, wychowana przez niekonwencjonalnego ojca - uczyła się patrzeć głębiej, nie tylko na to, co mówiły jej zmysły zewnętrzne. Już wtedy miała swoją charakterystyczną tendencję, patrzenia każdemu rozmówcy w oczy i - szukaniu w nich podpowiedzi, które wielokrotnie zaprzeczały pierwszym wrażeniom, najczęściej stereotypowym. Wiedziała o tym doskonale, bo - sama musiała się mierzyć z faktem, że jako jedyna - najczęściej - kobieta, towarzyszyła podczas wypraw, które nie należały do bezpiecznych, ani - typowych rozrywek rozpieszczonych szlachcianek. Ben zakwalifikował się do tej grupy uczestników, których obdarzała całkowitym zaufaniem, pozwalając sobie na cięte żarty, z równą lekkością odbijane w jej kierunku. Inni mężczyźni, wielokrotnie podpatrywali w Inarze bardziej obiekt nie zawsze przyjemnych obserwacji, jakby zapominali, że pełniła tu rolę alchemika, a nie obozowej lalki.
Nie mogła uniknąć uśmiechu, gdy zasłonięte niemowlęcą mgłą - ślepia smocząt spoczęły na niej. Zapewne był to tylko niekontrolowany gest, w kierunku pojawiającego się nowego bodźca, ale - cieniutka nić, że jest widziana, dotykała jej umysłu, niby pajęcza sieć. Podnosiła się więc z miejsca, odrywając uwagę nakierowaną do tej poty na malucha, by zmierzyć się z czekoladowymi źrenicami Wrighta - A powinno. W końcu pozwala, by Charlie się tu znajdował - nie umknęła spojrzeniem, nawet, gdy dostrzegła nieprzyjemnie zapalającą sie iskrę, znikającą, gdy zbiła go uśmiechem. Ciężko było jej się gniewać, ale - wyczuwała niedopowiedzenie mieszającą się z jej własną nieświadomością - Masz rację, ale - będzie się o tym uczył w szkole - wyciągnęła drobną dłoń, by przejechać palcami bo rozwichrzonej czuprynie dziecka - A Ty najpierw powinieneś się uczyć dobrych rzeczy, a to o czym mówi Ben, do takich nie należy - zwróciła się już konkretnie do Charliego, który zaaferował się nowym pomysłem - Może być na piersi, albo na plecach, wtedy mogłabym ci narysować smocze skrzydła - zawiesiła głos, w jakiś niepojętny sposób, wizualizując sobie dzieło. Nie widziała nic złego w tatuażach, chociaż - z jej strony wynikało to bardziej z artystycznego zamiłowania, niż tatuażowej fascynacji.
Początkowo rozchyliła usta, kiedy Ben rozlał przed chłopcem umiłowaną wizję i definicję Ognistej, ale - byłaby hipokrytką, gdyby teraz próbowała besztać mężczyznę. jedyne co jej nie odpowiadało, to fakt, że Charlie wciąż był zbyt mały, by uczyć się o takich ambrozjach - ...dostępny tylko dla dorosłych - dokończyła wypowiedź, hamując ciche parsknięcie, które przerodziło się w świst wypuszczanego gwałtownie powietrza. Znowu musiała oddać Jaimiemu, że refleks miał nieziemski, gdy pochwycił dziarskiego chłopczyka, nim ten władował się do maleńkiego smoczka.
- Charlie...- znalazła się tuż obok czterolatka - Jeśli tak kochasz smoki, czy wiesz, że mógłbyś temu maluchowi zrobić krzywdę? - mówiła łagodnie, ale stanowczo - Najpierw trzeba nauczyć się z nimi obchodzić, bo mogło sie skończyć źle. To było lekkomyślne i samolubne zachowanie. Czasami trzeba mocniej zwrócić uwagę, na to, co może czuć druga istota.. - tłumaczyła wszystko chłopcu, chociaż - miała wrażenie, że mówi nie tylko do dziecka, co jakiś czas, ześlizgując się orzechowymi tęczówkami, w stronę przyjaciela.
Nie mogła uniknąć uśmiechu, gdy zasłonięte niemowlęcą mgłą - ślepia smocząt spoczęły na niej. Zapewne był to tylko niekontrolowany gest, w kierunku pojawiającego się nowego bodźca, ale - cieniutka nić, że jest widziana, dotykała jej umysłu, niby pajęcza sieć. Podnosiła się więc z miejsca, odrywając uwagę nakierowaną do tej poty na malucha, by zmierzyć się z czekoladowymi źrenicami Wrighta - A powinno. W końcu pozwala, by Charlie się tu znajdował - nie umknęła spojrzeniem, nawet, gdy dostrzegła nieprzyjemnie zapalającą sie iskrę, znikającą, gdy zbiła go uśmiechem. Ciężko było jej się gniewać, ale - wyczuwała niedopowiedzenie mieszającą się z jej własną nieświadomością - Masz rację, ale - będzie się o tym uczył w szkole - wyciągnęła drobną dłoń, by przejechać palcami bo rozwichrzonej czuprynie dziecka - A Ty najpierw powinieneś się uczyć dobrych rzeczy, a to o czym mówi Ben, do takich nie należy - zwróciła się już konkretnie do Charliego, który zaaferował się nowym pomysłem - Może być na piersi, albo na plecach, wtedy mogłabym ci narysować smocze skrzydła - zawiesiła głos, w jakiś niepojętny sposób, wizualizując sobie dzieło. Nie widziała nic złego w tatuażach, chociaż - z jej strony wynikało to bardziej z artystycznego zamiłowania, niż tatuażowej fascynacji.
Początkowo rozchyliła usta, kiedy Ben rozlał przed chłopcem umiłowaną wizję i definicję Ognistej, ale - byłaby hipokrytką, gdyby teraz próbowała besztać mężczyznę. jedyne co jej nie odpowiadało, to fakt, że Charlie wciąż był zbyt mały, by uczyć się o takich ambrozjach - ...dostępny tylko dla dorosłych - dokończyła wypowiedź, hamując ciche parsknięcie, które przerodziło się w świst wypuszczanego gwałtownie powietrza. Znowu musiała oddać Jaimiemu, że refleks miał nieziemski, gdy pochwycił dziarskiego chłopczyka, nim ten władował się do maleńkiego smoczka.
- Charlie...- znalazła się tuż obok czterolatka - Jeśli tak kochasz smoki, czy wiesz, że mógłbyś temu maluchowi zrobić krzywdę? - mówiła łagodnie, ale stanowczo - Najpierw trzeba nauczyć się z nimi obchodzić, bo mogło sie skończyć źle. To było lekkomyślne i samolubne zachowanie. Czasami trzeba mocniej zwrócić uwagę, na to, co może czuć druga istota.. - tłumaczyła wszystko chłopcu, chociaż - miała wrażenie, że mówi nie tylko do dziecka, co jakiś czas, ześlizgując się orzechowymi tęczówkami, w stronę przyjaciela.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Z zaciekawieniem obserwowałem całe te pomieszczenie z małymi smoczkami, które mnie fascynowały od pierwszego wejrzenia. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że czułbym się tu jak we własnym łóżku. Z małymi smoczątkami mógłbym się nauczyć tego samego, co one. W końcu wyglądają na takie delikatne i drobne... Nie, nie chciałem im zrobić żadnej krzywdy. Po prostu chciałem być z nimi najdłużej. Na tyle, ile mi czas i oczywiście Ben z ciocią Inarą pozwolą.
Zaraz gdy oboje zaczęli rozmawiać o czym będę się uczyć w szkole, a o czym nie, zerkałem na każdego niczym na odbijającą się piłeczkę. Raz ciocia, raz Ben. I tak na zmianę. Chciałem zadać kolejne pytania - oczywiście o zaklęcia niewybaczalne, lecz ciocia narobiła mi małego bałaganu na głowie i dałem na razie spokój z tym pytaniem. O tym będę się uczyć w szkole? O tych dziwnych zaklęciach? Ciekawe jakie to one są. wiem że na pewno jest te ... awadowanie czy jak to tam Ben powiedział. Ciekawe co to za zaklęcie jak i jakie jeszcze inne są. Z chęcią poznałbym je wszystkie, jak i nauczyłbym się ich, o ile nauczyciele się na to zgodzą. A może mama mnie ich nauczy? Spytam się jej w domu, gdy minie jej kolejny gniew na mnie.
- Na plecach ciociu.- poprosiłem na swój oczywiście sposób. Bo skoro ciocia proponuje, to znaczy że to zrobi. Dobrze myślę? A chcę mieć owy tatuaż na plecach i potem pokazać mamie, że i ja umiem latać. Bo będę mieć skrzydła. Takie wielkie i ogromne... Niczym jak te, co są w stroju od cioci Eilis. Będę prawdziwym smokiem, z krwi i kości, o tak. Akceptuję to jako ja i tata, bo pewnie tez i on by się na to zgodził. Tak myślę.
Ambrozja dla dorosłych? Chyba w śnie! Już nie chciałem mówić o tym, że z chęcią bym posmakował, tylko spróbowałem udać się do smoczka, by go pogłaskać, lecz zaraz poczułem siłę pociągającą mnie w stronę cioci i Bena. Nieco zdziwiony spojrzałem wpierw na Bena, a potem na ciocię, która zaczęła coś mówić. Oczywiście zrozumiałem, co ciocia powiedziała jak i co chciała mi przekazać, ale ja nie chciałem jemu, czy raczej temu smoczkowi nic złego zrobić!
- Ja chciałem tylko go pogłaskać... Ostatnio Ben mi na to pozwolił przy małych smoczkach, prawda?- zaraz skierowałem w stronę Bena spojrzenie mając nadzieję, że przytaknie i zaraz pozwoli mi wrócić do małego smoczka. Lecz miałem dziwne przeczucie, że nie pójdzie to tym razem tak łatwo. Zaraz jednak pewnie mamy słowa przywitały moje myśli. Dziewice boją się smoków... może też boją się puszczać dzieci do smoków? Nie wiem, ale to zaczęło nieco nabierać kolorów w mojej problematycznej główce.
- A może ciocia jest dziewicą i boi się, że ten smoczek mnie zje?- zadałem zaraz pytanie wracając wzrokiem na ciocię Inarę. Może to dlatego mówiła, abym uważał na smoki? Bo naprawdę nie widziałem niczego złego w głaskaniu małego pisklaka. Chciałem zobaczyć, czy bez łusek smok jest delikatny, czy tak samo twardy jak ma łuski. I co jest pod łuskami, bo to jest na razie jedna z największych ukrytych dla mnie tajemnic. Nieco zwilżyłem wargi, bo przez panujące ciepło czułem faktury skóry, które przy pomocy moich zębów jak i paluszków mógłbym sobie powolutku wyrywać, jak i wpatrywałem się z oczekiwaniem na odpowiedź na ciocię Inarę. Co powie?
Zaraz gdy oboje zaczęli rozmawiać o czym będę się uczyć w szkole, a o czym nie, zerkałem na każdego niczym na odbijającą się piłeczkę. Raz ciocia, raz Ben. I tak na zmianę. Chciałem zadać kolejne pytania - oczywiście o zaklęcia niewybaczalne, lecz ciocia narobiła mi małego bałaganu na głowie i dałem na razie spokój z tym pytaniem. O tym będę się uczyć w szkole? O tych dziwnych zaklęciach? Ciekawe jakie to one są. wiem że na pewno jest te ... awadowanie czy jak to tam Ben powiedział. Ciekawe co to za zaklęcie jak i jakie jeszcze inne są. Z chęcią poznałbym je wszystkie, jak i nauczyłbym się ich, o ile nauczyciele się na to zgodzą. A może mama mnie ich nauczy? Spytam się jej w domu, gdy minie jej kolejny gniew na mnie.
- Na plecach ciociu.- poprosiłem na swój oczywiście sposób. Bo skoro ciocia proponuje, to znaczy że to zrobi. Dobrze myślę? A chcę mieć owy tatuaż na plecach i potem pokazać mamie, że i ja umiem latać. Bo będę mieć skrzydła. Takie wielkie i ogromne... Niczym jak te, co są w stroju od cioci Eilis. Będę prawdziwym smokiem, z krwi i kości, o tak. Akceptuję to jako ja i tata, bo pewnie tez i on by się na to zgodził. Tak myślę.
Ambrozja dla dorosłych? Chyba w śnie! Już nie chciałem mówić o tym, że z chęcią bym posmakował, tylko spróbowałem udać się do smoczka, by go pogłaskać, lecz zaraz poczułem siłę pociągającą mnie w stronę cioci i Bena. Nieco zdziwiony spojrzałem wpierw na Bena, a potem na ciocię, która zaczęła coś mówić. Oczywiście zrozumiałem, co ciocia powiedziała jak i co chciała mi przekazać, ale ja nie chciałem jemu, czy raczej temu smoczkowi nic złego zrobić!
- Ja chciałem tylko go pogłaskać... Ostatnio Ben mi na to pozwolił przy małych smoczkach, prawda?- zaraz skierowałem w stronę Bena spojrzenie mając nadzieję, że przytaknie i zaraz pozwoli mi wrócić do małego smoczka. Lecz miałem dziwne przeczucie, że nie pójdzie to tym razem tak łatwo. Zaraz jednak pewnie mamy słowa przywitały moje myśli. Dziewice boją się smoków... może też boją się puszczać dzieci do smoków? Nie wiem, ale to zaczęło nieco nabierać kolorów w mojej problematycznej główce.
- A może ciocia jest dziewicą i boi się, że ten smoczek mnie zje?- zadałem zaraz pytanie wracając wzrokiem na ciocię Inarę. Może to dlatego mówiła, abym uważał na smoki? Bo naprawdę nie widziałem niczego złego w głaskaniu małego pisklaka. Chciałem zobaczyć, czy bez łusek smok jest delikatny, czy tak samo twardy jak ma łuski. I co jest pod łuskami, bo to jest na razie jedna z największych ukrytych dla mnie tajemnic. Nieco zwilżyłem wargi, bo przez panujące ciepło czułem faktury skóry, które przy pomocy moich zębów jak i paluszków mógłbym sobie powolutku wyrywać, jak i wpatrywałem się z oczekiwaniem na odpowiedź na ciocię Inarę. Co powie?
being human is complicated, time to be a dragon
Wspomnienie o Harriett, przyzwalającej swemu słodkiemu synkowi na przebywanie w rezerwacie, wywołało w Benjaminie spore zdziwienie. Uniósł nieco krzaczaste brwi, co zazwyczaj było sygnałem dla mózgu (i otoczenia) do rozpoczęcia intensywnych procesów myślowych. Kiedy kwadrans temu zauważył Inarę i Charlesa przed wejściem do terrarium, sądził, że nad ich wizytą unosi się mgiełka aprobaty Lovegood. Oczywiście sam wiedział, że było to niezwykle naiwne, ale postanowił nie pytać - wiedza zawsze szkodziła. Teraz sprawa zakulisowo uległa wyjaśnieniu. Widocznie urocza lady Carrow nie wiedziała nic o ich ostatniej sprzeczce, a co najważniejsze: mały Charlie nie wyprowadził ciotki z błędu. Widocznie naprawdę zależało mu na odwiedzinach u tych wspaniałych stworzeń...albo na odwiedzinach u niego. Zdziwienie Benjamina szybko rozmyło się w jakieś nagłej sympatii do niesfornego chłopczyka - sympatia pięciolatka była dla niego tak samo łechcąca jak aprobata siwowłosego starca - więc tylko odchrząknął wieloznacznie, przyjmując dalsze słowa Inary wywróceniem czekoladowych ocząt. Miał alergię na frazesy.
- Dobro i zło to pojęcia względne, Inaro. A granica pomiędzy nimi jest niezwykle płynna. Charlie sam powinien wybrać, co uznaje za złe a co za dobre - odparł wyjątkowo serio i wyjątkowo poważnie, poruszając tematy niezwiązane z alkoholem, burdami i smokami. Naprawdę dojrzewał. Albo - w łagodniejszy, subtelniejszy sposób - przed samym sobą usprawiedliwiał swoje niekoniecznie moralne wybory. Bardzo rozmyte w tej chwili, gdy obserwował poczynania Inary i puszczał delikatnie kurteczkę Charlesa. Chętnie także zmyłby mu głowę za niedelikatne wyrywanie się ku tak wrażliwym istotom, ale Carrow przemawiała do niego zdecydowanie skuteczniej. Ben nie zamierzał dołączać się do moralizowania: skoro brunetka już zasugerowała mu zmianę zachowania, to Charlie nie potrzebował kolejnej gadającej głowy nad sobą.
- Do twarzy ci z dzieckiem. Powinnaś sobie jakieś sprawić - powiedział do Inary z nieco żartobliwą emfazą, mrugając do niej i odchodząc na chwilę ku metalowym szafkom, w których przechowywano specjalnie sprowadzane i porcjowane mięso dla małych smoków. Wybrał kilka najlepszych kawałków i powrócił do uroczej dwójki, nie przejmując się tym, że jego dłonie ociekają krwią z truchełek indyków. Pojawił się w zasięgu słuchu akurat w porę, by usłyszeć padające z ust Charliego pytanie.
- Mały, mówiłem ci już, smoki i dziewice nie są ze sobą w żaden sposób połączone. To głupie bajki - powiedział niemalże cierpiętniczym tonem - ale z uśmiechem - wyciągając jedną dłoń ku łapce chłopczyka. - Tam dalej, w większych klatkach są nieco starsze smoczki i te pozwolę ci pogłaskać. A nawet pokarmić - zaproponował, wciskając w pulchną rączkę kawałek zakrwawionego udka.
- Dobro i zło to pojęcia względne, Inaro. A granica pomiędzy nimi jest niezwykle płynna. Charlie sam powinien wybrać, co uznaje za złe a co za dobre - odparł wyjątkowo serio i wyjątkowo poważnie, poruszając tematy niezwiązane z alkoholem, burdami i smokami. Naprawdę dojrzewał. Albo - w łagodniejszy, subtelniejszy sposób - przed samym sobą usprawiedliwiał swoje niekoniecznie moralne wybory. Bardzo rozmyte w tej chwili, gdy obserwował poczynania Inary i puszczał delikatnie kurteczkę Charlesa. Chętnie także zmyłby mu głowę za niedelikatne wyrywanie się ku tak wrażliwym istotom, ale Carrow przemawiała do niego zdecydowanie skuteczniej. Ben nie zamierzał dołączać się do moralizowania: skoro brunetka już zasugerowała mu zmianę zachowania, to Charlie nie potrzebował kolejnej gadającej głowy nad sobą.
- Do twarzy ci z dzieckiem. Powinnaś sobie jakieś sprawić - powiedział do Inary z nieco żartobliwą emfazą, mrugając do niej i odchodząc na chwilę ku metalowym szafkom, w których przechowywano specjalnie sprowadzane i porcjowane mięso dla małych smoków. Wybrał kilka najlepszych kawałków i powrócił do uroczej dwójki, nie przejmując się tym, że jego dłonie ociekają krwią z truchełek indyków. Pojawił się w zasięgu słuchu akurat w porę, by usłyszeć padające z ust Charliego pytanie.
- Mały, mówiłem ci już, smoki i dziewice nie są ze sobą w żaden sposób połączone. To głupie bajki - powiedział niemalże cierpiętniczym tonem - ale z uśmiechem - wyciągając jedną dłoń ku łapce chłopczyka. - Tam dalej, w większych klatkach są nieco starsze smoczki i te pozwolę ci pogłaskać. A nawet pokarmić - zaproponował, wciskając w pulchną rączkę kawałek zakrwawionego udka.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Możliwe, że podświadomie wciąż nawiązywała do Harriet, niewerbalnie wyczuwając, że coś jest na rzeczy. Mina Benjamina dodatkowo przypięła w jej umyśle kolejne kawałki wiedzy, które - niekompletne - wciąż nie dawały właściwej odpowiedzi. Nie lubiła być niedoinformowana i nieświadoma kwestii, o których wszyscy wokoło doskonale zdają sobie sprawę.
Pamiętała oczywiście co się działo na stypie, ale - czy Ben wciąż chował żal? O czym nie mówiła jej Harriet? I w końcu - co malec tak dziecięco ukrył? Spoglądała więc to na Jaimiego, to na Charliego, kolejny dziś raz widząc dziwne połączenie, które ich charakteryzowało.
- Chyba dla Ciebie Smoku - skwitowała unosząc jedną brew do góry - Jakiekolwiek względne nazwy przykleisz złu, ono wciąż będzie złe ze swej istoty, a Charlie - odwróciła twarz ku dziecku, pozwalając sobie na ciche westchnienie - Będzie decydował, kiedy trochę rzeczy pozna i zrozumie. To chyba konieczne do podejmowania każdej decyzji, prawda? - kusiło ją szalenie, żeby wdać się w mężczyzną w dyskusję, którym kiedyś się tak poddawali. To nie było tak, że przyjaźnili się, bo zgadzali we wszystkim. Nie. Każde miało zdanie, którego potrafiło bronić i - w tym wypadku Inara też nie odpuszczała. Zaciskała czerwone usta, chociaż - w oczach pełgał ten sam ciepły odcień. Ani dobro, ani zło, nie było pojęciem względnym i tego była pewna. Pod tym względem, miała nadzieję, że Charlie nie nabawi się podobnych nawyków Bena..tylko - czemu miałby się ich nabawić?
- Może być, ale musisz mi obiecać, że nie będziesz się wiercił, bo będzie łaskotać - palcem trąciła dziecięcy nos, wiedząc doskonale, że chłopiec za długo nie usiedzi w miejscu bezczynnie, nawet jeśli miała mu stworzyć na plecach wymarzone skrzydła.
Nigdy nie myślała, że - samej nie mając dzieci - z taką łatwością dogadywała się z niedorosłymi istotkami. Może sama miała coś z dziecięcego zachowania, a może - wciąż chowała w sobie skryte tęsknotą skrawki pamięcią - te są zbyt małe - dopowiedziała, kończąc moralizatorską rozmowę. Bycie dzieckiem było łatwiejsze, albo trudniejsze? Poruszyła się niespokojnie, przenosząc wzrok w górę. Nie odnajdując jednak żadnego przytyku, pokręciła głową, odwzajemniając gest - Chwilowo podziękuję, ale jak masz ochotę, to ci oddam swojego narzeczonego - miała zabrzmieć zabawnie, ale przy ostatni słowie zagrał zgrzyt. Julius i tak wyjechał, znowu, więc nawet nie odczuwała, że wiszą nad nią jakiekolwiek powinności.
Nie podnosząc się, nadal nachylona nad malcem, obserwowała Bena na tyle zaabsorbowana, że zachwiała się, obracając do dziecka i słów, które wypowiedział. Rozchyliła usta, z których wydobyło się tylko powietrze, ale - nim zdążyła sensownie ustosunkować się do pytania, Wright zareagował szybciej. Posłała uśmiech mężczyźnie, milcząco dziękując za ratunek, w końcu podnosząc się na nogi, które lekko zdrętwiały od wstrzymywanej pozycji. Nie dodała nic do słów Jaimiego, kolejny raz potakując twierdząco, zachęcając Charliego do przyjęcia oferowanego kawałka. Znowu obserwowała. I kolejny raz nie mogła się powstrzymać przed dziwnie łączną oceną. Pewne fakty, próbowały wedrzeć się do jej głowy, kompletując informacje, które przecież słyszała. Musiała tylko właściwie je poskładać.
Charlie i Ben, chłopiec i mężczyzna. Obrazek, zupełnie jak z fotografii, którą kiedyś widziała w mugolskiej gazecie (może bez obecności smoków), przedstawiającego postawnego mężczyznę i...jego syna. Zakrztusiła się własnymi myślami.
Pamiętała oczywiście co się działo na stypie, ale - czy Ben wciąż chował żal? O czym nie mówiła jej Harriet? I w końcu - co malec tak dziecięco ukrył? Spoglądała więc to na Jaimiego, to na Charliego, kolejny dziś raz widząc dziwne połączenie, które ich charakteryzowało.
- Chyba dla Ciebie Smoku - skwitowała unosząc jedną brew do góry - Jakiekolwiek względne nazwy przykleisz złu, ono wciąż będzie złe ze swej istoty, a Charlie - odwróciła twarz ku dziecku, pozwalając sobie na ciche westchnienie - Będzie decydował, kiedy trochę rzeczy pozna i zrozumie. To chyba konieczne do podejmowania każdej decyzji, prawda? - kusiło ją szalenie, żeby wdać się w mężczyzną w dyskusję, którym kiedyś się tak poddawali. To nie było tak, że przyjaźnili się, bo zgadzali we wszystkim. Nie. Każde miało zdanie, którego potrafiło bronić i - w tym wypadku Inara też nie odpuszczała. Zaciskała czerwone usta, chociaż - w oczach pełgał ten sam ciepły odcień. Ani dobro, ani zło, nie było pojęciem względnym i tego była pewna. Pod tym względem, miała nadzieję, że Charlie nie nabawi się podobnych nawyków Bena..tylko - czemu miałby się ich nabawić?
- Może być, ale musisz mi obiecać, że nie będziesz się wiercił, bo będzie łaskotać - palcem trąciła dziecięcy nos, wiedząc doskonale, że chłopiec za długo nie usiedzi w miejscu bezczynnie, nawet jeśli miała mu stworzyć na plecach wymarzone skrzydła.
Nigdy nie myślała, że - samej nie mając dzieci - z taką łatwością dogadywała się z niedorosłymi istotkami. Może sama miała coś z dziecięcego zachowania, a może - wciąż chowała w sobie skryte tęsknotą skrawki pamięcią - te są zbyt małe - dopowiedziała, kończąc moralizatorską rozmowę. Bycie dzieckiem było łatwiejsze, albo trudniejsze? Poruszyła się niespokojnie, przenosząc wzrok w górę. Nie odnajdując jednak żadnego przytyku, pokręciła głową, odwzajemniając gest - Chwilowo podziękuję, ale jak masz ochotę, to ci oddam swojego narzeczonego - miała zabrzmieć zabawnie, ale przy ostatni słowie zagrał zgrzyt. Julius i tak wyjechał, znowu, więc nawet nie odczuwała, że wiszą nad nią jakiekolwiek powinności.
Nie podnosząc się, nadal nachylona nad malcem, obserwowała Bena na tyle zaabsorbowana, że zachwiała się, obracając do dziecka i słów, które wypowiedział. Rozchyliła usta, z których wydobyło się tylko powietrze, ale - nim zdążyła sensownie ustosunkować się do pytania, Wright zareagował szybciej. Posłała uśmiech mężczyźnie, milcząco dziękując za ratunek, w końcu podnosząc się na nogi, które lekko zdrętwiały od wstrzymywanej pozycji. Nie dodała nic do słów Jaimiego, kolejny raz potakując twierdząco, zachęcając Charliego do przyjęcia oferowanego kawałka. Znowu obserwowała. I kolejny raz nie mogła się powstrzymać przed dziwnie łączną oceną. Pewne fakty, próbowały wedrzeć się do jej głowy, kompletując informacje, które przecież słyszała. Musiała tylko właściwie je poskładać.
Charlie i Ben, chłopiec i mężczyzna. Obrazek, zupełnie jak z fotografii, którą kiedyś widziała w mugolskiej gazecie (może bez obecności smoków), przedstawiającego postawnego mężczyznę i...jego syna. Zakrztusiła się własnymi myślami.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie chciałem wtrącać się w rozmowy dorosłych, które chyba był zbyt mądre, czy bardziej skomplikowane. Nie wiem i chyba nawet nie chcę wiedzieć, nad jakim dobrem i złem debatują, bo ja już znam swoje granice. Czteroletnie granice, które wyraźnie mówią, że zło jest czarne, a dobroć biała. Złem są kłamstwa, a dobra jest prawda, czy też i półprawda, czy jakoś tak. To wszystko jest takie skomplikowane jak diabli, czy raczej jak wszystkie rozwoje wszystkich zwierząt, chyba przekombinowałem. Zerknąłem tylko to na ciocię to na Bena swoimi czekoladowymi oczętami, gdy poczułem cioci wzrok na sobie. Ale się nie odezwałem, bo chwilę później ciocia zgodziła się na tatuaż.
- Obiecuję.- powiedziałem hardo. No przecież poświęcę się dla tego tatuażu! Będę siedzieć niczym pomnik jakiegoś maga w Ministerstwie. Twardo i nieruchomo. Nie wiem jak trudne zadanie to będzie dla mnie, ale ja jestem uparty. Znajdę siły w sobie, które umożliwią mi nieruszanie się, a potem będę śmiać się i biegać z tatuażem na ciele. Tak będzie, mogę to teraz obiecać!
- A kto to jest narzeczony?- zadałem cioci pytanie słysząc, jak mówi o tej... osobie? Rzeczy? Zwierzęciu? Wiele myśli mi nachodziło, lecz wolałem dla pewności się dopytać, by potem nie palnąć jakiejś gafy.
Chwilę później przyszedł Ben i mnie nieco skarcił. Znaczy... trochę głupio mi się zrobiło, gdy powtórzył że to są tylko bajki, lecz już nie drążyłem tego tematu. W zamian dostałem kawałek zakrwawionego mięsa, na którego widok zerkałem zaciekawiony. Czułem, jak przez chwilę nieco ślizgało mi się [to chyba przez krew, tak], lecz ostatecznie udało mi się złapać sztywno. Zaraz ucieszyłem się słysząc, że będę mógł zarówno dotknąć smoki, ale też je nakarmić.
- Naprawdę? - dopytałem dla pewności. Może to jakiś żart, skąd mam wiedzieć. Ale skoro takie słowa padły, to zamierzałem wykorzystać okazję i powolutku podszedłem do wskazanej przez Bena klatki. Mocno trzymałem mięso, by mi nie spadło z rąk. Nie wiedziałem czy mogę wejść od tak do klatek, a nawet jak je otworzyć, więc wcisnąłem moją rączkę z mięsem przez kraty i nieco nią pomachałem na zachętę dla smoczków. Gdy zbliżył się jeden, śmiało jemu podsunąłem do jego gardła, które zaraz swoimi ząbkami kłapnęło w mięso. Puściłem je i nieco cofnąłem swoją rączkę, na której zachowała się jeszcze krew z mięsa. Zerknąłem zadowolony wpierw na ciocię, a potem na Bena. Dobrze teraz robię? Może mogę teraz wejść do nich do środka?
- Obiecuję.- powiedziałem hardo. No przecież poświęcę się dla tego tatuażu! Będę siedzieć niczym pomnik jakiegoś maga w Ministerstwie. Twardo i nieruchomo. Nie wiem jak trudne zadanie to będzie dla mnie, ale ja jestem uparty. Znajdę siły w sobie, które umożliwią mi nieruszanie się, a potem będę śmiać się i biegać z tatuażem na ciele. Tak będzie, mogę to teraz obiecać!
- A kto to jest narzeczony?- zadałem cioci pytanie słysząc, jak mówi o tej... osobie? Rzeczy? Zwierzęciu? Wiele myśli mi nachodziło, lecz wolałem dla pewności się dopytać, by potem nie palnąć jakiejś gafy.
Chwilę później przyszedł Ben i mnie nieco skarcił. Znaczy... trochę głupio mi się zrobiło, gdy powtórzył że to są tylko bajki, lecz już nie drążyłem tego tematu. W zamian dostałem kawałek zakrwawionego mięsa, na którego widok zerkałem zaciekawiony. Czułem, jak przez chwilę nieco ślizgało mi się [to chyba przez krew, tak], lecz ostatecznie udało mi się złapać sztywno. Zaraz ucieszyłem się słysząc, że będę mógł zarówno dotknąć smoki, ale też je nakarmić.
- Naprawdę? - dopytałem dla pewności. Może to jakiś żart, skąd mam wiedzieć. Ale skoro takie słowa padły, to zamierzałem wykorzystać okazję i powolutku podszedłem do wskazanej przez Bena klatki. Mocno trzymałem mięso, by mi nie spadło z rąk. Nie wiedziałem czy mogę wejść od tak do klatek, a nawet jak je otworzyć, więc wcisnąłem moją rączkę z mięsem przez kraty i nieco nią pomachałem na zachętę dla smoczków. Gdy zbliżył się jeden, śmiało jemu podsunąłem do jego gardła, które zaraz swoimi ząbkami kłapnęło w mięso. Puściłem je i nieco cofnąłem swoją rączkę, na której zachowała się jeszcze krew z mięsa. Zerknąłem zadowolony wpierw na ciocię, a potem na Bena. Dobrze teraz robię? Może mogę teraz wejść do nich do środka?
being human is complicated, time to be a dragon
Benjamin niezłomnie trwał przy swoim prostym, czarno-białym podziale świata - dziś jednak jego myśli nie błądziły przy filozoficznych terminach postrzegania moralności: koncentrował się raczej na jednostkowym odbiorze owej magicznej dychotomii, stawiając się w niezbyt korzystnym świetle reflektorów, każących wybierać pomiędzy dwoma stronami. Zło i dobro, moralność i niemoralność, grzech i zbawienie, godne pożycie i chemiczna kastracja. Banalnie łatwe określanie tego, co przystoi a co nie, rozmywało się zupełnie w przypadkach bliskich Benjaminowi. Świat, który dotyczył bezpośrednio jego wyborów, nie był już tak banalny w podziale i łatwy w ocenie, jaką samemu sobie starał sobie wystawić. Z jednej strony uważał się za kogoś, kto jest gotów oddać życie za ideę - za równość, za braterstwo, za przyjaźń, za sprawiedliwość - a z drugiej ledwie wytrzymywał patrzenie swojemu lustrzanemu odbiciu prosto w oczy. I chociaż toczące go wyrzuty sumienia przygasły, zalane szczęśliwymi chwilami z Percivalem, to i tak czasem przesmykiwały się do codzienności, czyniąc ją odrobinę gorzką.
Zaskakujące, jak krótkie, w gruncie rzeczy szalenie odległe słowa Inary, potrafiły wciągnąć myśli Bena na ten grząski ton. Wystarczyło krótkie zło jest złem, połączone - wyłącznie z perspektywy Wrighta - z nawiązaniem do narzeczonego Carrow, by w środku bruneta coś niebezpiecznie zazgrzytało. Nie pokazał jednak tego po sobie wcale, śmiejąc się tylko z żartu dziewczęcia. Tak było łatwiej, przyjemniej i lżej.
- Narzeczony to określenie na przyszłego męża, który zostanie zakuty kajdanami małżeństwa - odparł wesoło Charliemu, podążając za nim do oddalonej nieco klatki, przy której przykucnął, obserwując uważnie poczynania chłopca. Był gotów zareagować w każdej chwili, gdyby coś zadziało się nie tak...ale nic podobnego się nie wydarzyło, Lovegood wziął sobie do serca słowa o ostrożności a małe smoki nie stanowiły większego zagrożenia, wcinając ze smakiem zakrwawione kawałki kurczaka. Jeden ze smoków przypełznął do krat, węsząc w poszukiwaniu jedzenia. - Teraz możesz go pogłaskać - powiedział z powagą, obserwując zachwyt, malujący się na twarzy chłopca.
zt
Zaskakujące, jak krótkie, w gruncie rzeczy szalenie odległe słowa Inary, potrafiły wciągnąć myśli Bena na ten grząski ton. Wystarczyło krótkie zło jest złem, połączone - wyłącznie z perspektywy Wrighta - z nawiązaniem do narzeczonego Carrow, by w środku bruneta coś niebezpiecznie zazgrzytało. Nie pokazał jednak tego po sobie wcale, śmiejąc się tylko z żartu dziewczęcia. Tak było łatwiej, przyjemniej i lżej.
- Narzeczony to określenie na przyszłego męża, który zostanie zakuty kajdanami małżeństwa - odparł wesoło Charliemu, podążając za nim do oddalonej nieco klatki, przy której przykucnął, obserwując uważnie poczynania chłopca. Był gotów zareagować w każdej chwili, gdyby coś zadziało się nie tak...ale nic podobnego się nie wydarzyło, Lovegood wziął sobie do serca słowa o ostrożności a małe smoki nie stanowiły większego zagrożenia, wcinając ze smakiem zakrwawione kawałki kurczaka. Jeden ze smoków przypełznął do krat, węsząc w poszukiwaniu jedzenia. - Teraz możesz go pogłaskać - powiedział z powagą, obserwując zachwyt, malujący się na twarzy chłopca.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| listopadowa praca
Chłodny, zacinający deszcz uderzał chluszczącymi falami o szybę pokoju pracowniczego w Peak District, sprawiając, że zazwyczaj doskonała akustyka pomieszczenia, pozwalająca na dokładnie usłyszenie tego, co działo się w pomieszczeniu obok, zawodziła. Na nieszczęście Benjamina, bowiem po drugiej stronie prowizorycznej ścianki znajdował się gabinet dowództwa rezerwatu. Często podczas dłuższych przerw, podczas spożywania posiłku, można było podsłuchać co nieco o ewentualnych zwolnieniach, zbliżających się do Peak District wycieczkach czy - co najbardziej interesowało dzielnych pracowników - o nowych zwierzętach, jakie miały trafić pod opiekuńcze skrzydła Greengrassów.
Wright od rana obserwował wyraźne poruszenie wśród szefów i nadzorców. Kiedy tylko pojawił się w Peak District wraz z pierwszym brzaskiem - poranna zmiana dawała dużą szansę na wolny, upojny wieczór, o ile tylko nie padnie ze zmęczenia - nie przywitała do sielankowa atmosfera a pracownicze wytyczne na dany dzień, przekazywane mu zazwyczaj prosto z ust szefa rezerwatu (sześćdziesięcioletni Gilbert, który z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej przypominał smoka - głównie przez zżółknięte przez chorobę złote białka oczu i ostry oddech, wskazujący na niezbyt intensywną higienę, schodzącą na dalszy plan w pracoholiczym trybie życia), otrzymał wyjątkowo na kawałku pergaminu, przybitym do drzwiczek jego szafki. Ben mozolnie odcyfrował postawione przed nim zadania. Sprzątnięcie zagrody trójogonów, nakarmienie walijskich, opieka nad małymi smoczątkami, rozwijającymi się powoli w laboratorium...tak, to była zimowa norma, pozwalająca mu na przebywanie większości dnia pod dachem. Już na własną rękę - bez narzuconych wytycznych - miał zajmować się parą Ogniomiotów i to właśnie dopisek w tej sprawie spodziewał się zobaczyć na dole listu od Gilberta, lecz zamiast swobodnej sugestii z literackich zawijasów wyłowił jedno przerażające słowo: kontrola.
Cóż, to dokładnie tłumaczyło lekko napiętą atmosferę w rezerwacie. Kontrola z Ministerstwa nie była najprzyjemniejszą okolicznością, nawet jeśli Peak District nie miał nic do ukrycia. Żadnych nielegalnych zwierząt, żadnych luk w systemie zabezpieczeń, żadnych powiązań ze szmuglującymi smocze jaja przestępcami. Benjamin zupełnie nie rozumiał poddenerwowania władz, zwłaszcza, że utrudniało ono pracę każdego drobnego trybiku w maszynie. Po drodze do zagrody trójogonów minęła go grupka zaaferowanych pracowników niższego szczebla, marudzących coś o poprawieniu ogrodzenia, co w padającym deszczu nie należało do najstabilniejszych zadań. Nieco później, gdy już uporał się z czystością edalskiej klatki - dzięki Merlinowi za silne zaklęcia czyszczące trzeciego stopnia, pozwalające mu uniknąć niezwykle brudnej roboty, pełnej krwi, fekaliów i flaków spożytych zwierząt - natknął się na naburmuszonych uzdrowicieli magicznych stworzeń, którym nakazano ponowne sprawdzenie stanu zdrowia małych smoków.
- Wczoraj kontrola, dzisiaj kontrola, to są małe zabójcze potwory a nie niemowlęta, wymagające codziennego pomiaru temperatury - burknął jeden z nich, naciągając na głowę kaptur płaszcza, który nieco separował go od coraz silniej zacinającego deszczu. Reszta ponakładała na siebie zaklęcia separujące od zacinających kropel, czego kompletnie zmoknięty Benjamin nieco im zazdrościł. Przy okazji prowadzenia całej grupy do terrarium, w którym przebywały smoczątka, podpytał starszego mężczyznę o formułę zaklęcia - na tyle uprzejmie, na ile mógł w stosunku do człowieka, który nazywał smoki potworami. Taka osoba z pewnością nie powinna mieć do czynienia z tak wrażliwymi stworzonkami, ale Wright wyznawał złotą zasadę nie wchodzenia w drogę magomedykom. Nigdy nie wiadomo, kiedy arogancki człeczyna może okazać się zbawienny dla chorego smoka. Kiedy już grupa uzdrowicieli znalazła się w środku dusznego terrarium, Wright wykorzystał półgodzinną przerwę na przygotowanie odpowiednio porcjowanego mięsa dla smoczego drobiazgu. Raz po raz zerkał kontrolnie znad zakrwawionej lady na badających rozwój smocząt uzdrowicieli, wpisujących do swoich grubych kajetów te same dane, co wczoraj. Cóż, działanie pod publiczkę wydawało się Benjaminowi trochę bezsensowne, ale jeśli taka była wola góry - mógł tylko posłusznie wykonywać swoje obowiązki. Po porcjowaniu jedzenia i zatrzaśnięciu drzwi za magomedykami, Wright sprawdził temperaturę i wilgotność pomieszczenia: wszystko musiało być w normie, aby smoczki mogły rozwijać się tak dobrze, jak pod skrzydłami i troskliwą opieką mamy. Nawet najbardziej wyrafinowane zaklęcia nie były w stanie zastąpić troskliwości prawdziwej smoczycy, ale nie mieli innego wyjścia jak odtworzyć jak najbliższe temu warunki. Sprowadzenie dorosłego smoka do rezerwatu kosztowało naprawdę srogo i było niezmiernie kłopotliwe: w każdym razie sprawiało więcej trudności (także finansowych) niż przetransportowanie specjalnie ogrzewanych pudeł z jajami, z których dopiero niedługo miały wykluć się smocze niemowlęta. Otaczane w Peak District specjalną opieką, która i tak - niestety - nie gwarantowała stuprocentowej przeżywalności maluchów. Niektóre rodziły się słabe, niektóre nie wytrzymywały sztucznych warunków a czasem skorupka jaja po prostu nie pękała. Benjamin być może wykazywał się skrajną wrażliwością, ale każdy z tych przypadków głęboko przeżywał, kojąc po pracy ból pękatą butelką Ognistej. Nie było nic smutniejszego niż utrata smoka, dlatego Wright sprawdzał każde wskazania termometru i wilgotności dokładnie, później pieczołowicie przechodząc od klatki do klatki, by pokarmić jeszcze ślepe zwierzęta. Potrafił już wywietrzyć krew a ich uzębienie wyrastało już z do tej pory gładkich dziąseł, dlatego powinien wyposażyć się już w rękawice. Nie, nie bał się (na razie) niegroźnych ugryzień a przy tym uważał, że dotyk ciepłego ciała (nawet jeśli niepokrytego łuskami) sprzyja rozwojowi zwierzaków oraz przygotowuje ich do późniejszych polowań, ale szorstki materiał rękawic bardziej przypominał skrzydła matki, dlatego też oprócz prostego karmienia starał się także przesuwać nimi po wrażliwej skórze smoczątek, stymulując porost twardszych łusek. Po zakończonym seansie karmienia i masażu, który zajął Benjaminowi dobrych kilka godzin, Wright udał się na zasłużoną przerwę, a następnie pomaszerował w słabnącym już deszczu do zagrody Ogniomiotów. Dwukrotnie sprawdził zabezpieczenia bramy do tunelu wejściowego i wsunął się za pierwsze drzwi, przygotowując worki z jedzeniem. Gdzieś w oddali widział zwartą grupę nieznajomych, prowadzoną przez Gilberta - widocznie inspekcja już się zaczęła i pracownicy Ministerstwa wyszli już z głównego budynku, gdzie ukończyli sprawdzanie biurokratycznych zagwozdek. Należało teraz skontrolować teren i zgodność zapisów z tym, co faktycznie działo się na rozległym terenie Peak District. Wright przez dłuższą chwilę obserwował grupkę zakapturzonych postaci, ale zauważając, że nie kierują się w jego stronę, odetchnął mimowolnie z ulgą. Nie do końca wiedział, jak Ministerstwo zapatrywałoby się na przetrzymywanie wiekowych Ogniomiotów, uratowanych z Gringotta. Chociaż wszystko odbyło się legalnie, to opłacalność takiej opieki - bo przecież nie hodowli, smoki były już wiekowe i szansa na jakikolwiek rozród była znikoma - wydawała się bezsprzecznie dużo niższa od zagrożeń i kosztów, jakie kumulował dodatkowy wybieg. Wright miał jednak mocną nadzieję, że nestor Greengrassów oraz Gilbert wierzyli w swoją misję ochrony tych wspaniałych zwierząt i że żadna, nawet najbardziej szczegółowa inspekcja, nie zmieni losu Ogniomiotów Katalońskich. Jego ulubionych podopiecznych, nieco humorzastych w tak deszczowy dzień. Samiec i samica leżeli, wtuleni w siebie, i zapewne drzemali, obojętni na krzątanie się Benjamina za stalowymi kratami. Korzystając z uspokojenia drzemiących zwierząt, Wright wyczyścił ich wybieg, ułożył ulubione jedzenie - pokrojone w drobne, jak na smocze standardy kawałki, by umożliwić staruszkom ich pogryzienie resztkami pozostałych zębów - posypał je papryczkami chilli i wyszedł z zagrody, upewniając się trzykrotnie, że wszystkie zabezpieczające zaklęcia zostały ponowione i działają. Wątpił, by wiekowe stworzenia były w stanie wydostać się przez tunel, ale zapewne ostatnią rzeczą, jaką potrzebował w czasie inspekcji byłaby ucieczka dwóch smoków, będących głównie pod jego opieką. Miał szczęście, nie musząc dzisiaj dyskutować z kontrolerami ani odpowiadać na ich zawoalowane i trudne pytania, dlatego też wolał ominąć szerokim łukiem część rezerwatu, w stronę której zmierzała niedawno grupa z Ministerstwa. Zamiast tego wrócił do głównego budynku, spisał szybki i niezwykle koślawy raport z dzisiejszej aktywności małych smoczątek, po czym zmęczony i przemoczony, ruszył w kierunku bramy rezerwatu, by teleportować się na Nokturn.
zt
Chłodny, zacinający deszcz uderzał chluszczącymi falami o szybę pokoju pracowniczego w Peak District, sprawiając, że zazwyczaj doskonała akustyka pomieszczenia, pozwalająca na dokładnie usłyszenie tego, co działo się w pomieszczeniu obok, zawodziła. Na nieszczęście Benjamina, bowiem po drugiej stronie prowizorycznej ścianki znajdował się gabinet dowództwa rezerwatu. Często podczas dłuższych przerw, podczas spożywania posiłku, można było podsłuchać co nieco o ewentualnych zwolnieniach, zbliżających się do Peak District wycieczkach czy - co najbardziej interesowało dzielnych pracowników - o nowych zwierzętach, jakie miały trafić pod opiekuńcze skrzydła Greengrassów.
Wright od rana obserwował wyraźne poruszenie wśród szefów i nadzorców. Kiedy tylko pojawił się w Peak District wraz z pierwszym brzaskiem - poranna zmiana dawała dużą szansę na wolny, upojny wieczór, o ile tylko nie padnie ze zmęczenia - nie przywitała do sielankowa atmosfera a pracownicze wytyczne na dany dzień, przekazywane mu zazwyczaj prosto z ust szefa rezerwatu (sześćdziesięcioletni Gilbert, który z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej przypominał smoka - głównie przez zżółknięte przez chorobę złote białka oczu i ostry oddech, wskazujący na niezbyt intensywną higienę, schodzącą na dalszy plan w pracoholiczym trybie życia), otrzymał wyjątkowo na kawałku pergaminu, przybitym do drzwiczek jego szafki. Ben mozolnie odcyfrował postawione przed nim zadania. Sprzątnięcie zagrody trójogonów, nakarmienie walijskich, opieka nad małymi smoczątkami, rozwijającymi się powoli w laboratorium...tak, to była zimowa norma, pozwalająca mu na przebywanie większości dnia pod dachem. Już na własną rękę - bez narzuconych wytycznych - miał zajmować się parą Ogniomiotów i to właśnie dopisek w tej sprawie spodziewał się zobaczyć na dole listu od Gilberta, lecz zamiast swobodnej sugestii z literackich zawijasów wyłowił jedno przerażające słowo: kontrola.
Cóż, to dokładnie tłumaczyło lekko napiętą atmosferę w rezerwacie. Kontrola z Ministerstwa nie była najprzyjemniejszą okolicznością, nawet jeśli Peak District nie miał nic do ukrycia. Żadnych nielegalnych zwierząt, żadnych luk w systemie zabezpieczeń, żadnych powiązań ze szmuglującymi smocze jaja przestępcami. Benjamin zupełnie nie rozumiał poddenerwowania władz, zwłaszcza, że utrudniało ono pracę każdego drobnego trybiku w maszynie. Po drodze do zagrody trójogonów minęła go grupka zaaferowanych pracowników niższego szczebla, marudzących coś o poprawieniu ogrodzenia, co w padającym deszczu nie należało do najstabilniejszych zadań. Nieco później, gdy już uporał się z czystością edalskiej klatki - dzięki Merlinowi za silne zaklęcia czyszczące trzeciego stopnia, pozwalające mu uniknąć niezwykle brudnej roboty, pełnej krwi, fekaliów i flaków spożytych zwierząt - natknął się na naburmuszonych uzdrowicieli magicznych stworzeń, którym nakazano ponowne sprawdzenie stanu zdrowia małych smoków.
- Wczoraj kontrola, dzisiaj kontrola, to są małe zabójcze potwory a nie niemowlęta, wymagające codziennego pomiaru temperatury - burknął jeden z nich, naciągając na głowę kaptur płaszcza, który nieco separował go od coraz silniej zacinającego deszczu. Reszta ponakładała na siebie zaklęcia separujące od zacinających kropel, czego kompletnie zmoknięty Benjamin nieco im zazdrościł. Przy okazji prowadzenia całej grupy do terrarium, w którym przebywały smoczątka, podpytał starszego mężczyznę o formułę zaklęcia - na tyle uprzejmie, na ile mógł w stosunku do człowieka, który nazywał smoki potworami. Taka osoba z pewnością nie powinna mieć do czynienia z tak wrażliwymi stworzonkami, ale Wright wyznawał złotą zasadę nie wchodzenia w drogę magomedykom. Nigdy nie wiadomo, kiedy arogancki człeczyna może okazać się zbawienny dla chorego smoka. Kiedy już grupa uzdrowicieli znalazła się w środku dusznego terrarium, Wright wykorzystał półgodzinną przerwę na przygotowanie odpowiednio porcjowanego mięsa dla smoczego drobiazgu. Raz po raz zerkał kontrolnie znad zakrwawionej lady na badających rozwój smocząt uzdrowicieli, wpisujących do swoich grubych kajetów te same dane, co wczoraj. Cóż, działanie pod publiczkę wydawało się Benjaminowi trochę bezsensowne, ale jeśli taka była wola góry - mógł tylko posłusznie wykonywać swoje obowiązki. Po porcjowaniu jedzenia i zatrzaśnięciu drzwi za magomedykami, Wright sprawdził temperaturę i wilgotność pomieszczenia: wszystko musiało być w normie, aby smoczki mogły rozwijać się tak dobrze, jak pod skrzydłami i troskliwą opieką mamy. Nawet najbardziej wyrafinowane zaklęcia nie były w stanie zastąpić troskliwości prawdziwej smoczycy, ale nie mieli innego wyjścia jak odtworzyć jak najbliższe temu warunki. Sprowadzenie dorosłego smoka do rezerwatu kosztowało naprawdę srogo i było niezmiernie kłopotliwe: w każdym razie sprawiało więcej trudności (także finansowych) niż przetransportowanie specjalnie ogrzewanych pudeł z jajami, z których dopiero niedługo miały wykluć się smocze niemowlęta. Otaczane w Peak District specjalną opieką, która i tak - niestety - nie gwarantowała stuprocentowej przeżywalności maluchów. Niektóre rodziły się słabe, niektóre nie wytrzymywały sztucznych warunków a czasem skorupka jaja po prostu nie pękała. Benjamin być może wykazywał się skrajną wrażliwością, ale każdy z tych przypadków głęboko przeżywał, kojąc po pracy ból pękatą butelką Ognistej. Nie było nic smutniejszego niż utrata smoka, dlatego Wright sprawdzał każde wskazania termometru i wilgotności dokładnie, później pieczołowicie przechodząc od klatki do klatki, by pokarmić jeszcze ślepe zwierzęta. Potrafił już wywietrzyć krew a ich uzębienie wyrastało już z do tej pory gładkich dziąseł, dlatego powinien wyposażyć się już w rękawice. Nie, nie bał się (na razie) niegroźnych ugryzień a przy tym uważał, że dotyk ciepłego ciała (nawet jeśli niepokrytego łuskami) sprzyja rozwojowi zwierzaków oraz przygotowuje ich do późniejszych polowań, ale szorstki materiał rękawic bardziej przypominał skrzydła matki, dlatego też oprócz prostego karmienia starał się także przesuwać nimi po wrażliwej skórze smoczątek, stymulując porost twardszych łusek. Po zakończonym seansie karmienia i masażu, który zajął Benjaminowi dobrych kilka godzin, Wright udał się na zasłużoną przerwę, a następnie pomaszerował w słabnącym już deszczu do zagrody Ogniomiotów. Dwukrotnie sprawdził zabezpieczenia bramy do tunelu wejściowego i wsunął się za pierwsze drzwi, przygotowując worki z jedzeniem. Gdzieś w oddali widział zwartą grupę nieznajomych, prowadzoną przez Gilberta - widocznie inspekcja już się zaczęła i pracownicy Ministerstwa wyszli już z głównego budynku, gdzie ukończyli sprawdzanie biurokratycznych zagwozdek. Należało teraz skontrolować teren i zgodność zapisów z tym, co faktycznie działo się na rozległym terenie Peak District. Wright przez dłuższą chwilę obserwował grupkę zakapturzonych postaci, ale zauważając, że nie kierują się w jego stronę, odetchnął mimowolnie z ulgą. Nie do końca wiedział, jak Ministerstwo zapatrywałoby się na przetrzymywanie wiekowych Ogniomiotów, uratowanych z Gringotta. Chociaż wszystko odbyło się legalnie, to opłacalność takiej opieki - bo przecież nie hodowli, smoki były już wiekowe i szansa na jakikolwiek rozród była znikoma - wydawała się bezsprzecznie dużo niższa od zagrożeń i kosztów, jakie kumulował dodatkowy wybieg. Wright miał jednak mocną nadzieję, że nestor Greengrassów oraz Gilbert wierzyli w swoją misję ochrony tych wspaniałych zwierząt i że żadna, nawet najbardziej szczegółowa inspekcja, nie zmieni losu Ogniomiotów Katalońskich. Jego ulubionych podopiecznych, nieco humorzastych w tak deszczowy dzień. Samiec i samica leżeli, wtuleni w siebie, i zapewne drzemali, obojętni na krzątanie się Benjamina za stalowymi kratami. Korzystając z uspokojenia drzemiących zwierząt, Wright wyczyścił ich wybieg, ułożył ulubione jedzenie - pokrojone w drobne, jak na smocze standardy kawałki, by umożliwić staruszkom ich pogryzienie resztkami pozostałych zębów - posypał je papryczkami chilli i wyszedł z zagrody, upewniając się trzykrotnie, że wszystkie zabezpieczające zaklęcia zostały ponowione i działają. Wątpił, by wiekowe stworzenia były w stanie wydostać się przez tunel, ale zapewne ostatnią rzeczą, jaką potrzebował w czasie inspekcji byłaby ucieczka dwóch smoków, będących głównie pod jego opieką. Miał szczęście, nie musząc dzisiaj dyskutować z kontrolerami ani odpowiadać na ich zawoalowane i trudne pytania, dlatego też wolał ominąć szerokim łukiem część rezerwatu, w stronę której zmierzała niedawno grupa z Ministerstwa. Zamiast tego wrócił do głównego budynku, spisał szybki i niezwykle koślawy raport z dzisiejszej aktywności małych smoczątek, po czym zmęczony i przemoczony, ruszył w kierunku bramy rezerwatu, by teleportować się na Nokturn.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17.12
O tej porze roku rezerwat nie był często odwiedzany, była jedynym człowiekiem kierującym się w stronę budynku. Ta pustka, tak inna od zatłoczonego Londynu, była przytłaczająco. Jako osoba, która wychowała się na rozległych terenach słabo zamieszkanych przez ludzi szybko przyzwyczaiła się do tłumów Londynu. Przedsmak tego miała w Hogwarcie gdzie przecież o chwilę prywatności było bardzo ciężko. To miejsce za to wydawało się jej jakby położone na krańcu świata. Cisza, którą przerywały tylko odgłosy jej kroków, i pustka wypełniały to miejsce. Tylko budynek na wprost niej wyrywał się z owej mozaiki, nie pasował tu. Pozwoliła sobie na krótki postój w czasie, którego jej oczy ślizgały się po budowli, która stała oderwana od natury, a zarazem była jedyną rzeczą przypominającą jej stolice kraju. Również tylko ta budowla była znakiem człowieka, który zapanował nad tym miejscem. Reszta należała do natury będącej tutaj w bardziej niebezpieczną i dzikią niż sam Zakazany Las obok Hogwartu. Tam przynajmniej nie było smoków…
Poczuła jak płatek śniegu opadł jej za kołnierz płaszcza wywołując momentalny dreszcz, który prześlizgnął się po jej plecach. To oprzytomniło ją i zmusiła się do ruchu, to w końcu nie było tak, że nie chciała się udać do tego miejsca. Sama zaproponowała spotkanie, choć nie było żadnych głębszych powodów. Zrobiło to pod wpływem chwili, przypominając sobie, że tak dawno go nie widziała, że zaraz zapomni jak wygląda. Travis również mógł odmówić powołując się na ilość pracy lub spotkanie ze „tą jedyną” tego miesiąca. Szła pewnie- przecież zastanie tam człowieka, nie smoka. Mimo chwili zwątpienia cieszyła się na to spotkanie, było to takie normalne. Mimo że oboje byli już bardziej dorośli, podobno mądrzejsi i na pewno trochę inni to nadal był jej przyjacielem. Czasami wkurzającym, ale równie często ją rozbawiającym, choć jednak nie, zdecydowanie częściej ją wkurzał.
Weszła do budynku, który wewnątrz sprawiał wrażenie równie nieprzyjemnego co na zewnątrz. Nie spodziewała się luksusów czy różowych pokoików do zwierzeń, ale i tak to miejsce zawsze ją bardziej odpychało niż zachęcało do dalszego zwiedzania. Znała drogę, kiedyś bywała tu naprawdę często, więc na pamięć nogi kierowały ją do pokoju Travisa. Mijała ludzi, którzy wyglądali na znudzonych albo wystarczająco zajętych, że wolała im nie przeszkadzać. To przypomniało jej jak dawno nie brała dnia wolnego od pracy, było to dla niej niecodzienne. Powinna częściej pozwalać sobie na takie wypady poza miasto, które przecież kochała, ale była to miłość toksyczna. Ilość wdychanego zanieczyszczanego powietrza wcześniej czy później będzie miało efekt na jej zdrowie. Z drugiej strony Travisa codziennie może zabić smok, więc o czym ona w ogóle mówiła. Zapukała do odpowiednich drzwi czekając na zaproszenie, gdy drzwi się w końcu otworzyły.
- Stęskniłeś się?- zapytała z szelmowskim uśmiechem, gdy tylko go zobaczyła.
O tej porze roku rezerwat nie był często odwiedzany, była jedynym człowiekiem kierującym się w stronę budynku. Ta pustka, tak inna od zatłoczonego Londynu, była przytłaczająco. Jako osoba, która wychowała się na rozległych terenach słabo zamieszkanych przez ludzi szybko przyzwyczaiła się do tłumów Londynu. Przedsmak tego miała w Hogwarcie gdzie przecież o chwilę prywatności było bardzo ciężko. To miejsce za to wydawało się jej jakby położone na krańcu świata. Cisza, którą przerywały tylko odgłosy jej kroków, i pustka wypełniały to miejsce. Tylko budynek na wprost niej wyrywał się z owej mozaiki, nie pasował tu. Pozwoliła sobie na krótki postój w czasie, którego jej oczy ślizgały się po budowli, która stała oderwana od natury, a zarazem była jedyną rzeczą przypominającą jej stolice kraju. Również tylko ta budowla była znakiem człowieka, który zapanował nad tym miejscem. Reszta należała do natury będącej tutaj w bardziej niebezpieczną i dzikią niż sam Zakazany Las obok Hogwartu. Tam przynajmniej nie było smoków…
Poczuła jak płatek śniegu opadł jej za kołnierz płaszcza wywołując momentalny dreszcz, który prześlizgnął się po jej plecach. To oprzytomniło ją i zmusiła się do ruchu, to w końcu nie było tak, że nie chciała się udać do tego miejsca. Sama zaproponowała spotkanie, choć nie było żadnych głębszych powodów. Zrobiło to pod wpływem chwili, przypominając sobie, że tak dawno go nie widziała, że zaraz zapomni jak wygląda. Travis również mógł odmówić powołując się na ilość pracy lub spotkanie ze „tą jedyną” tego miesiąca. Szła pewnie- przecież zastanie tam człowieka, nie smoka. Mimo chwili zwątpienia cieszyła się na to spotkanie, było to takie normalne. Mimo że oboje byli już bardziej dorośli, podobno mądrzejsi i na pewno trochę inni to nadal był jej przyjacielem. Czasami wkurzającym, ale równie często ją rozbawiającym, choć jednak nie, zdecydowanie częściej ją wkurzał.
Weszła do budynku, który wewnątrz sprawiał wrażenie równie nieprzyjemnego co na zewnątrz. Nie spodziewała się luksusów czy różowych pokoików do zwierzeń, ale i tak to miejsce zawsze ją bardziej odpychało niż zachęcało do dalszego zwiedzania. Znała drogę, kiedyś bywała tu naprawdę często, więc na pamięć nogi kierowały ją do pokoju Travisa. Mijała ludzi, którzy wyglądali na znudzonych albo wystarczająco zajętych, że wolała im nie przeszkadzać. To przypomniało jej jak dawno nie brała dnia wolnego od pracy, było to dla niej niecodzienne. Powinna częściej pozwalać sobie na takie wypady poza miasto, które przecież kochała, ale była to miłość toksyczna. Ilość wdychanego zanieczyszczanego powietrza wcześniej czy później będzie miało efekt na jej zdrowie. Z drugiej strony Travisa codziennie może zabić smok, więc o czym ona w ogóle mówiła. Zapukała do odpowiednich drzwi czekając na zaproszenie, gdy drzwi się w końcu otworzyły.
- Stęskniłeś się?- zapytała z szelmowskim uśmiechem, gdy tylko go zobaczyła.
Ostatnio zmieniony przez Elizabeth Fawley dnia 20.08.16 19:48, w całości zmieniany 1 raz
Był mroźny, chmurny poranek kiedy pierwsza zmiana pracowników rezerwatu wezwała w teren również innych opiekunów smoków. Wśród nich pojawił się między innymi Travis zwleczony z łóżka po drobnej popijawie wieczorem. Pękał mu łeb, ale obowiązki były rzeczą ważniejszą, dlatego zebrał się prędko w sobie i po kilkudziesięciu minutach szedł żwawym krokiem do Peak District. Droga była pokryta cienką warstwą lodu, chłodne powietrze szczypało w policzki, takie uroki pracy w terenie. Miał na sobie grube ubrania wzmacniane zaklęciami chroniącymi przed ogniem – bez tego ani rusz. Na miejscu okazało się, że nie był jedyną osobą wezwaną do interwencji. Wszystko wyjaśniło się kiedy rozmawiał z kierownikiem zmiany. Wraz z kilkoma mężczyznami podczas standardowych obchodów wschodniej części rezerwatu natknęli się na samicę smoka mającą uwięziony w skałach ogon. Pracownicy zachodzili w głowę nad przyczyną takiego stanu rzeczy, lecz żaden z nich nie był w stanie podać ostatecznego powodu zaistniałej sytuacji. Wiedzieli jedynie, że trzeba jej pomóc. Rozległe rany przebijające jej grubą warstwę skóry sugerowały atak innego stworzenia - innego smoka? - ale te informacje nie mogły zostać nijak potwierdzone. Greengrass bardzo się zmartwił zastanym widokiem, nie tylko ze względu na cierpienie zwierzęcia, ale też z powodu istnienia realnego zagrożenia ze strony innego osobnika lub stworzenia zupełnie odmiennego gatunku. Czymkolwiek był napastnik, prawdopodobnie wciąż kręcił się on po okolicy przez co łowcy będą mieć mnóstwo pracy. Należało przeczesywać każdy skrawek ziemi, każde wzgórze, każdą jaskinię, krzak, jezioro, cokolwiek. Travis miał szczerą nadzieję, że to coś, czego będą musieli teraz szukać, nie wydostało się z Peak District. To stanowiłoby jeszcze większy problem niż atakowane smoki w zamkniętym otoczeniu. Wtedy narażeni byliby także ludzie wszelakiej maści, włącznie z mugolami, z którymi zawsze jest więcej roboty. Trzeba w to wszystko angażować amnezjatorów i inne służby porządkowe; zaraz też powstanie komisja, dodatkowe śledztwa, sprawdzanie papierów i masa innych nieprzyjemności, których lepiej byłoby uniknąć. Nikogo więc nie powinno dziwić podenerwowanie dwudziestopięciolatka patrzącego niespokojnie w miejsce, gdzie leżała wykończona samica. Pomimo znacznego osłabienia zwierzę wciąż było wystraszone, wręcz rozjuszone, a co za tym idzie - niebezpieczne.
Pomimo siarczystego mrozu wszyscy stali w odpowiedniej odległości od smoka zastanawiając się, z której strony to ugryźć. Nikt nie chciał dodatkowo denerwować niestabilnego emocjonalnie stworzenia, ale jednocześnie każdy bardzo chciał mu pomóc. Trzeba było wymyślić coś takiego, co będzie korzystne dla obu stron, nikt nie zginie ani nie zostanie ranny, co niestety nie było sprawą już tak oczywistą. Tak zwane ryzyko zawodowe. Każdy poświęcał się z miłości do smoków, ale nikt nie zaprzeczy, że im mniej ofiar tym lepiej. Greengrass czując, że kiedyś może być główną jednostką decyzyjną Peak District bardzo poważnie podchodził do swoich obowiązków (no, pomijając drobne wyskoki z przyjaciółmi; gdyby tylko wiedział co się stanie dnia następnego zrezygnowałby z jakichkolwiek zabaw), w tym też do stanu kadrowego. Każdy z jego współpracowników był na wagę złota - nie dość, że odważny, oddany pasji, to jeszcze wszyscy przykładali się do powierzonych im zadań. Travis bardzo chciał utrzymać tych ludzi przy sobie, tak samo jak chciał jak najlepszego życia dla swoich podopiecznych. Jeden z nich był teraz w poważnych tarapatach, a im dłużej będą zwlekać z akcją ratunkową, tym trudniejsze będzie utrzymanie go przy życiu. Sprawy musiały potoczyć się szybko i zdecydowanie.
Niestety smoczyca wydawała z siebie pełne bólu i agresji dźwięki, miotała się niespokojnie przy każdej próbie zbliżenia się do niej, a poruszając ogonem zwalała inne, mniejsze skały turlające się wprost na czarodziei. Ślizgały się one dodatkowo na warstwie lodu, tak samo zresztą jak pracownicy usiłujący dostać się jak najbliżej stworzenia. Warunki atmosferyczne nie sprzyjały zadaniu, ale nikt nie zamierzał rezygnować. Pierwsze zaklęcia uspokajające poszybowały w stronę zwierzęcia, którego donośny ryk ponownie rozdarł chwilową ciszę. Nawet dziewięciu pracowników nie było w stanie powalić bestii na ziemię, utulać ją do snu odpowiednimi czarami. Grube łuski stworzenia utrudniały przenikanie doń uroków, a będąc w amoku dodatkowo opierało się próbom rozbrojenia. Sytuacja wydawała się być beznadziejna. Ni stąd ni zowąd do akcji wkroczył jeden z mężczyzn nieco zniecierpliwiony staraniami kolegów i brakiem efektów. W pewnym momencie wziął sprawy w swoje ręce wymierzając różdżką w stronę jednej z głębokich ran smoka. Ten zawył przeraźliwie, a w ferworze dzikiego szału spowodowanego bólem jednego z pracowników próbował usmażyć żywcem, drugiego prawie przepołowił swoimi ogromnymi, ostrymi pazurami. Na kontrreakcję było już za późno. Śnieg splamiony został czerwienią krwi, do ryków zwierzęcia doszły krzyki ludzkiego bólu. Przerażony Travis pobiegł w ich stronę, prawie przewracając się pod wpływem nieostrożnego stawiania kroków. Carl, który znajdował się pod ostrzałem smoczego żaru został względnie ochroniony przez ubrania, które miał na sobie. Zaraz zresztą kumpel go przeniósł za jedną ze skał i stamtąd wezwał magiczne pogotowie. W zdecydowanie gorszej sytuacji znalazł się Nick z wystającymi na kilka centymetrów flakami; leżał w kałuży krwi, wciąż pod ostrzałem niespokojnego monstrum nieświadomego swoich czynów. Greengrass poczuł, jak serce wali mu w zawrotnym tempie chcąc uwolnić się z klatki piersiowej, poczuł uderzenie gorąca, a w uszach bezlitośnie mu szumiało. Uklęknął przed kolegą z drżącymi rękoma wyczarowując nad nimi zaklęcie ochronne. Sekundy mijały jak wieczność, bardzo niepewna zresztą. Zastanawiał się w pośpiechu czy tarcza wytrzyma, czy zwierzę zaatakuje ponownie, czy zaraz obaj nie pożegnają się z życiem. Które to nie zdążyło mu nawet przelecieć przed oczami kiedy poczuł nagłe szarpnięcie. Będąc przekonanym, że to kres kresów zacisnął mocno oczy mając tylko nadzieję na krótki ból. Zdziwił się, kiedy chwilę później leżeli wraz z Nickiem kilka metrów dalej, odciągnięci przez współtowarzyszy niedoli. Ten czyn sprawił, że Travis jeszcze bardziej podziwiał ich odwagę. Zabrakło jednak czasu na okazywanie wdzięczności, ponieważ smoczyca miotała się nadal, jeszcze gwałtowniej niż do tej pory. Bezcelowym było odszukanie wzrokiem sprawcy całego zamieszania, to naprawdę mogło poczekać. Najbardziej zmartwił go widok ledwo dychającego kumpla. Łowca szybko zdjął swoją grubą kurtkę przykrywając nią wnętrzności, którym niska temperatura mogła zaszkodzić. Pozostawało mieć nadzieję, że w tej odległości nie dosięgnie go płomień z paszczy zranionej bestii, wtedy pozostałby po nim jedynie usmażone ciało oblepione spalonymi tkankami. Tego z oczywistych względów wolał uniknąć.
Magiczne pogotowie powinno niedługo przyjechać, ale na placu boju do tego czasu zapanował popłoch i rozdrażnienie. Akcja okazała się być absolutnym fiaskiem, co więcej bardzo nieudolnym. Jeden z pozostających „bez zajęcia” mężczyzn podsunął inny pomysł na odratowanie sytuacji. Smoczycy zostało rzucone mięso, żeby ta podjadła trochę, nabrała sił i ufności. Tak, to było kolejnym punktem planu, który miał zostać wykonany gdyby nie niefortunna decyzja jednego z opiekunów. Bestia wciąż pozostała rozdrażniona, patrzyła chwilę nieufnie na płaty leżącej przed nią padliny, ale instynkt przetrwania okazał się być silniejszy. Danina wręcz zniknęła w paszczy podopiecznej oddalając ją na moment od objęć śmierci. Nadal pozostawała nierozwiązana kwestia ran i uwięzionego ogona. Na szczęście wszyscy poszli po rozum do głowy. Wezwano posiłki, które pomogły zatamować sączącą się spod grubego pancerza łusek krew, eliksirem uspokajającym polano kolejną porcję jadła. Wtedy również ostrożnie pozbyto się skał uciskających na smoczy ogon. Co nie było wcale prostym zadaniem, kiedy te ślizgały się po stromym zboczu wpadając pod stopy pracowników. Ratownicy zdołali uratować dwóch poszkodowanych, obu zresztą zabierając do Świętego Munga. Carl miał zostać wypisany już po dwóch dniach, Nick niestety miał mniej szczęścia i przyjdzie mu pozostać w szpitalu na długie tygodnie. I tak obaj wrócą do czynnej pracy w Peak District, nie mogło być inaczej.
Sam Greengrass mocno przeżył nieudaną akcję ratunkową. Widział zawód w oczach swojego ojca kiedy tylko mężczyzna dowiedział się o wszystkim. Nie krytykował go, nie pouczał, nie złościł się. Bardziej martwił się o przyszłość rezerwatu, o możliwe problemy kadrowe - kto będzie chciał pracować w tak niebezpiecznym miejscu? Opieka nad smokami sama w sobie była zagrożeniem, ale tak brawurowe i lekkomyślne akcje nie powinny mieć w ogóle miejsca. To one odstraszały potencjalnych chętnych ubiegających się na jakiekolwiek stanowisko w Peak District. Było, minęło, teraz pozostawały już tylko starania na przyszłość o prowadzenie uważniejszych operacji tego typu żeby zminimalizować ciążące na tym zawodzie ryzyko.
Travisowi nic się nie stało, oprócz oczywistego wyziębienia. Dlatego też po południu znów udał się do rezerwatu. Należało teraz skompletować wszystkie papiery, spisać raport i zrobić wiele innych mało przyjemnych rzeczy. Które będą się za nim jeszcze długo ciągnąć. Elizabeth zastała go właśnie ślęczącego nad bukowym biurkiem, dosłownie tonącego w dokumentach. Zaprosił pukającą do drzwi osobę do środka, lecz niechętnie. Za to na widok przyjaciółki momentalnie poprawił mu się humor. Wstał energicznie z krzesła przybliżając się do Lizzy i zamykając ją szczelnie w mocnym uścisku.
- Tak, z nieba mi spadłaś - zaczął. W jego głośnie pobrzmiewała wyraźna ulga. - Nawet nie wiesz co ja mam teraz na głowie. Chętnie bym się stąd wyrwał choćby na moment - dokończył odsuwając się na odpowiednią odległość. - Powiedz, że masz dla mnie jakieś dobre wiadomości! Pragnę ich najbardziej na świecie. - Postanowienie zmiany tematu. Padła też propozycja zajęcia miejsca na krześle naprzeciwko biurka, nie mogło być inaczej.
Pomimo siarczystego mrozu wszyscy stali w odpowiedniej odległości od smoka zastanawiając się, z której strony to ugryźć. Nikt nie chciał dodatkowo denerwować niestabilnego emocjonalnie stworzenia, ale jednocześnie każdy bardzo chciał mu pomóc. Trzeba było wymyślić coś takiego, co będzie korzystne dla obu stron, nikt nie zginie ani nie zostanie ranny, co niestety nie było sprawą już tak oczywistą. Tak zwane ryzyko zawodowe. Każdy poświęcał się z miłości do smoków, ale nikt nie zaprzeczy, że im mniej ofiar tym lepiej. Greengrass czując, że kiedyś może być główną jednostką decyzyjną Peak District bardzo poważnie podchodził do swoich obowiązków (no, pomijając drobne wyskoki z przyjaciółmi; gdyby tylko wiedział co się stanie dnia następnego zrezygnowałby z jakichkolwiek zabaw), w tym też do stanu kadrowego. Każdy z jego współpracowników był na wagę złota - nie dość, że odważny, oddany pasji, to jeszcze wszyscy przykładali się do powierzonych im zadań. Travis bardzo chciał utrzymać tych ludzi przy sobie, tak samo jak chciał jak najlepszego życia dla swoich podopiecznych. Jeden z nich był teraz w poważnych tarapatach, a im dłużej będą zwlekać z akcją ratunkową, tym trudniejsze będzie utrzymanie go przy życiu. Sprawy musiały potoczyć się szybko i zdecydowanie.
Niestety smoczyca wydawała z siebie pełne bólu i agresji dźwięki, miotała się niespokojnie przy każdej próbie zbliżenia się do niej, a poruszając ogonem zwalała inne, mniejsze skały turlające się wprost na czarodziei. Ślizgały się one dodatkowo na warstwie lodu, tak samo zresztą jak pracownicy usiłujący dostać się jak najbliżej stworzenia. Warunki atmosferyczne nie sprzyjały zadaniu, ale nikt nie zamierzał rezygnować. Pierwsze zaklęcia uspokajające poszybowały w stronę zwierzęcia, którego donośny ryk ponownie rozdarł chwilową ciszę. Nawet dziewięciu pracowników nie było w stanie powalić bestii na ziemię, utulać ją do snu odpowiednimi czarami. Grube łuski stworzenia utrudniały przenikanie doń uroków, a będąc w amoku dodatkowo opierało się próbom rozbrojenia. Sytuacja wydawała się być beznadziejna. Ni stąd ni zowąd do akcji wkroczył jeden z mężczyzn nieco zniecierpliwiony staraniami kolegów i brakiem efektów. W pewnym momencie wziął sprawy w swoje ręce wymierzając różdżką w stronę jednej z głębokich ran smoka. Ten zawył przeraźliwie, a w ferworze dzikiego szału spowodowanego bólem jednego z pracowników próbował usmażyć żywcem, drugiego prawie przepołowił swoimi ogromnymi, ostrymi pazurami. Na kontrreakcję było już za późno. Śnieg splamiony został czerwienią krwi, do ryków zwierzęcia doszły krzyki ludzkiego bólu. Przerażony Travis pobiegł w ich stronę, prawie przewracając się pod wpływem nieostrożnego stawiania kroków. Carl, który znajdował się pod ostrzałem smoczego żaru został względnie ochroniony przez ubrania, które miał na sobie. Zaraz zresztą kumpel go przeniósł za jedną ze skał i stamtąd wezwał magiczne pogotowie. W zdecydowanie gorszej sytuacji znalazł się Nick z wystającymi na kilka centymetrów flakami; leżał w kałuży krwi, wciąż pod ostrzałem niespokojnego monstrum nieświadomego swoich czynów. Greengrass poczuł, jak serce wali mu w zawrotnym tempie chcąc uwolnić się z klatki piersiowej, poczuł uderzenie gorąca, a w uszach bezlitośnie mu szumiało. Uklęknął przed kolegą z drżącymi rękoma wyczarowując nad nimi zaklęcie ochronne. Sekundy mijały jak wieczność, bardzo niepewna zresztą. Zastanawiał się w pośpiechu czy tarcza wytrzyma, czy zwierzę zaatakuje ponownie, czy zaraz obaj nie pożegnają się z życiem. Które to nie zdążyło mu nawet przelecieć przed oczami kiedy poczuł nagłe szarpnięcie. Będąc przekonanym, że to kres kresów zacisnął mocno oczy mając tylko nadzieję na krótki ból. Zdziwił się, kiedy chwilę później leżeli wraz z Nickiem kilka metrów dalej, odciągnięci przez współtowarzyszy niedoli. Ten czyn sprawił, że Travis jeszcze bardziej podziwiał ich odwagę. Zabrakło jednak czasu na okazywanie wdzięczności, ponieważ smoczyca miotała się nadal, jeszcze gwałtowniej niż do tej pory. Bezcelowym było odszukanie wzrokiem sprawcy całego zamieszania, to naprawdę mogło poczekać. Najbardziej zmartwił go widok ledwo dychającego kumpla. Łowca szybko zdjął swoją grubą kurtkę przykrywając nią wnętrzności, którym niska temperatura mogła zaszkodzić. Pozostawało mieć nadzieję, że w tej odległości nie dosięgnie go płomień z paszczy zranionej bestii, wtedy pozostałby po nim jedynie usmażone ciało oblepione spalonymi tkankami. Tego z oczywistych względów wolał uniknąć.
Magiczne pogotowie powinno niedługo przyjechać, ale na placu boju do tego czasu zapanował popłoch i rozdrażnienie. Akcja okazała się być absolutnym fiaskiem, co więcej bardzo nieudolnym. Jeden z pozostających „bez zajęcia” mężczyzn podsunął inny pomysł na odratowanie sytuacji. Smoczycy zostało rzucone mięso, żeby ta podjadła trochę, nabrała sił i ufności. Tak, to było kolejnym punktem planu, który miał zostać wykonany gdyby nie niefortunna decyzja jednego z opiekunów. Bestia wciąż pozostała rozdrażniona, patrzyła chwilę nieufnie na płaty leżącej przed nią padliny, ale instynkt przetrwania okazał się być silniejszy. Danina wręcz zniknęła w paszczy podopiecznej oddalając ją na moment od objęć śmierci. Nadal pozostawała nierozwiązana kwestia ran i uwięzionego ogona. Na szczęście wszyscy poszli po rozum do głowy. Wezwano posiłki, które pomogły zatamować sączącą się spod grubego pancerza łusek krew, eliksirem uspokajającym polano kolejną porcję jadła. Wtedy również ostrożnie pozbyto się skał uciskających na smoczy ogon. Co nie było wcale prostym zadaniem, kiedy te ślizgały się po stromym zboczu wpadając pod stopy pracowników. Ratownicy zdołali uratować dwóch poszkodowanych, obu zresztą zabierając do Świętego Munga. Carl miał zostać wypisany już po dwóch dniach, Nick niestety miał mniej szczęścia i przyjdzie mu pozostać w szpitalu na długie tygodnie. I tak obaj wrócą do czynnej pracy w Peak District, nie mogło być inaczej.
Sam Greengrass mocno przeżył nieudaną akcję ratunkową. Widział zawód w oczach swojego ojca kiedy tylko mężczyzna dowiedział się o wszystkim. Nie krytykował go, nie pouczał, nie złościł się. Bardziej martwił się o przyszłość rezerwatu, o możliwe problemy kadrowe - kto będzie chciał pracować w tak niebezpiecznym miejscu? Opieka nad smokami sama w sobie była zagrożeniem, ale tak brawurowe i lekkomyślne akcje nie powinny mieć w ogóle miejsca. To one odstraszały potencjalnych chętnych ubiegających się na jakiekolwiek stanowisko w Peak District. Było, minęło, teraz pozostawały już tylko starania na przyszłość o prowadzenie uważniejszych operacji tego typu żeby zminimalizować ciążące na tym zawodzie ryzyko.
Travisowi nic się nie stało, oprócz oczywistego wyziębienia. Dlatego też po południu znów udał się do rezerwatu. Należało teraz skompletować wszystkie papiery, spisać raport i zrobić wiele innych mało przyjemnych rzeczy. Które będą się za nim jeszcze długo ciągnąć. Elizabeth zastała go właśnie ślęczącego nad bukowym biurkiem, dosłownie tonącego w dokumentach. Zaprosił pukającą do drzwi osobę do środka, lecz niechętnie. Za to na widok przyjaciółki momentalnie poprawił mu się humor. Wstał energicznie z krzesła przybliżając się do Lizzy i zamykając ją szczelnie w mocnym uścisku.
- Tak, z nieba mi spadłaś - zaczął. W jego głośnie pobrzmiewała wyraźna ulga. - Nawet nie wiesz co ja mam teraz na głowie. Chętnie bym się stąd wyrwał choćby na moment - dokończył odsuwając się na odpowiednią odległość. - Powiedz, że masz dla mnie jakieś dobre wiadomości! Pragnę ich najbardziej na świecie. - Postanowienie zmiany tematu. Padła też propozycja zajęcia miejsca na krześle naprzeciwko biurka, nie mogło być inaczej.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Gdy wyobrażała sobie zwyczajny dzień w pracy Travisa zawsze miała w głowie zionącego ogniem smoka, który miał ochotę skonsumować pracowników rezerwatu i próbujących opanować sytuacje kolegów Greengrassa- zawsze jednak kończyło się to … niepomyślnie dla nich. Domyślała się, że tak niebezpieczne akcje nie mogą zdarzać się każdego dnia i że większość z nich musiała mieć pozytywne zakończenie, gdyż inaczej już dawno nikt nie chciałby tu pracować. Nie był to najbardziej bezpieczny zawód jaki znała, a smoki nie były najłagodniejszymi stworzeniami. Gdyby jednak Travis szukał spokoju i monotonii to zostałby… urzędnikiem. Mogła nawet zrozumieć jego zamiłowanie do pracy podwyższonego ryzyka. Sama była aurorką i również musiała narażać swoje życie w czasach misji. Lubiła osładzać sobie te czyny myśląc, że to wszystko dla kraju. Często musiała radzić sobie z tym spojrzeniem rodziny, szczególnie siostry, gdy wspominała im o kolejnych akcjach. Ten strach, że nie wróci z następnej albo wróci poważnie ranna. Jej przyjaciel przedłużał tradycje rodziny, ten rezerwat należał do jego rodu od wieków i zapewne z dumą przyjęli jego zainteresowanie tym zawodem. Elizabeth nie rozumiała miłości do smoków, ot kolejne stworzenia zaopatrzona w kły i zionącego ogniem. Mogła je poobserwować, ale spędzić całe życie zajmując się nimi? Nie, to nie była jej ścieżka. Za to jej były narzeczony musiał się czuć tu wspaniale skoro dalej kontynuował tę karierę. Gdyby się postarała mogłaby znaleźć pozytywne strony owej pracy, ale jako że nie planowała zmiany zawodu i całkiem lubiła swoje życie to sobie to odpuszczała. Kiedyś gdy bywała tu częściej miała szanse zaobserwować codzienność w rezerwacie: wezwania do smoków i duże ilości papierkowej roboty. Pomaganie tym zwierzęcia, ale mimo to ograniczanie roli człowieka do minimum. To był rezerwat – miejsce badań zachowań i obserwacji, a jaki sens by to miało jakby człowiek ingerował w dane środowisko? Ale i tak myśląc o roli opiekuna smoków miała w głowie niebezpieczeństwo z tym związane.
- Gdyby wszyscy się cieszyli ten na mój widok to świat byłby piękniejszy. – uznała odwzajemniając uścisk patrząc na niego uważnie. Wyglądał jakby dawno nie widział na oczy łóżka i najchętniej uciekłby z tego miejsca jak najszybciej. – Nie wyglądasz najlepiej, coś się stało? – zapytała siadając na wskazane krzesło. Na biurku leżały stosy papierów, którymi zajmował się przed jej przyjściem. Niesamowicie przypominało to jej własne biurko w Ministerstwie, choć chyba miała większy ład. – Dobre wiadomości? Zbliżają się święta. W końcu, czuje jakbym wieczność na nie czekała. Lex wraca do kraju, mój mały kuzyn zwiedzał świat za oceanem. I wybrałam już sobie swój prezent świąteczny dla samej siebie. – zakończyła z szerokim uśmiechem opierając się wygodnie o oparcie krzesła. – Ty masz jakieś dobre wiadomości dla mnie? Czy może sam fakt, że jeszcze żyjesz powinien mnie cieszyć? – zapytała skupiając temat na jego osobie.
- Gdyby wszyscy się cieszyli ten na mój widok to świat byłby piękniejszy. – uznała odwzajemniając uścisk patrząc na niego uważnie. Wyglądał jakby dawno nie widział na oczy łóżka i najchętniej uciekłby z tego miejsca jak najszybciej. – Nie wyglądasz najlepiej, coś się stało? – zapytała siadając na wskazane krzesło. Na biurku leżały stosy papierów, którymi zajmował się przed jej przyjściem. Niesamowicie przypominało to jej własne biurko w Ministerstwie, choć chyba miała większy ład. – Dobre wiadomości? Zbliżają się święta. W końcu, czuje jakbym wieczność na nie czekała. Lex wraca do kraju, mój mały kuzyn zwiedzał świat za oceanem. I wybrałam już sobie swój prezent świąteczny dla samej siebie. – zakończyła z szerokim uśmiechem opierając się wygodnie o oparcie krzesła. – Ty masz jakieś dobre wiadomości dla mnie? Czy może sam fakt, że jeszcze żyjesz powinien mnie cieszyć? – zapytała skupiając temat na jego osobie.
Zagroda wschodnia
Szybka odpowiedź