Zagroda wschodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda wschodnia
Górzyste tereny Peak District zajmuje rezerwat smoków pochodzących z okolic Edale, a fundatorami tego miejsca jest ród Greengrassów. Położona w najbardziej cywilizowanej i rozbudowanej części rezerwatu zagroda wschodnia, jest jednocześnie najczęściej odwiedzaną przez ewentualnych gości. Wykonane z ciemnej cegły budynki wznoszą się na różną wysokość, skrywając w sobie głównie pomieszczenia biurowe, medyczne oraz archiwa, ale to potężny półokrągły mur nieopodal przykuwa największą uwagę. Zapewne z powodu wystających zza niego niekiedy potężnych paszczy ogniomiotów katalońskich. Wydostana z Gringotta wyjątkowa para już bardzo wiekowych smoków o oczach zaciemnionych bielmem od roku przebywa w Peak District, będąc wyjątkowo spokojna - zapewne przez bliskość niechybnego zakończenia żywota.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
| końcówka listopada?
Zacinający, lodowaty deszcz, uderzał wściekle w jego wyprostowane plecy, wlewając się za kołnierz i ściekając po przyklejonych do twarzy włosach, ale prawie nie łagodząc pieczenia ogniskującego wokół długiego, świeżego poparzenia, ciągnącego się od karku, przez lewą łopatkę, aż do boku; czuł zapach spalonej tkaniny – podejrzewał, że z materiału wierzchniego okrycia wiele nie zostało – ale póki co wolał nie wyobrażać sobie włókien wtopionych w szarpaną bólem ranę, skupiając się na obrazie kompletnego chaosu, rozciągającego się tuż przed nim. Ledwie słyszał wykrzykiwane dookoła inkantacje, padające z ust starających się opanować katastrofę smokologów; widział jednak, że ktoś rozciągnął nad nimi ochronną kopułę, bo w jednej sekundzie przestało padać mu na głowę, a odgłosy grzmotów jakby ucichły. Nie zniknęły jednak wrzaski, nie rozproszył się też wszechobecny smród siarki – a w potężnym łukowatym murze, do tej pory odgradzającym ceglane budynki rezerwatu od wybiegu starych Ogniomiotów Katalońskich, nadal ziała potężna wyrwa, powstała kilkanaście minut temu, gdy w sam szczyt konstrukcji uderzyło silne wyładowanie. Smoki, wiekowe i na ogół wyjątkowo spokojne, na szczęście nie wykorzystały okazji do odbycia wycieczki wśród zabudowań, ale – wystraszone i rozdrażnione – posłały falę ognia prosto płonącą dziurę, dosięgając w ten sposób kilku starających się ochronić ich opiekunów, a także przypadkowych smokologów i pracowników administracji, znajdujących się w najbliższym budynku.
Percival machnął różdżką, posyłając kolejne zaklęcie w stronę wyrwy; dwumetrowa ściana wyrosła między rozlatującymi się bokami, przysłaniając nieco przejście, ale wciąż całkowicie go nie tarasując. Wypowiedział inkantację jeszcze raz, wzmacniając barierę, po czym zakaszlał gwałtownie; jego usta wypełniły się rdzawym posmakiem krwi. – Do kulawego psidwaka, gdzie jest ten magomedyk?! – wrzasnął w przestrzeń, odwracając się i zatrzymując spojrzenie na dwójce poparzonych mężczyzn, opartych o przeciwległą ścianę, którym nieudolnej pomocy starał się udzielić trzeci ze smokologów. Ich własny uzdrowiciel, który znajdował się na miejscu, sam stał się ofiarą Ogniomiotki; wezwano po innego, mijały jednak kolejne minuty, a nikt się nie pojawiał.
Zaklął siarczyście, cofając się o krok – i tym samym natrafiając na przeszkodę, której zdecydowanie nie powinno tam być. Odwrócił się odruchowo, dostrzegając, że nieumyślnie staranował ciemnowłosą kobietę; chwycił ją za ramiona instynktownie, pomagając jej odzyskać równowagę, ale jego nerwy znajdowały się w stanie takiego napięcia, że nie zdobył się nawet na przeprosiny, zamiast tego mierząc ją spojrzeniem pełnym irytacji. Nie znał jej – ale w tamtej chwili niespecjalnie obchodziło go, kim była. Pewnie niepierzoną stażystką, która wyszła zza biurka, żeby pooglądać przedstawienie. – Jeżeli nie pomagasz, to przynajmniej się tutaj nie plątaj – huknął w jej stronę, po czym przeniósł spojrzenie wyżej, ponad jej ramieniem patrząc w stronę bramy; jak długo jeszcze pomoc medyczna miała zamiar kazać na siebie czekać?
Zacinający, lodowaty deszcz, uderzał wściekle w jego wyprostowane plecy, wlewając się za kołnierz i ściekając po przyklejonych do twarzy włosach, ale prawie nie łagodząc pieczenia ogniskującego wokół długiego, świeżego poparzenia, ciągnącego się od karku, przez lewą łopatkę, aż do boku; czuł zapach spalonej tkaniny – podejrzewał, że z materiału wierzchniego okrycia wiele nie zostało – ale póki co wolał nie wyobrażać sobie włókien wtopionych w szarpaną bólem ranę, skupiając się na obrazie kompletnego chaosu, rozciągającego się tuż przed nim. Ledwie słyszał wykrzykiwane dookoła inkantacje, padające z ust starających się opanować katastrofę smokologów; widział jednak, że ktoś rozciągnął nad nimi ochronną kopułę, bo w jednej sekundzie przestało padać mu na głowę, a odgłosy grzmotów jakby ucichły. Nie zniknęły jednak wrzaski, nie rozproszył się też wszechobecny smród siarki – a w potężnym łukowatym murze, do tej pory odgradzającym ceglane budynki rezerwatu od wybiegu starych Ogniomiotów Katalońskich, nadal ziała potężna wyrwa, powstała kilkanaście minut temu, gdy w sam szczyt konstrukcji uderzyło silne wyładowanie. Smoki, wiekowe i na ogół wyjątkowo spokojne, na szczęście nie wykorzystały okazji do odbycia wycieczki wśród zabudowań, ale – wystraszone i rozdrażnione – posłały falę ognia prosto płonącą dziurę, dosięgając w ten sposób kilku starających się ochronić ich opiekunów, a także przypadkowych smokologów i pracowników administracji, znajdujących się w najbliższym budynku.
Percival machnął różdżką, posyłając kolejne zaklęcie w stronę wyrwy; dwumetrowa ściana wyrosła między rozlatującymi się bokami, przysłaniając nieco przejście, ale wciąż całkowicie go nie tarasując. Wypowiedział inkantację jeszcze raz, wzmacniając barierę, po czym zakaszlał gwałtownie; jego usta wypełniły się rdzawym posmakiem krwi. – Do kulawego psidwaka, gdzie jest ten magomedyk?! – wrzasnął w przestrzeń, odwracając się i zatrzymując spojrzenie na dwójce poparzonych mężczyzn, opartych o przeciwległą ścianę, którym nieudolnej pomocy starał się udzielić trzeci ze smokologów. Ich własny uzdrowiciel, który znajdował się na miejscu, sam stał się ofiarą Ogniomiotki; wezwano po innego, mijały jednak kolejne minuty, a nikt się nie pojawiał.
Zaklął siarczyście, cofając się o krok – i tym samym natrafiając na przeszkodę, której zdecydowanie nie powinno tam być. Odwrócił się odruchowo, dostrzegając, że nieumyślnie staranował ciemnowłosą kobietę; chwycił ją za ramiona instynktownie, pomagając jej odzyskać równowagę, ale jego nerwy znajdowały się w stanie takiego napięcia, że nie zdobył się nawet na przeprosiny, zamiast tego mierząc ją spojrzeniem pełnym irytacji. Nie znał jej – ale w tamtej chwili niespecjalnie obchodziło go, kim była. Pewnie niepierzoną stażystką, która wyszła zza biurka, żeby pooglądać przedstawienie. – Jeżeli nie pomagasz, to przynajmniej się tutaj nie plątaj – huknął w jej stronę, po czym przeniósł spojrzenie wyżej, ponad jej ramieniem patrząc w stronę bramy; jak długo jeszcze pomoc medyczna miała zamiar kazać na siebie czekać?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Naprawdę była już bliska pośpieszenia kierowcy Błędnego Rycerza, gdy pełna przejęcia zerkała na srebrny, kieszonkowy zegarek, a wskazówki poruszały się po jego tarczy aż zbyt szybko. Miała naprawdę niewiele czasu, srebrzysty jamnik, patronus jednego z pracowników rezerwatu trójogonów edalskich, poprosił ją o jak najszybsze przybycie z powodu nagłego wypadku i braku innego uzdrowiciela; nie znała szczegółów, nie powiedział wiele więcej, w jego głosie wyraźnie jednak wyczuła zdenerwowanie. To prawdziwe szczęście w nieszczęściu, że akurat była w domu, nie w Hogwarcie; do Dearbyshire z Londynu droga była nieporównywalnie krótsza, niż ze Szkocji. Błędny Rycerz, o tej porze dnia nie miał zbyt wielu pasażerów, pojawił się więc natychmiast i pędził jak szalony do Peak District - tym razem to było jednak wciąż za wolno. Poppy nie zajęła nawet miejsca siedzącego, kurczowo trzymała się poręczy gdzieś blisko drzwi, poprawiając jedynie torbę, którą złapała przy wyjściu, miała w niej kilka eliksirów znieczulających, wzmacniających i maść na poparzenia, tak na wszelki wypadek.
Wypadła z magicznego autobusu jak poparzona, nie żegnając się nawet z kierowcą, biegnąc w stronę bram rezerwatu; strażnicy pilnujący wejścia nie trwonili czasu, zostali uprzedzeni o jej wezwaniu i podano im nazwisko Poppy Pomfrey, okazała im również swoją różdżkę. Dawno już obiecała Jamesowi wsparcie, jeśli tylko będą jej w rezerwacie potrzebować, nie sądziła, że podobna chwila w końcu nadejdzie. Czy ich uzdrowiciel również ucierpiał, a może w ogóle nie pojawił się tego dnia w pracy? Nie trwoniła energii na zastanawianie się nad tym, skupiła się na szaleńczym biegu we wskazanym przez pracowników kierunku, wszędzie dookoła zdawał się panować chaos.
Przemierzała kolejne metry szybkim, energicznym krokiem, różdżkę mając w dłoni, gdy wpadł na nią wysoki, obcy czarodziej; właściwie to prawie ją staranował. Poppy straciła równowagę, omal się nie przewróciła na brudną posadzkę, wykrzykując ciche, zaskoczone: ojej!
Poczuła się trochę jak dziecko, gdy mężczyzna złapał ją za ramiona i przytrzymał jak szmacianą lalkę, po czym huknął na nią z wyraźną przyganą. Uniosła na jego twarz przestraszone spojrzenie, nie spodziewając się podobnego ataku; był od niej wyższy, silniejszy i wyraźnie zdenerwowany. - Ale ja-ja właśnie przyszłam pomóc - odpowiedziała natychmiast, unosząc różdżkę z wierzby i lewą dłonią wskazując na torbę, w której miała lecznicze specyfiki. Zająknęła się z tego przejęcia, zdenerwowania i strachu przed złością nieznajomego. - Poppy Pomfrey, magomedyk - przedstawiła się. Strażnicy odnotowali jej nazwisko. Nie miała na sobie ani limonkowego kitla magomedyka, ani biało-czerwonej szaty pielęgniarki, a zwyczajną brązową sukienkę i płaszcz podszyty futrem, była też tu obca, nietrudno było ją pomylić z kimś przypadkowym. Ona jednak przez przypadek się tutaj nie znalazła. - Wie pan gdzie oni są?
Wypadła z magicznego autobusu jak poparzona, nie żegnając się nawet z kierowcą, biegnąc w stronę bram rezerwatu; strażnicy pilnujący wejścia nie trwonili czasu, zostali uprzedzeni o jej wezwaniu i podano im nazwisko Poppy Pomfrey, okazała im również swoją różdżkę. Dawno już obiecała Jamesowi wsparcie, jeśli tylko będą jej w rezerwacie potrzebować, nie sądziła, że podobna chwila w końcu nadejdzie. Czy ich uzdrowiciel również ucierpiał, a może w ogóle nie pojawił się tego dnia w pracy? Nie trwoniła energii na zastanawianie się nad tym, skupiła się na szaleńczym biegu we wskazanym przez pracowników kierunku, wszędzie dookoła zdawał się panować chaos.
Przemierzała kolejne metry szybkim, energicznym krokiem, różdżkę mając w dłoni, gdy wpadł na nią wysoki, obcy czarodziej; właściwie to prawie ją staranował. Poppy straciła równowagę, omal się nie przewróciła na brudną posadzkę, wykrzykując ciche, zaskoczone: ojej!
Poczuła się trochę jak dziecko, gdy mężczyzna złapał ją za ramiona i przytrzymał jak szmacianą lalkę, po czym huknął na nią z wyraźną przyganą. Uniosła na jego twarz przestraszone spojrzenie, nie spodziewając się podobnego ataku; był od niej wyższy, silniejszy i wyraźnie zdenerwowany. - Ale ja-ja właśnie przyszłam pomóc - odpowiedziała natychmiast, unosząc różdżkę z wierzby i lewą dłonią wskazując na torbę, w której miała lecznicze specyfiki. Zająknęła się z tego przejęcia, zdenerwowania i strachu przed złością nieznajomego. - Poppy Pomfrey, magomedyk - przedstawiła się. Strażnicy odnotowali jej nazwisko. Nie miała na sobie ani limonkowego kitla magomedyka, ani biało-czerwonej szaty pielęgniarki, a zwyczajną brązową sukienkę i płaszcz podszyty futrem, była też tu obca, nietrudno było ją pomylić z kimś przypadkowym. Ona jednak przez przypadek się tutaj nie znalazła. - Wie pan gdzie oni są?
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zdanie sobie sprawy, że zareagował idiotycznie, zabrało mu kilka długich sekund. Być może powinien był się domyślić, że nieznana mu, obco wyglądająca kobieta była właśnie wezwanym na miejsce magomedykiem, ale z drugiej strony – nie poświęcił zastanowieniu nad tym aż tyle czasu, skupiony głównie na opanowaniu panującego w rezerwacie chaosu. Już dogasającego; kolejne zaklęcia posłane w kierunku wytworzonej wyrwy zasklepiły ją na dobre, odcinając Ogniomioty od rannych ludzi i dając smokologom możliwość uspokojenia ich w warunkach względnie kontrolowanych – bez obaw o uczestnictwo przypadkowych ofiar. Pozostało odwrócenie szkód powstałych po tej stronie muru, głównie tych, które wprost dotknęły ludzi; budynki można było wyremontować później, żaden z nich nie groził zawaleniem; wiedział jednak, że co najmniej kilka osób mocno ucierpiało, gdy uderzyła w nie pierwsza fala ognia.
Przyglądał się czarownicy jeszcze przez sekundę, bardziej podświadomie niż celowo odnotowując jej imię i nazwisko; rzeczywiście, wydawało mu się, że już je dzisiaj słyszał, padające z ust Jamesa – jednak wtedy nie włożył zbytniego wysiłku w jego zapamiętanie. Personalia mającej nadejść pomocy były mu obojętne, liczyły się umiejętności; a te, według pracownika rezerwatu, stojąca przed nim uzdrowicielka miała imponujące. – Och – mruknął, nieco zmieszany malującym się w jej oczach przestrachem; nie chciał wpędzić jej w zakłopotanie. – Przepraszam, mamy tutaj trudną sytuację – wyjaśnił, cofając się o krok, żeby nie naruszać już dłużej jej przestrzeni osobistej. – Nic się pannie nie stało? – zapytał, wracając do grzecznościowej formy i przemykając kontrolnie spojrzeniem po jej sylwetce; wydawało mu się, że ich zderzenie nie zostawiło po sobie żadnych większych obrażeń, może za wyjątkiem kilku siniaków, które pojawią się później. – Percival Blake, jestem tutaj smokologiem – również się przedstawił, kiwając krótko głową. Na wymianę dłuższych i bardziej skomplikowanych uprzejmości nie było czasu.
Odwrócił się przez ramię, odnajdując spojrzeniem jednego z wciąż znajdujących się na miejscu młodszych opiekunów. – Belby, weź kogoś ze sobą i sprawdźcie, czy ta blokada wytrzyma. Wzmocnijcie ją jeszcze, jeżeli trzeba – krzyknął w stronę czarodzieja, który w odpowiedzi skinął mu głową. Dopiero wtedy ponownie skierował swoją uwagę ku Poppy. – Proszę za mną – powiedział, wskazując dłonią w stronę najbliższego budynku i od razu ruszając w tamtą stronę, w połowie drogi orientując się, że być może narzucił trochę za szybkie tempo. Zwolnił, czekając, aż kobieta go dogoni. – Problemem są głównie poparzenia, niektóre mocno rozległe. I stłuczenia, część pracowników oberwała odłamkami konstrukcji. Tutaj – powiedział, bez większego wstępu, zupełnie jakby ciągnął przerwaną wcześniej konwersację. Dotarli do mniejszego pomieszczenia, w którym – na fotelach i biurkach – siedziało kilku najbardziej poszkodowanych. – Potrzebuje panna czegoś? – zapytał, spoglądając na nią pytająco. Jego własne poparzenie na plecach, pozbawione chłodzącego działania lodowatego wiatru, piekło przeraźliwie, ale póki co o nim nie wspominał; wolał, żeby magomedyczka zajęła się najpierw poważniejszymi przypadkami.
Przyglądał się czarownicy jeszcze przez sekundę, bardziej podświadomie niż celowo odnotowując jej imię i nazwisko; rzeczywiście, wydawało mu się, że już je dzisiaj słyszał, padające z ust Jamesa – jednak wtedy nie włożył zbytniego wysiłku w jego zapamiętanie. Personalia mającej nadejść pomocy były mu obojętne, liczyły się umiejętności; a te, według pracownika rezerwatu, stojąca przed nim uzdrowicielka miała imponujące. – Och – mruknął, nieco zmieszany malującym się w jej oczach przestrachem; nie chciał wpędzić jej w zakłopotanie. – Przepraszam, mamy tutaj trudną sytuację – wyjaśnił, cofając się o krok, żeby nie naruszać już dłużej jej przestrzeni osobistej. – Nic się pannie nie stało? – zapytał, wracając do grzecznościowej formy i przemykając kontrolnie spojrzeniem po jej sylwetce; wydawało mu się, że ich zderzenie nie zostawiło po sobie żadnych większych obrażeń, może za wyjątkiem kilku siniaków, które pojawią się później. – Percival Blake, jestem tutaj smokologiem – również się przedstawił, kiwając krótko głową. Na wymianę dłuższych i bardziej skomplikowanych uprzejmości nie było czasu.
Odwrócił się przez ramię, odnajdując spojrzeniem jednego z wciąż znajdujących się na miejscu młodszych opiekunów. – Belby, weź kogoś ze sobą i sprawdźcie, czy ta blokada wytrzyma. Wzmocnijcie ją jeszcze, jeżeli trzeba – krzyknął w stronę czarodzieja, który w odpowiedzi skinął mu głową. Dopiero wtedy ponownie skierował swoją uwagę ku Poppy. – Proszę za mną – powiedział, wskazując dłonią w stronę najbliższego budynku i od razu ruszając w tamtą stronę, w połowie drogi orientując się, że być może narzucił trochę za szybkie tempo. Zwolnił, czekając, aż kobieta go dogoni. – Problemem są głównie poparzenia, niektóre mocno rozległe. I stłuczenia, część pracowników oberwała odłamkami konstrukcji. Tutaj – powiedział, bez większego wstępu, zupełnie jakby ciągnął przerwaną wcześniej konwersację. Dotarli do mniejszego pomieszczenia, w którym – na fotelach i biurkach – siedziało kilku najbardziej poszkodowanych. – Potrzebuje panna czegoś? – zapytał, spoglądając na nią pytająco. Jego własne poparzenie na plecach, pozbawione chłodzącego działania lodowatego wiatru, piekło przeraźliwie, ale póki co o nim nie wspominał; wolał, żeby magomedyczka zajęła się najpierw poważniejszymi przypadkami.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
- Nie szkodzi, proszę się nie przejmować, rozumiem pańskie zdenerwowanie - odpowiedziała Poppy, potrząsając przy tym głową, jakby przeprosiny byłby zbędne; w pierwszym odruchu spojrzała na niego z przestrachem, przejęta tą złością i fuknięciem - zmartwiła się jeszcze bardziej, że przybyła zbyt późno - nie mniej jednak była w stanie tę reakcję zrozumieć. W rezerwacie panował chaos, strażnicy bram ją pośpieszali, patronus przemawiający głosem Jamesa był zdenerwowany i z przekazanych przezeń wiadomości wynikało, że sytuacja jest poważna. W wyobrażeniach panny Pomfrey była bardzo poważna, bo ze smokami nigdy do czynienia dotąd nie miała. Poza sytuacjami, kiedy przychodzili doń pacjenci z poparzeniami, ugryzieniami, czy innymi ranami zadanymi przez te stworzenia; te obrażenia potrafiła wyleczyć, niejednokrotnie pomagała też pracującemu tu Benjaminowi Wright, zawsze jednak to oni przychodzili do niej: do szpitala świętego Munga - gdy tam jeszcze pracowała - bądź bezpośrednio do jej mieszkania, jeśli łączyły ich koleżeńskie relacje. Nigdy dotąd nie miała jednak okazji, by odwiedzić sam rezerwat: obiecała kilka tygodni temu Jamesowi, że mogą ją wezwać, jeśli tylko będą tego potrzebować, nie przypuszczała jednak, ze sytuacja okaże się tak nagła i dramatyczna. - Nie, nie, wszystko w porządku - odparła, zaprzeczając temu, że stała się jej krzywda; może chwycił ją za ramiona ciut za mocno, ale to przecież nic. - Miło pana poznać, szkoda jedynie, że w podobnych okolicznościach - wyrzuciła z siebie szybko, bo naprawdę nie było czasu na grzeczności i uprzejmości, jeśli jego współpracownicy potrzebowali pilnej, medycznej pomocy.
Kiwnęła głową, gdy poprosił, by ruszyła za nim; starała się nadążać, ale mężczyzna był wyższy, miał dłuższe nogi i zdecydowanie lepszą kondycję fizyczną, w pewnej chwili prawie za nim biegła, dopóki nie zwolnił kroku. Wtedy się z nim zrównała. - Poparzenia mogę uleczyć za pomocą kilku zaklęć, podobnie jak stłuczenia, moje pytanie brzmi: czy ktoś stracił coś więcej niż zdrowy naskórek - sapnęła Poppy, spoglądając na Percivala z poważną miną; nie wiedzieć dlaczego pomyślała, że czyjaś kończyna mogła skończyć jako obiad dla wygłodniałego smoka. - Ciepłej wody i ręczników, jeśli to nie będzie problemem - odpowiedziała, wyciągając różdżkę. - Rzucę teraz zaklęcie, które ustabilizuje magię na niewielkim obszarze. Moich zaklęć nie zniszczą więc anomalie, możecie być panowie spokojni. Maxima Paceum! - wyjaśniła od razu, bez zwłoki unosząc wierzbowe drewno i szarpiąc nadgarstkiem w odpowiedni sposób. Pozornie nic się nie stało: ale ona czuła wyraźnie, że energia w niewielkim budynku stała się spokojniejsza. Pracowała przy tworzeniu tego zaklęcia, rozumiała je dobrze. Po chwil znalazła się przy wysokim i szpakowatym młodzieńcu o pryszczatej twarzy, który pojękiwał cicho, prawie leżąc na krześle; ogień spopielił mu całą szatę, plecy wyglądały naprawdę paskudnie.
- Odkażę teraz rany i zaleczę poparzenie, dobrze? Proszę się nie ruszać - zwróciła się do smokologa, łagodnym tonem wyjaśniając co zamierza zrobić. - Purus] - szepnęła Poppy, przystawiając koniec różdżki do poczerwieniałej, mocno poparzonej skóry; rany były okropne. Odczekała chwilę, aż biała mgiełka wchłonie się w każdy cal zranionej tkanki, sycząc przy tym cicho. Młodzieniec sam syknął z bólu. Dopiero, gdy ranę odkaziła, zdecydowała się ją wyleczyć. - Cauma Sanavi Horribilis.
Kiwnęła głową, gdy poprosił, by ruszyła za nim; starała się nadążać, ale mężczyzna był wyższy, miał dłuższe nogi i zdecydowanie lepszą kondycję fizyczną, w pewnej chwili prawie za nim biegła, dopóki nie zwolnił kroku. Wtedy się z nim zrównała. - Poparzenia mogę uleczyć za pomocą kilku zaklęć, podobnie jak stłuczenia, moje pytanie brzmi: czy ktoś stracił coś więcej niż zdrowy naskórek - sapnęła Poppy, spoglądając na Percivala z poważną miną; nie wiedzieć dlaczego pomyślała, że czyjaś kończyna mogła skończyć jako obiad dla wygłodniałego smoka. - Ciepłej wody i ręczników, jeśli to nie będzie problemem - odpowiedziała, wyciągając różdżkę. - Rzucę teraz zaklęcie, które ustabilizuje magię na niewielkim obszarze. Moich zaklęć nie zniszczą więc anomalie, możecie być panowie spokojni. Maxima Paceum! - wyjaśniła od razu, bez zwłoki unosząc wierzbowe drewno i szarpiąc nadgarstkiem w odpowiedni sposób. Pozornie nic się nie stało: ale ona czuła wyraźnie, że energia w niewielkim budynku stała się spokojniejsza. Pracowała przy tworzeniu tego zaklęcia, rozumiała je dobrze. Po chwil znalazła się przy wysokim i szpakowatym młodzieńcu o pryszczatej twarzy, który pojękiwał cicho, prawie leżąc na krześle; ogień spopielił mu całą szatę, plecy wyglądały naprawdę paskudnie.
- Odkażę teraz rany i zaleczę poparzenie, dobrze? Proszę się nie ruszać - zwróciła się do smokologa, łagodnym tonem wyjaśniając co zamierza zrobić. - Purus] - szepnęła Poppy, przystawiając koniec różdżki do poczerwieniałej, mocno poparzonej skóry; rany były okropne. Odczekała chwilę, aż biała mgiełka wchłonie się w każdy cal zranionej tkanki, sycząc przy tym cicho. Młodzieniec sam syknął z bólu. Dopiero, gdy ranę odkaziła, zdecydowała się ją wyleczyć. - Cauma Sanavi Horribilis.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiwnął głową w odpowiedzi, gdy przyjęła jego przeprosiny, potwierdzając jednocześnie, że wszystko było w porządku. W normalnych okolicznościach zapewne wciąż byłoby mu głupio, arystokratyczne wychowanie wpoiło mu potrzebę zachowania dobrych manier wyjątkowo głęboko – ale nie było na to czasu; już i tak wystarczająco trudno było mu skupić myśli w jednym miejscu, rozpraszane raz po raz koniecznością ugaszenia kolejnego pożaru. Już tylko metaforycznie, smoczy ogień nie płonął, opanowany sprawnie przez pracowników rezerwatu – ale istniał więcej niż jeden problem, który domagał się jego uwagi.
Słuchał jej ze spokojem, gdy tłumaczyła proces leczenia poparzeń. Wiedział, jak mniej więcej przebiegał, samemu niejednokrotnie – również na własnej skórze – mając z nim do czynienia, ale nie przerywał jej, luki w wypowiedzi wykorzystując głównie na krótkie wymiany zdań z mijającymi ich smokologami. – Nikomu nie trzeba niczego przyszyć, jeżeli o to chodzi – odpowiedział, pilnując się, żeby nie przyspieszać już kroku, choć prawdę mówiąc miał ochotę przejść z marszu do biegu; panujący w rezerwacie chaos przywoływał nieprzyjemne wspomnienia feralnej wyprawy, chociaż powtarzał sobie raz po raz, że tym razem nie było tak samo: że wina nie leżała po jego stronie, i że nikt nie stracił życia przez jego błędy. Że nikt w ogóle nie stracił życia – wszystkie zniszczenia dało się odwrócić, wszystkie szkody – naprawić. – Smoczyca nie zaatakowała nikogo bezpośrednio; rozdrażniła ją anomalia, więc zionęła w jej stronę ogniem – dodał, z jakiegoś powodu czując odruchową potrzebę wytłumaczenia zachowania Ogniomiotki, mimo że panna Pomfrey ani razu nie dała mu do zrozumienia, że obarcza winą przerażone stworzenie. Wiedział jednak, że większość czarodziejów bała się smoków i uważała je za zwyczajne zagrożenie, które woleliby widzieć w zamkniętych na cztery spusty klatkach niż na wolności. – Z poważniejszych urazów – Jones ma poparzoną twarz. Nie wiem, co z jego oczami, nie mógł ich otworzyć – powiedział jeszcze, nim znaleźli się w środku; miał nadzieję, że młody łowca nie utracił wzroku, a przynajmniej – nie na zawsze.
Przytaknął bezgłośnie, kiedy Poppy poprosiła o wodę i ręczniki. Mógłby kogoś po nie oddelegować, ale właściwie i tak czuł się bezużyteczny – nie znał się nie leczeniu, nie był w stanie pomóc inaczej – więc sam ruszył w stronę części sanitarnej, po drodze biorąc ze sobą młodego stażystę, który był trochę zielony na twarzy i wyglądał, jakby miał zamiar się ewakuować. Percival nie odesłał go jednak do domu, zamiast tego wciskając w dłonie naręcze czystych ręczników i polecając mu, żeby wrócił z nimi do pokoju; sam przyszedł tam po chwili, niosąc w rękach miskę z ciepłą wodą. – Będzie potrzebował transportu do Munga? – zapytał, podchodząc do magomedyczki akurat w chwili, w której rzucała zaklęcie na plecy poparzonego czarodzieja. Odstawił miskę na blat tuż obok; jego własne poparzenie zapiekło nieprzyjemnie, gdy napięła się skóra na poparzonych plecach, ale powstrzymał syknięcie bólu. – Czy mogę jakoś pomóc? – zapytał. Nie chciał przeszkadzać, ale nie chciał też stać bezczynnie – nie znosił bierności.
Słuchał jej ze spokojem, gdy tłumaczyła proces leczenia poparzeń. Wiedział, jak mniej więcej przebiegał, samemu niejednokrotnie – również na własnej skórze – mając z nim do czynienia, ale nie przerywał jej, luki w wypowiedzi wykorzystując głównie na krótkie wymiany zdań z mijającymi ich smokologami. – Nikomu nie trzeba niczego przyszyć, jeżeli o to chodzi – odpowiedział, pilnując się, żeby nie przyspieszać już kroku, choć prawdę mówiąc miał ochotę przejść z marszu do biegu; panujący w rezerwacie chaos przywoływał nieprzyjemne wspomnienia feralnej wyprawy, chociaż powtarzał sobie raz po raz, że tym razem nie było tak samo: że wina nie leżała po jego stronie, i że nikt nie stracił życia przez jego błędy. Że nikt w ogóle nie stracił życia – wszystkie zniszczenia dało się odwrócić, wszystkie szkody – naprawić. – Smoczyca nie zaatakowała nikogo bezpośrednio; rozdrażniła ją anomalia, więc zionęła w jej stronę ogniem – dodał, z jakiegoś powodu czując odruchową potrzebę wytłumaczenia zachowania Ogniomiotki, mimo że panna Pomfrey ani razu nie dała mu do zrozumienia, że obarcza winą przerażone stworzenie. Wiedział jednak, że większość czarodziejów bała się smoków i uważała je za zwyczajne zagrożenie, które woleliby widzieć w zamkniętych na cztery spusty klatkach niż na wolności. – Z poważniejszych urazów – Jones ma poparzoną twarz. Nie wiem, co z jego oczami, nie mógł ich otworzyć – powiedział jeszcze, nim znaleźli się w środku; miał nadzieję, że młody łowca nie utracił wzroku, a przynajmniej – nie na zawsze.
Przytaknął bezgłośnie, kiedy Poppy poprosiła o wodę i ręczniki. Mógłby kogoś po nie oddelegować, ale właściwie i tak czuł się bezużyteczny – nie znał się nie leczeniu, nie był w stanie pomóc inaczej – więc sam ruszył w stronę części sanitarnej, po drodze biorąc ze sobą młodego stażystę, który był trochę zielony na twarzy i wyglądał, jakby miał zamiar się ewakuować. Percival nie odesłał go jednak do domu, zamiast tego wciskając w dłonie naręcze czystych ręczników i polecając mu, żeby wrócił z nimi do pokoju; sam przyszedł tam po chwili, niosąc w rękach miskę z ciepłą wodą. – Będzie potrzebował transportu do Munga? – zapytał, podchodząc do magomedyczki akurat w chwili, w której rzucała zaklęcie na plecy poparzonego czarodzieja. Odstawił miskę na blat tuż obok; jego własne poparzenie zapiekło nieprzyjemnie, gdy napięła się skóra na poparzonych plecach, ale powstrzymał syknięcie bólu. – Czy mogę jakoś pomóc? – zapytał. Nie chciał przeszkadzać, ale nie chciał też stać bezczynnie – nie znosił bierności.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Podczas trwającej kilka minut podróży Błędnym Rycerzem zamartwiała się co zastanie w rezerwacie trójogonów edalskich. Patronus Jamesa był oszczędny w słowach, nie potwierdził, ani nie zaprzeczył temu, że ktoś stracił życie; z tego co zrozumiała sytuacja była poważna, dlatego starała się dotrzeć najszybciej jak tylko mogła, w myślach znów przeklinając niedziałającą teleportację. Jeśli dobrze pójdzie (o ile można w ogóle tak powiedzieć) niebawem skończy się ten koszmar - koszmar anomalii. Słowa pana Blake przegnały z myśli Poppy najgorsze wizje tego, co mogło się tu stać, z tego co zrozumiała wszyscy pozostali żywi i we względnie jednym kawałku, ale bynajmniej to uzdrowicielki nie uspokoiło. Ani na chwilę nie zwolniła kroku. Poparzenia należały do jednych z najbardziej bolesnych ran, w przypadku głębokich ran, nieraz magomedycy decydowali się wprowadzić rannego w stan śpiączki, by nie odczuwał bólu - do chwili zagojenia się poparzeń.
- Ale jest już spokojniejsza, tak? Nie zaatakuje tego budynku? - spytała zaniepokojona Poppy, rzucając Percivalowi ukradkowe, pełne obaw spojrzenie. Smoki budziły w niej w pełni uzasadniony lęk. Były potężne, silne, szalenie niebezpieczne. Czuła niepokój na myśl, że są tak blisko; nie wiedziała co by zrobiła, gdyby stanęła z podobną bestią w oko w oko. Pewnie skończyłaby jako jego przekąska, nawet nie pełnowartościowy posiłek, bo na to była zbyt drobna. Nigdy nie rozumiała czułości z jaką Benjamin wypowiadał się o podopiecznych tego rezerwatu, zupełnie tak, jakby mówił o kotach i psach. A to były przecież ogromne, zionące ogniem bestie, które mogły dziś pozbawić pracowników życia.
- On nie - odpowiedziała na pytanie smokologa Poppy, rzucając kolejne zaklęcia; pod ich wpływem rany po poparzeniach zaczęły znikać, a skóra jaśnieć. Na razie zostały blizny, ale i one zanikną z czasem, gdy tkanka zregeneruje się w pełni. - Odpoczywaj - poleciła młodzieńcowi Poppy, szybkim krokiem przechodząc do Jamesa. Poczuła wyrzuty sumienia: to nim powinna była zająć się w pierwszej kolejności. Ostrożnie, lewą dłonią ujęła czarodzieja pod brodę, omijając poparzenie i uniosła go lekko, by lepiej przyjrzeć się oczom. James jęknął z bólu, ledwo przytomny. - Możesz. Zorganizuj świstoklik do szpitala świętego Munga, byle szybko - poleciła Percivalowi; głos Poppy zabrzmiał dziwnie pewnie i spokojnie. Jako uzdrowiciel potrafiła zapanować nad nerwami, drżenie dłoni i głosu nie mogły zaburzyć jej czarów. - Zaraz przestanie boleć, James - obiecała.
Tego, że za chwilę znów zacznie widzieć obiecać już nie mogła. Gdy rozwarł powieki, zobaczyła w jakim stanie są jego gałki oczne - i nie jedna panna osunęła by się bezwładnie na ziemie przez ten widok. Poppy obawiała się najgorszego: tego, że James najbliższy miesiąc spędzi w ciemnościach, czekając, aż uzdrowiciele wyhodują w odpowiednich eliksirach nowe gałki oczne.
- Subsisto Dolorem Horribilis! - wyszeptała, przykładając koniec różdżki do piersi Jamesa; przestanie choć czuć ból na pewien czas.
- Ale jest już spokojniejsza, tak? Nie zaatakuje tego budynku? - spytała zaniepokojona Poppy, rzucając Percivalowi ukradkowe, pełne obaw spojrzenie. Smoki budziły w niej w pełni uzasadniony lęk. Były potężne, silne, szalenie niebezpieczne. Czuła niepokój na myśl, że są tak blisko; nie wiedziała co by zrobiła, gdyby stanęła z podobną bestią w oko w oko. Pewnie skończyłaby jako jego przekąska, nawet nie pełnowartościowy posiłek, bo na to była zbyt drobna. Nigdy nie rozumiała czułości z jaką Benjamin wypowiadał się o podopiecznych tego rezerwatu, zupełnie tak, jakby mówił o kotach i psach. A to były przecież ogromne, zionące ogniem bestie, które mogły dziś pozbawić pracowników życia.
- On nie - odpowiedziała na pytanie smokologa Poppy, rzucając kolejne zaklęcia; pod ich wpływem rany po poparzeniach zaczęły znikać, a skóra jaśnieć. Na razie zostały blizny, ale i one zanikną z czasem, gdy tkanka zregeneruje się w pełni. - Odpoczywaj - poleciła młodzieńcowi Poppy, szybkim krokiem przechodząc do Jamesa. Poczuła wyrzuty sumienia: to nim powinna była zająć się w pierwszej kolejności. Ostrożnie, lewą dłonią ujęła czarodzieja pod brodę, omijając poparzenie i uniosła go lekko, by lepiej przyjrzeć się oczom. James jęknął z bólu, ledwo przytomny. - Możesz. Zorganizuj świstoklik do szpitala świętego Munga, byle szybko - poleciła Percivalowi; głos Poppy zabrzmiał dziwnie pewnie i spokojnie. Jako uzdrowiciel potrafiła zapanować nad nerwami, drżenie dłoni i głosu nie mogły zaburzyć jej czarów. - Zaraz przestanie boleć, James - obiecała.
Tego, że za chwilę znów zacznie widzieć obiecać już nie mogła. Gdy rozwarł powieki, zobaczyła w jakim stanie są jego gałki oczne - i nie jedna panna osunęła by się bezwładnie na ziemie przez ten widok. Poppy obawiała się najgorszego: tego, że James najbliższy miesiąc spędzi w ciemnościach, czekając, aż uzdrowiciele wyhodują w odpowiednich eliksirach nowe gałki oczne.
- Subsisto Dolorem Horribilis! - wyszeptała, przykładając koniec różdżki do piersi Jamesa; przestanie choć czuć ból na pewien czas.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
– Pracownicy rezerwatu mają ją pod kontrolą – przytaknął w odpowiedzi na pytanie Poppy, starając się brzmieć pewnie i spokojnie, mimo że adrenalina krążąca w jego żyłach sprawiała, że było to dosyć trudne. Przywykł już jednak do tej roli: opanowywania sytuacji, wydawania poleceń, upewniania się, że każdy zajmował się tym, czym zajmować się powinien; dowodzenie nie było dla niego nowością, choć po trzech latach spędzonych za biurkiem rzeczywiście potrzebował trochę czasu na oswojenie się z pracą w terenie na nowo. – Jest już wiekowa, prawie nie podrywa się do lotu. Przez jakiś czas myśleliśmy, że straciła też możliwość miotania ogniem. – Aż do dzisiaj; w normalnych okolicznościach ucieszyłby się z tego odkrycia – wolałby jednak, żeby okazało się mniej tragiczne w skutkach.
Przekazał jej kontrolę nad działaniami bez słowa sprzeciwu, czy może – powędrowała w jej ręce jakoś naturalnie i niezauważenie; godne podziwu, biorąc pod uwagę, że ani na chwilę nie podniosła głosu, ale póki co Percival nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać; przyglądał się jej pracy w milczeniu, kiwając jedynie głową, gdy kazała mu zorganizować świstoklik. Był w stanie to zrobić, oczywiście – nie własnoręcznie, ale od chwili, w której zawiodła teleportacja, rezerwat musiał jakoś zacząć radzić sobie z nieistniejącym do tamtej pory problemem odległości; Percival był pewien, że jeden z zarejestrowanych wtedy świstoklików prowadził do szpitala, musiał się tylko upewnić, że wciąż był aktywny.
Był – zlokalizowanie kogoś, kto był w stanie to potwierdzić, nie zajęło mu dużo czasu, wrócił więc do głównego pomieszczenia po kilku minutach, w dłoni trzymając ciężki i nieco obtłuczony przycisk do papieru. – Tutaj – powiedział, odkładając przedmiot na stolik; był gotowy do użytku, trzeba było go tylko aktywować. – Ile osób musimy przenieść? – zapytał, stając obok i mimowolnie przyglądając się pracy uzdrowicielki. Kiedy odchyliła materiał przykrywający twarz czarodzieja, a on rozchylił powieki, odsłaniając parę niewidzących oczu, musiał powstrzymać wzdrygnięcie; niewywołane nieprzyjemnym widokiem, a wspomnieniem – nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak bezbronny czułby się bez tak podstawowego zmysłu, jakim był wzrok: zwłaszcza teraz, gdy nieustannie musiał oglądać się za siebie. – Mogę zebrać najbardziej rannych w jedno miejsce – zaoszczędzimy na czasie – zaproponował, wydawało mu się to sensowne – ale leczenie ludzi nie było jego profesją, czekał więc na potwierdzenie ze strony panny Pomfrey, która – co musiał w milczeniu przyznać – wyglądała jakby była na swoim miejscu znacznie bardziej, niż on.
Przekazał jej kontrolę nad działaniami bez słowa sprzeciwu, czy może – powędrowała w jej ręce jakoś naturalnie i niezauważenie; godne podziwu, biorąc pod uwagę, że ani na chwilę nie podniosła głosu, ale póki co Percival nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać; przyglądał się jej pracy w milczeniu, kiwając jedynie głową, gdy kazała mu zorganizować świstoklik. Był w stanie to zrobić, oczywiście – nie własnoręcznie, ale od chwili, w której zawiodła teleportacja, rezerwat musiał jakoś zacząć radzić sobie z nieistniejącym do tamtej pory problemem odległości; Percival był pewien, że jeden z zarejestrowanych wtedy świstoklików prowadził do szpitala, musiał się tylko upewnić, że wciąż był aktywny.
Był – zlokalizowanie kogoś, kto był w stanie to potwierdzić, nie zajęło mu dużo czasu, wrócił więc do głównego pomieszczenia po kilku minutach, w dłoni trzymając ciężki i nieco obtłuczony przycisk do papieru. – Tutaj – powiedział, odkładając przedmiot na stolik; był gotowy do użytku, trzeba było go tylko aktywować. – Ile osób musimy przenieść? – zapytał, stając obok i mimowolnie przyglądając się pracy uzdrowicielki. Kiedy odchyliła materiał przykrywający twarz czarodzieja, a on rozchylił powieki, odsłaniając parę niewidzących oczu, musiał powstrzymać wzdrygnięcie; niewywołane nieprzyjemnym widokiem, a wspomnieniem – nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak bezbronny czułby się bez tak podstawowego zmysłu, jakim był wzrok: zwłaszcza teraz, gdy nieustannie musiał oglądać się za siebie. – Mogę zebrać najbardziej rannych w jedno miejsce – zaoszczędzimy na czasie – zaproponował, wydawało mu się to sensowne – ale leczenie ludzi nie było jego profesją, czekał więc na potwierdzenie ze strony panny Pomfrey, która – co musiał w milczeniu przyznać – wyglądała jakby była na swoim miejscu znacznie bardziej, niż on.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Poczuła się spokojniejsza, gdy smokolog zapewnił, że bestia znalazła się już pod kontrolą. Nie miała powodów, by w to wątpić - z tego, co opowiadał jej Benjamin, pracowali tu wykwalifikowani specjaliści, tacy jak on. Jeden wypadek o niczym jeszcze nie świadczył, wypadki zdarzały się wszędzie, a pomyłka jest rzeczą ludzką. Nie zamierzała ich oceniać przez pryzmat dzisiejszego dnia: ani samego rezerwatu, ani stojącego przedeń smokologa.
- Cóż, najwyraźniej staruszka ma więcej werwy, niż myśleliście... - mruknęła, chyba bardziej do siebie, niż do ciemnowłosego czarodzieja.
W czasie, gdy pan Blake zajął się organizacją świstoklika - miała nadzieję, że będzie w stanie uczynić to naprawdę szybko, że rezerwat mający pod opieką tak potężne i niebezpieczne, śmiercionośne wręcz istoty, zabezpieczy się na takie wypadki, biorąc pod uwagę niedziałającą teleportację - Poppy zadbała o to, aby jak najbardziej ulżyć Jamesowi w bólu. Nie mogła wiele dla niego zrobić: poza zaklęciami przeciwbólowymi i wyleczeniem powierzchownych poparzeń, chwilowym wzmocnieniu organizmu, aby można było go przetransportować do szpitala świętego Munga. Wzroku nie odzyska w kilka zaklęć; już teraz wiedziała, że niezbędne będzie wyhodowanie w eliksirze odtworzenia nowych gałek ocznych. To również mogło potrwać. Sercem wywaru był popiół feniksa, składnik niezwykle rzadki i cenny, szpital zawsze był na uprzywilejowanej pozycji i miał pierwszeństwo w zdobywaniu go, zawarto odpowiednie kontrakty z hodowcami feniksów, jednakże biorąc pod uwagę to wszystko, co działo się wokół... Poppy doszły pogłoski, że niektórzy musieli czekać dłużej niż te cztery tygodnie, gdy nowy organ dojrzewał w wywarze. Pozostawało mieć jedynie nadzieję, że smokolodzy z Peak District użyją swoich koneksji, by przyśpieszyć ten proces i powrót cennego pracownika do rezerwatu.
Kiedy Percival Blake powrócił z świstoklikiem, Poppy zajmowała się innym rannym; mężczyzną w średnim wieku, któremu smoczy ogień spopielił całą górną część odzienia, odsłaniając szeroką pierś i potężne ramiona - teraz ogorzałą, szorstką skórę naznaczyły głębokie, paskudne poparzenia. Czarodziej zaciskał zęby, próbując udawać, ze boli mniej, niż w rzeczywistości - jak to mężczyzna, oni wszyscy zawsze zgrywają twardzieli.
- James i pan Wilkins, tak? - odpowiedziała Percivalowi, uzdrowicielka, nie patrząc jednak na niego; skupiła się na tym, by zaleczyć część ran na prawym barku mężczyzny. Rany były jednak na tyle głębokie, że wolałaby, by spędził noc w Mungu. Tam dysponowali silniejszymi eliksirami, zarówno przeciwbólowymi, jak i wzmacniającymi, przyśpieszą rekonwalescencję. - Jeśli jeszcze ich tu nie przyprowadzono, proszę to zrobić jak najszybciej. Inni - gestem lewej ręki wskazała na tych, którzy zebrali się w komnacie - odnieśli powierzchowne rany, zaraz się nimi zajmę - poinformowała. Dokonała szybkich oględzin rannych, w pierwszej kolejności zajęła się tymi, który potrzebowali pomocy najpilniej; stan pozostałych nie był aż tak poważny. W pierwszych chwilach swojej obecności w rezerwacie trójogonów edalskich, w momencie zderzenia z wysokim smokologiem, wydawała się przestraszona i nerwowa, ale teraz ta niepewność przeminęła - była na swoim miejscu, choć nie miała na sobie limonkowego kitla, czy szaty pielęgniarki. Gdy pod jej opiekę trafili ranni, zawsze potrafiła zapanować nad nerwami, uspokoić oddech i drżenie rąk, by im pomóc. Spokojna i opanowana kontynuowała rzucanie zaklęć na pana Wilkinsa, szepcząc inkantacje pod nosem. Gdy skończyła, uniosła spojrzenie na Percivala. - A pan potrzebuje pomocy? - spytała; na pierwszy rzut oka nie potrafiła stwierdzić, czy i on ucierpiał w starciu ze starą smoczycą. Albo wyszedł z niego cało, albo dobrze ukrywał własny dyskomfort i poparzenia.
- Cóż, najwyraźniej staruszka ma więcej werwy, niż myśleliście... - mruknęła, chyba bardziej do siebie, niż do ciemnowłosego czarodzieja.
W czasie, gdy pan Blake zajął się organizacją świstoklika - miała nadzieję, że będzie w stanie uczynić to naprawdę szybko, że rezerwat mający pod opieką tak potężne i niebezpieczne, śmiercionośne wręcz istoty, zabezpieczy się na takie wypadki, biorąc pod uwagę niedziałającą teleportację - Poppy zadbała o to, aby jak najbardziej ulżyć Jamesowi w bólu. Nie mogła wiele dla niego zrobić: poza zaklęciami przeciwbólowymi i wyleczeniem powierzchownych poparzeń, chwilowym wzmocnieniu organizmu, aby można było go przetransportować do szpitala świętego Munga. Wzroku nie odzyska w kilka zaklęć; już teraz wiedziała, że niezbędne będzie wyhodowanie w eliksirze odtworzenia nowych gałek ocznych. To również mogło potrwać. Sercem wywaru był popiół feniksa, składnik niezwykle rzadki i cenny, szpital zawsze był na uprzywilejowanej pozycji i miał pierwszeństwo w zdobywaniu go, zawarto odpowiednie kontrakty z hodowcami feniksów, jednakże biorąc pod uwagę to wszystko, co działo się wokół... Poppy doszły pogłoski, że niektórzy musieli czekać dłużej niż te cztery tygodnie, gdy nowy organ dojrzewał w wywarze. Pozostawało mieć jedynie nadzieję, że smokolodzy z Peak District użyją swoich koneksji, by przyśpieszyć ten proces i powrót cennego pracownika do rezerwatu.
Kiedy Percival Blake powrócił z świstoklikiem, Poppy zajmowała się innym rannym; mężczyzną w średnim wieku, któremu smoczy ogień spopielił całą górną część odzienia, odsłaniając szeroką pierś i potężne ramiona - teraz ogorzałą, szorstką skórę naznaczyły głębokie, paskudne poparzenia. Czarodziej zaciskał zęby, próbując udawać, ze boli mniej, niż w rzeczywistości - jak to mężczyzna, oni wszyscy zawsze zgrywają twardzieli.
- James i pan Wilkins, tak? - odpowiedziała Percivalowi, uzdrowicielka, nie patrząc jednak na niego; skupiła się na tym, by zaleczyć część ran na prawym barku mężczyzny. Rany były jednak na tyle głębokie, że wolałaby, by spędził noc w Mungu. Tam dysponowali silniejszymi eliksirami, zarówno przeciwbólowymi, jak i wzmacniającymi, przyśpieszą rekonwalescencję. - Jeśli jeszcze ich tu nie przyprowadzono, proszę to zrobić jak najszybciej. Inni - gestem lewej ręki wskazała na tych, którzy zebrali się w komnacie - odnieśli powierzchowne rany, zaraz się nimi zajmę - poinformowała. Dokonała szybkich oględzin rannych, w pierwszej kolejności zajęła się tymi, który potrzebowali pomocy najpilniej; stan pozostałych nie był aż tak poważny. W pierwszych chwilach swojej obecności w rezerwacie trójogonów edalskich, w momencie zderzenia z wysokim smokologiem, wydawała się przestraszona i nerwowa, ale teraz ta niepewność przeminęła - była na swoim miejscu, choć nie miała na sobie limonkowego kitla, czy szaty pielęgniarki. Gdy pod jej opiekę trafili ranni, zawsze potrafiła zapanować nad nerwami, uspokoić oddech i drżenie rąk, by im pomóc. Spokojna i opanowana kontynuowała rzucanie zaklęć na pana Wilkinsa, szepcząc inkantacje pod nosem. Gdy skończyła, uniosła spojrzenie na Percivala. - A pan potrzebuje pomocy? - spytała; na pierwszy rzut oka nie potrafiła stwierdzić, czy i on ucierpiał w starciu ze starą smoczycą. Albo wyszedł z niego cało, albo dobrze ukrywał własny dyskomfort i poparzenia.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokiwał w milczeniu głową w odpowiedzi na słowa Poppy, w ostatniej chwili powstrzymując się od pociągnięcia tematu dalej; jego natura smokologa domagała się, by wyjaśnić, że w istocie to nie była wina smoczycy – że to wywołane anomalią wyładowanie, silne i niespodziewane, wystraszyło ją na tyle, że zmusiło ją do działań zbyt wymagających jak na jej siły, i że właściwie obawiał się o jej samopoczucie równie mocno, co o zdrowie rannych pracowników – czuł jednak, że jego słowa mogłyby nie zostać dobrze odebrane. Milczał więc, skupiając się na zadaniu, które rozciągało się tuż przed nimi; do Ogniomiotki na pewno zajrzy później, żeby upewnić się, czy przeżyta trauma nie pozostawiła po sobie trwałych śladów.
W sali, do której zniesiono rannych, panował chaos, ale było to zamieszanie w jakiś sposób harmonijne: podziwiał swobodę z jaką panna Pomfrey poruszała się wśród rannych, wykazując się przy tym godną pozazdroszczenia podzielnością uwagi. On również jednak nie stał bezczynnie, bez mrugnięcia okiem wykonując wszystkie jej polecenia: zadbał o przygotowanie świstoklika i przywołał do siebie kilku stażystów, którym polecił ponowne przeszukanie najbliższych budynków; wszyscy poszkodowani powinni co prawda znajdować się tutaj, ale przezorność nie mogła nikomu zaszkodzić. – Wilkins, wygląda na to, że mimo wszystko doczekasz się tego urlopu – rzucił w stronę mężczyzny, którym akurat zajmowała się Poppy, podchodząc do nich, gdy skończył rozmawiać ze stażystami. Czarodzieja, którego plecy znaczyły głębokie rany, znał nie od dzisiaj: pracowali razem jeszcze w Ministerstwie Magii, a później, gdy władzę przejął Malfoy, obaj zrezygnowali z pracy w departamencie, uciekając pod skrzydła rezerwatu Greengrassów. Smokolog, choć był zarówno utalentowany, jak i doświadczony, był też niereformowalnym pracoholikiem – stąd wszyscy dookoła mieli zwyczaj żartować, że wolny dzień weźmie dopiero po śmierci, żeby móc pójść na własny pogrzeb. – Niosą tutaj jeszcze Cresswella, to nasz magomedyk. Jest przytomny, ale waląca się ściana przygniotła mu obie nogi – powiedział, kierując się ponownie ku uzdrowicielce i poważniejąc.
Wysłuchiwał z uwagą każdej informacji, gdy doglądała rannych. W większości, na szczęście – niezbyt poważnie, proste zranienia czy powierzchowne oparzenia stanowiły tutaj porządek dzienny, byli przygotowani na to, by sobie z nimi radzić – sam przy okazji przygotowań do wyprawy zrobił przegląd dostępnych maści i specyfików, na tyle łatwych w użyciu, że nie wymagały dawkowania przez wykwalifikowanego uzdrowiciela. Planował właśnie zaczepić jednego z młodszych pracowników i polecić mu odbycie szybkiej wycieczki do ich magazynu w południowej wieży, ale jego uwagę rozproszyło pytanie Poppy. Zmarszczył brwi, jakby początkowo nie rozumiejąc, o co właściwie pytała – podłużne poparzenie na plecach wciąż piekło, był to jednak ból, do którego był w stanie się przyzwyczaić, zagłuszając go działaniem. – Ogniomiotka przypiekła mi trochę kurtkę, ale to nic pilnego, może zaczekać, dziękuję – odpowiedział spokojnie, wzruszając ramionami. W porównaniu do utraconego wzroku czy głębokich zranień, sprawa była trywialna – i tak też ją traktował, za priorytet uznając przede wszystkim opanowanie sytuacji w rezerwacie. Jeżeli mieli uniknąć kolejnych nieprzyjemności, wszyscy musieli jak najszybciej wrócić do swoich obowiązków – smoki nie powinny na zbyt długo zostać pozostawione same sobie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że karmiąca się anomaliami burza wciąż grzmiała groźnie nad ich głowami.
| Percy zt
W sali, do której zniesiono rannych, panował chaos, ale było to zamieszanie w jakiś sposób harmonijne: podziwiał swobodę z jaką panna Pomfrey poruszała się wśród rannych, wykazując się przy tym godną pozazdroszczenia podzielnością uwagi. On również jednak nie stał bezczynnie, bez mrugnięcia okiem wykonując wszystkie jej polecenia: zadbał o przygotowanie świstoklika i przywołał do siebie kilku stażystów, którym polecił ponowne przeszukanie najbliższych budynków; wszyscy poszkodowani powinni co prawda znajdować się tutaj, ale przezorność nie mogła nikomu zaszkodzić. – Wilkins, wygląda na to, że mimo wszystko doczekasz się tego urlopu – rzucił w stronę mężczyzny, którym akurat zajmowała się Poppy, podchodząc do nich, gdy skończył rozmawiać ze stażystami. Czarodzieja, którego plecy znaczyły głębokie rany, znał nie od dzisiaj: pracowali razem jeszcze w Ministerstwie Magii, a później, gdy władzę przejął Malfoy, obaj zrezygnowali z pracy w departamencie, uciekając pod skrzydła rezerwatu Greengrassów. Smokolog, choć był zarówno utalentowany, jak i doświadczony, był też niereformowalnym pracoholikiem – stąd wszyscy dookoła mieli zwyczaj żartować, że wolny dzień weźmie dopiero po śmierci, żeby móc pójść na własny pogrzeb. – Niosą tutaj jeszcze Cresswella, to nasz magomedyk. Jest przytomny, ale waląca się ściana przygniotła mu obie nogi – powiedział, kierując się ponownie ku uzdrowicielce i poważniejąc.
Wysłuchiwał z uwagą każdej informacji, gdy doglądała rannych. W większości, na szczęście – niezbyt poważnie, proste zranienia czy powierzchowne oparzenia stanowiły tutaj porządek dzienny, byli przygotowani na to, by sobie z nimi radzić – sam przy okazji przygotowań do wyprawy zrobił przegląd dostępnych maści i specyfików, na tyle łatwych w użyciu, że nie wymagały dawkowania przez wykwalifikowanego uzdrowiciela. Planował właśnie zaczepić jednego z młodszych pracowników i polecić mu odbycie szybkiej wycieczki do ich magazynu w południowej wieży, ale jego uwagę rozproszyło pytanie Poppy. Zmarszczył brwi, jakby początkowo nie rozumiejąc, o co właściwie pytała – podłużne poparzenie na plecach wciąż piekło, był to jednak ból, do którego był w stanie się przyzwyczaić, zagłuszając go działaniem. – Ogniomiotka przypiekła mi trochę kurtkę, ale to nic pilnego, może zaczekać, dziękuję – odpowiedział spokojnie, wzruszając ramionami. W porównaniu do utraconego wzroku czy głębokich zranień, sprawa była trywialna – i tak też ją traktował, za priorytet uznając przede wszystkim opanowanie sytuacji w rezerwacie. Jeżeli mieli uniknąć kolejnych nieprzyjemności, wszyscy musieli jak najszybciej wrócić do swoich obowiązków – smoki nie powinny na zbyt długo zostać pozostawione same sobie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że karmiąca się anomaliami burza wciąż grzmiała groźnie nad ich głowami.
| Percy zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Uwadze Poppy umknęła mina Percivala, sugerująca, że chciał coś dopowiedzieć, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili - być może w tamtym momencie był to słuszny krok. Wiedza panny Pomfrey o magicznych istotach, zwłaszcza tak rzadkich, niebezpiecznych i potężnych, nie była zbyt duża, nie pozwalała na zrozumienie natury tych stworzeń. W Hogwarcie nigdy nie unikano lekcji praktycznych, nie uczono jedynie teorii podczas zajęć opieki nad magicznymi stworzeniami, lecz zawsze były to takie stworzenia, które nie mogły uczniom zrobić poważnej krzywdy. Smoki pozostawały poza jej zasięgiem i sama nigdy nie czuła potrzeby, by się do nich zbliżyć. Wystarczyło to, co pozostawiały po sobie na ciele czarodziejów i czarownic, przychodzących do niej po medyczną pomoc. Liczne, głębokie powarzenia, ugryzienia, zadrapania, które jątrzyły się i przybierały zieloną, zgniłą barwę, wszystko zależało od gatunku smoków, każdy miał jad trochę inny.
Koncentrowała się na rannych, na pomocy w ujarzmieniu chaosu, za którym znów stały anomalie - bo czyż pan Blake nie mówił, że to ona rozzłościła ogniomiotkę? Nawet to wzbudzało w Poppy poczucie winy, choć nie powinno: bo to Grindelwald był winien wybuchowi z pierwszego maja, nie oni.
Spojrzała z lekkim uśmiechem na Wilkinsa, w którego stronę Percival skierował kąśliwą uwagę na urlopie. Wyglądał na pracoholika, to dało się wyczytać z jego twarzy: nieustępliwość, zaciętość, determinacja. Mamrotał pod nosem, że niepotrzebnie zleciła przeniesienie go do szpitala świętego Munga, że on sobie poradzi.
- Obawiam się, że rekonwalescencja musi potrwać, a pan powinien odpocząć - odezwała się pozornie łagodnie, jednakże w tonie głosu Poppy rozbrzmiała dziwna stanowczość. Wilkins wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, jednakże uwagę Poppy skradło wspomnienie o ich magodemyku. Zmarszczyła brwi, zmartwiona jego stanem, nie podzieliła się wątpliwościami co do stanu zmiażdżonych kości. Przygryzła wargę, mając nadzieję, że obejdzie się bez konieczności ich usuwania. Jeśli zajdzie potrzeba sporządzenia wywaru Szkiele-Wzro, to i jego trzeba będzie przetransportować do szpitala świętego Munga.
- Proszę wrócić, gdy James i pan Wilkins znajdą się już w szpitalu. Poparzenia potrafią długo dokuczać, na pewno pan o tym już wie - przypomniała łagodnie. Poruszał się sprawnie, nie krzywił z bólu, był albo bardzo wytrzymały, albo rany w istocie były niewielkie - ale poparzenia zaczną w końcu piec, a skoro już tu była, nie powinien tracić okazji na prędkie ich pozbycie się.
Nie namawiała go, by został teraz, pozwoliła mu zająć się swoimi obowiązkami - a sama poświęciła się swoim, bo do komnaty wniesiono Cresswella, którego obie nogi były zmiażdżone - na szczęście nie aż tak mocno, jak się tego obawiała.
| zt
Koncentrowała się na rannych, na pomocy w ujarzmieniu chaosu, za którym znów stały anomalie - bo czyż pan Blake nie mówił, że to ona rozzłościła ogniomiotkę? Nawet to wzbudzało w Poppy poczucie winy, choć nie powinno: bo to Grindelwald był winien wybuchowi z pierwszego maja, nie oni.
Spojrzała z lekkim uśmiechem na Wilkinsa, w którego stronę Percival skierował kąśliwą uwagę na urlopie. Wyglądał na pracoholika, to dało się wyczytać z jego twarzy: nieustępliwość, zaciętość, determinacja. Mamrotał pod nosem, że niepotrzebnie zleciła przeniesienie go do szpitala świętego Munga, że on sobie poradzi.
- Obawiam się, że rekonwalescencja musi potrwać, a pan powinien odpocząć - odezwała się pozornie łagodnie, jednakże w tonie głosu Poppy rozbrzmiała dziwna stanowczość. Wilkins wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, jednakże uwagę Poppy skradło wspomnienie o ich magodemyku. Zmarszczyła brwi, zmartwiona jego stanem, nie podzieliła się wątpliwościami co do stanu zmiażdżonych kości. Przygryzła wargę, mając nadzieję, że obejdzie się bez konieczności ich usuwania. Jeśli zajdzie potrzeba sporządzenia wywaru Szkiele-Wzro, to i jego trzeba będzie przetransportować do szpitala świętego Munga.
- Proszę wrócić, gdy James i pan Wilkins znajdą się już w szpitalu. Poparzenia potrafią długo dokuczać, na pewno pan o tym już wie - przypomniała łagodnie. Poruszał się sprawnie, nie krzywił z bólu, był albo bardzo wytrzymały, albo rany w istocie były niewielkie - ale poparzenia zaczną w końcu piec, a skoro już tu była, nie powinien tracić okazji na prędkie ich pozbycie się.
Nie namawiała go, by został teraz, pozwoliła mu zająć się swoimi obowiązkami - a sama poświęciła się swoim, bo do komnaty wniesiono Cresswella, którego obie nogi były zmiażdżone - na szczęście nie aż tak mocno, jak się tego obawiała.
| zt
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tak w zasadzie to odkąd Gwen pewnego zimowego dnia pokazała mu swój projekt książki rysunkowej dla dzieci o magicznych zwierzętach Heath zaczął nieśmiało przebąkiwać o smokach w ogóle. No bo chyba każdy chłopiec przeżywał fascynację tymi potężnymi, ziejącymi ogniem, stworzeniami. W końcu wizja mu się nieco rozwinęła i zwyczajnie na świecie zażądał wycieczki do rezerwatu ze smokami, żeby mógł sobie je zobaczyć na żywo.
Gdyby był takim zwykłym chłopcem z przeciętnej czarodziejskiej rodziny, pewnie mógłby sobie żądać do woli takiej wyprawy, ale z małym Macmillanem rzecz się miała zgoła inaczej. Po pierwsze dlatego, że był małym lordem, a po drugie dlatego, że po kądzieli był blisko spokrewniony z Greengrassami. Co prawda wizyta w rezerwacie wcale nie była taka prosta do zorganizowania i do tego Heath musiał jeszcze trochę poczekać, aż anomalie się uspokoją, ale w końcu nadszedł ten dzień w którym miał zobaczyć te ziejące ogniem jaszczury.
Jedyną rzeczą, która sprawiła, że wycieczka nie była taka super jak by mogła był fakt, że tacie chłopca coś nagle wypadło i w ostatecznym rozrachunku nie mogli pójść razem. Daty za bardzo przełożyć się nie dało ale na szczęście jedna z guwernantek zgodziła się zabrać Heatha ze sobą. Chociaż Mały Macmillan nie potrafił tak bardzo cieszyć tą wycieczką jak wcześniej.
Na szczęście im bliżej rezerwatu się znajdowali tym bardziej był przejęty wizją spotkania z jaszczurami, że aż sobie zapomniał, że miał być tutaj z Aydenem.
Zapewne, gdy dotarli do wejścia na tereny rezerwatu już ktoś na nich tam czekał. Heath oczywiście nie byłby sobą gdyby nie zaczął zadawać od razu pytań.
-Jak duże mogą być smoki? Jak daleko zieją ogniem? Czy ktoś próbował oswoić smoka? Da się na nich latać?- litanię z pytaniami przerwała mu jego opiekunka - Heath, to niegrzeczne tak od razu zasypywać Pana pytaniami. Powinieneś najpierw przynajmniej się przywitać- ofuknęła go czarownica. Tak na prawdę nie miała nic przeciwko dociekaniom Heatha, ale był już na tyle duży, żeby chociaż znać i stosować niektóre zasady dobrego wychowania jakie powinien znać Mały Lord. Chociaż... tak jak patrzyła na resztę Macmillanów to chyba porywała się z motyką na Słońce.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Heath Macmillan dnia 10.09.19 20:56, w całości zmieniany 1 raz
| 1 lutego? <3
Ciężkie, wzmocnione smoczą skórą buty ślizgały się na oblodzonej, wyłożonej kamieniami drodze, gdy szedł w stronę głównej bramy rezerwatu, zastanawiając się intensywnie, dlaczego właściwie się na to zgodził. Oprowadzanie gości po terenach Peak District nie leżało na ogół w jego zakresie obowiązków; owszem, w okresach między wyprawami pełnił rolę opiekuna smoków, starał się jednak przy tym trzymać możliwe jak najdalej od administracyjnej części rezerwatu, spędzając kolejne tygodnie na poznawaniu: rozległych wzgórz, niedostępnych dla zwiedzających wybiegów, odbudowywanych stopniowo po tragicznych w skutkach anomaliach terrariów, a przede wszystkim zamieszkujących je podopiecznych, ucząc się ich imion, historii i poznając przyzwyczajenia. Jeszcze nie do końca czując się jak w domu, ale z pewnością lepiej niż na zbyt dusznych i zbyt wąskich korytarzach Ministerstwa Magii, które z perspektywy czasu wydawały mu się więzieniem - i to więzieniem, które opuścił dosłownie w ostatniej chwili.
Tego dnia również planował urządzić sobie dłuższą wycieczkę do południowej części rezerwatu - mieszkająca tam młoda trójogonka wciąż dochodziła do siebie po grudniowej burzy i chciał sprawdzić, jak radziła sobie ze zranionym w trakcie czarnomagicznego wyładowania skrzydłem. Do Gniazda wstąpił dosłownie na chwilę, mając zamiar zabrać stamtąd tylko kilka rzeczy i zniknąć na resztę dnia, ale wpadł na Portię; czarownica, wspomagając się środkami perswazji w postaci błagalnego wyrazu zielonych oczu, wymusiła na nim obietnicę zastąpienia w obowiązkach opiekuna, który niespodziewanie nie pojawił się w pracy i nie mógł towarzyszyć lordowi Macmillanowi w zorganizowanym wiele tygodni wcześniej zwiedzaniu rezerwatu.
Nie miał pojęcia, na co właściwie się zgodził, dopóki nie zatrzymał się tuż przy bramie, a jego spojrzenie natrafiło na parę dosyć osobliwą, składającą się z nieco niepewnie wyglądającej czarownicy i nadmiernie rozentuzjazmowanego kilkulatka, z miejsca zasypującego go gradem pytań. Zamrugał kilka razy, poddając się sekundowej dezorientacji, płynnie przechodzącej w lekkie rozbawienie; przez moment obawiał się, że zostanie skazany na dłużące się w nieskończoność godziny spędzone w niezręcznym towarzystwie ciekawskiego arystokraty (w najgorszym możliwym scenariuszu pamiętającym go doskonale ze Stonehenge), ale być może nie miało być tak źle. - Dzień dobry - przywitał się, z szacunkiem kiwając głową w kierunku guwernantki, a później przenosząc uwagę na chłopca. - Heath, tak? Miło mi cię poznać, mam na imię Percival i podobno mamy dzisiaj razem oglądać smoki. Możemy? - zapytał, wskazując dłonią przed siebie - na prowadzącą w górę ścieżkę. - Jak już przy smokach jesteśmy, to tak naprawdę wszystko zależy od rasy. Spiżobrzuchy ukraińskie mogą urosnąć nawet do osiemnastu metrów. - Zawahał się na sekundę, zastanawiając się, czy jego rozmówca potrafił już policzyć do osiemnastu. - To prawie tyle, ile szerokość boiska do Quidditcha - dodał bardziej obrazowo; był całkiem dumny z tego porównania. - Gdyby wylądował przy słupkach po jednej stronie i zionął ogniem, mógłby spalić obręcze przeciwnej drużyny. - Zerknął z ukosa na chłopca, sprawdzając, czy słuchał. - Jeśli chodzi o próby oswojenia, to na pewno byli tacy śmiałkowie, ale o ile wiem, nikomu się nie udało. Smoki raczej nie przepadają też, kiedy próbuje się na nich latać. - Słyszał o paru czarodziejach, którzy chcieli, po chwili namysłu doszedł jednak do wniosku, że opis tego, jak skończyli, mógłby nie spodobać się Heathowi - a już na pewno nie zachwyciłby obserwującej go uważnie guwernantki. - W Peak District nie mamy spiżobrzuchów, ale mógłbym przedstawić lorda paru naszym podopiecznym - zaproponował, mrugając w stronę chłopca. Nie miał oczywiście na myśli dorosłych smoków, bo do nich nawet doświadczeni opiekunowie rzadko zbliżali się samodzielnie - ale mieli kilka młodszych okazów, w tym trójogonkę, którą i tak miał się dzisiaj zająć. - Co lord na to? - zapytał, zatrzymując się przy drugiej, wewnętrznej bramie - i odsuwając się, żeby przepuścić gości.
Ciężkie, wzmocnione smoczą skórą buty ślizgały się na oblodzonej, wyłożonej kamieniami drodze, gdy szedł w stronę głównej bramy rezerwatu, zastanawiając się intensywnie, dlaczego właściwie się na to zgodził. Oprowadzanie gości po terenach Peak District nie leżało na ogół w jego zakresie obowiązków; owszem, w okresach między wyprawami pełnił rolę opiekuna smoków, starał się jednak przy tym trzymać możliwe jak najdalej od administracyjnej części rezerwatu, spędzając kolejne tygodnie na poznawaniu: rozległych wzgórz, niedostępnych dla zwiedzających wybiegów, odbudowywanych stopniowo po tragicznych w skutkach anomaliach terrariów, a przede wszystkim zamieszkujących je podopiecznych, ucząc się ich imion, historii i poznając przyzwyczajenia. Jeszcze nie do końca czując się jak w domu, ale z pewnością lepiej niż na zbyt dusznych i zbyt wąskich korytarzach Ministerstwa Magii, które z perspektywy czasu wydawały mu się więzieniem - i to więzieniem, które opuścił dosłownie w ostatniej chwili.
Tego dnia również planował urządzić sobie dłuższą wycieczkę do południowej części rezerwatu - mieszkająca tam młoda trójogonka wciąż dochodziła do siebie po grudniowej burzy i chciał sprawdzić, jak radziła sobie ze zranionym w trakcie czarnomagicznego wyładowania skrzydłem. Do Gniazda wstąpił dosłownie na chwilę, mając zamiar zabrać stamtąd tylko kilka rzeczy i zniknąć na resztę dnia, ale wpadł na Portię; czarownica, wspomagając się środkami perswazji w postaci błagalnego wyrazu zielonych oczu, wymusiła na nim obietnicę zastąpienia w obowiązkach opiekuna, który niespodziewanie nie pojawił się w pracy i nie mógł towarzyszyć lordowi Macmillanowi w zorganizowanym wiele tygodni wcześniej zwiedzaniu rezerwatu.
Nie miał pojęcia, na co właściwie się zgodził, dopóki nie zatrzymał się tuż przy bramie, a jego spojrzenie natrafiło na parę dosyć osobliwą, składającą się z nieco niepewnie wyglądającej czarownicy i nadmiernie rozentuzjazmowanego kilkulatka, z miejsca zasypującego go gradem pytań. Zamrugał kilka razy, poddając się sekundowej dezorientacji, płynnie przechodzącej w lekkie rozbawienie; przez moment obawiał się, że zostanie skazany na dłużące się w nieskończoność godziny spędzone w niezręcznym towarzystwie ciekawskiego arystokraty (w najgorszym możliwym scenariuszu pamiętającym go doskonale ze Stonehenge), ale być może nie miało być tak źle. - Dzień dobry - przywitał się, z szacunkiem kiwając głową w kierunku guwernantki, a później przenosząc uwagę na chłopca. - Heath, tak? Miło mi cię poznać, mam na imię Percival i podobno mamy dzisiaj razem oglądać smoki. Możemy? - zapytał, wskazując dłonią przed siebie - na prowadzącą w górę ścieżkę. - Jak już przy smokach jesteśmy, to tak naprawdę wszystko zależy od rasy. Spiżobrzuchy ukraińskie mogą urosnąć nawet do osiemnastu metrów. - Zawahał się na sekundę, zastanawiając się, czy jego rozmówca potrafił już policzyć do osiemnastu. - To prawie tyle, ile szerokość boiska do Quidditcha - dodał bardziej obrazowo; był całkiem dumny z tego porównania. - Gdyby wylądował przy słupkach po jednej stronie i zionął ogniem, mógłby spalić obręcze przeciwnej drużyny. - Zerknął z ukosa na chłopca, sprawdzając, czy słuchał. - Jeśli chodzi o próby oswojenia, to na pewno byli tacy śmiałkowie, ale o ile wiem, nikomu się nie udało. Smoki raczej nie przepadają też, kiedy próbuje się na nich latać. - Słyszał o paru czarodziejach, którzy chcieli, po chwili namysłu doszedł jednak do wniosku, że opis tego, jak skończyli, mógłby nie spodobać się Heathowi - a już na pewno nie zachwyciłby obserwującej go uważnie guwernantki. - W Peak District nie mamy spiżobrzuchów, ale mógłbym przedstawić lorda paru naszym podopiecznym - zaproponował, mrugając w stronę chłopca. Nie miał oczywiście na myśli dorosłych smoków, bo do nich nawet doświadczeni opiekunowie rzadko zbliżali się samodzielnie - ale mieli kilka młodszych okazów, w tym trójogonkę, którą i tak miał się dzisiaj zająć. - Co lord na to? - zapytał, zatrzymując się przy drugiej, wewnętrznej bramie - i odsuwając się, żeby przepuścić gości.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie sądził, że się wyrobi. Ba, toż od początku zakładał, że nie będzie mógł towarzyszyć Heathowi w jego wymarzonej wycieczce do Rezerwatu Smoków. I choć samą wycieczkę udało mu się zorganizować, tak zamiast siebie musiał wstawić jedną z guwernantek. Niestety też mniej doświadczoną w obchodzeniu się z Macmillanami - być może dlatego też jako jedyna zgodziła się na taką... Niezwykłą wyprawę.
Szczęśliwie jednak, właściwie w ostatniej chwili dostał sowę od trenera, że dziś odbędzie się mecz sparingowy, ale potrzebni będą rezerwowi, a nie pierwszoskładowi Zjednoczonych. Nie ukrywając, z radością przyjął taką wiadomość, decydując się praktycznie od razu ruszyć śladem swojego synka i jednak do niego dołączyć. Wiedział ile dla Heatha znaczą nowe doświadczenia i chciał mu ich zagwarantować jak najwięcej - najlepiej też biorąc w nich udział. Jednocześnie zauważył, że pięciolatek ostatnio dużo uwagi poświęcał magicznym stworzeniom - cieszyło go to. Dzieciaki wychowujące się ze zwierzakami uczą się odpowiedzialności, ale i empatii i zrozumienia. Może dlatego w Puddlemere zawsze były psy, odkąd tylko sięgał pamięcią...?
Psy to jednak nie smoki, więc sam Coinneach był szalenie ciekawy Rezerwatu.
Ledwo pojawił się w bramie, zdążył już dostrzec wędrującą pod górkę grupkę trzech osób, w której niewątpliwie jedna była jego pierworodnym. Nie zastanawiając się wiele, przyspieszył i wydłużył krok, żeby ich dogonić - jednocześnie trafiły do niego słowa przydzielonego przewodnika. Nie mógł nie uśmiechnąć się pod nosem, słysząc porównania nawiązujące do Quidditcha. Bardzo obrazowe z resztą - i trafne, przynajmniej w przypadku Heatha. W końcu był Macmillanem i synem zawodowego gracza! Boisko do Quidditcha to jego drugi dom - i plac zabaw, przy okazji.
— Myślę, że ten mały lord z chęcią na to przystanie — odpowiedział na pytanie opiekuna smoków, pieszczotliwie czochrając blond czuprynę swojego pierworodnego. Wyszczerzył się przy tym, spoglądając na mężczyznę - i mimowolnie mierząc go wzrokiem. Bardziej ciekawym niż oceniającym. — Coinneach Macmillan, jestem ojcem tegoż lorda — przedstawił się, machinalnie dotykając ronda niewidzialnego kapelusza. Nakrycia głowy nie nosił, bo zapominał, albo nawet nie zauważał, kiedy zlatywały mu z blond łba - ale wyrobił sobie ten dziwny nawyk zakrawający o pantomimę.
— Możesz wrócić do Puddlemere, Lou, ja zajmę się Heathem — odprawił guwernantkę, zgarniając do swego boku małego Macmillana.
— Dobrze lordzie Macmillan, będziemy czekać na państwa powrót — zgodziła się skwapliwie, wykonując krótki ukłon i wywołując u Coina zakłopotany półuśmiech. Louise była chyba jedyną w Puddlemere, która zwracała się do niego pełnym tytułem - z całą tą oprawką - nie lubił tego.
Odprowadził kobietę wzrokiem, po czym znów zwrócił się do przewodnika. Wyciągnął do niego wielką dłoń.
— Mów mi Coinneach, bo inaczej zwariuję — zaśmiał się, a jego błękitne oczy puściły iskry. Widocznie był szczęśliwy, że udało mu się tu dotrzeć i towarzyszyć synowi, którego mimowolnie zgarniał do siebie, odkąd się tylko pojawił.
Szczęśliwie jednak, właściwie w ostatniej chwili dostał sowę od trenera, że dziś odbędzie się mecz sparingowy, ale potrzebni będą rezerwowi, a nie pierwszoskładowi Zjednoczonych. Nie ukrywając, z radością przyjął taką wiadomość, decydując się praktycznie od razu ruszyć śladem swojego synka i jednak do niego dołączyć. Wiedział ile dla Heatha znaczą nowe doświadczenia i chciał mu ich zagwarantować jak najwięcej - najlepiej też biorąc w nich udział. Jednocześnie zauważył, że pięciolatek ostatnio dużo uwagi poświęcał magicznym stworzeniom - cieszyło go to. Dzieciaki wychowujące się ze zwierzakami uczą się odpowiedzialności, ale i empatii i zrozumienia. Może dlatego w Puddlemere zawsze były psy, odkąd tylko sięgał pamięcią...?
Psy to jednak nie smoki, więc sam Coinneach był szalenie ciekawy Rezerwatu.
Ledwo pojawił się w bramie, zdążył już dostrzec wędrującą pod górkę grupkę trzech osób, w której niewątpliwie jedna była jego pierworodnym. Nie zastanawiając się wiele, przyspieszył i wydłużył krok, żeby ich dogonić - jednocześnie trafiły do niego słowa przydzielonego przewodnika. Nie mógł nie uśmiechnąć się pod nosem, słysząc porównania nawiązujące do Quidditcha. Bardzo obrazowe z resztą - i trafne, przynajmniej w przypadku Heatha. W końcu był Macmillanem i synem zawodowego gracza! Boisko do Quidditcha to jego drugi dom - i plac zabaw, przy okazji.
— Myślę, że ten mały lord z chęcią na to przystanie — odpowiedział na pytanie opiekuna smoków, pieszczotliwie czochrając blond czuprynę swojego pierworodnego. Wyszczerzył się przy tym, spoglądając na mężczyznę - i mimowolnie mierząc go wzrokiem. Bardziej ciekawym niż oceniającym. — Coinneach Macmillan, jestem ojcem tegoż lorda — przedstawił się, machinalnie dotykając ronda niewidzialnego kapelusza. Nakrycia głowy nie nosił, bo zapominał, albo nawet nie zauważał, kiedy zlatywały mu z blond łba - ale wyrobił sobie ten dziwny nawyk zakrawający o pantomimę.
— Możesz wrócić do Puddlemere, Lou, ja zajmę się Heathem — odprawił guwernantkę, zgarniając do swego boku małego Macmillana.
— Dobrze lordzie Macmillan, będziemy czekać na państwa powrót — zgodziła się skwapliwie, wykonując krótki ukłon i wywołując u Coina zakłopotany półuśmiech. Louise była chyba jedyną w Puddlemere, która zwracała się do niego pełnym tytułem - z całą tą oprawką - nie lubił tego.
Odprowadził kobietę wzrokiem, po czym znów zwrócił się do przewodnika. Wyciągnął do niego wielką dłoń.
— Mów mi Coinneach, bo inaczej zwariuję — zaśmiał się, a jego błękitne oczy puściły iskry. Widocznie był szczęśliwy, że udało mu się tu dotrzeć i towarzyszyć synowi, którego mimowolnie zgarniał do siebie, odkąd się tylko pojawił.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Heath łypnął na swoją opiekunkę -Dzień dobry…- powiedział tylko zgodnie z życzeniem czarownicy. O rany, po co tracić tak bezsensownie czas gdy tylu rzeczy chciał się dowiedzieć i to najlepiej zaraz.
- Tyle co boisko?- mały Macmillan otworzył szerzej oczy ze zdziwienia. - Łoooo to można by na takim smoku rozegrać mecz!- dzieciak pewnie miał już w głowie całkiem interesującą wizję takiego meczu. -Szkoda…- mruknął tylko na informację, że z tym lataniem na smoku to tak nie bardzo, chociaż nie tracił nadziei, może znajdzie się jakiś smok, któremu to nie będzie za bardzo przeszkadzało? Ciekawe czy taki lot byłby podobny do przejażdżki na skrzydlatym koniu?
O ile już teraz był pod wrażeniem to po Heathowi po prostu opadła szczęka, gdy Percy powiedział o przedstawianiu go swoim podopiecznym. Nie, że zobaczą je gdzieś z daleka czy coś w tym guście zostanie im przedstawiony. Przez moment wyglądał jakby się zawiesił, a potem Percy i jego opiekunka i Coin, który dopiero co do nich dotarł mogli być świadkami jak Heath wariuje z radości.
- NAPRAWDĘ!? WOOOAAH! W SENSIE, ŻE TAK BLISKO!?- oczy mu wręcz rozbłysły, a do tego z tej całej radości zaczął wręcz podskakiwać w miejscu jak mała kauczukowa piłeczka. No i dopiero gdy Coin zmierzwił mu jego blond czuprynę, Heath zorientował się, że jego ojciec jednak znalazł czas, żeby tutaj przyjść - O RANY, FAJNIE, ŻE JESTEŚ! SŁYSZAŁEŚ TATO?? ZAPRZYJAŹNIĘ SIĘ ZE SMOKAMI- przejęty bez większych protestów dał się zagarnąć Coinowi. Co prawda tej całej przyjaźni z tymi ognistymi stworzeniami nikt mu nie obiecywał, ale wyobraźnia Heatha ruszyła pełną parą. Przez moment chłopiec trawił informację o pójściu do smoków. Na chwilę znów się wyłączył zajęty bujaniem w obłokach, a gdy wrócił do rzeczywistości dalej stali w tym samym miejscu. -Dlaczego tu stoimy? Choooodźmy już do smoków!- próbował pociągnąć Coina w górę ścieżki, ale powiedzmy sobie szczerze, kto byłby w stanie ruszyć takiego wielkoluda? Na pewno nie pięciolatek.
- Tyle co boisko?- mały Macmillan otworzył szerzej oczy ze zdziwienia. - Łoooo to można by na takim smoku rozegrać mecz!- dzieciak pewnie miał już w głowie całkiem interesującą wizję takiego meczu. -Szkoda…- mruknął tylko na informację, że z tym lataniem na smoku to tak nie bardzo, chociaż nie tracił nadziei, może znajdzie się jakiś smok, któremu to nie będzie za bardzo przeszkadzało? Ciekawe czy taki lot byłby podobny do przejażdżki na skrzydlatym koniu?
O ile już teraz był pod wrażeniem to po Heathowi po prostu opadła szczęka, gdy Percy powiedział o przedstawianiu go swoim podopiecznym. Nie, że zobaczą je gdzieś z daleka czy coś w tym guście zostanie im przedstawiony. Przez moment wyglądał jakby się zawiesił, a potem Percy i jego opiekunka i Coin, który dopiero co do nich dotarł mogli być świadkami jak Heath wariuje z radości.
- NAPRAWDĘ!? WOOOAAH! W SENSIE, ŻE TAK BLISKO!?- oczy mu wręcz rozbłysły, a do tego z tej całej radości zaczął wręcz podskakiwać w miejscu jak mała kauczukowa piłeczka. No i dopiero gdy Coin zmierzwił mu jego blond czuprynę, Heath zorientował się, że jego ojciec jednak znalazł czas, żeby tutaj przyjść - O RANY, FAJNIE, ŻE JESTEŚ! SŁYSZAŁEŚ TATO?? ZAPRZYJAŹNIĘ SIĘ ZE SMOKAMI- przejęty bez większych protestów dał się zagarnąć Coinowi. Co prawda tej całej przyjaźni z tymi ognistymi stworzeniami nikt mu nie obiecywał, ale wyobraźnia Heatha ruszyła pełną parą. Przez moment chłopiec trawił informację o pójściu do smoków. Na chwilę znów się wyłączył zajęty bujaniem w obłokach, a gdy wrócił do rzeczywistości dalej stali w tym samym miejscu. -Dlaczego tu stoimy? Choooodźmy już do smoków!- próbował pociągnąć Coina w górę ścieżki, ale powiedzmy sobie szczerze, kto byłby w stanie ruszyć takiego wielkoluda? Na pewno nie pięciolatek.
Nie był pewien, jak właściwie czuł się w towarzystwie energicznego pięciolatka – nie miał doświadczenia w obchodzeniu się z dziećmi – i mimo najszczerszych chęci, gdzieś za jego mostkiem pulsowała niemrawo panika, związana głównie z wizją wymykającego się spod opieki guwernantki malca – dlatego odetchnął bezgłośnie, widząc zbliżającego się ojca chłopca. Zatrzymał się, pozwalając, by czarodziej ich dogonił, a następnie mimowolnie przysłuchując się krótkiej wymianie zdań. Targany wrażeniem dziwnym i niezrozumiałym, niepewny, w co trudniej było mu uwierzyć: czy w to, że to nie był już jego świat, czy może w fakt, że był nim kiedykolwiek; czy jego towarzysz w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, kogo miał przed sobą? Miał wrażenie, że nie – i być może nie było się czemu dziwić, nie znali się: Macmillanom i Nottom nie było nigdy po drodze, Coinneach był więc dla niego jedynie twarzą, którą być może dostrzegł kilka razy w trakcie bardziej oficjalnych spotkań, ale niewiele poza tym. – Percival, miło mi poznać – odpowiedział więc na raczej bezpośrednie powitanie, ściskając dłoń mężczyzny. – Cieszę się, że udało się lord… że udało ci się dotrzeć – dodał, poprawiając się w połowie; stare zwyczaje trudno było wykorzenić.
Uśmiechnął się, słysząc podekscytowany ton chłopca. – Mecz Quiddticha na smokach to na pewno byłoby coś – przyznał, przez moment samemu również sobie to wyobrażając: wizja była abstrakcyjna, ale zdecydowanie warta uwagi. – Zobaczymy jak blisko uda nam się podejść, trójogony bywają humorzaste – odpowiedział – jego słowa zdawały się jednak zginąć w entuzjastycznym okrzyku Heatha, zaczynającego nagle podskakiwać w sposób dziwnie niekontrolowany, wywołując u Percivala chwilową obawę, czy przypadkiem nie sprowokował u niego jakiegoś ataku choroby – ale ojciec chłopca nie wydawał się zaniepokojony. Wprost przeciwnie, przyglądał się przez moment, jak malec podbiega do Coinneacha, ze zdziwieniem stwierdzając, że krótkotrwałe ukłucie, które poczuł, do złudzenia przypominało zazdrość; odepchnął ją od siebie, nie potrafił się jednak nie zastanawiać – czy mały Jaimie również będzie do tego stopnia zafascynowany smokami?
Z chwilowego zamyślenia wyjątkowo skutecznie wyciągnął go Heath, wyrywając się jako pierwszy ku ścieżce. – Słuszna uwaga, mamy kawałek do przejścia – odpowiedział z uśmiechem, również ruszając pod górę, w stronę południowej strony rezerwatu: wąska, obłożona kamieniami droga po kilkudziesięciu metrach zmieniała się w drewniany pomost, obłożony zaklęciami tak, by z zewnątrz pozostawał niedostrzegalny. – Widziałeś już kiedyś smoka? – zapytał Heatha, odnajdując go spojrzeniem. Pamiętał moment, w którym on sam dostrzegł skrzydlatą bestię na własne oczy po raz pierwszy – wtedy zaledwie cień przecinający niebo, ledwie widoczny na tle oślepiającego słońca. – Mam nadzieję, że uda nam się po drodze zobaczyć Latheri. Na ogół nie podlatuje tak blisko głównych zabudowań, ale to jej pora karmienia, więc być może nam się poszczęści. – Widział smoczycę zaledwie wczoraj – istniała szansa, że nie wróciła jeszcze do swojego legowiska. – Na pomoście nie zobaczą nas ani nie usłyszą – zapewnił uspokajająco, tym razem kierując te słowa do Coinneacha. Wiedział, że czarodzieje różnie reagowali, widząc smoki na żywo – czym innym były ilustracje w książkach, czymś zupełnie odmiennym znalezienie się w zasięgu rażenia kilkumetrowej bestii o ostrych szponach i jeszcze ostrzejszych zębach.
Uśmiechnął się, słysząc podekscytowany ton chłopca. – Mecz Quiddticha na smokach to na pewno byłoby coś – przyznał, przez moment samemu również sobie to wyobrażając: wizja była abstrakcyjna, ale zdecydowanie warta uwagi. – Zobaczymy jak blisko uda nam się podejść, trójogony bywają humorzaste – odpowiedział – jego słowa zdawały się jednak zginąć w entuzjastycznym okrzyku Heatha, zaczynającego nagle podskakiwać w sposób dziwnie niekontrolowany, wywołując u Percivala chwilową obawę, czy przypadkiem nie sprowokował u niego jakiegoś ataku choroby – ale ojciec chłopca nie wydawał się zaniepokojony. Wprost przeciwnie, przyglądał się przez moment, jak malec podbiega do Coinneacha, ze zdziwieniem stwierdzając, że krótkotrwałe ukłucie, które poczuł, do złudzenia przypominało zazdrość; odepchnął ją od siebie, nie potrafił się jednak nie zastanawiać – czy mały Jaimie również będzie do tego stopnia zafascynowany smokami?
Z chwilowego zamyślenia wyjątkowo skutecznie wyciągnął go Heath, wyrywając się jako pierwszy ku ścieżce. – Słuszna uwaga, mamy kawałek do przejścia – odpowiedział z uśmiechem, również ruszając pod górę, w stronę południowej strony rezerwatu: wąska, obłożona kamieniami droga po kilkudziesięciu metrach zmieniała się w drewniany pomost, obłożony zaklęciami tak, by z zewnątrz pozostawał niedostrzegalny. – Widziałeś już kiedyś smoka? – zapytał Heatha, odnajdując go spojrzeniem. Pamiętał moment, w którym on sam dostrzegł skrzydlatą bestię na własne oczy po raz pierwszy – wtedy zaledwie cień przecinający niebo, ledwie widoczny na tle oślepiającego słońca. – Mam nadzieję, że uda nam się po drodze zobaczyć Latheri. Na ogół nie podlatuje tak blisko głównych zabudowań, ale to jej pora karmienia, więc być może nam się poszczęści. – Widział smoczycę zaledwie wczoraj – istniała szansa, że nie wróciła jeszcze do swojego legowiska. – Na pomoście nie zobaczą nas ani nie usłyszą – zapewnił uspokajająco, tym razem kierując te słowa do Coinneacha. Wiedział, że czarodzieje różnie reagowali, widząc smoki na żywo – czym innym były ilustracje w książkach, czymś zupełnie odmiennym znalezienie się w zasięgu rażenia kilkumetrowej bestii o ostrych szponach i jeszcze ostrzejszych zębach.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zagroda wschodnia
Szybka odpowiedź