Wierzbowy park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wierzbowy Park
Niemal najpiękniejsze miejsce w Londynie, tak powiadają. Eleganckie, romantyczne ogrody, rankami zasnute delikatną mgłą, nieustannie pachnące słodkimi kwiatami, codziennie pełne są spieszących do pracy ludzi, ludzi pragnących choć przez chwilę pozachwycać się tutejszą zielenią. Wysokie krzewy, idealnie przycięte żywopłoty, wiekowe drzewa oraz dziesiątki ławeczek zdają się być istnym rajem pośród niepewnych ulic Londynu i sprawiają, że ciężko jest nie dostrzec uroku tego miejsca. Długie witki wierzb płaczących okalają rosnącą tu roślinność, cudownie komponując się z licznymi posągami lub popiersiami sławnych osób. Jedną z nich jest Henryk Kapryśny, magik słynący ze swych zwycięstw podczas wojny czarodziejów z olbrzymami. I choć żaden mugol nie ma świadomości jego prawdziwego imienia, będąc pewnym, że jest to jeden z pradawnych wikingów, posąg cieszy się wśród nich niemałą sympatią. Często spotkać tu też można jeżdżące na rowerach dzieciaki.
Niewątpliwie jest to miejsce piękne, że niemal nierealne, jakby ponad tym wszystkim, z dala od ponurego Londynu, smutnego świata. Cicho szumiący, gęsty okrąg drzew, jakby stworzony do izolacji od rzeczywistości. I tylko wierzby płaczą - a ludzie niech się uśmiechają.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy i +10 dla Śmierciożerców.Niewątpliwie jest to miejsce piękne, że niemal nierealne, jakby ponad tym wszystkim, z dala od ponurego Londynu, smutnego świata. Cicho szumiący, gęsty okrąg drzew, jakby stworzony do izolacji od rzeczywistości. I tylko wierzby płaczą - a ludzie niech się uśmiechają.
Lyra też prawdopodobnie była daleka od ideału. Już samo to, że była Weasleyem sprawiało, że patrzono na nią raczej z przymrużeniem oka, a dodając do tego nieśmiałość i wrażliwą, artystyczną duszę, efekt był, jaki był. Lyra nie była szczególnie pożądana w towarzystwie, nie budziła też zainteresowania mężczyzn, którzy najprawdopodobniej woleli lepiej sytuowane i bardziej pewne siebie dziewczyny.
Kiedy padło pytanie o finanse, zarumieniła się i ze wstydem spuściła wzrok. Nie było dobrze, bo póki co jeszcze nie zarobiła na tyle dużo na swoim malowaniu, żeby móc sobie pozwolić na coś więcej. Starczało głównie na nowe materiały do malowania, a jak zostawało coś więcej, odkładała na jakieś potrzeby typu nowe dawki eliksirów, od czasu do czasu coś do ubrania... Dobrze, że mieszkała z bratem, bo przynajmniej nie musiała się martwić o mieszkanie i wyżywienie. Zastanawiała się nawet, czy przełknąć dumę i powiedzieć prawdę o stanie rzeczy, czy trochę złagodzić sytuację. Naprawdę nie lubiła być traktowana jako ta biedniejsza.
- Jest... raczej średnio – powiedziała, choć można było wyczuć, że nie mówi całej prawdy. – Nie mogę pozwolić sobie na zbyt wiele, niestety.
Na pewno przydałyby jej się dobre artykuły do malowania, bo dawały one lepsze efekty, ubrania z pewnością też, bo nie miała zbyt wiele takich naprawdę ładnych, a większość wierzchnich szat była kupiona jako używana. W porównaniu z dziewczętami z bogatych rodów wyglądała naprawdę mizernie. Mała, chuda, blada i w skromnych ubraniach zamiast barwnych, pełnych przepychu szat, już na wstępie była szufladkowana jako ta gorsza. Nie żeby Lyra lubiła przepych, nie potrzebowała całej wielkiej garderoby pięknych strojów, ale jednak, jeśli chciała malować dla czystokrwistych, powinna się lepiej prezentować, i zdawała sobie z tego sprawę. No i wiadomo, że potrzebowała także eliksirów. Choroby, tak powszechne wśród rodów czystej krwi, szczęśliwie ją ominęły; jedynym „defektem” genetycznym w jej przypadku była metamorfomagia, ale to akurat była bardzo korzystna anomalia. Ale i tak niestety musiało się stać, co popsuło jej sytuację. Cóż, miała po prostu pecha.
- Naprawdę? – spytała, unosząc lekko brwi. Nie spodziewała się, że ewentualna pomoc w kwestiach artystycznych mogłaby obejmować też takie kwestie, jak eliksiry, ubrania czy mieszkanie, ale niewątpliwie byłoby to przydatne, co musiała przyznać w duchu nawet mimo pewnego zakłopotania.
Podobnie zaskakująca była wiara kobiety w jej talent i możliwości, ale te słowa trochę podbudowały Lyrę. Na jej bladej twarzyczce znowu pojawił się lekki uśmiech. Rzadko kto wierzył, że Lyra może coś osiągnąć jako artystka, mimo że miała talent.
- Bardzo bym tego chciała – powiedziała. Lyra może i była biedna i niepozorna, ale swoje ambicje i marzenia miała. Co prawda może nieco naiwne, ale jednak. – Chciałabym zostać kiedyś artystką z prawdziwego zdarzenia, choć wiem, że to niełatwe i może minąć dużo czasu, zanim to nastąpi.
Delikatnie przesunęła dłonią po szkicowniku.
- Tak, na Pokątnej. Póki co nie bardzo mam inną możliwość – powiedziała, ale była bardzo zaciekawiona, do czego to mogłoby przydać się Elizabeth, więc po chwili o to zapytała, naprawdę ciekawa odpowiedzi kobiety.
Kiedy padło pytanie o finanse, zarumieniła się i ze wstydem spuściła wzrok. Nie było dobrze, bo póki co jeszcze nie zarobiła na tyle dużo na swoim malowaniu, żeby móc sobie pozwolić na coś więcej. Starczało głównie na nowe materiały do malowania, a jak zostawało coś więcej, odkładała na jakieś potrzeby typu nowe dawki eliksirów, od czasu do czasu coś do ubrania... Dobrze, że mieszkała z bratem, bo przynajmniej nie musiała się martwić o mieszkanie i wyżywienie. Zastanawiała się nawet, czy przełknąć dumę i powiedzieć prawdę o stanie rzeczy, czy trochę złagodzić sytuację. Naprawdę nie lubiła być traktowana jako ta biedniejsza.
- Jest... raczej średnio – powiedziała, choć można było wyczuć, że nie mówi całej prawdy. – Nie mogę pozwolić sobie na zbyt wiele, niestety.
Na pewno przydałyby jej się dobre artykuły do malowania, bo dawały one lepsze efekty, ubrania z pewnością też, bo nie miała zbyt wiele takich naprawdę ładnych, a większość wierzchnich szat była kupiona jako używana. W porównaniu z dziewczętami z bogatych rodów wyglądała naprawdę mizernie. Mała, chuda, blada i w skromnych ubraniach zamiast barwnych, pełnych przepychu szat, już na wstępie była szufladkowana jako ta gorsza. Nie żeby Lyra lubiła przepych, nie potrzebowała całej wielkiej garderoby pięknych strojów, ale jednak, jeśli chciała malować dla czystokrwistych, powinna się lepiej prezentować, i zdawała sobie z tego sprawę. No i wiadomo, że potrzebowała także eliksirów. Choroby, tak powszechne wśród rodów czystej krwi, szczęśliwie ją ominęły; jedynym „defektem” genetycznym w jej przypadku była metamorfomagia, ale to akurat była bardzo korzystna anomalia. Ale i tak niestety musiało się stać, co popsuło jej sytuację. Cóż, miała po prostu pecha.
- Naprawdę? – spytała, unosząc lekko brwi. Nie spodziewała się, że ewentualna pomoc w kwestiach artystycznych mogłaby obejmować też takie kwestie, jak eliksiry, ubrania czy mieszkanie, ale niewątpliwie byłoby to przydatne, co musiała przyznać w duchu nawet mimo pewnego zakłopotania.
Podobnie zaskakująca była wiara kobiety w jej talent i możliwości, ale te słowa trochę podbudowały Lyrę. Na jej bladej twarzyczce znowu pojawił się lekki uśmiech. Rzadko kto wierzył, że Lyra może coś osiągnąć jako artystka, mimo że miała talent.
- Bardzo bym tego chciała – powiedziała. Lyra może i była biedna i niepozorna, ale swoje ambicje i marzenia miała. Co prawda może nieco naiwne, ale jednak. – Chciałabym zostać kiedyś artystką z prawdziwego zdarzenia, choć wiem, że to niełatwe i może minąć dużo czasu, zanim to nastąpi.
Delikatnie przesunęła dłonią po szkicowniku.
- Tak, na Pokątnej. Póki co nie bardzo mam inną możliwość – powiedziała, ale była bardzo zaciekawiona, do czego to mogłoby przydać się Elizabeth, więc po chwili o to zapytała, naprawdę ciekawa odpowiedzi kobiety.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
- Raczej średnio? Może być lepiej. – Chyba było to wielkie niedopowiedzenie z jej strony. Oczywiście, Aurorzy nie zarabiali mało i mogli sobie pozwolić na wygodne życie, ale jakąś część wypłaty musiał jej brat przeznaczyć dla reszty rodziny. Tak, sobie to przynajmniej wyobrażała. Nie chciała jednak zagłębiać się w ten temat, bo był on widocznie niewygodny dla dziewczyny. Nie chciała aby czuła się ona niekomfortowo w jej towarzystwie, w końcu miały ze sobą współpracować.
- Nasze następne spotkanie będzie na Pokątnej skąd wyruszymy na zakupy. – oznajmiła, sama nie mogąc się ich doczekać. Uwielbiała zakupy, choć im dłużej trwały tym bardziej ją męczyły. No i nie lubiła tej kobiety na Pokątnej co sprzedawała szaty- zawsze odczuwała przed nią strach. Nie wiedziała skąd się to u niej wzięło, ale wolała kupować w innym sklepie. Oczywiście, większość towarzyszy jej zakupów bardzo ceniło sobie szaty właśnie z tego sklepu.
- Naprawdę. Najlepiej będzie gdy spotkam się z nią osobiście, wyślij mi sową dokładny opis tego eliksiru. – Jednak spotkanie osobiście z Ally będzie lepszym rozwiązaniem, i tak miały się przecież spotkać. Mogłaby jeszcze skontaktować się z Florencem, ale miał on ostatnio bardzo mało czasu aby dodawać mu jeszcze kolejne zadanie do listy.
- Musisz w to wierzyć. To podstawa. Jeśli nie będziesz wierzyć w siebie to nic nie osiągniesz. Będziesz tylko kolejnym artystą, który zmarnował swój talent. Nie możesz tego zrobić. Masz moją pomoc, więc jest dobrze. – W końcu wiedziała co robi, a przynajmniej miała taką nadzieję. Zapewne będzie popełniać błędy, ale kto ich nie popełnia? Czegoś się przynajmniej nauczy.
- Będę mieć dla ciebie propozycje, ale teraz muszę już iść. Oczekuj sowy ode mnie. – Uśmiechnęła się do niej szeroko. Elizabeth Fawley miała plan. I zamiar aby go zrealizować.
zt dla obu
- Nasze następne spotkanie będzie na Pokątnej skąd wyruszymy na zakupy. – oznajmiła, sama nie mogąc się ich doczekać. Uwielbiała zakupy, choć im dłużej trwały tym bardziej ją męczyły. No i nie lubiła tej kobiety na Pokątnej co sprzedawała szaty- zawsze odczuwała przed nią strach. Nie wiedziała skąd się to u niej wzięło, ale wolała kupować w innym sklepie. Oczywiście, większość towarzyszy jej zakupów bardzo ceniło sobie szaty właśnie z tego sklepu.
- Naprawdę. Najlepiej będzie gdy spotkam się z nią osobiście, wyślij mi sową dokładny opis tego eliksiru. – Jednak spotkanie osobiście z Ally będzie lepszym rozwiązaniem, i tak miały się przecież spotkać. Mogłaby jeszcze skontaktować się z Florencem, ale miał on ostatnio bardzo mało czasu aby dodawać mu jeszcze kolejne zadanie do listy.
- Musisz w to wierzyć. To podstawa. Jeśli nie będziesz wierzyć w siebie to nic nie osiągniesz. Będziesz tylko kolejnym artystą, który zmarnował swój talent. Nie możesz tego zrobić. Masz moją pomoc, więc jest dobrze. – W końcu wiedziała co robi, a przynajmniej miała taką nadzieję. Zapewne będzie popełniać błędy, ale kto ich nie popełnia? Czegoś się przynajmniej nauczy.
- Będę mieć dla ciebie propozycje, ale teraz muszę już iść. Oczekuj sowy ode mnie. – Uśmiechnęła się do niej szeroko. Elizabeth Fawley miała plan. I zamiar aby go zrealizować.
zt dla obu
Z czystym sumieniem mógł powiedzieć, że już dawno nie czuł się tak niezręcznie.
Błądził spojrzeniem, starając się znaleźć wśród otaczających ich liści punkt, na którym mógłby skupić wzrok i odpłynąć myślami, zapomnieć, że aktualnie piekło postanowiło odwiedzić ziemię. Czuł słońce liżące go po karku tuż nad marynarką ciemną jak kawa bez mleka, pod jego stopami szeleścił żwir. Miał ochotę grząźć w nim coraz mocniej, tak długo, aż zapadnie się w nim i bezpowrotnie zniknie.
To nie tak, że z Dianą było coś nie tak - nie miała konwencjonalnej urody wpisującej się w kanony, ale wciąż pozostawała piękna, zdawała się też mieć myśli starannie poukładane w głowie - wciąż pamiętał ją jednak jako kilkuletniego berbecia pałętającego się między nogami, na którego nie zwracał nigdy uwagi podczas zabaw z Tonym i Leo. A teraz miał się z nią ożenić?
Stłumił westchnięcie, wciąż wsłuchując się w kamyki przeskakujące pod jego butami. Powstrzymał się także od mimowolnego poprawienia pół marynarki, co czynił za każdym razem, gdy nie wiedział, co ma zrobić z dłońmi. Najchętniej sięgnąłby zatem po papierosa, ale nie wiedział, czy wypada robić mu to w towarzystwie potencjalnej (aktualnej? przyszłej? nikt tego nie sprecyzował, więc sam nie miał pojęcia) narzeczonej, której tym razem nie wybrał on, a jego matka, dbająca jak zwykle o interesy rodziny i niepozwalająca na to, aby Garrett zapadł się w sobie po żałobie wywołanej odejściem Margaux. Mugolaczki. Nikt nie cieszył się otwarcie z zakończenia tego kontrowersyjnego związku, jednak wiedział, że w duszy jego matka tańczyła pełnego gracji fokstrota i śpiewała pieśni chwalebne.
Nie mógł zwalczyć potrzeby poprawienia marynarki. Zmienił ułożenie pół, nie przerywając spaceru. Pierwszy raz od dłuższego czasu spojrzał na Dianę, nie mogąc nadziwić się, że była już dorosłą kobietą - nie widział jej w końcu przeszło kilkanaście lat. Mimo to po tym, jak matka oznajmiła mu, że zostanie jego narzeczoną i wkrótce spotkają się na zapoznawczym spacerze, spodziewał się ujrzeć kilkulatkę z zadartym noskiem, przebierającą się co chwilę w nowe sukieneczki i bawiącą się w damę. Cholera, przeklął w myśli. Przecież on nie może tego zrobić. Nie wiedział nawet, jak się do niej zwracać - lata temu wrzeszczał do niej po imieniu, wypominając, aby nie wtrącała się w sprawy dorosłych, czyli ówczesnych dziewięciolatków, jednak co, jeśli aktualnie powinien przejść z nią na bardziej formalną drogę komunikacji?
- Piękny dzisiaj dzień - zauważył neutralnie, nie mogąc dłużej tkwić w ciszy. Przywołał na twarz coś, co chyba było uśmiechem, a przynajmniej jego cieniem. Nie wytrzymał, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę magicznych papierosów. - Czy mogę zapalić? - upewnił się.
Błądził spojrzeniem, starając się znaleźć wśród otaczających ich liści punkt, na którym mógłby skupić wzrok i odpłynąć myślami, zapomnieć, że aktualnie piekło postanowiło odwiedzić ziemię. Czuł słońce liżące go po karku tuż nad marynarką ciemną jak kawa bez mleka, pod jego stopami szeleścił żwir. Miał ochotę grząźć w nim coraz mocniej, tak długo, aż zapadnie się w nim i bezpowrotnie zniknie.
To nie tak, że z Dianą było coś nie tak - nie miała konwencjonalnej urody wpisującej się w kanony, ale wciąż pozostawała piękna, zdawała się też mieć myśli starannie poukładane w głowie - wciąż pamiętał ją jednak jako kilkuletniego berbecia pałętającego się między nogami, na którego nie zwracał nigdy uwagi podczas zabaw z Tonym i Leo. A teraz miał się z nią ożenić?
Stłumił westchnięcie, wciąż wsłuchując się w kamyki przeskakujące pod jego butami. Powstrzymał się także od mimowolnego poprawienia pół marynarki, co czynił za każdym razem, gdy nie wiedział, co ma zrobić z dłońmi. Najchętniej sięgnąłby zatem po papierosa, ale nie wiedział, czy wypada robić mu to w towarzystwie potencjalnej (aktualnej? przyszłej? nikt tego nie sprecyzował, więc sam nie miał pojęcia) narzeczonej, której tym razem nie wybrał on, a jego matka, dbająca jak zwykle o interesy rodziny i niepozwalająca na to, aby Garrett zapadł się w sobie po żałobie wywołanej odejściem Margaux. Mugolaczki. Nikt nie cieszył się otwarcie z zakończenia tego kontrowersyjnego związku, jednak wiedział, że w duszy jego matka tańczyła pełnego gracji fokstrota i śpiewała pieśni chwalebne.
Nie mógł zwalczyć potrzeby poprawienia marynarki. Zmienił ułożenie pół, nie przerywając spaceru. Pierwszy raz od dłuższego czasu spojrzał na Dianę, nie mogąc nadziwić się, że była już dorosłą kobietą - nie widział jej w końcu przeszło kilkanaście lat. Mimo to po tym, jak matka oznajmiła mu, że zostanie jego narzeczoną i wkrótce spotkają się na zapoznawczym spacerze, spodziewał się ujrzeć kilkulatkę z zadartym noskiem, przebierającą się co chwilę w nowe sukieneczki i bawiącą się w damę. Cholera, przeklął w myśli. Przecież on nie może tego zrobić. Nie wiedział nawet, jak się do niej zwracać - lata temu wrzeszczał do niej po imieniu, wypominając, aby nie wtrącała się w sprawy dorosłych, czyli ówczesnych dziewięciolatków, jednak co, jeśli aktualnie powinien przejść z nią na bardziej formalną drogę komunikacji?
- Piękny dzisiaj dzień - zauważył neutralnie, nie mogąc dłużej tkwić w ciszy. Przywołał na twarz coś, co chyba było uśmiechem, a przynajmniej jego cieniem. Nie wytrzymał, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę magicznych papierosów. - Czy mogę zapalić? - upewnił się.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Milczenie zazwyczaj nie wróżyło nic dobrego, mimo że bywały chwile, w których pragnąłeś, by cisza trwała nieprzerwanie, gdyż w następnej sekundzie twojego życia mogły paść słowa, których usłyszeć nie chciałeś za żadne skarby. Mogły... Gdybanie, które Merlin jeden wie, gdzie miało mnie zaprowadzić. Dotychczas przywitałam się oficjalnie i sztywno z Garrettem, jakbym znajdowała się właśnie na jednym ze szlacheckich przyjęć i ruszyłam wraz z nim alejką, jedynie krótkim zdaniem potwierdzając chęć spaceru.
Chęć... której brakowało. Od momentu przekazania mi przez mą rodzicielkę tej radosnej wiadomości czułam strach. Moje wszelkie obawy właśnie się realizowały, zaś Leonard... Wątpiłam, że uda mu się wpłynąć na rodziców i wybić im z głowy ten narzeczeński pomysł. Stało się. Moja matka wraz z panią Weasley dokonały za nas wyboru i, czy tego chciałam, czy też nie, miałam wyjść za Garretta, tego Garretta, który niegdyś bawił się w moimi braćmi, gdy to ja byłam małą dziewczynką! Niemyślącą taką.
Ech, chciałabym, by powodem mojej niechęci do Weasley’a w roli mojego narzeczonego, zaś później męża, były tego typu uprzedzenia. Choćby takie, że bawił się z moimi braćmi, że dorastaliśmy razem, widział mnie upapraną tortem... Nie, nie mogłam mieć tak prostych problemów, tak błahych i nawet śmiesznych. Ja musiałam non stop topić się w tej paskudnej smole faktu, który zaistniał przez mą lekkomyślność. Byłam wilkołakiem, zaś Garrett... Aurorem. Z pewnością miał mnie zaakceptować i nie wydać w ręce odpowiednich organów. Patrząc na tę jedną kwestię, nie potrafiłam jakoś mieć choćby cienia nadziei. Jeśli dojdzie do naszego oficjalnego narzeczeństwa, a tym bardziej do ślubu, będę już kompletnie zgubiona. Garrett do głupich mężczyzn nie należał.
– Prawda, piękny – odpowiedziałam, podnosząc swój wzrok na korony drzew i machinalnie kładąc dłoń na mym kapeluszu. Nie chciałam, by spadł mi z głowy i odleciał gdzieś, z dala od tej ciężkiej atmosfery. – Proszę palić, panie Weasley. Nie przeszkadza mi woń dymu tak jak innym damom – przyznałam, sprawiając tym samym, że padła dotychczas najdłuższa wypowiedź w trakcie naszego spotkania. Ugryzłam się w język, myśląc o tym, że sama najchętniej coś bym zapaliła i najlepiej też ukryła się wśród nokturnowych murów, w piwniczce u Burke albo w jednym z barów w jakimś najciemniejszym rogu.
– Nie chcę być niegrzeczna, proszę pana, jednakże milczenie nie działa na naszą korzyść. Mam nadzieję, że nie jest błędnym owe stwierdzenie i że pan również się ze mną zgodzi w tej kwestii – odparłam, nie pozwalając, by rozdzieliła nas kolejna ściana ciszy. Starałam się również non stop wyglądać wyniośle i pewnie, mimo że czułam, jak ten mój świat powoli się wali, jak pęka i się kruszy. – Nasze drogie matki postawiły nas w dosyć kłopotliwej sytuacji... Chcę, by pan wiedział, panie Weasley, że nie zamierzam sprawiać problemów. Wola mych rodziców jest dla mnie, powiedzmy że, święta – pragnęłam zauważyć. Nie unikałam kontaktu wzrokowego z Garrettem, gdyż nie chciałam, by odebrał to jako akt mej niechęci. Starałam się, by wszystko wypadło naturalnie, o ile takowym mogło chociażby w niewielkim udziale takim być. Starałam się, choć już mi nie wychodziło. Moją wypowiedź mógł zinterpretować jako mą niechęć do swojej osoby, a tego sobie nie życzyłam. W żadnym razie. Miało to jedynie pokomplikować moje życie jeszcze bardziej...
Stłumiłam chęć ciężkiego westchnięcia. Chyba czekał mnie najdłuższy spacer w moim życiu.
Chęć... której brakowało. Od momentu przekazania mi przez mą rodzicielkę tej radosnej wiadomości czułam strach. Moje wszelkie obawy właśnie się realizowały, zaś Leonard... Wątpiłam, że uda mu się wpłynąć na rodziców i wybić im z głowy ten narzeczeński pomysł. Stało się. Moja matka wraz z panią Weasley dokonały za nas wyboru i, czy tego chciałam, czy też nie, miałam wyjść za Garretta, tego Garretta, który niegdyś bawił się w moimi braćmi, gdy to ja byłam małą dziewczynką! Niemyślącą taką.
Ech, chciałabym, by powodem mojej niechęci do Weasley’a w roli mojego narzeczonego, zaś później męża, były tego typu uprzedzenia. Choćby takie, że bawił się z moimi braćmi, że dorastaliśmy razem, widział mnie upapraną tortem... Nie, nie mogłam mieć tak prostych problemów, tak błahych i nawet śmiesznych. Ja musiałam non stop topić się w tej paskudnej smole faktu, który zaistniał przez mą lekkomyślność. Byłam wilkołakiem, zaś Garrett... Aurorem. Z pewnością miał mnie zaakceptować i nie wydać w ręce odpowiednich organów. Patrząc na tę jedną kwestię, nie potrafiłam jakoś mieć choćby cienia nadziei. Jeśli dojdzie do naszego oficjalnego narzeczeństwa, a tym bardziej do ślubu, będę już kompletnie zgubiona. Garrett do głupich mężczyzn nie należał.
– Prawda, piękny – odpowiedziałam, podnosząc swój wzrok na korony drzew i machinalnie kładąc dłoń na mym kapeluszu. Nie chciałam, by spadł mi z głowy i odleciał gdzieś, z dala od tej ciężkiej atmosfery. – Proszę palić, panie Weasley. Nie przeszkadza mi woń dymu tak jak innym damom – przyznałam, sprawiając tym samym, że padła dotychczas najdłuższa wypowiedź w trakcie naszego spotkania. Ugryzłam się w język, myśląc o tym, że sama najchętniej coś bym zapaliła i najlepiej też ukryła się wśród nokturnowych murów, w piwniczce u Burke albo w jednym z barów w jakimś najciemniejszym rogu.
– Nie chcę być niegrzeczna, proszę pana, jednakże milczenie nie działa na naszą korzyść. Mam nadzieję, że nie jest błędnym owe stwierdzenie i że pan również się ze mną zgodzi w tej kwestii – odparłam, nie pozwalając, by rozdzieliła nas kolejna ściana ciszy. Starałam się również non stop wyglądać wyniośle i pewnie, mimo że czułam, jak ten mój świat powoli się wali, jak pęka i się kruszy. – Nasze drogie matki postawiły nas w dosyć kłopotliwej sytuacji... Chcę, by pan wiedział, panie Weasley, że nie zamierzam sprawiać problemów. Wola mych rodziców jest dla mnie, powiedzmy że, święta – pragnęłam zauważyć. Nie unikałam kontaktu wzrokowego z Garrettem, gdyż nie chciałam, by odebrał to jako akt mej niechęci. Starałam się, by wszystko wypadło naturalnie, o ile takowym mogło chociażby w niewielkim udziale takim być. Starałam się, choć już mi nie wychodziło. Moją wypowiedź mógł zinterpretować jako mą niechęć do swojej osoby, a tego sobie nie życzyłam. W żadnym razie. Miało to jedynie pokomplikować moje życie jeszcze bardziej...
Stłumiłam chęć ciężkiego westchnięcia. Chyba czekał mnie najdłuższy spacer w moim życiu.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie nadawał się do zabawy z etykietą. Drżał na sam dźwięk słowa konwenans, nie przepadał za wyniosłymi przyjęciami i starannie dobieranymi słowami. Był człowiekiem czynu - nie ważył w myślach zdań, zanim te wypłynęły z jego ust, nie zastanawiał się pięciokrotnie, czy aby na pewno nie zachowuje się w sposób karygodny, który zasłużyłby wyłącznie na zblazowane spojrzenie matki na skraju wytrzymałości psychicznej. Do diaska, przeszło mu przez myśl. Wkrótce przekroczy magiczny próg trzydziestu lat, dlaczego w sprawach sercowych i związanych z ożenkiem musiał słuchać się rodu, jak to wypadało dobrze wychowanemu szlachcicowi?
Wysłał jej - najpewniej sprzeczny z przerażającym go szlacheckim savoir-vivre - uśmiech podziękowania; z rozkoszą wyjął pojedynczego papierosa z paczki, włożył go między zęby i poczekał, aż końcówka samoistnie rozjarzy się wątłym światełkiem. Poczuł dym łaskoczący go po gardle i drażniący zmysły, co przyjął z wielką ulgą - na chwilę chociaż opanował emocje, spowolnił szalejące pod rudą czupryną myśli i postarał się wszystko od nowa analizować. Niewielka chmura dymu papierosowego zaginęła bezpowrotnie na tle nieskazitelnie błękitnego nieba razem z chwilową ulgą, którą przyniosła.
Nie mógł odnaleźć w Dianie choćby cienia Margaux. Różniły się od siebie tak mocno, jak tylko to możliwe; począwszy od pochodzenia, sposobu mówienia, poruszania się, wzrostu czy nawet rysów twarzy - uparcie doszukiwał się choćby najmniejszych szczegółów, które upodobniłyby ją do zapomnianej ukochanej, która wciąż siedziała mu gdzieś z tyłu głowy. Po dłuższej chwili rozmyślań doszedł jednak do wniosku, że może tak będzie lepiej; nie zacznie żyć ułudą, gubiąc się we własnych wspomnieniach, pragnieniach i tęsknotach. I chociaż w duszy wciąż naiwnie trwał w wierze, że uda mu się zgrabnie uciec od tego narzeczeństwa, przysiągł sobie, iż pewnego dnia nauczy się akceptować Dianę oraz decyzję głów rodu. Ba, może nawet - choć w danej chwili ciężko było mu w to uwierzyć - dojrzeje do miłości, tak samo, jak zdarzało się innym zaaranżowanym małżeństwom.
- Muszę się zgodzić, panno Crouch - odezwał się w końcu, chociaż dwa ostatnie słowa z trudem przecisnęły mu się przez gardło, a w jego głowie brzmiały niezręcznie, sztucznie i nad wyraz oficjalnie. Merlinie, tak bardzo się do tego nie nadawał. - Proszę o wybaczenie, jeśli dotychczas nie zachowywałem się zbyt uprzejmie i nie poświęcałem pani wystarczająco dużo uwagi. Wiele różnych spraw zaprząta moją głowę - wytłumaczył, wciąż patrząc na Dianę i próbując brzmieć tak arystokratycznie, jak tylko potrafił. Może powinien popisać się większą szarmancją, aby sprawić lepsze wrażenie. Po raz kolejny stłumił westchnięcie i ponownie poszukał ukojenia w smaku papierosa.
- Ja również nie mam zamiaru zmuszać pani, panno Crouch, do żadnych wyrzeczeń. Pragnąłbym uniknąć wszelakich niedogodności i wolałbym, aby to narzeczeństwo było dogodne dla nas obojga. - Męczył się, ważąc słowa i starając się nie pokazywać po sobie, z jak wielką niechęcią czy trudnością mu to przychodzi. - Naprawdę zależy mi na pani samopoczuciu i nie chcę, by cokolwiek miało miejsce wbrew pani woli.
No, może oprócz całego tego zaaranżowanego małżeństwa, dodał gorzko w myśli. Ale na to on sam także nie miał żadnego wpływu.
Wysłał jej - najpewniej sprzeczny z przerażającym go szlacheckim savoir-vivre - uśmiech podziękowania; z rozkoszą wyjął pojedynczego papierosa z paczki, włożył go między zęby i poczekał, aż końcówka samoistnie rozjarzy się wątłym światełkiem. Poczuł dym łaskoczący go po gardle i drażniący zmysły, co przyjął z wielką ulgą - na chwilę chociaż opanował emocje, spowolnił szalejące pod rudą czupryną myśli i postarał się wszystko od nowa analizować. Niewielka chmura dymu papierosowego zaginęła bezpowrotnie na tle nieskazitelnie błękitnego nieba razem z chwilową ulgą, którą przyniosła.
Nie mógł odnaleźć w Dianie choćby cienia Margaux. Różniły się od siebie tak mocno, jak tylko to możliwe; począwszy od pochodzenia, sposobu mówienia, poruszania się, wzrostu czy nawet rysów twarzy - uparcie doszukiwał się choćby najmniejszych szczegółów, które upodobniłyby ją do zapomnianej ukochanej, która wciąż siedziała mu gdzieś z tyłu głowy. Po dłuższej chwili rozmyślań doszedł jednak do wniosku, że może tak będzie lepiej; nie zacznie żyć ułudą, gubiąc się we własnych wspomnieniach, pragnieniach i tęsknotach. I chociaż w duszy wciąż naiwnie trwał w wierze, że uda mu się zgrabnie uciec od tego narzeczeństwa, przysiągł sobie, iż pewnego dnia nauczy się akceptować Dianę oraz decyzję głów rodu. Ba, może nawet - choć w danej chwili ciężko było mu w to uwierzyć - dojrzeje do miłości, tak samo, jak zdarzało się innym zaaranżowanym małżeństwom.
- Muszę się zgodzić, panno Crouch - odezwał się w końcu, chociaż dwa ostatnie słowa z trudem przecisnęły mu się przez gardło, a w jego głowie brzmiały niezręcznie, sztucznie i nad wyraz oficjalnie. Merlinie, tak bardzo się do tego nie nadawał. - Proszę o wybaczenie, jeśli dotychczas nie zachowywałem się zbyt uprzejmie i nie poświęcałem pani wystarczająco dużo uwagi. Wiele różnych spraw zaprząta moją głowę - wytłumaczył, wciąż patrząc na Dianę i próbując brzmieć tak arystokratycznie, jak tylko potrafił. Może powinien popisać się większą szarmancją, aby sprawić lepsze wrażenie. Po raz kolejny stłumił westchnięcie i ponownie poszukał ukojenia w smaku papierosa.
- Ja również nie mam zamiaru zmuszać pani, panno Crouch, do żadnych wyrzeczeń. Pragnąłbym uniknąć wszelakich niedogodności i wolałbym, aby to narzeczeństwo było dogodne dla nas obojga. - Męczył się, ważąc słowa i starając się nie pokazywać po sobie, z jak wielką niechęcią czy trudnością mu to przychodzi. - Naprawdę zależy mi na pani samopoczuciu i nie chcę, by cokolwiek miało miejsce wbrew pani woli.
No, może oprócz całego tego zaaranżowanego małżeństwa, dodał gorzko w myśli. Ale na to on sam także nie miał żadnego wpływu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
//jeszcze raz przepraszam za zamulenie; szalony weekend:C
Rozejrzałam się wokół, w lekkim zamyśleniu zagryzając wargę. Nie mogłam mówić o uldze, o jakimkolwiek odetchnięciu. Nie mogłam szczerze uśmiechnąć się do Garretta i powiedzieć, że kamień spadł mi z serca dzięki jego słowom, gdyż nie miałam poczuć żadnego zdjęcia ciężaru z mych ramion. Cóż, on jedynie rósł, więc zastanawiało mnie, ile dam radę znieść, ile jeszcze życie musi mi dowalić, bym padła, nie potrafiąc już dumnie unosić podbródka, nie mogąc dłużej tego robić?
Tonęłaś, panno Crouch. Tonęłaś i nie miałaś nad tym kontroli. Tonęłam, z każdą kolejną sekundą znajdując się coraz głębiej pod wodą. Zaskakująca wizja, jako że nigdy nie przejawiałam strachu przed wodą. Cóż, prawdą jednakże było, iż jedynym, co mogłam zrobić, było dalsze granie własnej maskarady przed tymi wszystkimi ludźmi. Właśnie! Otóż to! Musiałam się na tym skupić, musiałam to kontynuować, jak gdyby nic wielkiego się nie zmienił, powinnam dalej być szlachcianką, której zazdrościć powinna cała szlachecka śmietanka, oraz być normalną kobietą, której nie doskwierają żadne głębsze problemy, prócz bezsenności czy niepożądanego bólu ten raz w miesiącu... całkowicie nie dając po sobie poznać, że nie tylko okres mnie męczył, ale również wilkołactwo. Musiałam się na tym skupić. Garrett mógł nie dostrzec moich zniknięć... Coś wymyślimy wspólnie z Leonardem. Damy radę.
Teraz zaś musiałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by to małżeństwo nie stało się byle szarą notatką wśród szlachty światka czarodziejskiego. Pod nazwiskiem... Weasley nie mógł zniknąć mój charakter rodowitego Croucha. Nie mogłam zniknąć sama Ja. Rodzice na mnie liczyli, bracia... Musiałam pokazać tej Darcy, że wcale nie jestem gorsza... Wróć, nie mogłam być gorsza. Musiałam być lepsza. Piękniejsza i bardziej olśniewająca niż dotychczas. Moje wilkołactwo musiało kompletnie zniknąć z mojego wizerunku, musiało stać się niedostrzegalne nawet przez uświadomionego Leonarda. Zero zmęczenia, zero sarkazmu, złego humoru... Od dziś musiałam być zakochana. Garrett również. Powinnam od niego tego wymagać czy go uwieść? Czy ja w ogóle potrafiłam uwodzić? Spojrzałam na niego i znów poczułam ten ucisk gdzieś w sobie. Cóż robić? Milczeć nie wypadało, poza tym każdy mógł nas zauważyć i zobaczyć tę sztywną rozmowę.
– Doskonale – skomentowałam, mając nadzieję, że jego słowa sprawdzą się w praktyce i nie będą jedynie marnymi obiecankami. – Jest coś, co również chciałabym... O co chciałabym pana... Ciebie, Garretcie, prosić. Nie mam pojęcia, czy nie wyniosłam błędnych wniosków z własnej obserwacji, jednakże mam również takie wrażenie, przeczucie, że nie czujesz się komfortowo w roli, hmm, stereotypowego szlachcica – mówiłam ostrożnie, powoli, starając się brzmieć naturalnie i przyjaźnie. Wiedziałam jednak, że ostatecznie wychodzę na spiętą. Nie miałam pojęcia, jak zareaguje na te słowa Weasley. W dzieciństwie może widywałam go często, teraz jednak tak nie był. Ponadto wybrałam rozmowę, gdyż uwodzenie uznałam za poniżanie mego ciała i nazwiska. Nie należała ona jednak do łatwych. Wymagać coś od kogoś, kogo nie znasz?
– Bardzo ważny jest dla mnie wizerunek. Mam nadzieję, że w żaden sposób cię tym nie urażę, ale mogę ci... pomóc, jakoś... wesprzeć w przyszłości, byś...my aktywnie uczestniczyli na wszelkich rodzinnych i szlacheckich spotkaniach – odparłam, nie unikając patrzenia na jego osobę i spoglądając co i rusz na niego, co jeszcze bardziej utrudniało mi przekazanie tego, co chciałam z siebie wyrzucić. Od razu. Na starcie. – Nie chciałabym, by zaistniały wieczne wymówki typu pracuję, pracuję i pracuję. – Uśmiechnęłam się, by jakoś rozluźnić atmosferę między nami. – Nie chce zostać twoim wrogiem, Garretcie. Póki między nami... Po prostu pragnę, byś miał mnie za swą przyjaciółkę, byś czuł się w moim towarzystwie swobodnie, bardziej pewnie. Nie zmuszaj się do oficjalności, gdy jesteśmy sam na sam... o ile oczywiście chcesz. Wystarczy Diana, Młoda czy... Nie pamiętam, jak mnie nazywaliście w dzieciństwie – stwierdziłam, wywracając oczy. Zapewne nie było to nic cudownego. Musiałam też sama odreagować, więc starałam się rozluźnić, porzucić to niekomfortowe spięcie, które raczej miało dopiero opaść po odpowiedzi Garretta. Choć to też zależało od jej charakteru... – Podobno byłam nieznośnym dzieckiem - zaśmiałam się, co mi wyszło całkiem naturalnie.
Rozejrzałam się wokół, w lekkim zamyśleniu zagryzając wargę. Nie mogłam mówić o uldze, o jakimkolwiek odetchnięciu. Nie mogłam szczerze uśmiechnąć się do Garretta i powiedzieć, że kamień spadł mi z serca dzięki jego słowom, gdyż nie miałam poczuć żadnego zdjęcia ciężaru z mych ramion. Cóż, on jedynie rósł, więc zastanawiało mnie, ile dam radę znieść, ile jeszcze życie musi mi dowalić, bym padła, nie potrafiąc już dumnie unosić podbródka, nie mogąc dłużej tego robić?
Tonęłaś, panno Crouch. Tonęłaś i nie miałaś nad tym kontroli. Tonęłam, z każdą kolejną sekundą znajdując się coraz głębiej pod wodą. Zaskakująca wizja, jako że nigdy nie przejawiałam strachu przed wodą. Cóż, prawdą jednakże było, iż jedynym, co mogłam zrobić, było dalsze granie własnej maskarady przed tymi wszystkimi ludźmi. Właśnie! Otóż to! Musiałam się na tym skupić, musiałam to kontynuować, jak gdyby nic wielkiego się nie zmienił, powinnam dalej być szlachcianką, której zazdrościć powinna cała szlachecka śmietanka, oraz być normalną kobietą, której nie doskwierają żadne głębsze problemy, prócz bezsenności czy niepożądanego bólu ten raz w miesiącu... całkowicie nie dając po sobie poznać, że nie tylko okres mnie męczył, ale również wilkołactwo. Musiałam się na tym skupić. Garrett mógł nie dostrzec moich zniknięć... Coś wymyślimy wspólnie z Leonardem. Damy radę.
Teraz zaś musiałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by to małżeństwo nie stało się byle szarą notatką wśród szlachty światka czarodziejskiego. Pod nazwiskiem... Weasley nie mógł zniknąć mój charakter rodowitego Croucha. Nie mogłam zniknąć sama Ja. Rodzice na mnie liczyli, bracia... Musiałam pokazać tej Darcy, że wcale nie jestem gorsza... Wróć, nie mogłam być gorsza. Musiałam być lepsza. Piękniejsza i bardziej olśniewająca niż dotychczas. Moje wilkołactwo musiało kompletnie zniknąć z mojego wizerunku, musiało stać się niedostrzegalne nawet przez uświadomionego Leonarda. Zero zmęczenia, zero sarkazmu, złego humoru... Od dziś musiałam być zakochana. Garrett również. Powinnam od niego tego wymagać czy go uwieść? Czy ja w ogóle potrafiłam uwodzić? Spojrzałam na niego i znów poczułam ten ucisk gdzieś w sobie. Cóż robić? Milczeć nie wypadało, poza tym każdy mógł nas zauważyć i zobaczyć tę sztywną rozmowę.
– Doskonale – skomentowałam, mając nadzieję, że jego słowa sprawdzą się w praktyce i nie będą jedynie marnymi obiecankami. – Jest coś, co również chciałabym... O co chciałabym pana... Ciebie, Garretcie, prosić. Nie mam pojęcia, czy nie wyniosłam błędnych wniosków z własnej obserwacji, jednakże mam również takie wrażenie, przeczucie, że nie czujesz się komfortowo w roli, hmm, stereotypowego szlachcica – mówiłam ostrożnie, powoli, starając się brzmieć naturalnie i przyjaźnie. Wiedziałam jednak, że ostatecznie wychodzę na spiętą. Nie miałam pojęcia, jak zareaguje na te słowa Weasley. W dzieciństwie może widywałam go często, teraz jednak tak nie był. Ponadto wybrałam rozmowę, gdyż uwodzenie uznałam za poniżanie mego ciała i nazwiska. Nie należała ona jednak do łatwych. Wymagać coś od kogoś, kogo nie znasz?
– Bardzo ważny jest dla mnie wizerunek. Mam nadzieję, że w żaden sposób cię tym nie urażę, ale mogę ci... pomóc, jakoś... wesprzeć w przyszłości, byś...my aktywnie uczestniczyli na wszelkich rodzinnych i szlacheckich spotkaniach – odparłam, nie unikając patrzenia na jego osobę i spoglądając co i rusz na niego, co jeszcze bardziej utrudniało mi przekazanie tego, co chciałam z siebie wyrzucić. Od razu. Na starcie. – Nie chciałabym, by zaistniały wieczne wymówki typu pracuję, pracuję i pracuję. – Uśmiechnęłam się, by jakoś rozluźnić atmosferę między nami. – Nie chce zostać twoim wrogiem, Garretcie. Póki między nami... Po prostu pragnę, byś miał mnie za swą przyjaciółkę, byś czuł się w moim towarzystwie swobodnie, bardziej pewnie. Nie zmuszaj się do oficjalności, gdy jesteśmy sam na sam... o ile oczywiście chcesz. Wystarczy Diana, Młoda czy... Nie pamiętam, jak mnie nazywaliście w dzieciństwie – stwierdziłam, wywracając oczy. Zapewne nie było to nic cudownego. Musiałam też sama odreagować, więc starałam się rozluźnić, porzucić to niekomfortowe spięcie, które raczej miało dopiero opaść po odpowiedzi Garretta. Choć to też zależało od jej charakteru... – Podobno byłam nieznośnym dzieckiem - zaśmiałam się, co mi wyszło całkiem naturalnie.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
nie ma sprawy <3
Garrett po raz kolejny zaciągnął się papierosem, z niemym zachwytem skupiając się na dymie błogo drażniącym krtań. Ptaki świergoliły, swoim radosnym trelem gnębiły nadwyrężone zmysły. Mimowolnie skrzywił się lekko, w myślach zrzucając to na karb krzyczącego złotem słońca. Dopiero teraz dotarło do niego, jaki był zmęczony - umysł aurora cichym łkaniem błagał o chwilę przerwy od myślenia, wybawienie, ratunek, jednak wiedział, że tym razem musiał się poddać; za jego plecami nie stał w końcu Charlus szybkim ruchem różdżki rozbrajający potężnego czarnoksiężnika, który czyhał na życie Garretta. To nie była jedna z akcji, które kończyły się zapijanym ognistą whisky triumfem świętowanym przez pomyloną grupę pod wezwaniem, która pragnęła zbawić ogarnięty chaosem świat. Zgniótł resztę papierosa o krawędź metalowego pojemnika na śmieci stojącego tuż przy tonącej w żwirze ścieżce, nieopodal samotnej, rozpadającej się powoli ławki ze spróchniałego drewna. Zastanowił się, ile ludzkich dramatów ujrzała za lat swojej świetności, ile rozstań, ile spadło na nią słonych łez żłopiących w deskach żałobne dołki. Zgaszony papieros zniknął ostatecznie w głębi śmietnika, spadając na rozdarty na drobne kawałeczki pergamin oraz leżącą tuż obok niego kopertę. Ciekawe, jak okrutne wieści przekazane zostały w tym liście?
Niemal odetchnął z ulgą, kiedy utarte formułki z salonów - równie wykwintne jak niepotrzebne - odeszły w niepamięć, zniknęły za szczelną kotarą zapomnienia, jak dym papierosowy rozpuszczający się na tle bezchmurnego nieba. Uśmiechnął się nawet lekko, ciesząc, że nie musi się bawić już w grzeczne rozważanie, które słowo powinno paść z jego ust (a przynajmniej nie tak mocno, jak przed chwilą), a zamiast tego może skupić się na przekazie.
- Masz rację, nie przepadam za kurtuazyjnymi półsłówkami, słonym kawiorem z pieczywem i wystawnymi przyjęciami - a w tych ostatnich toleruję tylko drogi alkohol, dodał w myślach, nie śmiąc nawet wypowiedzieć tego na głos - jednak jestem w stanie, w ramach kompromisu, zgodzić się na wszelakie spotkania, bale, przeróżne bankiety, na których tak ci zależy, Diano - powiedział spokojnie głosem zakrawającym nawet o wypełniony sympatią. A potem zawahał się, ale nie na długo; po ułamkach sekundy spędzonych na walce z samym sobą, którą niechybnie miał przegrać, zdecydował się znów otworzyć usta. - Co zatem preferujesz - pojawienie się na następnym przyjęciu już z oficjalną etykietą narzeczeństwa, czy żebym oświadczył ci się publicznie, dopiero w jego trakcie? - Jak na tematykę spraw miłosnych, głos miał dziwnie obojętny, a nawet jeśli przyjazny, to całkiem nieromantyczny, zupełnie, jakby rozważał z przyjacielem, który bar okaże się odpowiedniejszy na dzisiejsze podboje. - Też pragnąłbym, żebyśmy mogli sobie po prostu zaufać - dodał po chwili, już poważniej, tonem głosu wskazując na wagę swoich słów. - Skoro będziemy mieli spędzić wspólnie wiele czasu - wyplenił z umysłu słowo lata; ba, w końcu mieli być - nawet jeśli tylko oficjalnie - razem do końca swoich dni - najwspanialej by było, gdybyśmy nie musieli mieć przed sobą sekretów. Nie żądam od ciebie natychmiastowego otwarcia się i opowiedzenia o wszystkich swoich lękach i tajemnicach, ale... jak myślisz, może kiedyś do tego dojrzejemy?
W końcu on sam gubił się już w swoich sekretach, obowiązkach i zadaniach, które zostać miały niezauważone, ukryte pod osłoną nocy i cienko tkanej sieci kłamstw oraz tajemnic. Ale kto wie, co, jeśli kiedyś odważy się przy Dianie mówić o sprawach, których nie poruszał nawet w towarzystwie swojego rodzeństwa?
Już wtedy czuł, że będzie z tym ciężko.
- Berbeć - rzucił w końcu grobowo poważnym tonem głosu, ale w końcu nie wytrzymał i parsknął niemal bezgłośnie śmiechem. - Tak mówiłem o tobie w dzieciństwie, kiedy kręciłaś mi się pod nogami w tych swoich uroczych sukieneczkach. I owszem, byłaś okropnie nieznośna, zawsze musiałaś wtrącać swój zadarty nosek w sprawy dorosłych, czyli ledwie dziewięcioletnich wówczas mnie i Anthony'ego. - Uśmiechnął się do wspomnień, po raz kolejny doceniając to, jak radosne było jego dzieciństwo. - Swoją drogą, co słychać u twoich braci? Od dłuższego czasu nie miałem okazji pogawędzić z nimi choć chwilę.
Może jakoś uda mu się to przetrwać?
Garrett po raz kolejny zaciągnął się papierosem, z niemym zachwytem skupiając się na dymie błogo drażniącym krtań. Ptaki świergoliły, swoim radosnym trelem gnębiły nadwyrężone zmysły. Mimowolnie skrzywił się lekko, w myślach zrzucając to na karb krzyczącego złotem słońca. Dopiero teraz dotarło do niego, jaki był zmęczony - umysł aurora cichym łkaniem błagał o chwilę przerwy od myślenia, wybawienie, ratunek, jednak wiedział, że tym razem musiał się poddać; za jego plecami nie stał w końcu Charlus szybkim ruchem różdżki rozbrajający potężnego czarnoksiężnika, który czyhał na życie Garretta. To nie była jedna z akcji, które kończyły się zapijanym ognistą whisky triumfem świętowanym przez pomyloną grupę pod wezwaniem, która pragnęła zbawić ogarnięty chaosem świat. Zgniótł resztę papierosa o krawędź metalowego pojemnika na śmieci stojącego tuż przy tonącej w żwirze ścieżce, nieopodal samotnej, rozpadającej się powoli ławki ze spróchniałego drewna. Zastanowił się, ile ludzkich dramatów ujrzała za lat swojej świetności, ile rozstań, ile spadło na nią słonych łez żłopiących w deskach żałobne dołki. Zgaszony papieros zniknął ostatecznie w głębi śmietnika, spadając na rozdarty na drobne kawałeczki pergamin oraz leżącą tuż obok niego kopertę. Ciekawe, jak okrutne wieści przekazane zostały w tym liście?
Niemal odetchnął z ulgą, kiedy utarte formułki z salonów - równie wykwintne jak niepotrzebne - odeszły w niepamięć, zniknęły za szczelną kotarą zapomnienia, jak dym papierosowy rozpuszczający się na tle bezchmurnego nieba. Uśmiechnął się nawet lekko, ciesząc, że nie musi się bawić już w grzeczne rozważanie, które słowo powinno paść z jego ust (a przynajmniej nie tak mocno, jak przed chwilą), a zamiast tego może skupić się na przekazie.
- Masz rację, nie przepadam za kurtuazyjnymi półsłówkami, słonym kawiorem z pieczywem i wystawnymi przyjęciami - a w tych ostatnich toleruję tylko drogi alkohol, dodał w myślach, nie śmiąc nawet wypowiedzieć tego na głos - jednak jestem w stanie, w ramach kompromisu, zgodzić się na wszelakie spotkania, bale, przeróżne bankiety, na których tak ci zależy, Diano - powiedział spokojnie głosem zakrawającym nawet o wypełniony sympatią. A potem zawahał się, ale nie na długo; po ułamkach sekundy spędzonych na walce z samym sobą, którą niechybnie miał przegrać, zdecydował się znów otworzyć usta. - Co zatem preferujesz - pojawienie się na następnym przyjęciu już z oficjalną etykietą narzeczeństwa, czy żebym oświadczył ci się publicznie, dopiero w jego trakcie? - Jak na tematykę spraw miłosnych, głos miał dziwnie obojętny, a nawet jeśli przyjazny, to całkiem nieromantyczny, zupełnie, jakby rozważał z przyjacielem, który bar okaże się odpowiedniejszy na dzisiejsze podboje. - Też pragnąłbym, żebyśmy mogli sobie po prostu zaufać - dodał po chwili, już poważniej, tonem głosu wskazując na wagę swoich słów. - Skoro będziemy mieli spędzić wspólnie wiele czasu - wyplenił z umysłu słowo lata; ba, w końcu mieli być - nawet jeśli tylko oficjalnie - razem do końca swoich dni - najwspanialej by było, gdybyśmy nie musieli mieć przed sobą sekretów. Nie żądam od ciebie natychmiastowego otwarcia się i opowiedzenia o wszystkich swoich lękach i tajemnicach, ale... jak myślisz, może kiedyś do tego dojrzejemy?
W końcu on sam gubił się już w swoich sekretach, obowiązkach i zadaniach, które zostać miały niezauważone, ukryte pod osłoną nocy i cienko tkanej sieci kłamstw oraz tajemnic. Ale kto wie, co, jeśli kiedyś odważy się przy Dianie mówić o sprawach, których nie poruszał nawet w towarzystwie swojego rodzeństwa?
Już wtedy czuł, że będzie z tym ciężko.
- Berbeć - rzucił w końcu grobowo poważnym tonem głosu, ale w końcu nie wytrzymał i parsknął niemal bezgłośnie śmiechem. - Tak mówiłem o tobie w dzieciństwie, kiedy kręciłaś mi się pod nogami w tych swoich uroczych sukieneczkach. I owszem, byłaś okropnie nieznośna, zawsze musiałaś wtrącać swój zadarty nosek w sprawy dorosłych, czyli ledwie dziewięcioletnich wówczas mnie i Anthony'ego. - Uśmiechnął się do wspomnień, po raz kolejny doceniając to, jak radosne było jego dzieciństwo. - Swoją drogą, co słychać u twoich braci? Od dłuższego czasu nie miałem okazji pogawędzić z nimi choć chwilę.
Może jakoś uda mu się to przetrwać?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Robiłam kolejne pewne i pełne gracji kroki. Niespieszne ze względu na fakt, że byłam wychowana na damę oraz że właśnie spacerowaliśmy, hmm, zaznajamiając się ze sobą, gdyż nasze kochane rodzicielki postanowiły połączyć nasze życia na... zawsze. Nie pomyślałabym, że matka tak szybko znajdzie dla mnie kandydata. Myślałam, że wpierw Leo będzie musiał się zmierzyć z potencjalną narzeczoną... Choć może właśnie teraz, w tej chwili, przeprowadzał równie ciężko rozmowę, co ja?
Uśmiechnęłam się nieco, słysząc o jego niechęci. Nie za bardzo mnie ona zadowalała, jednakże była dowodem na to, że Garrett postanowił przede mną odrzucić maskę sztucznego szlachcice i pokazać swą prawdziwą twarz. Miałam przynajmniej takową nadzieję. Nie mogłam mieć żadnej pewności, na jakiego mężczyznę wyrósł Garrett i czy przypadkiem nie miał się stać moim gnębicielem, przez którego spróbowałabym się zabić szybciej niż przez klątwę.
– Ależ oczywiście, kompromis. Czy jest coś, na co powinnam zwrócić uwagę w tym temacie? Jakieś życzenia z twojej strony, Garretcie? – zapytałam, choć nim zdążył odpowiedzieć, dodałam prędko jeszcze zdanie odnośnie naszych oświadczeń. Wolałam mieć to już za sobą. – Oczywiście wolałabym publiczne oświadczyny, jednakże ze względu na naszą sytuację, pocieszę się tymi w skromnym, rodzinnym gronie.
Nie wierzyłam w to, co się właśnie działo. Rozmawiałam z mężczyzną o naszej wspólnej przyszłości, której, tak nawiasem mówiąc, nie wyobrażałam sobie. Nie potrafiłam tego zrobić. Nie widziałam żadnej swojej przyszłości, a co dopiero takiej z... z mężem u boku i gromadką dzieci. Czyż to nie było piękne, że mieliśmy sobie w przyszłości zaufać? Otworzyć się przed sobą? Że będziemy mieli tak duuużo czasu dla siebie?
– Tak. W końcu dojdziemy do tego etapu – odparłam, choć coś w środku mnie się kruszyło. Miałam wrażenie, że zaraz teleportuję się z tego miejsca do swojego pokoju, w którym zaszyję się po wszystkie czasy. Co, jeśli naprawdę nie wytrzymam, stchórzę i zwieję w tak nieeleganckim stylu? Czy Garrett była na tyle wyrozumiały i cierpliwy, by znieść takie... Ech... Miałam już dość, choć właściwe przedstawienie się dopiero rozpoczynało.
– Berbeć... To nie tak tragicznie! – zauważyłam. Miałam wrażenie, że panika wypływa ze mnie i skacze wokół, głośno się śmiejąc i wskazując mnie palcem. Zdobyłam się na roześmianie. Próbowałam, by wyszło to szczerze. Sama chciałam przenieść naszą rozmowę na te delikatniejsze, bardziej lekkie, beztroskie tory. Tak miało być lepiej. Musiałam się więc bardziej postarać. – Anthony przesiaduje ciągle w pracy, zaś Leonard... Matka nie pozwala mu znów wyjeżdżać, więc przypuszczałam, że to jemu znajdzie jakąś parę, nim dorwie mnie – stwierdziłam, przystając. Nieopodal stała ławka.
– Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli na chwilkę przysiądę? Nie spodziewałam się, że... I wszystko dzieje się tak szybko, nie mam nad tym kontroli i jakoś nie potrafię sobie wyobrazić własnej przyszłości – przyznałam zagubiona i szczera, pomijając szczegóły, bardzo trudne szczegóły, które robiły me życie cięższym.
Uśmiechnęłam się nieco, słysząc o jego niechęci. Nie za bardzo mnie ona zadowalała, jednakże była dowodem na to, że Garrett postanowił przede mną odrzucić maskę sztucznego szlachcice i pokazać swą prawdziwą twarz. Miałam przynajmniej takową nadzieję. Nie mogłam mieć żadnej pewności, na jakiego mężczyznę wyrósł Garrett i czy przypadkiem nie miał się stać moim gnębicielem, przez którego spróbowałabym się zabić szybciej niż przez klątwę.
– Ależ oczywiście, kompromis. Czy jest coś, na co powinnam zwrócić uwagę w tym temacie? Jakieś życzenia z twojej strony, Garretcie? – zapytałam, choć nim zdążył odpowiedzieć, dodałam prędko jeszcze zdanie odnośnie naszych oświadczeń. Wolałam mieć to już za sobą. – Oczywiście wolałabym publiczne oświadczyny, jednakże ze względu na naszą sytuację, pocieszę się tymi w skromnym, rodzinnym gronie.
Nie wierzyłam w to, co się właśnie działo. Rozmawiałam z mężczyzną o naszej wspólnej przyszłości, której, tak nawiasem mówiąc, nie wyobrażałam sobie. Nie potrafiłam tego zrobić. Nie widziałam żadnej swojej przyszłości, a co dopiero takiej z... z mężem u boku i gromadką dzieci. Czyż to nie było piękne, że mieliśmy sobie w przyszłości zaufać? Otworzyć się przed sobą? Że będziemy mieli tak duuużo czasu dla siebie?
– Tak. W końcu dojdziemy do tego etapu – odparłam, choć coś w środku mnie się kruszyło. Miałam wrażenie, że zaraz teleportuję się z tego miejsca do swojego pokoju, w którym zaszyję się po wszystkie czasy. Co, jeśli naprawdę nie wytrzymam, stchórzę i zwieję w tak nieeleganckim stylu? Czy Garrett była na tyle wyrozumiały i cierpliwy, by znieść takie... Ech... Miałam już dość, choć właściwe przedstawienie się dopiero rozpoczynało.
– Berbeć... To nie tak tragicznie! – zauważyłam. Miałam wrażenie, że panika wypływa ze mnie i skacze wokół, głośno się śmiejąc i wskazując mnie palcem. Zdobyłam się na roześmianie. Próbowałam, by wyszło to szczerze. Sama chciałam przenieść naszą rozmowę na te delikatniejsze, bardziej lekkie, beztroskie tory. Tak miało być lepiej. Musiałam się więc bardziej postarać. – Anthony przesiaduje ciągle w pracy, zaś Leonard... Matka nie pozwala mu znów wyjeżdżać, więc przypuszczałam, że to jemu znajdzie jakąś parę, nim dorwie mnie – stwierdziłam, przystając. Nieopodal stała ławka.
– Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli na chwilkę przysiądę? Nie spodziewałam się, że... I wszystko dzieje się tak szybko, nie mam nad tym kontroli i jakoś nie potrafię sobie wyobrazić własnej przyszłości – przyznałam zagubiona i szczera, pomijając szczegóły, bardzo trudne szczegóły, które robiły me życie cięższym.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zastanowił się, uważnie przeanalizował wszystkie za i przeciw, zrobił ekspresowy przegląd własnych potrzeb i pragnień. A nie potrzebował zbyt wiele - własnej biblioteczki wyginającej się pod ciężarem wciśniętych w nią książek, okna z widokiem na ruchliwą ulicę i szerokim parapetem, aby mógł na nim przysiąść podczas delektowania się wieczorną kawą, sypialni tonącej w papierosowym, relaksującym go dymie, dni spędzanych bliźniaczo w pracy na załatwianiu spraw mniejszych i większych, aby tylko nie musiał myślami wracać do trapiących go problemów. Potrzebował milczenia, gdy zgnębią go wątpliwości i tonącego w ciszy wsparcia w gorszej chwili. Zrozumienia, gdy zniknie i braku pytań, kiedy altruizm zwiedzie go tam, gdzie pojawić się nie powinien. Skinienia głową, jeśli zdecyduje się wyjawić wszystkie sekrety, uścisku dłoni, gdy będzie chciał się poddać i pełnego łez uśmiechu w najtrudniejszych chwilach.
Wiedział jednak, że nie może liczyć na nic z powyższych, bo nie tak wyglądał model idealnego małżeństwa, który wpajany był wszystkim szlachcicom przez całe życie. Obawy powinien odłożyć na bok, by nie zatruwać nim domowego zacisza, skupić się za to na dbaniu wyłącznie o dobro rodziny - nie całego wszechświata - i o wychowanie dzieci twardą, lecz troskliwą ręką. Nie nadawał się do tego: i jeśli na samym początku stłumił rodzące się w nim wątpliwości, czuł teraz, jak kwitną, próbują go opętać i zmusić do beznadziejnej kapitulacji.
- Za priorytety przyjmijmy twoje potrzeby i życzenia, Diano, a ja obiecuję, że dostosuję się do nich - powiedział tylko, ignorując podszepty niezadowolonych myśli kotłujących się w głowie. Nie dopuszczał do siebie tej świadomości, jednak rozpadał się z każdym wypowiedzianym słowem, kruszył swoją pewność, niezależność, sabotował własne priorytety i wyznawane wartości. Nie tak wyobrażał sobie swoje narzeczeństwo; myślami wracał do słodkiej Margaux, z ciepłem na sercu wspominając czasy, gdy mógł naiwnie łudzić się, że życie swoje ułoży, dzierżąc bladą i drżącą dłoń miłości swojego życia. - Proszę cię tylko o zrozumienie tego, jak ważny aspekt mojego życia stanowi praca i że czasem obowiązki sięgają zgoła gdzie indziej, niż moje pragnienia. - Sam nie wiedział, czy przez to usprawiedliwić chciał każdy potencjalny akt małżeńskiej niesubordynacji, a może tylko ostrzec Dianę przed rozczarowaniem? Nie mógł zdecydować się, czego on wymagał, czego pragnął, do czego dążył i nie potrafił wymagać tego od dwudziestodwuletniej ledwo duszyczki, która zdawała się błądzić jeszcze bardziej, niż on. Jednak walczył z braterskimi uczuciami, jakimi mimowolnie zaczynał ją darzyć, bo te znacząco pogorszyłyby tylko ich stosunki i uczyniły wszystko jeszcze trudniejszym. Zupełnie, jakby ta sytuacja mogła stać się bardziej skomplikowaną, jeszcze dotkliwiej utrudniającą wzięcie swobodnego oddechu.
Bo bał się oddychać, wiedząc, że z każdym kolejnym wdechem będzie mógł zaczerpnąć coraz mniej powietrza.
- Nie wiem, czy Leonard nie jest wystarczająco asertywny, aby uciec od niechcianego małżeństwa - rzucił, krytykując samego siebie w myśli i mając nadzieję, że Diana nie odczyta z jego głosu, że i on sam nie drżał z zadowolenia na myśl o potencjalnych zaślubinach. - Oczywiście, że nie mam nic przeciwko - odparł szybko, gdy spostrzegł, że Diana przystaje, wyglądając nieco, jakby zaraz miała osunąć się wprost na żwirową alejkę. - Jeśli tylko mogę ci jakoś pomóc, nie obawiaj się o to poprosić.
Wiedział jednak, że nie może liczyć na nic z powyższych, bo nie tak wyglądał model idealnego małżeństwa, który wpajany był wszystkim szlachcicom przez całe życie. Obawy powinien odłożyć na bok, by nie zatruwać nim domowego zacisza, skupić się za to na dbaniu wyłącznie o dobro rodziny - nie całego wszechświata - i o wychowanie dzieci twardą, lecz troskliwą ręką. Nie nadawał się do tego: i jeśli na samym początku stłumił rodzące się w nim wątpliwości, czuł teraz, jak kwitną, próbują go opętać i zmusić do beznadziejnej kapitulacji.
- Za priorytety przyjmijmy twoje potrzeby i życzenia, Diano, a ja obiecuję, że dostosuję się do nich - powiedział tylko, ignorując podszepty niezadowolonych myśli kotłujących się w głowie. Nie dopuszczał do siebie tej świadomości, jednak rozpadał się z każdym wypowiedzianym słowem, kruszył swoją pewność, niezależność, sabotował własne priorytety i wyznawane wartości. Nie tak wyobrażał sobie swoje narzeczeństwo; myślami wracał do słodkiej Margaux, z ciepłem na sercu wspominając czasy, gdy mógł naiwnie łudzić się, że życie swoje ułoży, dzierżąc bladą i drżącą dłoń miłości swojego życia. - Proszę cię tylko o zrozumienie tego, jak ważny aspekt mojego życia stanowi praca i że czasem obowiązki sięgają zgoła gdzie indziej, niż moje pragnienia. - Sam nie wiedział, czy przez to usprawiedliwić chciał każdy potencjalny akt małżeńskiej niesubordynacji, a może tylko ostrzec Dianę przed rozczarowaniem? Nie mógł zdecydować się, czego on wymagał, czego pragnął, do czego dążył i nie potrafił wymagać tego od dwudziestodwuletniej ledwo duszyczki, która zdawała się błądzić jeszcze bardziej, niż on. Jednak walczył z braterskimi uczuciami, jakimi mimowolnie zaczynał ją darzyć, bo te znacząco pogorszyłyby tylko ich stosunki i uczyniły wszystko jeszcze trudniejszym. Zupełnie, jakby ta sytuacja mogła stać się bardziej skomplikowaną, jeszcze dotkliwiej utrudniającą wzięcie swobodnego oddechu.
Bo bał się oddychać, wiedząc, że z każdym kolejnym wdechem będzie mógł zaczerpnąć coraz mniej powietrza.
- Nie wiem, czy Leonard nie jest wystarczająco asertywny, aby uciec od niechcianego małżeństwa - rzucił, krytykując samego siebie w myśli i mając nadzieję, że Diana nie odczyta z jego głosu, że i on sam nie drżał z zadowolenia na myśl o potencjalnych zaślubinach. - Oczywiście, że nie mam nic przeciwko - odparł szybko, gdy spostrzegł, że Diana przystaje, wyglądając nieco, jakby zaraz miała osunąć się wprost na żwirową alejkę. - Jeśli tylko mogę ci jakoś pomóc, nie obawiaj się o to poprosić.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Musiałam zebrać w sobie siły. Odetchnąć głęboko, podnieść wyimaginowaną koronę z ziemi i unieść nieznacznie podbródek, by wyglądać na człowieka dumnego, płynącego po powierzchni tego całego bagna, które nieprzerwanie mi towarzyszyło. Nie, nie płynącego! Stojącego na nim z pełną gracją, oślepiającego obserwatora tak, że nie ujrzałby tego paskudnego, pełnego rozkładu i smrodu otoczenia. Patrzyłby jedynie na mnie i na mą urodę zniszczoną przez klątwę...
Zbliżała się pełnia. Czułam to cała sobą, każdym nerwem, każdym odbiciem serca. Stresujące sytuacje stawały się jeszcze bardziej denerwujące, te błahe, z którymi powinnam radzić sobie, jak gdyby nigdy nic, sprawiały mi problemy, powodowały irytację, niecierpliwiły. Niektóre myśli, bądź też rozmowy, prowokowały. Czułam się niczym zbity pies, któremu niedaleko było do odegrania roli wściekłego zbitego psa. Gubiłam się, tonęłam... Nie miałam pojęcia, co się ze mną stanie. Może dziś miałam wrócić do domu, ale jutro, za tydzień, miesiąc, rok...?
– Nie zamierza przeciwstawiać się roli rodziców. Właściwie... miał po... wszystkim wstawić się za mną i za moim narzeczeństwem, ale nie wyszło – zauważyłam.
Usiadłam na ławce, tym razem unikając osoby Garretta. Patrzyłam na drzewa, na otaczający nas z każdej strony piękny, zielony park. Wierzby miały w sobie coś takiego... niezwykłego. Wyglądały przepięknie, zwłaszcza oświetlone promieniami słonecznymi.
– Jak sobie z tym radzisz, Garretcie? – zapytałam znienacka, po chwili milczenia. Szum gałęzi miał działanie wyciszające. – Może opowiedz mi coś o swojej pracy? Jest dla ciebie bardzo ważna, prawda? – Rozmawiać o czymkolwiek, byleby o czymś rozmawiać? I poznać człowieka, z którym miało się... Nie potrafiłam jakoś nadal w to uwierzyć. Rzeczywistość ciągle mi to robiła, non stop zderzała mnie z brutalnymi prawami tego świata.
Zbliżała się pełnia. Czułam to cała sobą, każdym nerwem, każdym odbiciem serca. Stresujące sytuacje stawały się jeszcze bardziej denerwujące, te błahe, z którymi powinnam radzić sobie, jak gdyby nigdy nic, sprawiały mi problemy, powodowały irytację, niecierpliwiły. Niektóre myśli, bądź też rozmowy, prowokowały. Czułam się niczym zbity pies, któremu niedaleko było do odegrania roli wściekłego zbitego psa. Gubiłam się, tonęłam... Nie miałam pojęcia, co się ze mną stanie. Może dziś miałam wrócić do domu, ale jutro, za tydzień, miesiąc, rok...?
– Nie zamierza przeciwstawiać się roli rodziców. Właściwie... miał po... wszystkim wstawić się za mną i za moim narzeczeństwem, ale nie wyszło – zauważyłam.
Usiadłam na ławce, tym razem unikając osoby Garretta. Patrzyłam na drzewa, na otaczający nas z każdej strony piękny, zielony park. Wierzby miały w sobie coś takiego... niezwykłego. Wyglądały przepięknie, zwłaszcza oświetlone promieniami słonecznymi.
– Jak sobie z tym radzisz, Garretcie? – zapytałam znienacka, po chwili milczenia. Szum gałęzi miał działanie wyciszające. – Może opowiedz mi coś o swojej pracy? Jest dla ciebie bardzo ważna, prawda? – Rozmawiać o czymkolwiek, byleby o czymś rozmawiać? I poznać człowieka, z którym miało się... Nie potrafiłam jakoś nadal w to uwierzyć. Rzeczywistość ciągle mi to robiła, non stop zderzała mnie z brutalnymi prawami tego świata.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
No tak, nie wyszło - Garrett również do ostatniej chwili łudził się, że od czasu skandalu, który wywołał lata temu (a teraz miał, niestety, wrażenie, że nie doceniał umiejętności swojej matki, która zakamuflowała wszystko zdecydowanie zbyt sprawnie), uda mu się uciec od zaaranżowanego małżeństwa. Być może tak właśnie by było, gdyby zgodnie z usilnymi prośbami rodziny postanowił wreszcie zakochać się bez pamięci w czystokrwistej damie; on jednak całkowicie odciął się od romansów. Tym samym zmusił matkę do agresywnych działań - nie mogła zwlekać dłużej i potrafił zrozumieć kierujące nią pobudki. Dbała o ciągłość rodu, szanował to i doceniał, powinien przecież przestać patrzeć na dobro rodzinne przez pryzmat własnego zadowolenia... No właśnie, problem z tym, że nie potrafił się zdystansować i mimo zdeklarowanego altruizmu w tej sprawie gapił się intensywnie wyłącznie na koniuszek własnego nosa.
Kiedy okazało się, że Diana ma do tej sytuacji podejście niemal identyczne, jak on sam, zapragnął zaśmiać się radośnie z ulgą; tego jeszcze by brakowało, aby musiał z pełnym zaangażowaniem udawać zachwyconego wizją małżeństwa, jednocześnie jeszcze dotkliwiej odcinając resztki powietrza i wolności wkoło niego. Zamiast tego uśmiechnął się tylko uprzejmie, może smutno, może wyrozumiale.
Na kolejną uwagę musiał już odpowiedzieć i powstrzymał słowa nie radzę sobie, Diano, nie radzę nasuwające się rozkosznie na język. Jak wielką ulgą byłoby wyrzucenie z siebie tych trosk, obaw i niepewności, jednak nie pozwolił sobie na takie spoufalanie się. Wbrew pozorom wciąż poruszali się po gruncie dość oficjalnym, powoli dopiero (i w bólach) zmierzając ku temu bardziej swobodnemu.
- Co masz na myśli, Diano? - spytał, choć doskonale znał odpowiedź.
A gdy poprosiła go o opowiadanie o pracy, przystał na to z ulgą. Dryfowanie w kierunku neutralnych tematów smakowało jak słodkie wybawienie.
- Cóż, rzeczywiście jest dla mnie ważna, ale nie aż tak, jak sobie to pewnie wyobrażasz - rzucił w końcu, wciąż stojąc w miejscu i spoglądając z góry na siedzącą na ławce Dianę; najchętniej usiadłby koło niej, jednak nie chciał wykradać jej podstępem sfery przestrzeni osobistej. - Co nie zmienia faktu, że ostatnio spędzam w Biurze Aurorów zdecydowanie zbyt wiele czasu, a przełożony wymaga od nas niemożliwego - zauważył dość błaho, na chwilę wbijając wzrok w dal, skupiając się na słonecznych promykach łaskoczących po twarzy i świeżym zapachu drzew. - Ale kocham to, choć oczywiście nie tak bardzo, jak kocham swoją rodzinę. I książki. - Ostatnia uwaga wypsnęła mu się mimochodem, jednak zdawała się na tyle neutralna, aby nie musiał jej wycofywać, zarzekać się gorliwie, że nie miał w planach wyrzucenia tego z ust. - A ty, Diano? Zajmujesz się czymś aktualnie?
Bo skąd mógł wiedzieć, że wraz z jego bratem wplątywała się w opiumową aferę i że powinien nimi gardzić?
Kiedy okazało się, że Diana ma do tej sytuacji podejście niemal identyczne, jak on sam, zapragnął zaśmiać się radośnie z ulgą; tego jeszcze by brakowało, aby musiał z pełnym zaangażowaniem udawać zachwyconego wizją małżeństwa, jednocześnie jeszcze dotkliwiej odcinając resztki powietrza i wolności wkoło niego. Zamiast tego uśmiechnął się tylko uprzejmie, może smutno, może wyrozumiale.
Na kolejną uwagę musiał już odpowiedzieć i powstrzymał słowa nie radzę sobie, Diano, nie radzę nasuwające się rozkosznie na język. Jak wielką ulgą byłoby wyrzucenie z siebie tych trosk, obaw i niepewności, jednak nie pozwolił sobie na takie spoufalanie się. Wbrew pozorom wciąż poruszali się po gruncie dość oficjalnym, powoli dopiero (i w bólach) zmierzając ku temu bardziej swobodnemu.
- Co masz na myśli, Diano? - spytał, choć doskonale znał odpowiedź.
A gdy poprosiła go o opowiadanie o pracy, przystał na to z ulgą. Dryfowanie w kierunku neutralnych tematów smakowało jak słodkie wybawienie.
- Cóż, rzeczywiście jest dla mnie ważna, ale nie aż tak, jak sobie to pewnie wyobrażasz - rzucił w końcu, wciąż stojąc w miejscu i spoglądając z góry na siedzącą na ławce Dianę; najchętniej usiadłby koło niej, jednak nie chciał wykradać jej podstępem sfery przestrzeni osobistej. - Co nie zmienia faktu, że ostatnio spędzam w Biurze Aurorów zdecydowanie zbyt wiele czasu, a przełożony wymaga od nas niemożliwego - zauważył dość błaho, na chwilę wbijając wzrok w dal, skupiając się na słonecznych promykach łaskoczących po twarzy i świeżym zapachu drzew. - Ale kocham to, choć oczywiście nie tak bardzo, jak kocham swoją rodzinę. I książki. - Ostatnia uwaga wypsnęła mu się mimochodem, jednak zdawała się na tyle neutralna, aby nie musiał jej wycofywać, zarzekać się gorliwie, że nie miał w planach wyrzucenia tego z ust. - A ty, Diano? Zajmujesz się czymś aktualnie?
Bo skąd mógł wiedzieć, że wraz z jego bratem wplątywała się w opiumową aferę i że powinien nimi gardzić?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Co masz na myśli, Diano? było świetną odpowiedzią na słuszność mej szybkiej zmiany tematu schodzącej gdzieś na tereny garrettowych zainteresowań, wpierw jednak zahaczając o jego pracę. Ot jedna ze standardowych zapytanek podczas towarzyskich spotkań, podobnie jak pogoda, rodzina czy inne, nic dla nas zazwyczaj nieznaczące pytania. O ile nie chodziło, oczywiście, o przygryzienie komuś lub zdeptanie go z błotem. Albo też zazdrość, bo i ona potrafiła być powodem. Często wpadających zazdrośnika w niemałe tarapaty towarzyskie... choć zazwyczaj obiekt jego zazdrości coś tracił. Gierki... Teraz powinnam grać, zamiast siedzieć na ławce i rozczulać się nad przyrodą, która była bezwartościowa. Jedynie urokliwa... Nic więcej. Małżeństwo z Weasley’em zaś... rzeczą kosmiczną, że tak to nazwę.
Zmiana tematu była jednakże trafnym pomysłem. Miałam wrażenie, że mój towarzysz nieco się rozluźnił, gdy mógł mówić o czymś, co wykonywał każdego dnia, co znał na przelot, co zapewne czynił odruchowo... Odruchowo... To raczej nietrafne słowo, jeśli chodzi o pracę aurora. Tam chyba zawsze działo się coś innego, coś często nowego, zaskakującego i... niebezpiecznego. Świat stawał się coraz bardziej mroczny, coraz mniej bezpieczny i bliski człowiekowi. Aurorzy mieli ponoć coraz więcej pracy.
– Ja? Siedzę w domu od ukończenia stażu w Ministerstwie – odpowiedziałam odruchowo. Przy takich pytaniach przestałam już dawno myśleć o swojej pracy na Nokturnie, o byciu niegrzeczną dziewczynką w tamtych, szemranych, stronach, czy o mojej sporadycznej, właściwie jednorazowej w trakcie miesiąca, chęci rozrywania gardeł wszystkim ludziom znajdującym się w moim pobliżu. Tak naprawdę byłam tylko Dianą Crouch, nudną absolwentką francuskiej szkoły magii, chcącą błyszczeć szlachcianką i wcale nie odurzającą się w wolnych chwilach panną Hel z Nokturnu.
– Jak to jest być aurorem? Od zawsze chciałeś nim zostać? – zapytałam, pragnąc bardziej skupić na nim niż na mnie. Myślenie o sobie kierowało mój wewnętrzny wzrok na kwestię nadchodzącej pełni, zaś ta mnie stresowała i sprawiała, że czułam się delikatną niewiastą, którą tak naprawdę byłam. Przynajmniej w tej chwili miałam takie, nieodparte wrażenie. Gorzej, jeśli wspomni o polowaniu na wilkołaki z łowcami... – I co czytujesz? Jakieś książki tematyczne? Z zaklęciami? Czy coś lekkiego, przygodowego? – dodałam nieco bardziej zainteresowana. Osobiście chłonęłabym wszystko, co miałoby w sobie coś z dziedziny zaklęć. Nieważne, czy byłyby to księgi zgodne z prawem czarodziejów, czy związane były z tajnikami czarnomagicznymi, gdyż te ciągnęły mnie chyba najbardziej ostatnimi czasy.
Zmiana tematu była jednakże trafnym pomysłem. Miałam wrażenie, że mój towarzysz nieco się rozluźnił, gdy mógł mówić o czymś, co wykonywał każdego dnia, co znał na przelot, co zapewne czynił odruchowo... Odruchowo... To raczej nietrafne słowo, jeśli chodzi o pracę aurora. Tam chyba zawsze działo się coś innego, coś często nowego, zaskakującego i... niebezpiecznego. Świat stawał się coraz bardziej mroczny, coraz mniej bezpieczny i bliski człowiekowi. Aurorzy mieli ponoć coraz więcej pracy.
– Ja? Siedzę w domu od ukończenia stażu w Ministerstwie – odpowiedziałam odruchowo. Przy takich pytaniach przestałam już dawno myśleć o swojej pracy na Nokturnie, o byciu niegrzeczną dziewczynką w tamtych, szemranych, stronach, czy o mojej sporadycznej, właściwie jednorazowej w trakcie miesiąca, chęci rozrywania gardeł wszystkim ludziom znajdującym się w moim pobliżu. Tak naprawdę byłam tylko Dianą Crouch, nudną absolwentką francuskiej szkoły magii, chcącą błyszczeć szlachcianką i wcale nie odurzającą się w wolnych chwilach panną Hel z Nokturnu.
– Jak to jest być aurorem? Od zawsze chciałeś nim zostać? – zapytałam, pragnąc bardziej skupić na nim niż na mnie. Myślenie o sobie kierowało mój wewnętrzny wzrok na kwestię nadchodzącej pełni, zaś ta mnie stresowała i sprawiała, że czułam się delikatną niewiastą, którą tak naprawdę byłam. Przynajmniej w tej chwili miałam takie, nieodparte wrażenie. Gorzej, jeśli wspomni o polowaniu na wilkołaki z łowcami... – I co czytujesz? Jakieś książki tematyczne? Z zaklęciami? Czy coś lekkiego, przygodowego? – dodałam nieco bardziej zainteresowana. Osobiście chłonęłabym wszystko, co miałoby w sobie coś z dziedziny zaklęć. Nieważne, czy byłyby to księgi zgodne z prawem czarodziejów, czy związane były z tajnikami czarnomagicznymi, gdyż te ciągnęły mnie chyba najbardziej ostatnimi czasy.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Garrett nie zdejmował z twarzy półuśmiechu, zupełnie, jakby przykleił mu się do ust. Zdusił swój melodramatyzm w zarodku, sprzeciwił sam sobie, powstrzymał od nadmiernego myślenia, które wcale nie wyleczyłoby tętniącego bólu głowy.
- Nie nuży cię to? - spytał cicho. On sam wiecznie gonił w poszukiwaniu przygód, a dnie spędzane na robieniu niczego niechybnie zaprowadziłyby go do grobu. Nie znosił nudy, lecz jednocześnie tęsknił za spokojem i niezmąconym obawami snem. Brakiem troski o rodzinę. Był pewien sprzeczności, gubił się wśród meandrów własnych rozterek i werterowsko cierpiał w milczeniu, nie wiedząc już, czego sam chciał.
Wrócił pamięcią do lat szkolnych, pierwszego razu, gdy przez myśl przemknął mu pomysł na zostanie aurorem. Było to naiwne dziecięce marzenie, nieosiągalny cel mieniący się daleko za horyzontem. Dążył do niego, bo do czegoś dążyć musiał, a wysoko postawiona poprzeczka otworzyła przed nim wiele drzwi. Wybrał te najcięższe, najgrubsze, metalowe, z ornamentami wyrytymi pod ciężarem kropel łez i potu. Lubił wyzwania.
- Tak właściwie - ponownie przetrząsnął bogatą kolekcję wspomnień - to odkąd pamiętam. Zawsze chciałem być taki, jak ojciec. Dobrym człowiekiem. Pomagać słabszym. - A niezdrowy altruizm niebezpiecznie balansował na granicy pomiędzy słodką dobrocią serca a słoną naiwnością, wiedział o tym. Nie przeszło mu to jednak przez gardło. - Rzeczywistość okazała się jednak nieco bardziej złożona. Co nie zmienia faktu, że lubię moją pracę - być może odrobinę zbyt wiele czasu spędzam za biurkiem, ale każda akcja w terenie utwierdza mnie w przekonaniu, że mogę coś zmienić. - A może daje mi tylko złudną nadzieję?, zapytał się w myśli. - Co do książek... szczerze mówiąc, ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na czytanie czegoś stricte rekreacyjnego - uśmiechnął się smutno. - Ostatnio głównie sięgam po księgi z zaklęciami. - Albo te traktujące o czarnej magii, którą gardził, ale powinien ją znać - tego wymagał od niego zawód. - Oprócz tego lubię poezję. Doceniłem dzieła historyczne, ale dopiero po szkole, za czasów Hogwartu historia magii była udręką. Wysoko cenię klasyki. Ale, szczerze mówiąc, przeczytam wszystko, co wpadnie mi w ręce - zaśmiał się. Garrett czuł się nienaturalnie, opowiadając tyle o sobie; zazwyczaj to on słuchał o troskach innych, służył radą i ramieniem wsparcia.
- Nie nuży cię to? - spytał cicho. On sam wiecznie gonił w poszukiwaniu przygód, a dnie spędzane na robieniu niczego niechybnie zaprowadziłyby go do grobu. Nie znosił nudy, lecz jednocześnie tęsknił za spokojem i niezmąconym obawami snem. Brakiem troski o rodzinę. Był pewien sprzeczności, gubił się wśród meandrów własnych rozterek i werterowsko cierpiał w milczeniu, nie wiedząc już, czego sam chciał.
Wrócił pamięcią do lat szkolnych, pierwszego razu, gdy przez myśl przemknął mu pomysł na zostanie aurorem. Było to naiwne dziecięce marzenie, nieosiągalny cel mieniący się daleko za horyzontem. Dążył do niego, bo do czegoś dążyć musiał, a wysoko postawiona poprzeczka otworzyła przed nim wiele drzwi. Wybrał te najcięższe, najgrubsze, metalowe, z ornamentami wyrytymi pod ciężarem kropel łez i potu. Lubił wyzwania.
- Tak właściwie - ponownie przetrząsnął bogatą kolekcję wspomnień - to odkąd pamiętam. Zawsze chciałem być taki, jak ojciec. Dobrym człowiekiem. Pomagać słabszym. - A niezdrowy altruizm niebezpiecznie balansował na granicy pomiędzy słodką dobrocią serca a słoną naiwnością, wiedział o tym. Nie przeszło mu to jednak przez gardło. - Rzeczywistość okazała się jednak nieco bardziej złożona. Co nie zmienia faktu, że lubię moją pracę - być może odrobinę zbyt wiele czasu spędzam za biurkiem, ale każda akcja w terenie utwierdza mnie w przekonaniu, że mogę coś zmienić. - A może daje mi tylko złudną nadzieję?, zapytał się w myśli. - Co do książek... szczerze mówiąc, ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na czytanie czegoś stricte rekreacyjnego - uśmiechnął się smutno. - Ostatnio głównie sięgam po księgi z zaklęciami. - Albo te traktujące o czarnej magii, którą gardził, ale powinien ją znać - tego wymagał od niego zawód. - Oprócz tego lubię poezję. Doceniłem dzieła historyczne, ale dopiero po szkole, za czasów Hogwartu historia magii była udręką. Wysoko cenię klasyki. Ale, szczerze mówiąc, przeczytam wszystko, co wpadnie mi w ręce - zaśmiał się. Garrett czuł się nienaturalnie, opowiadając tyle o sobie; zazwyczaj to on słuchał o troskach innych, służył radą i ramieniem wsparcia.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
|łooo! cudne nutki w podpisie *-*
Czy nuży mnie to? Siedzenie w tym obskurnym pokoju, którego każdy milimetr sześcienny znam na pamięć, który jest wyryty w mojej pamięci boleśnie z siłą potężnej męskiej pięści czy bólem rozżarzonego do czerwoności pręta? Albo nawet ich kilku.
Oczywiście, że tak! Miałam już od dawna dość swego własnego pokoju. Od czasów tego nieszczęsnego wypadku... Widziałam to oczami wyobraźni za każdym razem, gdy zamykałam oczy, gdy ktoś wspominał mi o tym, gdy pytał, czy nie nuży cię to? Mnie? Miałby nużyć mój własny pokój, w którym zamknęłam się na kilka dni i wylewałam wszelkie łzy, które gromadziłam w sobie przez te wszystkie pseudoszczęśliwe lata swego życia. Ugh! Miałam go dość! Jego i tego całego domu, gdyż bańka złudzenia w postaci rodziców, którzy niezwykle mnie kochają i dbają o moje szczęście... prysła! Prysła i nie było jej! Pozostał jedynie niesmak, żal i moje przyszłe zaręczyny, których nie chciałam. Wątpiłam, czy kiedykolwiek Garrett zaspokoi tą moją pustkę, której już raczej nikt nigdy... Jestem potworem i zrobiłam potworne rzeczy. Bestie nie żyły długo i szczęśliwie.
– Czy mnie nuży? – zapytałam, pragnąc podzielić się z nim kłębiącymi się we mnie uczuciami, skrywaną tajemnicą. Ech, w tej chwili pragnęłam nawet, by ten cały mój ból zniknął, by ten zdolny, choć nie miałam zielonego pojęcia o jego osiągnięciach, auror zakuł mnie w liny i zaprowadził przed kata... Przed mojego kata, który to w końcu zakończy. Nie mogłam jednak tego zrobić. Tu nie chodziło jedynie o mnie. Nie tylko o mnie. Leo, Tony, rodzice, reszta rodziny... Choć zawsze mogłam ich przeprosić, obronić ich... Przecież NIKT nic nie wiedział. – Hmm... Dopiero niedawno zakończyłam staż. Myślę, że chwila odpoczynku dobrze mi zrobi. Spokojnie pomyślę o tym, co chciałabym robić w przyszłości... i jeszcze nasze zaręczyny. Zapewne to dobra decyzja – zauważyłam, choć, moim zdaniem, nie brzmiałam dostatecznie przekonywująco. Nie czułam się dobrze w tej klatce i cieszyłam się każdą chwilą spędzoną na Nokturnie. Teraz zaś powinnam cieszyć się każdą chwilą spędzoną w towarzystwie Garretta...
Przynajmniej miał jakiś cel w życiu... Chciał być dobrym człowiekiem... Może powinnam w jego biografii doczytać się sposobu na własny problem? Przecież nie każdy miał dobrze, nikt nie spał na satynach, nikt nie uśmiechał się dwadzieścia cztery godziny na dobę... o ile nie był wariatem, świrem. A może Garrett miał być jednak tym, który znajdzie lek na mój ból, który mi ulży, sprawi, że uśmiechnę się szczerze i przytulę go, przestając grać, bo przy nim będę mogła być sobą, tą prawdziwą...? Ptak z klatki zostanie uwolniony? Marzenia ściętej głowy!
– Księgi z zaklęciami? – zainteresowałam się, porzucając przepełnione własnym nieszczęściem myśli. – Kiedyś nienawidziłam zaklęcia... Ale pamiętam, że chciałam zwrócić uwagę Leonarda na siebie i zaczęłam kuć, by wśliznąć się do Klubu Pojedynków. Szło mi całkiem... – wspomniałam rozmarzona. Dzieciństwo wydawało się nadal piękne, mimo że jego podstawą od zawsze były kłamstwa i głupie gierki. – Uch! Historii nadal nie lubię – przyznałam. – Dobija mnie. Jest taka obszerna, zawiera sporo, hmm, niczego... Moim zdaniem niewiele jest w niej rzeczy godnych uwagi – odparłam nieco buntowniczo, nieco zakłopotana. Damie raczej nie przystało krytykować tak istotnej rzeczy dla szlachty, jaką była historia magii, między innymi ich własna historia.
Czy nuży mnie to? Siedzenie w tym obskurnym pokoju, którego każdy milimetr sześcienny znam na pamięć, który jest wyryty w mojej pamięci boleśnie z siłą potężnej męskiej pięści czy bólem rozżarzonego do czerwoności pręta? Albo nawet ich kilku.
Oczywiście, że tak! Miałam już od dawna dość swego własnego pokoju. Od czasów tego nieszczęsnego wypadku... Widziałam to oczami wyobraźni za każdym razem, gdy zamykałam oczy, gdy ktoś wspominał mi o tym, gdy pytał, czy nie nuży cię to? Mnie? Miałby nużyć mój własny pokój, w którym zamknęłam się na kilka dni i wylewałam wszelkie łzy, które gromadziłam w sobie przez te wszystkie pseudoszczęśliwe lata swego życia. Ugh! Miałam go dość! Jego i tego całego domu, gdyż bańka złudzenia w postaci rodziców, którzy niezwykle mnie kochają i dbają o moje szczęście... prysła! Prysła i nie było jej! Pozostał jedynie niesmak, żal i moje przyszłe zaręczyny, których nie chciałam. Wątpiłam, czy kiedykolwiek Garrett zaspokoi tą moją pustkę, której już raczej nikt nigdy... Jestem potworem i zrobiłam potworne rzeczy. Bestie nie żyły długo i szczęśliwie.
– Czy mnie nuży? – zapytałam, pragnąc podzielić się z nim kłębiącymi się we mnie uczuciami, skrywaną tajemnicą. Ech, w tej chwili pragnęłam nawet, by ten cały mój ból zniknął, by ten zdolny, choć nie miałam zielonego pojęcia o jego osiągnięciach, auror zakuł mnie w liny i zaprowadził przed kata... Przed mojego kata, który to w końcu zakończy. Nie mogłam jednak tego zrobić. Tu nie chodziło jedynie o mnie. Nie tylko o mnie. Leo, Tony, rodzice, reszta rodziny... Choć zawsze mogłam ich przeprosić, obronić ich... Przecież NIKT nic nie wiedział. – Hmm... Dopiero niedawno zakończyłam staż. Myślę, że chwila odpoczynku dobrze mi zrobi. Spokojnie pomyślę o tym, co chciałabym robić w przyszłości... i jeszcze nasze zaręczyny. Zapewne to dobra decyzja – zauważyłam, choć, moim zdaniem, nie brzmiałam dostatecznie przekonywująco. Nie czułam się dobrze w tej klatce i cieszyłam się każdą chwilą spędzoną na Nokturnie. Teraz zaś powinnam cieszyć się każdą chwilą spędzoną w towarzystwie Garretta...
Przynajmniej miał jakiś cel w życiu... Chciał być dobrym człowiekiem... Może powinnam w jego biografii doczytać się sposobu na własny problem? Przecież nie każdy miał dobrze, nikt nie spał na satynach, nikt nie uśmiechał się dwadzieścia cztery godziny na dobę... o ile nie był wariatem, świrem. A może Garrett miał być jednak tym, który znajdzie lek na mój ból, który mi ulży, sprawi, że uśmiechnę się szczerze i przytulę go, przestając grać, bo przy nim będę mogła być sobą, tą prawdziwą...? Ptak z klatki zostanie uwolniony? Marzenia ściętej głowy!
– Księgi z zaklęciami? – zainteresowałam się, porzucając przepełnione własnym nieszczęściem myśli. – Kiedyś nienawidziłam zaklęcia... Ale pamiętam, że chciałam zwrócić uwagę Leonarda na siebie i zaczęłam kuć, by wśliznąć się do Klubu Pojedynków. Szło mi całkiem... – wspomniałam rozmarzona. Dzieciństwo wydawało się nadal piękne, mimo że jego podstawą od zawsze były kłamstwa i głupie gierki. – Uch! Historii nadal nie lubię – przyznałam. – Dobija mnie. Jest taka obszerna, zawiera sporo, hmm, niczego... Moim zdaniem niewiele jest w niej rzeczy godnych uwagi – odparłam nieco buntowniczo, nieco zakłopotana. Damie raczej nie przystało krytykować tak istotnej rzeczy dla szlachty, jaką była historia magii, między innymi ich własna historia.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
dzięki! <3
Garretta zdziwił fakt, że chciała o tym wszystkim myśleć - on sam najchętniej odrzuciłby rozterki gwałtownie na bok, zatrzymał umysł, który raz po razie analizował wątpliwie korzystną dla nich obojga sytuację. Chciał łudzić się, że nieprzetrząsanie w myślach sprawy narzeczeństwa milionowy raz z kolei sprawi, że przestanie ona być prawdziwa. Że Slughorn ożyje, że Dumbledore nigdy nie powierzy mu ryzykownego zadania, że świat znów stanie się bezpiecznym miejscem.
Nad układanie w głowie myśli cenił znacznie wyżej ucieczkę od kłopotów w wir niebezpiecznej pracy.
- Nie chcę, żebyś myślała, że w jakikolwiek sposób mam zamiar cię ograniczać - przypomniał, spoglądając na nią uważnym, lecz wciąż łagodnym wzrokiem. Ponownie wykrzywił usta w lekkim półuśmiechu; naprawdę zależało mu na tym, aby wzbudzić w Dianie zaufanie. Nie chciał mieć w niej wroga, zaczynał godzić się z faktem, że najpewniej nie ucieknie od zaaranżowanego małżeństwa, które złapie go w swoje sidła prędzej lub później. Z większym prawdopodobieństwem tego pierwszego. - Jeżeli kiedykolwiek chciałabyś wrócić do Ministerstwa, albo, na Merlina, zostać nowym pałkarzem Harpii, nie stanę ci na drodze.
On też odnalazłby w tym interes; łudził się, że Diana, skupiona na spełnianiu swoich marzeń, nie dostrzeże tego, jak wiele czasu miał wkrótce zacząć poświęcać Zakonowi. Cóż, pewnie był naiwny, a wkrótce wszystkie jego sekrety rozpierzchną się po świecie z prędkością nadpobudliwego znikacza.
Usprawiedliwiał się w myśli, że kiedyś nauczy się ufać Dianie.
- Byłaś w klubie pojedynków? - spytał znienacka głosem opływającym podziwem. - No proszę, pozory jednak mylą. Nie wiedziałem, że jesteś taką wojowniczą szlachcianką. - Uśmiechnął się, może odrobinę głupkowato. Z każdą odsłoniętą kartą okazywało się, że łączyło ich więcej, niż mógł z początku pomyśleć; nie wiedział jednak, czy powinno go to cieszyć, czy wpędzać w zakłopotanie i choć krztynę obawiać. Z każdą chwilą uświadamiał sobie, jak obca jest stojąca przed nim Crouchówna - nie wiedział o niej kompletnie nic, a teraz rzeczywistość uderzała boleśnie w obraz (notabene, zabarwiony raczej pejoratywnie) swojej narzeczonej, który utworzył tuż przed ich aktualnym spotkaniem. A teraz zdawała się taka... ludzka. Nie wiedział, czego wcześniej się spodziewał - ale na pewno nie ludzkiego oblicza przeznaczonej mu kobiety. - A historia nie jest taka zła, kiedy spojrzy się poza horyzont relacji szlacheckich rodów. Aż wstyd to powiedzieć, ale zawsze ogarniała mnie wybitna senność, kiedy starałem się zapamiętać, dlaczego nie powinienem przepadać za, chociażby, Nottami. - I dowiedział się tego dopiero w Hogwarcie, kiedy jego drogi skrzyżowały się z niejakim Nicholasem, obślizgłym i obrzydliwym Ślizgonem. Nagle wszelakie zawiłości rodowe stały się prostsze niż najsztywniejsza różdżka w kolekcji Ollivandera. - Ale cóż, podobno historia lubi się powtarzać - zauważył neutralnie, choć myśli znów zaczęły mu się kotłować pod czaszką.
Garretta zdziwił fakt, że chciała o tym wszystkim myśleć - on sam najchętniej odrzuciłby rozterki gwałtownie na bok, zatrzymał umysł, który raz po razie analizował wątpliwie korzystną dla nich obojga sytuację. Chciał łudzić się, że nieprzetrząsanie w myślach sprawy narzeczeństwa milionowy raz z kolei sprawi, że przestanie ona być prawdziwa. Że Slughorn ożyje, że Dumbledore nigdy nie powierzy mu ryzykownego zadania, że świat znów stanie się bezpiecznym miejscem.
Nad układanie w głowie myśli cenił znacznie wyżej ucieczkę od kłopotów w wir niebezpiecznej pracy.
- Nie chcę, żebyś myślała, że w jakikolwiek sposób mam zamiar cię ograniczać - przypomniał, spoglądając na nią uważnym, lecz wciąż łagodnym wzrokiem. Ponownie wykrzywił usta w lekkim półuśmiechu; naprawdę zależało mu na tym, aby wzbudzić w Dianie zaufanie. Nie chciał mieć w niej wroga, zaczynał godzić się z faktem, że najpewniej nie ucieknie od zaaranżowanego małżeństwa, które złapie go w swoje sidła prędzej lub później. Z większym prawdopodobieństwem tego pierwszego. - Jeżeli kiedykolwiek chciałabyś wrócić do Ministerstwa, albo, na Merlina, zostać nowym pałkarzem Harpii, nie stanę ci na drodze.
On też odnalazłby w tym interes; łudził się, że Diana, skupiona na spełnianiu swoich marzeń, nie dostrzeże tego, jak wiele czasu miał wkrótce zacząć poświęcać Zakonowi. Cóż, pewnie był naiwny, a wkrótce wszystkie jego sekrety rozpierzchną się po świecie z prędkością nadpobudliwego znikacza.
Usprawiedliwiał się w myśli, że kiedyś nauczy się ufać Dianie.
- Byłaś w klubie pojedynków? - spytał znienacka głosem opływającym podziwem. - No proszę, pozory jednak mylą. Nie wiedziałem, że jesteś taką wojowniczą szlachcianką. - Uśmiechnął się, może odrobinę głupkowato. Z każdą odsłoniętą kartą okazywało się, że łączyło ich więcej, niż mógł z początku pomyśleć; nie wiedział jednak, czy powinno go to cieszyć, czy wpędzać w zakłopotanie i choć krztynę obawiać. Z każdą chwilą uświadamiał sobie, jak obca jest stojąca przed nim Crouchówna - nie wiedział o niej kompletnie nic, a teraz rzeczywistość uderzała boleśnie w obraz (notabene, zabarwiony raczej pejoratywnie) swojej narzeczonej, który utworzył tuż przed ich aktualnym spotkaniem. A teraz zdawała się taka... ludzka. Nie wiedział, czego wcześniej się spodziewał - ale na pewno nie ludzkiego oblicza przeznaczonej mu kobiety. - A historia nie jest taka zła, kiedy spojrzy się poza horyzont relacji szlacheckich rodów. Aż wstyd to powiedzieć, ale zawsze ogarniała mnie wybitna senność, kiedy starałem się zapamiętać, dlaczego nie powinienem przepadać za, chociażby, Nottami. - I dowiedział się tego dopiero w Hogwarcie, kiedy jego drogi skrzyżowały się z niejakim Nicholasem, obślizgłym i obrzydliwym Ślizgonem. Nagle wszelakie zawiłości rodowe stały się prostsze niż najsztywniejsza różdżka w kolekcji Ollivandera. - Ale cóż, podobno historia lubi się powtarzać - zauważył neutralnie, choć myśli znów zaczęły mu się kotłować pod czaszką.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wierzbowy park
Szybka odpowiedź