Sala centralna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Centralna
W Sali Centralnej poza zwyczajową sztuką zamknięta w złote ramy można też doświadczyć swoistego rodzaju spektaklu, który odbywa się tutaj przy udziale tych magicznych dzieł. Raz dziennie obrazy zamieniają się miejscami by tego dokonać wszystkie unoszą się przez co wirując pod sufitem odnajdują dla siebie nowe miejsce. Całość trwa tylko chwilkę, ale uczestniczenie w tym doświadczeniu zdecydowanie przynosi uśmiech na twarz.
Do Sali centralnej można dostać się z Sali zachodniej, z niej zaś można się można do sal: zachodniej, północnej i wschodniej. Na środku pomieszczenia ustawiona została podłużna ławeczka, na której można odpocząć, lub położyć się by podziwiać namalowany na suficie fresk przedstawiający I Wojnę Czarodziejów.
Do Sali centralnej można dostać się z Sali zachodniej, z niej zaś można się można do sal: zachodniej, północnej i wschodniej. Na środku pomieszczenia ustawiona została podłużna ławeczka, na której można odpocząć, lub położyć się by podziwiać namalowany na suficie fresk przedstawiający I Wojnę Czarodziejów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:11, w całości zmieniany 1 raz
Zerkam na ciebie kiedy ty wpatrujesz się w obraz, próbując doszukać się na twojej twarzy jakiejkolwiek emocji ponad znudzeniem czy irytacją. Te poznałam wystarczająco. I chciałabym powiedzieć, że potrafię wyczytać z niej coś więcej, ale nie. Nie znam cię na tyle dobrze, na tyle blisko by wiedzieć co chodzi ci po głowie.
Ze względu na oczekiwania jakie są przed nami stawiane nie mamy zbyt wielu szans na szczerość. Wszystko co nie pasuje do wyznaczonego nam wizerunku - a jest tego całkiem sporo, w końcu jesteśmy tylko ludźmi - musimy dusić gdzieś głęboko w sobie, nie przyznając się nikomu, nawet samym sobie. Nie wiem jak jest w twoim przypadku, ale ja przez to czasem czuje się samotna. I nie mogę być w pełni pewna, ale myślę… Myślę, że ty też.
Co chciałabym ci powiedzieć, ale na co nie pozwala mi urażona tamtego dnia duma - to, że od dzisiaj nie musisz przeżywać wszystkiego sam. Że jestem obok i ze wszystkim poradzimy sobie razem. Co dwie głowy to nie jedna, tak mówią. Mogę być ci ramieniem w potrzebie, i towarzyszką rozmowy, przyjaciółką od serca, spowiedniczką, kochanką, wszystkim czego w danym momencie potrzebujesz. Mogę nawet do końca życia wstawiać ci zęby wybite podczas burd w Dziurawym Kotle.
Tylko widzisz, w środku we mnie się coś burzy. Ile razy ja mam być tą doroślejszą? Wystawiać pierwsza rękę na zgodę i przymykać oczy? To taki dziecięcy bunt. Ta bardziej racjonalna strona mówi mi, że przecież na tym polega małżeństwo (chociaż mam nadzieję, że nie tylko), ale chciałabym, tak bardzo bym chciała mieć pewność, że tym razem nie wyrżnę w żaden mur.
A kiedy dzisiaj stoimy obok siebie, niby ramię w ramię, wyraźnie czuję go pomiędzy nami. Wysoki mur i kilometry przestrzeni. Chyba nigdy nie czułam pomiędzy nami większej odległości, odkąd cię znam - to przecież całe moje życie. Kiedy byłeś jedynie kuzynek Caesarem nie musieliśmy nawet myśleć o jakichkolwiek próbach szczerości czy otwartości, nawet kiedy czuliśmy się w swoim towarzystwie całkiem swobodnie.
Zabawne, że teraz nie pozostał nawet cień dawnej zażyłości, a powinno łączyć nas znacznie więcej niż wtedy.
I kiedy widzę, jak wpatrujesz się w jeden z obrazów postanawiam podarować ci go w prezencie. Róże i sensualizm, doskonale do ciebie pasuje. Może ozdobić gabinet w Wenus czy w dworku, może nawet, chcę trochę naiwnie myśleć, że patrząc na niego czasem pomyślisz o mnie. I z czasem na to wspomnienie zaczniesz się uśmiechać.
- Tak, wiem - kiwam głową, próbując puścić pomimo uszu irytujący ton. I uśmiechnąć się, szczerze… ale zanim udaje mi się to zrobić zauważam co tak bardzo pochłonęło twoich synów - Definitywnie nie ten - wskazuję więc dyskretnie palcem w ich kierunku - Myślę, że powinniśmy… - na mojej twarzy pojawia się cień niepewności - Myślę, że powinieneś ich stamtąd zabrać.
W końcu wciąż nie jestem pewna jaka jest moja rola w tej całej rodzinnej układance. A irytacji pomiędzy nami wystarczająco dużo, że musimy w tym momencie definiować mojego miejsca.
Ze względu na oczekiwania jakie są przed nami stawiane nie mamy zbyt wielu szans na szczerość. Wszystko co nie pasuje do wyznaczonego nam wizerunku - a jest tego całkiem sporo, w końcu jesteśmy tylko ludźmi - musimy dusić gdzieś głęboko w sobie, nie przyznając się nikomu, nawet samym sobie. Nie wiem jak jest w twoim przypadku, ale ja przez to czasem czuje się samotna. I nie mogę być w pełni pewna, ale myślę… Myślę, że ty też.
Co chciałabym ci powiedzieć, ale na co nie pozwala mi urażona tamtego dnia duma - to, że od dzisiaj nie musisz przeżywać wszystkiego sam. Że jestem obok i ze wszystkim poradzimy sobie razem. Co dwie głowy to nie jedna, tak mówią. Mogę być ci ramieniem w potrzebie, i towarzyszką rozmowy, przyjaciółką od serca, spowiedniczką, kochanką, wszystkim czego w danym momencie potrzebujesz. Mogę nawet do końca życia wstawiać ci zęby wybite podczas burd w Dziurawym Kotle.
Tylko widzisz, w środku we mnie się coś burzy. Ile razy ja mam być tą doroślejszą? Wystawiać pierwsza rękę na zgodę i przymykać oczy? To taki dziecięcy bunt. Ta bardziej racjonalna strona mówi mi, że przecież na tym polega małżeństwo (chociaż mam nadzieję, że nie tylko), ale chciałabym, tak bardzo bym chciała mieć pewność, że tym razem nie wyrżnę w żaden mur.
A kiedy dzisiaj stoimy obok siebie, niby ramię w ramię, wyraźnie czuję go pomiędzy nami. Wysoki mur i kilometry przestrzeni. Chyba nigdy nie czułam pomiędzy nami większej odległości, odkąd cię znam - to przecież całe moje życie. Kiedy byłeś jedynie kuzynek Caesarem nie musieliśmy nawet myśleć o jakichkolwiek próbach szczerości czy otwartości, nawet kiedy czuliśmy się w swoim towarzystwie całkiem swobodnie.
Zabawne, że teraz nie pozostał nawet cień dawnej zażyłości, a powinno łączyć nas znacznie więcej niż wtedy.
I kiedy widzę, jak wpatrujesz się w jeden z obrazów postanawiam podarować ci go w prezencie. Róże i sensualizm, doskonale do ciebie pasuje. Może ozdobić gabinet w Wenus czy w dworku, może nawet, chcę trochę naiwnie myśleć, że patrząc na niego czasem pomyślisz o mnie. I z czasem na to wspomnienie zaczniesz się uśmiechać.
- Tak, wiem - kiwam głową, próbując puścić pomimo uszu irytujący ton. I uśmiechnąć się, szczerze… ale zanim udaje mi się to zrobić zauważam co tak bardzo pochłonęło twoich synów - Definitywnie nie ten - wskazuję więc dyskretnie palcem w ich kierunku - Myślę, że powinniśmy… - na mojej twarzy pojawia się cień niepewności - Myślę, że powinieneś ich stamtąd zabrać.
W końcu wciąż nie jestem pewna jaka jest moja rola w tej całej rodzinnej układance. A irytacji pomiędzy nami wystarczająco dużo, że musimy w tym momencie definiować mojego miejsca.
Odpowiedziała ze spokojem – najwspanialsza Isolda jaką znał, irytująca w swej doskonałości, spokoju i cierpliwości, których nie potrafił znieść i które silniej niż rozczulające łzy i krzyk doprowadzały go do szału. Lecz był w stanie obdarować ją wszystkim, czego mogła sobie dzisiaj zażyczyć, wszak nie miał prawa szczędzić jej drogich prezentów bardziej niż uśmiechów, które, choć wymuszone, słał w jej kierunku. Jak wówczas, kiedy spojrzał znów na nią, by wsłuchać się w słodkie zachcianki – czego pragniesz, najdroższa? - i powędrować zaciekawionym spojrzeniem za jej skinięciem. Zainteresowanie, które założył na twarz z niemałym wysiłkiem, zeszło natychmiast z jego pobladłego lica. Od gniewu?, przerażenia? Pierw spojrzał na nią, zdziwiony z lekka, pytający, aby nie odnaleźć odpowiedzi w jej zatroskanych oczętach.
-Chyba powinniśmy – mruknął, zanim ruszył w kierunku dwójki chłopców, gdy jeden z nich przymierzał się do chluśnięcia w obraz szklanką wody – Rudolf, na Merlina! – wycedził przez zaciśnięte zęby, ujmując niedelikatnie jego ramie i odwracając go w swoim kierunku jednocześnie wyjmując z jego rączek naczynie z wodą, które odstawił natychmiast na miejsce. Odciągnął syna od wstrętnego obrazu, jak najdalej zresztą, nie zważając na ewentualne marudzenie ze strony podekscytowanego i niezwykle rozbawionego chłopca – Ani słowa – rzucił szorstko nadal zaciskając, bynajmniej boleśnie, dłoń na chłopięcym, szczupłym ramieniu, aby za moment pochwycić także Rabastana, którego przyprowadziła, być może pogryziona przez małego lorda, Isolda – Ty... milcz – uciął potok słów, zanim Bastian zdążył otworzyć usta, aby wyrazić degustację zaistniałą sytuacją.
Czy właśnie przed momentem przyłapał pięcioletniego i sześcioletniego syna na oglądaniu obrazu męskich przyrodzeni? Och, i jak szczerze byli przy tym rozochoceni, choć miny nagle mieli kamienne – gdy dostrzegli skrzywione groźnie lico ojca? Czy może jego irytację i wściekłość przysłoniło jedno wielkie niedowierzanie? A na usta znów cisnął się nerwowy śmiech, gdy stawał twarzą w twarz z absurdem całej tej sytuacji. Zwłaszcza gdy kucał przy dwóch trzęsących się chłopcach, którzy za moment wybuchnąć mogli – i szczęście im dopisało wielkie, że tego nie uczynili - gromkim śmiechem przy wszystkich tych, obserwujących ich uważnie ludziach. Choć nie mogli być jedynymi, którzy wpadli na tę podstępną zasadzkę. Mimo to na krótką chwilę się uśmiechnął, gdy odwrócił do nich plecami i spotkał z Isoldą.
-Nie wracajmy do tego – mruknął, czyżby z zakłopotaniem? - Podejrzewam, że... – zdobył się na entuzjazm – ...nie tylko ja jestem ciekaw ostatniej wystawy – i nie czekając na potwierdzenie ze strony tych małych rozrabiaków, poklepał Rudolfa po ramieniu – prawda? – choć miny mieli nietęgie.
Dłoń w dłoń, krok w krok. Isolda otrzymała przychylniejszego z braci, natomiast Caesar ujął małego Rabastana, coby ten w złośliwości wobec swojej przyszłej macochy, nie poczynił nic lekkomyślnego.
-Chyba powinniśmy – mruknął, zanim ruszył w kierunku dwójki chłopców, gdy jeden z nich przymierzał się do chluśnięcia w obraz szklanką wody – Rudolf, na Merlina! – wycedził przez zaciśnięte zęby, ujmując niedelikatnie jego ramie i odwracając go w swoim kierunku jednocześnie wyjmując z jego rączek naczynie z wodą, które odstawił natychmiast na miejsce. Odciągnął syna od wstrętnego obrazu, jak najdalej zresztą, nie zważając na ewentualne marudzenie ze strony podekscytowanego i niezwykle rozbawionego chłopca – Ani słowa – rzucił szorstko nadal zaciskając, bynajmniej boleśnie, dłoń na chłopięcym, szczupłym ramieniu, aby za moment pochwycić także Rabastana, którego przyprowadziła, być może pogryziona przez małego lorda, Isolda – Ty... milcz – uciął potok słów, zanim Bastian zdążył otworzyć usta, aby wyrazić degustację zaistniałą sytuacją.
Czy właśnie przed momentem przyłapał pięcioletniego i sześcioletniego syna na oglądaniu obrazu męskich przyrodzeni? Och, i jak szczerze byli przy tym rozochoceni, choć miny nagle mieli kamienne – gdy dostrzegli skrzywione groźnie lico ojca? Czy może jego irytację i wściekłość przysłoniło jedno wielkie niedowierzanie? A na usta znów cisnął się nerwowy śmiech, gdy stawał twarzą w twarz z absurdem całej tej sytuacji. Zwłaszcza gdy kucał przy dwóch trzęsących się chłopcach, którzy za moment wybuchnąć mogli – i szczęście im dopisało wielkie, że tego nie uczynili - gromkim śmiechem przy wszystkich tych, obserwujących ich uważnie ludziach. Choć nie mogli być jedynymi, którzy wpadli na tę podstępną zasadzkę. Mimo to na krótką chwilę się uśmiechnął, gdy odwrócił do nich plecami i spotkał z Isoldą.
-Nie wracajmy do tego – mruknął, czyżby z zakłopotaniem? - Podejrzewam, że... – zdobył się na entuzjazm – ...nie tylko ja jestem ciekaw ostatniej wystawy – i nie czekając na potwierdzenie ze strony tych małych rozrabiaków, poklepał Rudolfa po ramieniu – prawda? – choć miny mieli nietęgie.
Dłoń w dłoń, krok w krok. Isolda otrzymała przychylniejszego z braci, natomiast Caesar ujął małego Rabastana, coby ten w złośliwości wobec swojej przyszłej macochy, nie poczynił nic lekkomyślnego.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie byłam typem krzykacza.
Guwernantki zawsze mnie uwielbiały bo już jako mała dziewczynka odkryłam, że spokój daje więcej niż wierzganie nogami. I wcale nie dlatego, że zbyt wielka histeria mogłaby pozbawić mnie tchu - wręcz przeciwnie, zapewne płakanie przyniosłoby szybszy rezultat, przecież żadna opiekunka nie chciałaby żebym udusiła się na jej zmianie, ale jednocześnie przypięłyby mi łatkę… słabego dziecka. Rozkapryszonej księżniczki, rozwydrzonego bachora. To chyba kwestia krwi, ale szybko zrozumiałam, że znacznie lepiej jest kiedy ludzie robią rzeczy ponieważ sami tego chcą i myślą, że to ich pomysł - a nie kiedy są do tego przymuszani. Może przekonaniemidh trwa znacznie dłużej, daje jednak o niebo lepsze rezultaty.
Nigdy nie brakowało mi słodkości.
Zdenerwowanie, krzyk, sceny, to po prostu nie leży w mojej naturze. A może po prostu, mimo wszystko, nie zdenerwowałeś mnie na tyle mocno? Narasta we mnie frustracja i sama nie wiem czy pewnego dnia nie wybuchnę, wylewając z siebie gorzkie żale. Może wręcz przeciwnie? Może duma mi nie pozwoli? Potrafię całkiem długi trzymać w sobie pretensję, Perseusz jest tego najlepszym przykładem...
Tyle, że ty denerwujesz mnie znacznie bardziej niż on kiedykolwiek. Niż ktokolwiek na dobrą sprawę. Dlatego nie zdziwię się jakoś specjalnie jeśli pewnego dnia coś we mnie pęknie. I zacznę krzyczeć tak głośno, że aż stracę oddech.
Jednak jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie teraz, mam jeszcze trochę cierpliwości na znużone spojrzenia i wymuszoną troskę. Boli ten widok, co prawda, bardziej niż chcę przyznać, ale mam jeszcze trochę sił by w zamian uśmiechać się równie sztucznie.
Nie chcę za to sztucznie uśmiechać się do twoich dzieci kiedy przeprowadzamy tę dziwaczną akcję ratunkowo-wychowawczą. To takie dziwne, że tak szybko przywiązałam się do nich nad życie, wystarczyło mniej niż dwa miesiące, a mnie naprawdę szczerze na nich zależy. Nie na poziomie cioci Izoldy. Na poziomie...
Matki też nie. Bo przecież nią nigdy nie będę. Nie znam się jakoś specjalnie na matczynych odczuciach, ale wydaje mi się, że to jednak coś więcej, coś mocniej - ale nie inaczej. Więcej i mocniej bo wychodzę poza to, co zazwyczaj świadczy o macierzyństwie. Krew przecież nie świadczy o przywiązaniu. Ale tej, na dobrą sprawę, i tak mamy całkiem sporo wspólnej. Moje uśmiechy i czułość nie są elementem żadnej gry czy częścią budowania naszej, Caesarze, relacji, są czymś zupełnie oddzielnym, przeznaczonym tylko dla chłopców. Kiedy Rabastek ignoruje mnie całkowicie, ostentacyjnie pokazując, że nie ma dla mnie miejsca, to przez chwilę stoję wmurowana w podłogę, nie wiedząc jak się zachować. Tłumaczę sobie, że to zrozumiałe, że przecież ja też bym się buntowała gdyby nagle jakaś lala stanęła u boku mojego ojca, ale przecież... Przecież nie chcę mu niczego, nikogo zabrać, nie chcę też nikogo zastąpić. Chcę dodać, siebie, do rodziny - to chyba dobrze? Mieć więcej zamiast mniej?
Daj sobie czas, mówię w myślach, daj jemu czas, wszystko się ułoży. Moje relacje z twoimi dziećmi się ułożą, tak sobie mówię, nasz związek też się poukłada. Wszystko znajdzie swoje miejsce. Tylko potrzeba czasu.
I sił.
I cierpliwości. Dużo cierpliwości.
- Prawda - kiwam głową, potwierdzając twoje słowa. I przygryzam dolną wargę, walcząc z chichotem, kiedy patrzysz na mnie tak porozumiewawczo. W końcu cała sytuacja ma w sobie masę komizmu, dwóch małych chłopców z zamiarem oblania wodą złotych penisów. Scena jak z komedii familijnej. Może bez tych penisów.
Byłoby znacznie familijniej gdyby jeden z nich przyjął mnie w grono rodziny. Na razie jednak cieszę się tym jednym sojusznikiem, zaciskającym moją dłoń w geście rozgrzewającym mi serce.
Na początek wystarczy.
[ztx2]
Guwernantki zawsze mnie uwielbiały bo już jako mała dziewczynka odkryłam, że spokój daje więcej niż wierzganie nogami. I wcale nie dlatego, że zbyt wielka histeria mogłaby pozbawić mnie tchu - wręcz przeciwnie, zapewne płakanie przyniosłoby szybszy rezultat, przecież żadna opiekunka nie chciałaby żebym udusiła się na jej zmianie, ale jednocześnie przypięłyby mi łatkę… słabego dziecka. Rozkapryszonej księżniczki, rozwydrzonego bachora. To chyba kwestia krwi, ale szybko zrozumiałam, że znacznie lepiej jest kiedy ludzie robią rzeczy ponieważ sami tego chcą i myślą, że to ich pomysł - a nie kiedy są do tego przymuszani. Może przekonaniemidh trwa znacznie dłużej, daje jednak o niebo lepsze rezultaty.
Nigdy nie brakowało mi słodkości.
Zdenerwowanie, krzyk, sceny, to po prostu nie leży w mojej naturze. A może po prostu, mimo wszystko, nie zdenerwowałeś mnie na tyle mocno? Narasta we mnie frustracja i sama nie wiem czy pewnego dnia nie wybuchnę, wylewając z siebie gorzkie żale. Może wręcz przeciwnie? Może duma mi nie pozwoli? Potrafię całkiem długi trzymać w sobie pretensję, Perseusz jest tego najlepszym przykładem...
Tyle, że ty denerwujesz mnie znacznie bardziej niż on kiedykolwiek. Niż ktokolwiek na dobrą sprawę. Dlatego nie zdziwię się jakoś specjalnie jeśli pewnego dnia coś we mnie pęknie. I zacznę krzyczeć tak głośno, że aż stracę oddech.
Jednak jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie teraz, mam jeszcze trochę cierpliwości na znużone spojrzenia i wymuszoną troskę. Boli ten widok, co prawda, bardziej niż chcę przyznać, ale mam jeszcze trochę sił by w zamian uśmiechać się równie sztucznie.
Nie chcę za to sztucznie uśmiechać się do twoich dzieci kiedy przeprowadzamy tę dziwaczną akcję ratunkowo-wychowawczą. To takie dziwne, że tak szybko przywiązałam się do nich nad życie, wystarczyło mniej niż dwa miesiące, a mnie naprawdę szczerze na nich zależy. Nie na poziomie cioci Izoldy. Na poziomie...
Matki też nie. Bo przecież nią nigdy nie będę. Nie znam się jakoś specjalnie na matczynych odczuciach, ale wydaje mi się, że to jednak coś więcej, coś mocniej - ale nie inaczej. Więcej i mocniej bo wychodzę poza to, co zazwyczaj świadczy o macierzyństwie. Krew przecież nie świadczy o przywiązaniu. Ale tej, na dobrą sprawę, i tak mamy całkiem sporo wspólnej. Moje uśmiechy i czułość nie są elementem żadnej gry czy częścią budowania naszej, Caesarze, relacji, są czymś zupełnie oddzielnym, przeznaczonym tylko dla chłopców. Kiedy Rabastek ignoruje mnie całkowicie, ostentacyjnie pokazując, że nie ma dla mnie miejsca, to przez chwilę stoję wmurowana w podłogę, nie wiedząc jak się zachować. Tłumaczę sobie, że to zrozumiałe, że przecież ja też bym się buntowała gdyby nagle jakaś lala stanęła u boku mojego ojca, ale przecież... Przecież nie chcę mu niczego, nikogo zabrać, nie chcę też nikogo zastąpić. Chcę dodać, siebie, do rodziny - to chyba dobrze? Mieć więcej zamiast mniej?
Daj sobie czas, mówię w myślach, daj jemu czas, wszystko się ułoży. Moje relacje z twoimi dziećmi się ułożą, tak sobie mówię, nasz związek też się poukłada. Wszystko znajdzie swoje miejsce. Tylko potrzeba czasu.
I sił.
I cierpliwości. Dużo cierpliwości.
- Prawda - kiwam głową, potwierdzając twoje słowa. I przygryzam dolną wargę, walcząc z chichotem, kiedy patrzysz na mnie tak porozumiewawczo. W końcu cała sytuacja ma w sobie masę komizmu, dwóch małych chłopców z zamiarem oblania wodą złotych penisów. Scena jak z komedii familijnej. Może bez tych penisów.
Byłoby znacznie familijniej gdyby jeden z nich przyjął mnie w grono rodziny. Na razie jednak cieszę się tym jednym sojusznikiem, zaciskającym moją dłoń w geście rozgrzewającym mi serce.
Na początek wystarczy.
[ztx2]
Dawno nie podziwiała sztuki. Nie czuła potrzeby obcowania z mistrzami odkąd odwiedziła rodzinne strony siostry. Odpowiadając na zaproszenie cieszyła się z dwóch powodów – polubiła Brytanię, jej deszczowy, wyspiarski klimat i leniwą flegmę wypełniającą dni od wschodu do zachodu słońca. Było to miejsce zabiegane w zupełnie inny, niż Francja sposób. Chociaż sercem pozostawała przy korzeniach kształtujących jej osobowość, znudziło jej się siedzenie w niezmienianym od bodaj dwudziestu lat otoczeniu. Ponadto miała mieć więcej czasu do spędzenia z Belloną pomagając jej w drobnych przygotowaniach do wielkiego dnia. Cała ta otoczka szczęśliwego życia była jej od dawna obca, dlatego światełko w tunelu kusiło jak ćmę zdradziecki płomień. Gościna w Bordeaux zrobiła im obu dobrze, pozwalając nawiązać pierwszą po spotkaniu pewną nić porozumienia. Wciąż miały zapewne wiele nierozwiązanych, ciekawych kwestii do omówienia. Wciąż potrzebowały czasu do oswojenia się z myślą, że nie są jednak jedyne na świecie jak to zwykło się je zapewniać. Miało to swój niekwestionowany urok. Gdyby wcześniej wiedziała, że po ziemi chodzi skóra z niej zdarta, szybciej zdecydowałaby się na poważne kroki. Nie chciała ranić Glorii, jednak duchem już dawno nie należała do zachodniego wybrzeża.
Dlatego obudziła się podekscytowania w dniu wyjazdu. Chociaż już kilkukrotnie odwiedziła zarówno Szkocję, Walię, Anglię jak i Irlandię, ten dzień był wyjątkowy. Nosił znamiona przemian, które jeszcze nie ukształtowały się w głosie Salome. Nie wiązała z tym oczywiście wielkich nadziei. Bella była kroczkiem naprzód, odskocznią od codzienności i motywacją do zrobienia czegoś szalonego. Jedną przygodę prawie mogła już odhaczyć, pozostawało się dobrze zabawić przed wielkim zebraniem w gronie jej rodziny i przyjaciół.
Dni jednak pozostawały dniami. Nieznośnie dłużyły się kiedy musiała spędzać je sama. Nie była typem rozpieszczonej księżniczki, która zarzyna rzucawkę od razu po odebraniu jej zabawek. Umiała sobie radzić sama i doskonale rozumiała, że pewne czynności stoją w przewadze nad innymi, dlatego nie boczyła się i nie stroiła fochów. Nie zrywała się już o świcie jak przez pierwsze dwa dni, by buszować po angielskich uliczkach magicznych szukając natchnienia i zajęcia. Przemyślała to dokładnie, dnia poprzedniego zbierając broszury i rozpytując lokalesów. Nie obawiała się otworzyć ust do obcych. Tliła się w niej dziecięca niepewność i dezorientacja opętująca ją w momencie bezpośredniego kontaktu, jednak była już dorosłą kobietą, a nie małą, zagubioną dziewczynką. Przeżyła ich wszystkich, nauczyła się pewnych sztuczek. Im szybciej załatwiała naglącą sprawę, tym szybciej mogła złapać oddech. Potrzebowała detoksu. Odkwaszenia się od uroczych chwil w kawiarniach i bezcelowych spacerach. Brak przyświecającego jej celu rekompensowała improwizacją i Merlin jej świadkiem że nie wyszła jeszcze na tym źle, jednak zmęczyła się. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem przesyconym temperą i zestarzałym werniksem.
Decyzja zapadła, świt wstał. Dopięła sukienkę i udała się wprost w rozdziawioną paszczę artystycznego tygrysa.
Jeszcze nie minęła progu, a już odniosła wrażenie jak gdyby była w domu. Nie było tu typowo francuskiej batalii pomiędzy wielkimi mistrzami chciwymi na każdy kawałek ściany i sufitu. Nie czuła przesytu nadinterpretacji i samouwielbienia. Jednak gdzieś tam przez zimne ściany przezierała ulotna, ciężka do wyłapania woń czegoś znajomego. Sztuka. Nie miała w głowie planów na zabawę w wielkiego krytyka. Pragnęła nasycić oczy uszczuplając tajemnicę mglistego Londynu o kilka centymetrów kwadratowych wciąż nieznanego jej miejsca. Szybko minęła główny hol uiszczając wszelkie potrzebne i mniej niezbędne opłaty mające zapewnić jej komfort zwiedzania. Zatrzymała się w wejściu do Sali Centralnej, omijając wszelkie inne korytarze i wejścia. Nie wiedziała od czego zacząć, jednak najpewniej powinna od początku, zaś przestronny tryptyk kusił ją już od chwili, gdy ciekawie wyjrzał zza winkla i oczarował ją feerią tematów. Nie była mistrzem w swojej szkolnej profesji. Potrafiła nakreślić nieskomplikowany szkic anatomiczny i bez trudu odróżnić wschody od zachodów. Potrafiła określić formę perspektywy i zorientować się w możliwych ramach czasowych symbolizowanych charakterystycznymi pociągnięciami pędzla. Nie potrafiła jednak z pamięci wymienić każdego malarza. Nie chodziło tu o niszowe bazgroły, ale i o kluczowe w rozwoju sztuki magicznej dzieła, które umykały jej pamięci. Dlatego nigdy nie poszła tym torem. Było to wszystko piękne i uspokajające, jednak zdecydowanie nie przeznaczone dla niej.
Stanęła oko w oko z kobietą skąpaną w kwiatach usilnie starając się nie wysunąć przed siebie ręki i nie spłatać psikusa w postaci sprawdzenia, jak dobrze zagruntowane jest płótno. Nie powinna być niegrzeczna wśród obcych jej ludzi, tak nie wypadało. Korciło ją niesamowicie namacalne obcowanie ze sztuką zawsze, gdy znalazła się w pobliżu czegoś bardziej abstrakcyjnego niż kolejny przerysowany pejzaż. Lubiła abstrakcję, chociaż nigdy się nią nie parała. Lubiła wyskakiwanie poza ramy zrozumienia i ten kącik pewności siebie nakazujący pozostawienie autorowi pola do popisu w różnorakich interpretacjach. Rozejrzała się przez chwilę z kocim zadowoleniem stwierdzając, że sala nie przyciągnęła dziś zbyt wielu odwiedzających. Mogła poczuć się jak wybranka. Jak skąpana w tajemniczym świetle objawienia ofiara kompetencji, które przekraczały poziom pojmowania zwykłego śmiertelnika. Wyższość. Jeszcze nie spotkała zamkniętego w klatce kompleksów artysty. Wszyscy mieli to coś co wzbudzało radosny płomień w duchu i potrzebę wtórowania ich działaniom. Motywowało do życia.
Potrzebowała tego detoksu jak powietrza.
Dlatego obudziła się podekscytowania w dniu wyjazdu. Chociaż już kilkukrotnie odwiedziła zarówno Szkocję, Walię, Anglię jak i Irlandię, ten dzień był wyjątkowy. Nosił znamiona przemian, które jeszcze nie ukształtowały się w głosie Salome. Nie wiązała z tym oczywiście wielkich nadziei. Bella była kroczkiem naprzód, odskocznią od codzienności i motywacją do zrobienia czegoś szalonego. Jedną przygodę prawie mogła już odhaczyć, pozostawało się dobrze zabawić przed wielkim zebraniem w gronie jej rodziny i przyjaciół.
Dni jednak pozostawały dniami. Nieznośnie dłużyły się kiedy musiała spędzać je sama. Nie była typem rozpieszczonej księżniczki, która zarzyna rzucawkę od razu po odebraniu jej zabawek. Umiała sobie radzić sama i doskonale rozumiała, że pewne czynności stoją w przewadze nad innymi, dlatego nie boczyła się i nie stroiła fochów. Nie zrywała się już o świcie jak przez pierwsze dwa dni, by buszować po angielskich uliczkach magicznych szukając natchnienia i zajęcia. Przemyślała to dokładnie, dnia poprzedniego zbierając broszury i rozpytując lokalesów. Nie obawiała się otworzyć ust do obcych. Tliła się w niej dziecięca niepewność i dezorientacja opętująca ją w momencie bezpośredniego kontaktu, jednak była już dorosłą kobietą, a nie małą, zagubioną dziewczynką. Przeżyła ich wszystkich, nauczyła się pewnych sztuczek. Im szybciej załatwiała naglącą sprawę, tym szybciej mogła złapać oddech. Potrzebowała detoksu. Odkwaszenia się od uroczych chwil w kawiarniach i bezcelowych spacerach. Brak przyświecającego jej celu rekompensowała improwizacją i Merlin jej świadkiem że nie wyszła jeszcze na tym źle, jednak zmęczyła się. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem przesyconym temperą i zestarzałym werniksem.
Decyzja zapadła, świt wstał. Dopięła sukienkę i udała się wprost w rozdziawioną paszczę artystycznego tygrysa.
Jeszcze nie minęła progu, a już odniosła wrażenie jak gdyby była w domu. Nie było tu typowo francuskiej batalii pomiędzy wielkimi mistrzami chciwymi na każdy kawałek ściany i sufitu. Nie czuła przesytu nadinterpretacji i samouwielbienia. Jednak gdzieś tam przez zimne ściany przezierała ulotna, ciężka do wyłapania woń czegoś znajomego. Sztuka. Nie miała w głowie planów na zabawę w wielkiego krytyka. Pragnęła nasycić oczy uszczuplając tajemnicę mglistego Londynu o kilka centymetrów kwadratowych wciąż nieznanego jej miejsca. Szybko minęła główny hol uiszczając wszelkie potrzebne i mniej niezbędne opłaty mające zapewnić jej komfort zwiedzania. Zatrzymała się w wejściu do Sali Centralnej, omijając wszelkie inne korytarze i wejścia. Nie wiedziała od czego zacząć, jednak najpewniej powinna od początku, zaś przestronny tryptyk kusił ją już od chwili, gdy ciekawie wyjrzał zza winkla i oczarował ją feerią tematów. Nie była mistrzem w swojej szkolnej profesji. Potrafiła nakreślić nieskomplikowany szkic anatomiczny i bez trudu odróżnić wschody od zachodów. Potrafiła określić formę perspektywy i zorientować się w możliwych ramach czasowych symbolizowanych charakterystycznymi pociągnięciami pędzla. Nie potrafiła jednak z pamięci wymienić każdego malarza. Nie chodziło tu o niszowe bazgroły, ale i o kluczowe w rozwoju sztuki magicznej dzieła, które umykały jej pamięci. Dlatego nigdy nie poszła tym torem. Było to wszystko piękne i uspokajające, jednak zdecydowanie nie przeznaczone dla niej.
Stanęła oko w oko z kobietą skąpaną w kwiatach usilnie starając się nie wysunąć przed siebie ręki i nie spłatać psikusa w postaci sprawdzenia, jak dobrze zagruntowane jest płótno. Nie powinna być niegrzeczna wśród obcych jej ludzi, tak nie wypadało. Korciło ją niesamowicie namacalne obcowanie ze sztuką zawsze, gdy znalazła się w pobliżu czegoś bardziej abstrakcyjnego niż kolejny przerysowany pejzaż. Lubiła abstrakcję, chociaż nigdy się nią nie parała. Lubiła wyskakiwanie poza ramy zrozumienia i ten kącik pewności siebie nakazujący pozostawienie autorowi pola do popisu w różnorakich interpretacjach. Rozejrzała się przez chwilę z kocim zadowoleniem stwierdzając, że sala nie przyciągnęła dziś zbyt wielu odwiedzających. Mogła poczuć się jak wybranka. Jak skąpana w tajemniczym świetle objawienia ofiara kompetencji, które przekraczały poziom pojmowania zwykłego śmiertelnika. Wyższość. Jeszcze nie spotkała zamkniętego w klatce kompleksów artysty. Wszyscy mieli to coś co wzbudzało radosny płomień w duchu i potrzebę wtórowania ich działaniom. Motywowało do życia.
Potrzebowała tego detoksu jak powietrza.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas skonstruowany był w ten sposób, że mijał niezmiennie w tym samym tempie. Nie istniała na świecie siła sprawcza, która byłaby w stanie to zmienić. Choć, w zależności od czynności, które nam towarzyszyły, czasem zdarzało się, że wskazówki zegara przyśpieszały, bądź też – całkowicie na złość jednostce ludzkiej – zwalniały w swoim przemijaniu. Mnie ostatnie dni mijały podobnie. Zamierzałem zorganizować spęd artystyczny, która – w moim zamierzeniu – miał zostać wydarzeniem cyklicznym. Odbywającym się raz na pół roku. Prezentującym dzieła klasy światowej, ale i nowości, które zaskarbiały sobie uwagę widzów w różnych miejscach Europy – zaczynając od Anglii. Dlatego ostatnie dni spędzałem na planowaniu i niedalekich podróżach, chcąc dopiąć wszystko jeszcze zanim kartki na kalendarzu wskażą czerwiec.
Chorobliwie pedantycznie wręcz sprawdzałem każdą informację. Wszystko co notowałem starannie kaligrafowałem wiedząc, że schodzi mi na tym więcej czasu. Mocniej skupić musiałem na tej czynności uwagę, nie pozwalając myślom za bardzo się rozbiegać. A może, przewrotnie wręcz biec tylko w jednym kierunku – ku tobie. Obraz w pracowni - zaczęty niedawno - wręcz nawoływał przez ściany bym powrócił go skończyć. By kształty nabrały wyrazu. By kolory zyskały cienie. By każdy, nie tylko ja w swojej wyobraźni – mógł podziwiać piękno, jakim emanowałaś na co dzień. Zabraniałem sobie tego jednak solennie, czując się jak ćpun na głodzie, na pierwszym zjedzie. Nerwowo to podwijając, to znów odwijając rękawy koszuli. Poprawiając okulary, jakby nie byłym nie był w stanie odnaleźć dla nich dziś odpowiedniego miejsca. W kocu przesunąłem ja na czubek czoła postanawiając nie walczyć z nimi więcej. A może ze samym sobą?
Ruszyłem korytarzem, jednym, później drugim, przechodząc z jednej sali do drugiej. Uważnie lustrując powieszone tam płótna – ostatnia wystawa Laidan, chciałem by została tu jeszcze przez ten czas. Co dzień badając – w ramach praktyki i zaznajomienia się z własnością galerii – inne dzieło. Poświęcałem mu czas. Deliberowałem nad nim minutami, czasem przeradzającymi się w godziny. Podchodziłem i odchodziłem do niego. Splatając dłonie to na klatce piersiowej, to za plecami. Czasem, wrzucony w odmęt niewypowiedzianego zachwytu zastygałem na długie minuty w jednej pozie – w każdej sytuacji z tym samym wyrazem twarzy.
Chciałem poznać Galerię. Wchłonąć ją całym sobą. Zrozumieć. Każde, jedno, dzieło. A nawet, każde jedno machnięcie pędzlem. Musiałem wiedzieć, żeby móc prowadzić tę instytucję dalej. Kroczenie po omacku nie wchodziło w rachubę. I gdy kierowałem swoje kroki ku kolejnej ulotności zamkniętej w prostokątne ramy dostrzegłem ją – Salomé.
Ruszyłem nieśpiesznie w jej kierunku. Nie śpieszyło mi się – nie miało dokąd. Dni, w których nie mogłem doczekać się końca pracy minęły bezpowrotnie. W tych dniach dom nie świecił pustkami. I choć nie czekał na mnie ciepły posiłek czekało coś ważniejszego. Zabierając siebie, zabrałaś mi wszystko – choć tak naprawdę do dziś nie chciałem się do tego przyznać. W końcu stanąłem obok znajomej z rodzimych stron.
-Świat jednak, tak jak mawiają, rzeczywiście zdaje się być niewielki skoro widzę cię dziś tutaj, Salomé. – zwracam się do niej w ojczystym języku. Lewy kącik unosi się nieśmiesznie ku górze, a słowa rozbrzmiewają wokół nas. Napawam się ich dźwiękiem, rozkoszując brzmieniem głosek. Angielski nie sprawiał mi problemów – ale był płaski, pozbawiony dźwięczności i uroku. Dopiero po tygodniu przywykłem do tego w jaki sposób ludzie tu mówili – pośpiesznie, niechlujnie czasami. Swoistego rodzaju remedium stała się dla mnie jej osoba. W końcu mogłem porozmawiać z kimś w języku w którym się wychowałem.
Chorobliwie pedantycznie wręcz sprawdzałem każdą informację. Wszystko co notowałem starannie kaligrafowałem wiedząc, że schodzi mi na tym więcej czasu. Mocniej skupić musiałem na tej czynności uwagę, nie pozwalając myślom za bardzo się rozbiegać. A może, przewrotnie wręcz biec tylko w jednym kierunku – ku tobie. Obraz w pracowni - zaczęty niedawno - wręcz nawoływał przez ściany bym powrócił go skończyć. By kształty nabrały wyrazu. By kolory zyskały cienie. By każdy, nie tylko ja w swojej wyobraźni – mógł podziwiać piękno, jakim emanowałaś na co dzień. Zabraniałem sobie tego jednak solennie, czując się jak ćpun na głodzie, na pierwszym zjedzie. Nerwowo to podwijając, to znów odwijając rękawy koszuli. Poprawiając okulary, jakby nie byłym nie był w stanie odnaleźć dla nich dziś odpowiedniego miejsca. W kocu przesunąłem ja na czubek czoła postanawiając nie walczyć z nimi więcej. A może ze samym sobą?
Ruszyłem korytarzem, jednym, później drugim, przechodząc z jednej sali do drugiej. Uważnie lustrując powieszone tam płótna – ostatnia wystawa Laidan, chciałem by została tu jeszcze przez ten czas. Co dzień badając – w ramach praktyki i zaznajomienia się z własnością galerii – inne dzieło. Poświęcałem mu czas. Deliberowałem nad nim minutami, czasem przeradzającymi się w godziny. Podchodziłem i odchodziłem do niego. Splatając dłonie to na klatce piersiowej, to za plecami. Czasem, wrzucony w odmęt niewypowiedzianego zachwytu zastygałem na długie minuty w jednej pozie – w każdej sytuacji z tym samym wyrazem twarzy.
Chciałem poznać Galerię. Wchłonąć ją całym sobą. Zrozumieć. Każde, jedno, dzieło. A nawet, każde jedno machnięcie pędzlem. Musiałem wiedzieć, żeby móc prowadzić tę instytucję dalej. Kroczenie po omacku nie wchodziło w rachubę. I gdy kierowałem swoje kroki ku kolejnej ulotności zamkniętej w prostokątne ramy dostrzegłem ją – Salomé.
Ruszyłem nieśpiesznie w jej kierunku. Nie śpieszyło mi się – nie miało dokąd. Dni, w których nie mogłem doczekać się końca pracy minęły bezpowrotnie. W tych dniach dom nie świecił pustkami. I choć nie czekał na mnie ciepły posiłek czekało coś ważniejszego. Zabierając siebie, zabrałaś mi wszystko – choć tak naprawdę do dziś nie chciałem się do tego przyznać. W końcu stanąłem obok znajomej z rodzimych stron.
-Świat jednak, tak jak mawiają, rzeczywiście zdaje się być niewielki skoro widzę cię dziś tutaj, Salomé. – zwracam się do niej w ojczystym języku. Lewy kącik unosi się nieśmiesznie ku górze, a słowa rozbrzmiewają wokół nas. Napawam się ich dźwiękiem, rozkoszując brzmieniem głosek. Angielski nie sprawiał mi problemów – ale był płaski, pozbawiony dźwięczności i uroku. Dopiero po tygodniu przywykłem do tego w jaki sposób ludzie tu mówili – pośpiesznie, niechlujnie czasami. Swoistego rodzaju remedium stała się dla mnie jej osoba. W końcu mogłem porozmawiać z kimś w języku w którym się wychowałem.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niedopasowanie. To stan chwilowej, bądź permanentnej destabilizacji ciągłości elementów charakteryzujący wyłom w całości. To zbiór elementów o jednakim przeznaczeniu z towarzyszącym im indywiduum w zakresie wyglądu, funkcji, lub drogi rozwoju. To jakby dać dziecku trójkątne klocki i wymagać od niego umieszczenia ich w okrągłych otworach. Na upartego da się zrobić wszystko, sukcesem zakończyć najmniej nawet obiecującą przygodę, jednak kwestią sporną pozostaje nie cel, a droga przez mękę w próbie osiągnięcia go. Nim się dopasujesz minie czas – czas w którym jesteś najbardziej podatny zarówno na ataki jak i na sugestie.
To był właśnie jej czas. Salome nigdy nie była przywiązana do chwili i miejsca. Jej natura uśpiona przez okoliczności wołała niczym zranione zwierzę każąc dziewczynie przystosować się do otoczenia by żyć w nim we względnym spokoju. By nie powodować problemów, nie zaogniać konfliktów, nie rozdrapywać ran, których istnienia nie była nawet świadoma. Lekko przeżyła informację o tym że pokochana została dopiero w drugiej turze. Lekko zniosła wieść o śmierci mężczyzny, którego wielbiła w życiu najbardziej. Lekko przyjmowała na siebie rykoszety odbijane od matki, gdy ta w imię jej przyszłości godziła się na zezwierzęcenie do postaci niewolnika na krótkim łańcuchu. Tak samo lekko dopuściła do siebie informację że pomimo tego wszystkiego, pomimo zbioru składowych jej niestabilnej osobowości jest jedynie odbiciem drugiej siebie. Nigdy nie była skłonna do przesadzonych dramatów. Groteską było dla niej spotkanie w relatywnie ciepłe, jesienne popołudnie. Odbudowywała siebie przez siedem długich lat, po omacku zbierając rozrzucone przez los fragmenty. Wszystko po to by wrócić do lat dziecięcych – beztroski i nieświadomości o wadze problemów, jakie dźwigała na swoich barkach. Nie wiedziała jeszcze, czy ma Belli za złe to że napatoczyła się zupełnym przypadkiem, czy może jest jej z tego tytułu wdzięczna. Wciąż nie wiedziała co na ten temat powinna myśleć. Nie buntowała się, a z zadziwiającym spokojem korzystała z daru losu. Miała swój cel – zaznajomienie się z przeszłością, która do tej pory tak umiejętnie od niej uciekała. Żyła w świecie magii i ułudy, toteż każdy element niespodzianki nie był dla niej wielkim zaskoczeniem. Nie była typem stoika bez serca – z reguły po prostu nie pokazywała tego, co jej naprawdę zalegało na wątrobie.
- Ce n`est pas possible, Apollinare! Salut. – Niczym rażona prądem odsunęła się od obrazu. Wcześniej pogrążona była w rozmyślaniach - teraz pełnią jej uwagi zawładnął mężczyzna. O głowę wyższy, nonszalancki jak zwykle czarujący. Nie spodziewała się spotkać go po wyjściu z Beauxbattons. Nigdy nie trzymali się razem, jedynie rejestrując swoją obecność w okolicy. Czasami udało im się zamienić słowo, skupiając tok konwersacji głównie na łączących ich tematach – malarstwie, w którym każde odnajdowało się na swój indywidualny sposób. Być może było to owocem wrodzonej nieśmiałości dziewczyny wtedy jeszcze zbyt młodej, by manifestować siłę jaką skrywała jednostka ludzka, a może po prostu nigdy nie dane było im zbliżyć się do siebie bardziej niż na odległość kija jakim odgania się ujadającego psa… Nie było to teraz istotne. Czuła się prawie obnażona, zupełnie jakby przyłapał ją na czymś wstydliwym i teraz jawnie dawał jej do zrozumienia że wie jak niecne zamiary miała. Że powinna się wstydzić myśli przebiegających jej równą paradą po głowie. Zagalopowała się, to fakt. Wyciągała dłoń w kierunku czegoś co nie należało do niej, a było manifestacją czyichś uczuć. Czyjegoś pożądania, a być może nawet skomplikowanej relacji miłosnej. Jej miłość ograniczała się do uwielbienia jakim obdarzała poranną celebrację śniadania i gładzenia opuszkiem personaliów autora grubo tłoczonych na skórzanej oprawie czarodziejskiej Biblii Salome. – Świat rzeczywiście zdaje się być zbyt mały jeśli próbowałeś nie spotkać mnie po latach.
Jej twarz pojaśniała od uśmiechu jakim go obdarzyła. Nie szczędziła sił i chęci. Chociaż padła pokonana urokiem deszczowego Londynu czuła się tu samotna i zagubiona. Znajomy język, zapamiętany dialekt i niski ton z przeszłości przeszyły całe jej ciało ciepłym dreszczem nostalgii. Nie chowała w pamięci jedynie złych, osnutych zwątpieniem chwil. Było tam sporo miejsca na codzienne przyjemności i wspomnienie prostych, przywracających wiarę w sens życia czynności. Na ten przykład lekcje malarstwa odbywające się w przeszklonej, dobrze nasłonecznionej komnacie południowej. Spędzała tam wiele godzin cicho wtapiając się w otoczenie. Milcząca, skupiona na swojej pracy i tym co chciała nią przekazać światu. Współdzieliła z Sauveterrem czas i przestrzeń chociaż wtedy zdawali się kryć w zupełnie innych wymiarach. On nigdy jej nie zawiódł. Nie personalnie. Jako człowiek był dla niej ponurą zagadką skupioną wyłącznie na sobie i swoich dążeniach. Jednak każdorazowo oczarowana jego sztuką nie potrafiła wyrzucić z pamięci obrazu jego twarzy – dlatego teraz bez trudu rozpoznała tego, który pierwszy ośmielił się oderwać ją od patrzenia. Chociaż zdążył się zmienić, zmężnieć i spoważnieć wciąż był tym samym „Apo” jakim był te siedem, czy dziesięć lat temu. Czas nie wyrządził mu szkód chociaż zdawał się być opanowany jakimś dziwnym, nieznanym Salome zaklęciem. Widziała to w jego spojrzeniu, jednak nie pytała. Cały był obrazem i nigdy nie potrafiła wyrzucić z głowy tego skojarzenia.
- Wyglądasz zdrowo, wnioskuję zatem, że nie ma powodu by Cię o zdrowie pytać. – Czy wiedział? Czy poznał już Bellonę, skoro krążył dookoła niej Merlin raczy wiedzieć ile już czasu? Czy był świadomy małego sekretu Salome, który aż cisnął jej się na wargi? Chciała go wypluć. Targnięta nagłą potrzebą otworzenia się na ludzi chciała mu wykrzyczeć zmianach jakie zaszły odkąd opuściła zamkowe progi. Zapamiętał jej imię. Było to ciekawe zważywszy na to, że zażyłość jaka mogła ich połączyć nigdy nie nastąpiła. Raz jedyny udało im się zostać kolegami z ławki. Jeden rok historii magii, z którego zapamiętała jedynie tyle, że magia miała swój początek.
Schowała ręce za siebie jak gdyby kryjąc dowód przestępstwa. Wycofała się o krok spoza zasięgu fizycznego, jednak nadal, pełna przekory i nowo poznanej pewności siebie, wpatrując się mu prosto w oczy. Szary błękit jej spojrzenia zabłysnął, gdy imaginowała sobie różne poziomy jego świadomości apropos swojej historii. Nie byli przyjaciółmi, dlatego żadne z nich nie otworzyło się na to drugie. Nigdy przecież mu się nie spowiadała z tego że jest niekompletna. Niedopasowana.
To był właśnie jej czas. Salome nigdy nie była przywiązana do chwili i miejsca. Jej natura uśpiona przez okoliczności wołała niczym zranione zwierzę każąc dziewczynie przystosować się do otoczenia by żyć w nim we względnym spokoju. By nie powodować problemów, nie zaogniać konfliktów, nie rozdrapywać ran, których istnienia nie była nawet świadoma. Lekko przeżyła informację o tym że pokochana została dopiero w drugiej turze. Lekko zniosła wieść o śmierci mężczyzny, którego wielbiła w życiu najbardziej. Lekko przyjmowała na siebie rykoszety odbijane od matki, gdy ta w imię jej przyszłości godziła się na zezwierzęcenie do postaci niewolnika na krótkim łańcuchu. Tak samo lekko dopuściła do siebie informację że pomimo tego wszystkiego, pomimo zbioru składowych jej niestabilnej osobowości jest jedynie odbiciem drugiej siebie. Nigdy nie była skłonna do przesadzonych dramatów. Groteską było dla niej spotkanie w relatywnie ciepłe, jesienne popołudnie. Odbudowywała siebie przez siedem długich lat, po omacku zbierając rozrzucone przez los fragmenty. Wszystko po to by wrócić do lat dziecięcych – beztroski i nieświadomości o wadze problemów, jakie dźwigała na swoich barkach. Nie wiedziała jeszcze, czy ma Belli za złe to że napatoczyła się zupełnym przypadkiem, czy może jest jej z tego tytułu wdzięczna. Wciąż nie wiedziała co na ten temat powinna myśleć. Nie buntowała się, a z zadziwiającym spokojem korzystała z daru losu. Miała swój cel – zaznajomienie się z przeszłością, która do tej pory tak umiejętnie od niej uciekała. Żyła w świecie magii i ułudy, toteż każdy element niespodzianki nie był dla niej wielkim zaskoczeniem. Nie była typem stoika bez serca – z reguły po prostu nie pokazywała tego, co jej naprawdę zalegało na wątrobie.
- Ce n`est pas possible, Apollinare! Salut. – Niczym rażona prądem odsunęła się od obrazu. Wcześniej pogrążona była w rozmyślaniach - teraz pełnią jej uwagi zawładnął mężczyzna. O głowę wyższy, nonszalancki jak zwykle czarujący. Nie spodziewała się spotkać go po wyjściu z Beauxbattons. Nigdy nie trzymali się razem, jedynie rejestrując swoją obecność w okolicy. Czasami udało im się zamienić słowo, skupiając tok konwersacji głównie na łączących ich tematach – malarstwie, w którym każde odnajdowało się na swój indywidualny sposób. Być może było to owocem wrodzonej nieśmiałości dziewczyny wtedy jeszcze zbyt młodej, by manifestować siłę jaką skrywała jednostka ludzka, a może po prostu nigdy nie dane było im zbliżyć się do siebie bardziej niż na odległość kija jakim odgania się ujadającego psa… Nie było to teraz istotne. Czuła się prawie obnażona, zupełnie jakby przyłapał ją na czymś wstydliwym i teraz jawnie dawał jej do zrozumienia że wie jak niecne zamiary miała. Że powinna się wstydzić myśli przebiegających jej równą paradą po głowie. Zagalopowała się, to fakt. Wyciągała dłoń w kierunku czegoś co nie należało do niej, a było manifestacją czyichś uczuć. Czyjegoś pożądania, a być może nawet skomplikowanej relacji miłosnej. Jej miłość ograniczała się do uwielbienia jakim obdarzała poranną celebrację śniadania i gładzenia opuszkiem personaliów autora grubo tłoczonych na skórzanej oprawie czarodziejskiej Biblii Salome. – Świat rzeczywiście zdaje się być zbyt mały jeśli próbowałeś nie spotkać mnie po latach.
Jej twarz pojaśniała od uśmiechu jakim go obdarzyła. Nie szczędziła sił i chęci. Chociaż padła pokonana urokiem deszczowego Londynu czuła się tu samotna i zagubiona. Znajomy język, zapamiętany dialekt i niski ton z przeszłości przeszyły całe jej ciało ciepłym dreszczem nostalgii. Nie chowała w pamięci jedynie złych, osnutych zwątpieniem chwil. Było tam sporo miejsca na codzienne przyjemności i wspomnienie prostych, przywracających wiarę w sens życia czynności. Na ten przykład lekcje malarstwa odbywające się w przeszklonej, dobrze nasłonecznionej komnacie południowej. Spędzała tam wiele godzin cicho wtapiając się w otoczenie. Milcząca, skupiona na swojej pracy i tym co chciała nią przekazać światu. Współdzieliła z Sauveterrem czas i przestrzeń chociaż wtedy zdawali się kryć w zupełnie innych wymiarach. On nigdy jej nie zawiódł. Nie personalnie. Jako człowiek był dla niej ponurą zagadką skupioną wyłącznie na sobie i swoich dążeniach. Jednak każdorazowo oczarowana jego sztuką nie potrafiła wyrzucić z pamięci obrazu jego twarzy – dlatego teraz bez trudu rozpoznała tego, który pierwszy ośmielił się oderwać ją od patrzenia. Chociaż zdążył się zmienić, zmężnieć i spoważnieć wciąż był tym samym „Apo” jakim był te siedem, czy dziesięć lat temu. Czas nie wyrządził mu szkód chociaż zdawał się być opanowany jakimś dziwnym, nieznanym Salome zaklęciem. Widziała to w jego spojrzeniu, jednak nie pytała. Cały był obrazem i nigdy nie potrafiła wyrzucić z głowy tego skojarzenia.
- Wyglądasz zdrowo, wnioskuję zatem, że nie ma powodu by Cię o zdrowie pytać. – Czy wiedział? Czy poznał już Bellonę, skoro krążył dookoła niej Merlin raczy wiedzieć ile już czasu? Czy był świadomy małego sekretu Salome, który aż cisnął jej się na wargi? Chciała go wypluć. Targnięta nagłą potrzebą otworzenia się na ludzi chciała mu wykrzyczeć zmianach jakie zaszły odkąd opuściła zamkowe progi. Zapamiętał jej imię. Było to ciekawe zważywszy na to, że zażyłość jaka mogła ich połączyć nigdy nie nastąpiła. Raz jedyny udało im się zostać kolegami z ławki. Jeden rok historii magii, z którego zapamiętała jedynie tyle, że magia miała swój początek.
Schowała ręce za siebie jak gdyby kryjąc dowód przestępstwa. Wycofała się o krok spoza zasięgu fizycznego, jednak nadal, pełna przekory i nowo poznanej pewności siebie, wpatrując się mu prosto w oczy. Szary błękit jej spojrzenia zabłysnął, gdy imaginowała sobie różne poziomy jego świadomości apropos swojej historii. Nie byli przyjaciółmi, dlatego żadne z nich nie otworzyło się na to drugie. Nigdy przecież mu się nie spowiadała z tego że jest niekompletna. Niedopasowana.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat był różny. A zamieszkiwał go kalejdoskop osobowości. I choć nie wszystkie jednostki potrafiłem zaakceptować, to wolałem w ciszy je analizować, niźli doprowadzać do niepotrzebnych konfrontacji. To nie tak, że unikałem ich jak ognia. Czy uciekałem przed nimi z podkulonym ogonem. Podejmowałem rzucone – zarówno przez los jak i ludzi – rękawice. Jednak mój zdrowy rozsądek pilnował, bym nie angażował się w spory pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Lubiłem stałość. Stagnacja była dobra, jeśli nie opiewała w całkowitą nudę. Potrafiłem przystosować się do zmian i odnaleźć w nich zaczynek do podejmowania nowych działań. Ale posiadanie wpływu – choć niewielkiego – na to, co miało zdarzyć się jutro dawało mi większą pewność. Bez niej zmuszony byłem zacisnąć zęby i przeć do przodu po omacku. Było to wykonalne, ale bezsprzecznie nurzące. Przez rok żyłem właśnie w ten sposób, próbując na nowo nauczyć przyzwyczajone do twojej obecności ciało, że więcej cię nie dotkanie. Zasypiałem więc sam. Samotnie też wstawałem. A potem pozwalałem by praca pochłonęła mnie całkowicie – nie znajdując lepszego substytutu twojej jednostki. W końcu – w akcie głupoty, tęsknoty, lub też potrzeby wyzwania i sprawdzenia siebie – zgodziłem się powrócić do Londynu. A spotkanie z przyjacielem podsunęło pod moją dłoń nowe możliwości. Cieszyłem się, że był on pierwszą osobą, którą dane było mi spotkać po powrocie. Tak samo radował mnie fakt, że lata temu postanowił wdrożyć mnie w świat czarnej magii, która od małego wabiła mnie cichutko, niosąc niewerbalną obietnicę mocy. Ceniłem to, że – pomimo mojej nieobecności - nie przestał mi ufać.
Spokojnie obserwuje jej reakcję. Jak ciało prostuje się automatycznie, tknięte nutą pewnego rodzaju zażenowania. Nie winy – bardziej złapania na gorącym uczynku. Ale znałem to uczucie w którym konkretne pociągnięcie pędzla wręcz woła, prosi o to, by przejechać po nim palcem. Poczuć jego strukturę pod palcami. Zrozumieć. Nie miałem jej tego za złe. I kompletnie też nie należało do mojego zamiaru wprowadzenie jej w poczucie winy, czy wstydu. Osobiście, ludziom, którzy potrafili - nie tyle co docenić, a zrozumieć – sztukę pozwoliłby obcowania z nią na każdej płaszczyźnie. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że płótna uległby zniszczeniu. A i nie każdy dotyk dłoni, który by na dzieło padał, był tym, który powinien. Ale planowałem coś nowego. Innowacyjnego dość. Przez chwilę patrzę na podziwiany przez nią obraz, by potem spokojnie przenieść spojrzenie na nią. Przebiegła mi przez myśl jej jednostka całkiem niedawno. W momencie, gdy poznałem wybrankę mojego kuzyna. Przekrzywiam lekko głowę w zamyśleniu próbując zorientować się czy jej pojawienie się w Londynie jest zbiegiem okoliczności, czy też przybyła tutaj w konkretnym celu.
-Czasem nachodzi mnie wrażenie, że świat zdaje za mały i za duży jednocześnie. – odpowiadam spokojnie, wzruszając lekko ramionami. Nie odnoszę się konkretnie do jej słów, jedynie zahaczając o temat, który rozpocząłem. Rzucając luźny wniosek, który przeszedł przez moje myśli. Czyż nie miałem w swoim stwierdzeniu całkiem dużo racji? Byłem pewien, że wnioskowałem dobrze. Ziemia była wielka, złożona z miliona – prawdopodobnie nawet więcej niż miliona – kilometrów do przemierzenia. O niezliczonej ilości miast i wiosek, oraz pięknych gór, wyżyn, nizin, jezior, lasów i mórz, których widok zapierał dech w piersiach. Ale jednocześnie okazywała się mikroskopijnie mała, gdy przychodziło nam spotkać osobę, której nie sądziło się więcej zobaczyć.
Salome, która w tej chwili stała naprzeciw karmiąc moje tęczówki uśmiechem rozciągającym się na jej malinowych wargach była wspomnieniem przeszłości. Powrotem do dobrze i naturalnie oświetlonej Sali w który przyszło nam spędzać razem godziny. W ciszy i skupieniu z lekkim akompaniamentem, które tworzył dźwięk pianina wydobywający się z radio i odgłosów, jakie wydawały pędzle w zetknięciu z płótnem. Zdawała mi się zawsze za bardzo wątpić w siebie – choć nigdy nie powiedziała tego na głos, widziałem to w jej spojrzeniu. Natura artystów już taka była – wiecznie głodna nowego, wiecznie niezadowolona z efektów pracy własnych rąk, ale jednocześnie też z nich dumna. Świadoma postępów i emocji włożonych w prace. Składająca się z sprzeczności. Wątpiąca, ale jednocześnie i nie. Szukająca, ale też skupiona w odnalezionym punkcie. Dumna, posiadająca nieśmiałą pewność, że jest dobra pomimo tego, ze twórcy często zdawała się zła. Ścieżka autora, artysty była ciężka. Bowiem polegała głównie na walce z samym sobą. Z dwoma oddzielnymi jaźniami, które ścierały się ze sobą, stojąc po przeciwnych stronach barykady.
Kolejne jej słowa sprawiają, że śmieję się rozbawiony. Zaraz potem poważnieję, znów walcząc ze sobą w myślach. W końcu postanawiam zapytać, uznając, że najwyżej wszystko okaże się dziwacznym zbiegiem okoliczności.
-Ty zaś, Salome, wyglądasz kropla w kroplę jak pewna treserka chartów, którą miałem sposobność poznać ostatnio. – rzucam luźno oczekując jej reakcji. Zaraz jednak, nim zdąży mi odpowiedzieć robię krok ku jej osobie i pochylam się odrobinę. Zawisam tak nad nią, w odległości niewielkiej. – Dotykanie dzieł jest zabronione – mówię, unosząc kącik ust. Głos barwię nutą nagany, informując ją już wprost, że widziałem dłoń, która zmierzała w stronę płótna. – Mogę jednak zamiast tego zaproponować ci spacer w jednym z nich- dopowiadam i dokładnie to mam na myśli. Zaraz cofam się o krok, wystawiając ku niej ramię. Ciekaw, czy oplecie je swoją dłonią. Byliśmy dla siebie obcy i choć próbowałem zrozumieć dlaczego, nadal żadne wnioski nie przychodziły do mojej głowy.
Lubiłem stałość. Stagnacja była dobra, jeśli nie opiewała w całkowitą nudę. Potrafiłem przystosować się do zmian i odnaleźć w nich zaczynek do podejmowania nowych działań. Ale posiadanie wpływu – choć niewielkiego – na to, co miało zdarzyć się jutro dawało mi większą pewność. Bez niej zmuszony byłem zacisnąć zęby i przeć do przodu po omacku. Było to wykonalne, ale bezsprzecznie nurzące. Przez rok żyłem właśnie w ten sposób, próbując na nowo nauczyć przyzwyczajone do twojej obecności ciało, że więcej cię nie dotkanie. Zasypiałem więc sam. Samotnie też wstawałem. A potem pozwalałem by praca pochłonęła mnie całkowicie – nie znajdując lepszego substytutu twojej jednostki. W końcu – w akcie głupoty, tęsknoty, lub też potrzeby wyzwania i sprawdzenia siebie – zgodziłem się powrócić do Londynu. A spotkanie z przyjacielem podsunęło pod moją dłoń nowe możliwości. Cieszyłem się, że był on pierwszą osobą, którą dane było mi spotkać po powrocie. Tak samo radował mnie fakt, że lata temu postanowił wdrożyć mnie w świat czarnej magii, która od małego wabiła mnie cichutko, niosąc niewerbalną obietnicę mocy. Ceniłem to, że – pomimo mojej nieobecności - nie przestał mi ufać.
Spokojnie obserwuje jej reakcję. Jak ciało prostuje się automatycznie, tknięte nutą pewnego rodzaju zażenowania. Nie winy – bardziej złapania na gorącym uczynku. Ale znałem to uczucie w którym konkretne pociągnięcie pędzla wręcz woła, prosi o to, by przejechać po nim palcem. Poczuć jego strukturę pod palcami. Zrozumieć. Nie miałem jej tego za złe. I kompletnie też nie należało do mojego zamiaru wprowadzenie jej w poczucie winy, czy wstydu. Osobiście, ludziom, którzy potrafili - nie tyle co docenić, a zrozumieć – sztukę pozwoliłby obcowania z nią na każdej płaszczyźnie. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że płótna uległby zniszczeniu. A i nie każdy dotyk dłoni, który by na dzieło padał, był tym, który powinien. Ale planowałem coś nowego. Innowacyjnego dość. Przez chwilę patrzę na podziwiany przez nią obraz, by potem spokojnie przenieść spojrzenie na nią. Przebiegła mi przez myśl jej jednostka całkiem niedawno. W momencie, gdy poznałem wybrankę mojego kuzyna. Przekrzywiam lekko głowę w zamyśleniu próbując zorientować się czy jej pojawienie się w Londynie jest zbiegiem okoliczności, czy też przybyła tutaj w konkretnym celu.
-Czasem nachodzi mnie wrażenie, że świat zdaje za mały i za duży jednocześnie. – odpowiadam spokojnie, wzruszając lekko ramionami. Nie odnoszę się konkretnie do jej słów, jedynie zahaczając o temat, który rozpocząłem. Rzucając luźny wniosek, który przeszedł przez moje myśli. Czyż nie miałem w swoim stwierdzeniu całkiem dużo racji? Byłem pewien, że wnioskowałem dobrze. Ziemia była wielka, złożona z miliona – prawdopodobnie nawet więcej niż miliona – kilometrów do przemierzenia. O niezliczonej ilości miast i wiosek, oraz pięknych gór, wyżyn, nizin, jezior, lasów i mórz, których widok zapierał dech w piersiach. Ale jednocześnie okazywała się mikroskopijnie mała, gdy przychodziło nam spotkać osobę, której nie sądziło się więcej zobaczyć.
Salome, która w tej chwili stała naprzeciw karmiąc moje tęczówki uśmiechem rozciągającym się na jej malinowych wargach była wspomnieniem przeszłości. Powrotem do dobrze i naturalnie oświetlonej Sali w który przyszło nam spędzać razem godziny. W ciszy i skupieniu z lekkim akompaniamentem, które tworzył dźwięk pianina wydobywający się z radio i odgłosów, jakie wydawały pędzle w zetknięciu z płótnem. Zdawała mi się zawsze za bardzo wątpić w siebie – choć nigdy nie powiedziała tego na głos, widziałem to w jej spojrzeniu. Natura artystów już taka była – wiecznie głodna nowego, wiecznie niezadowolona z efektów pracy własnych rąk, ale jednocześnie też z nich dumna. Świadoma postępów i emocji włożonych w prace. Składająca się z sprzeczności. Wątpiąca, ale jednocześnie i nie. Szukająca, ale też skupiona w odnalezionym punkcie. Dumna, posiadająca nieśmiałą pewność, że jest dobra pomimo tego, ze twórcy często zdawała się zła. Ścieżka autora, artysty była ciężka. Bowiem polegała głównie na walce z samym sobą. Z dwoma oddzielnymi jaźniami, które ścierały się ze sobą, stojąc po przeciwnych stronach barykady.
Kolejne jej słowa sprawiają, że śmieję się rozbawiony. Zaraz potem poważnieję, znów walcząc ze sobą w myślach. W końcu postanawiam zapytać, uznając, że najwyżej wszystko okaże się dziwacznym zbiegiem okoliczności.
-Ty zaś, Salome, wyglądasz kropla w kroplę jak pewna treserka chartów, którą miałem sposobność poznać ostatnio. – rzucam luźno oczekując jej reakcji. Zaraz jednak, nim zdąży mi odpowiedzieć robię krok ku jej osobie i pochylam się odrobinę. Zawisam tak nad nią, w odległości niewielkiej. – Dotykanie dzieł jest zabronione – mówię, unosząc kącik ust. Głos barwię nutą nagany, informując ją już wprost, że widziałem dłoń, która zmierzała w stronę płótna. – Mogę jednak zamiast tego zaproponować ci spacer w jednym z nich- dopowiadam i dokładnie to mam na myśli. Zaraz cofam się o krok, wystawiając ku niej ramię. Ciekaw, czy oplecie je swoją dłonią. Byliśmy dla siebie obcy i choć próbowałem zrozumieć dlaczego, nadal żadne wnioski nie przychodziły do mojej głowy.
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drgnęła. Widziała, że on widział, że… Wiedziała, że przyłapał ją na próbie popełnienia małego wykroczenia i chociaż przewrotna natura kobiety kazała jej iść w zaparte i udawać, że nic się nie stało (bo i taka była prawda), tężała jedynie z każdą chwilą by osiągnąć stan pełnej konsternacji po tym, jak nie zrugał jej na samym początku. Czuła się oczywiście winna, chociaż zbrodnia jeszcze nie miała miejsca. Czuła się winna jednak nie przez fakt bycia przyłapaną, a przez świadomość, że za każdym razem gdy zerknie na ten obraz i przypomni sobie minę mężczyzny, będzie miała zdwojoną ochotę wyciągnąć rękę i jednak poddać się potrzebie. Znała siebie długich 25 lat. Wyłączywszy z tego okres, w którym jej samoświadomość lawirowała gdzieś na wysokości pieluchy i tak pozostawało jej zbyt wiele czasu by nie poznać siebie w pełni. Od dawna nie udało jej się zaskoczyć samej siebie, dlatego z pewnością mogła wywróżyć sobie swoje własne poczynania bazując jedynie na emocjach jakie jej właśnie towarzyszyły. Ogarnęła ją bowiem nie tylko chwilowa dezorientacja spotkaniem z dawnym znajomym, ale i swoistego rodzaju podniecenie na samą myśl o niegodnym uczynku. Zbyt długo leczyła się z wpływu jaki wywarł na nią Jean, by teraz umieć płynnie wrócić do spełniania wymogów i oczekiwań. Zbyt długo też była wolnym ptakiem, by umieć poprawnie myśleć i z godnością reprezentować to, jaka być powinna. Ciepły deszczyk podekscytowania spłynął po jej plecach łagodną kaskadą.
- Możesz się zgubić w swoim własnym domu jeżeli nie będziesz uważał, toteż to nie świat jest zbyt mały i zbyt duży, tylko ludzie. – Skradła bladość jego koszuli i przyodziała w nią lico, gdy zorientowała się, że jest teraz w centrum uwagi. Apollinare wpatrywał się w nią stanowczo zbyt długo, co w odczuciu każdego innego człowieka przeszłoby bez echa, jednak dla Salome znaczyło zbyt wiele. Nigdy nie nazywała swoich wątpliwości dzieckiem artyzmu. Nigdy nie potrafiła skryć się za duszą i odczuciami kogoś, kto wedle regułki winien wątpić nie w siebie, a w sposób przekazu i krańcowy efekt pozostawiając miejsce na strawę dla konstruktywnej krytyki otoczenia. Nie była tym typem człowieka. Każde spojrzenie, każda nawet myśl skierowana w jej stronę napędzała w jej głowie pociąg brzydkich skojarzeń z przeszłością. Zaszczepione w niej ziarno wątpliwości kiełkowało skrycie, chociaż dobrze przykryte zostało poczuciem wolności i szczęścia. Nauka nie poszła w las. Pomimo wszystko Despiau nie skończyła jak stetryczała harpia żywiąca się własnym, kąśliwym językiem. Nigdy też nie otworzyła się przed nikim, wciąż niegotowa na szczerą rozmowę. Jej obawy wydawały jej się względem świata tak błahe i dziecinne, że wyśmianie ich imaginowała jako najlżejszą z odpowiedzi.
- Och… – Bardzo chciała odpowiedzieć na to żartem, by rozluźnić napięcie jakie zaległo pomiędzy nimi, jednak mężczyzna okazał się szybszy. Nie był łaskawy – nie czekał. Spuściła wzrok na dłonie, które teraz zaciskała na sukience. Spięła się zupełnie jakby czekała na cios, przymykając oczy i sznurując wargi w cienki, różowy sznurek. Nie ochłonęła jeszcze po podróży, zaś pewność Belli nie umościła sobie w niej miejsca. Na wszystko potrzeba było czasu, którego ostatnio Salome brakowało jak powietrza w chwili obecnej. – Przejść? – Zaskoczona uniosła wzrok na mężczyznę starając się dojść do tego, co ten mógł mieć na myśli. Gdy odpowiednie trybiki zaskoczyły aż uniosła się lekko na palcach. – Masz na myśli lustro? Wiele się o nim mówi w Luwrze.
Oczy zabłysły jej z podniecenia. Szybko zmieniła nastrój porzucając ponurą kontemplację własnych niedoskonałości. Ugięła się pod ciężarem jego wzroku i bliskości, prawda, jednak myśl o tym, że przypadnie jej w udziale szczęście rozkoszowania się tym ponadczasowym dziełem ogrzała ją od środka niby dobrze namoczone w oliwie i podpalone drewno. Była jak dziecko, któremu pozwolono sięgnąć po łakoć przed obiadem. Szybko nabrała koloru i werwy. Byłaby teraz w stanie przystać nawet na przyłączenie się do Czarnego Pana, zupełnie pozbawiona zdolności logicznego myślenia. Propozycja mężczyzny przesłoniła jej wszystko co trzymało ją przy ziemi. Spod stóp uciekła jej grawitacja, zaś Salome, chociaż wciąż twardo stojąc, unosiła się w chmurce słodkiej ekscytacji. Delikatnie, z kocim wyczuciem zlęknionej sarny pochwyciła ofiarowane jej ramię. Nie musiałtego nawet poczuć – nie oparła na nim ani grama własnego ciężaru, jedynie jako pryzmat uprzejmości traktując to zbliżenie. Szybko powróciła do niej wcześniejsza informacja, jednak musiała przetrawić ją po trzykroć nim gotowa była jakkolwiek skomentować jego uwagę.
- Osoba, którą miałeś przyjemność spotkać jest jedynym znanym mi przykładem człowieka z tak niezwykłymi zdolnościami w ważeniu eliksirów, drogi Apollinare. Wyobraź sobie, że eliksir wielosokowy trzyma się jej pomimo upływu wielu, wielu lat. – Rzuciła żartem, nie mogąc wyrzucić z umysłu lustra, nad broszurą którego spędziła całą poprzednią noc. – Jest także moją siostrą. Nie pytaj o szczegóły proszę, mnie wciąż ciężko jest w to uwierzyć.
To był moment podobny temu, w którym stała się nieszczęśliwie szczęśliwym nabywcą starego woluminu poświęconego tresurze psidwaków pasterskich. Znała go, dlatego wiedziała, że podlega jego ocenie. W chwili obecnej jednak udawało jej się z całą konsekwencją własnych poczynań traktować Francuza jako obcą, niegroźną dla niej osobę i dzięki temu na jej twarzy rozlał się uśmiech szczęścia. Nie przylgnęła do jego boku, pozostawiając pomiędzy nimi stosowną (dla siebie) odległość, w którą spokojnie mógłby wcisnąć się średniej wielkości druzgotek. – Nie gniewaj się proszę. Obiecuję trzymać ręce przy sobie. – Wystarczyła jedna, obleczona w informację i nieoczywista obietnica, a już była zupełnie innym człowiekiem. Przygniatała ją ta dwojakość i zapewne odchoruje to w samotności, jednak nie umiała inaczej. Gorejące w niej emocje zmuszały ją do zmiany nastroju. Była tak mocno gotowa na spotkanie z lustrem, jak nie była nawet przed własnymi narodzinami. W chwili obecnej było to jedyne miejsce, w którym powinna się znaleźć. Jedyne na całym świecie, choćby miała zniszczyć drogę wejścia i wyjścia.
- Możesz się zgubić w swoim własnym domu jeżeli nie będziesz uważał, toteż to nie świat jest zbyt mały i zbyt duży, tylko ludzie. – Skradła bladość jego koszuli i przyodziała w nią lico, gdy zorientowała się, że jest teraz w centrum uwagi. Apollinare wpatrywał się w nią stanowczo zbyt długo, co w odczuciu każdego innego człowieka przeszłoby bez echa, jednak dla Salome znaczyło zbyt wiele. Nigdy nie nazywała swoich wątpliwości dzieckiem artyzmu. Nigdy nie potrafiła skryć się za duszą i odczuciami kogoś, kto wedle regułki winien wątpić nie w siebie, a w sposób przekazu i krańcowy efekt pozostawiając miejsce na strawę dla konstruktywnej krytyki otoczenia. Nie była tym typem człowieka. Każde spojrzenie, każda nawet myśl skierowana w jej stronę napędzała w jej głowie pociąg brzydkich skojarzeń z przeszłością. Zaszczepione w niej ziarno wątpliwości kiełkowało skrycie, chociaż dobrze przykryte zostało poczuciem wolności i szczęścia. Nauka nie poszła w las. Pomimo wszystko Despiau nie skończyła jak stetryczała harpia żywiąca się własnym, kąśliwym językiem. Nigdy też nie otworzyła się przed nikim, wciąż niegotowa na szczerą rozmowę. Jej obawy wydawały jej się względem świata tak błahe i dziecinne, że wyśmianie ich imaginowała jako najlżejszą z odpowiedzi.
- Och… – Bardzo chciała odpowiedzieć na to żartem, by rozluźnić napięcie jakie zaległo pomiędzy nimi, jednak mężczyzna okazał się szybszy. Nie był łaskawy – nie czekał. Spuściła wzrok na dłonie, które teraz zaciskała na sukience. Spięła się zupełnie jakby czekała na cios, przymykając oczy i sznurując wargi w cienki, różowy sznurek. Nie ochłonęła jeszcze po podróży, zaś pewność Belli nie umościła sobie w niej miejsca. Na wszystko potrzeba było czasu, którego ostatnio Salome brakowało jak powietrza w chwili obecnej. – Przejść? – Zaskoczona uniosła wzrok na mężczyznę starając się dojść do tego, co ten mógł mieć na myśli. Gdy odpowiednie trybiki zaskoczyły aż uniosła się lekko na palcach. – Masz na myśli lustro? Wiele się o nim mówi w Luwrze.
Oczy zabłysły jej z podniecenia. Szybko zmieniła nastrój porzucając ponurą kontemplację własnych niedoskonałości. Ugięła się pod ciężarem jego wzroku i bliskości, prawda, jednak myśl o tym, że przypadnie jej w udziale szczęście rozkoszowania się tym ponadczasowym dziełem ogrzała ją od środka niby dobrze namoczone w oliwie i podpalone drewno. Była jak dziecko, któremu pozwolono sięgnąć po łakoć przed obiadem. Szybko nabrała koloru i werwy. Byłaby teraz w stanie przystać nawet na przyłączenie się do Czarnego Pana, zupełnie pozbawiona zdolności logicznego myślenia. Propozycja mężczyzny przesłoniła jej wszystko co trzymało ją przy ziemi. Spod stóp uciekła jej grawitacja, zaś Salome, chociaż wciąż twardo stojąc, unosiła się w chmurce słodkiej ekscytacji. Delikatnie, z kocim wyczuciem zlęknionej sarny pochwyciła ofiarowane jej ramię. Nie musiałtego nawet poczuć – nie oparła na nim ani grama własnego ciężaru, jedynie jako pryzmat uprzejmości traktując to zbliżenie. Szybko powróciła do niej wcześniejsza informacja, jednak musiała przetrawić ją po trzykroć nim gotowa była jakkolwiek skomentować jego uwagę.
- Osoba, którą miałeś przyjemność spotkać jest jedynym znanym mi przykładem człowieka z tak niezwykłymi zdolnościami w ważeniu eliksirów, drogi Apollinare. Wyobraź sobie, że eliksir wielosokowy trzyma się jej pomimo upływu wielu, wielu lat. – Rzuciła żartem, nie mogąc wyrzucić z umysłu lustra, nad broszurą którego spędziła całą poprzednią noc. – Jest także moją siostrą. Nie pytaj o szczegóły proszę, mnie wciąż ciężko jest w to uwierzyć.
To był moment podobny temu, w którym stała się nieszczęśliwie szczęśliwym nabywcą starego woluminu poświęconego tresurze psidwaków pasterskich. Znała go, dlatego wiedziała, że podlega jego ocenie. W chwili obecnej jednak udawało jej się z całą konsekwencją własnych poczynań traktować Francuza jako obcą, niegroźną dla niej osobę i dzięki temu na jej twarzy rozlał się uśmiech szczęścia. Nie przylgnęła do jego boku, pozostawiając pomiędzy nimi stosowną (dla siebie) odległość, w którą spokojnie mógłby wcisnąć się średniej wielkości druzgotek. – Nie gniewaj się proszę. Obiecuję trzymać ręce przy sobie. – Wystarczyła jedna, obleczona w informację i nieoczywista obietnica, a już była zupełnie innym człowiekiem. Przygniatała ją ta dwojakość i zapewne odchoruje to w samotności, jednak nie umiała inaczej. Gorejące w niej emocje zmuszały ją do zmiany nastroju. Była tak mocno gotowa na spotkanie z lustrem, jak nie była nawet przed własnymi narodzinami. W chwili obecnej było to jedyne miejsce, w którym powinna się znaleźć. Jedyne na całym świecie, choćby miała zniszczyć drogę wejścia i wyjścia.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widziałem jak jej drobna dłoń niesiona ciekawością zbliża się w kierunku płótna. Sam znałem aż za dobrze kuszący zapach farb i wołającą z obrazu fakturę, przejmującą chęć, by opuszkami placów poczuć dokładnie każdy fragment zamalowanego obrazu. Przerwałem ten artystyczny stosunek między odbiorcą i dziełem z lekko zmrużonym spojrzeniem obserwując zmiany pojawiające się na jej twarzy. Coś niepokojąco podniecającego było w łamaniu przepisów i utartych schematów. I wiedziałem o tym dobrze, złamałem wiele niepisanych granic, ale nie mówiłem o tym głośno. Krążąca szybciej adrenalina, która tylko pozornie zdawała się nie mieć na mnie wpływu, stała się jednym z moich nowych nałogów w czasie których sprawdzałem jak daleko mogę się posunąć, poszukiwałem… prawdy, głównie, bowiem ona ze wszystkiego zdawała się jednak najtrudniejsza do odnalezienia.
-Trafne stwierdzenie, moja droga. – przyznałem jej po prostu rację. Nie widziałem sensu w kontynuowaniu tego konkretnego odłamu filozoficznej rozmowy. Ten rodzaj dialogu bowiem męczył mnie dziś, a nawet drażnił. A irytacji, czy raczej jej powodu doszukiwałem się w spotkaniu ciebie, kilka dni temu, na tarasie tej samej instytucji w której jednej z sal właśnie byłem. Lekko zmrużone oczy nadal lustrowały jej sylwetkę, gdy sarnie wręcz ślepia zwróciła w końcu w moją stronę. Była… urodziwa, ale mój chory, zainfekowany tobą umysł potrafił jedynie doszukiwać się różnic między tobą a nią. W niebieskim spojrzeniu drażniła mnie jego jasność, opadające falami na ramiona brązowe włosy były za mało czarne i za mało proste. Ona sama, była za niska. Wszystko było nie tak, jak powinno. A udręczona świadomość, że już nigdy nie będziesz moja tylko rozlewała się goryczą na języku. Twarz jednak pozostała niewzruszona, nie wykazywała żadnych oznak wewnętrznych przemyśleń, a nawet zdawać się mogła przyjazna, gdy ubrałem ją w lekki, nienachlany uśmiech. Rumieńce rozlewające się na jej policzkach były urocze i pewnie – gdybym potrafił jeszcze czuć – chwyciłyby mnie za serce.
-Tu, w Lonydnie, preferują nazwę Portret Przeszłości. – odpowiedziałem tylko rozświetlając uśmiechem i oczy, gdy dostrzegłem tak jasne oznaki zainteresowania; lekkie uniesienie na palach, błyszczące w spojrzeniu zaciekawienie wymieszane z pewnego rodzaju radością, oczekiwaniem na prezent, czy raczej otrzymaniu prezentu, którego w ogóle się nie spodziewało.
Tak, Salome, uważam że jesteś wystarczająco dobra, by zwiedzić to dzieło wraz ze mną. Tylko nieliczna garstka osób wiedziała jak dostać się do środka obrazu. Rozpowszechnianie tej informacji nie należało do moich zadań, a sam nie sądziłem by każdy powinien mieć do niego dostęp. Ty Salome, choć nie byłaś tego świadoma w momencie gdy wyciągnęłaś swoją dłoń w kierunku obrazu, dostatecznie przekonałaś mnie, że to doświadczenie jest stworzone właśnie dla ludzi takich jak ty. Pozwoliłem więc, byś objęła moje ramię. Delikatny dotyk świadczył o obecności twojej dłoni w odpowiednim miejscu. Ruszyliśmy a w takt naszych kroków wybrzmiewały też jej słowa. Nie spoglądałem na nią wzrok ogniskując na pokonywanym odcinku, prowadząc nas prosto do wspomnianego dzieła.
-Mój dziadek powtarzał, że czas jest najlepszym zrozumieniem, choć wiele lat zajęło mi pojęcie o co mu chodzi. – wypowiedziałem swobodnie gdy podzieliła się ze mną informacją o swojej siostrze. Nie zamierzałem dodawać nic więcej, czy też zadawać kolejnych pytań. Moja ciekawość została zaspokojona… przynajmniej na razie.
- Draco dormiens nunquam titillandus – wypłynęło płynnie z moich ust, gdy zatrzymaliśmy się przed lustrem. Jej kolejne słowa spowodowały że zwróciłem głowę w kierunku jej twarz w momencie, gdy – widoczne na pierwszym planie – schody wysunęły się przez taflę, jednocześnie otwierając dla nas drogę wstępu.
-Tu obowiązuje jedna zasada, zabronione jest zbaczanie ze ścieżki. – poinformowałem ją pociągając lekko gdy ruszyłem ponownie. Powoli i nieśpiesznie stawiając kroki na stopniach. Byłem w lustrze wiele razy. Było moją prywatną samotnią, poza godzinami odwiedzin i mimo, że dokładnie znałem trasę, jak i każdy detal, to nawet ja nie ośmielałem się schodzić ze ścieżki – krążyły plotki że śmiałkowie, którzy podjęli się tego celu nigdy nie opuścili ram portretu.
-Trafne stwierdzenie, moja droga. – przyznałem jej po prostu rację. Nie widziałem sensu w kontynuowaniu tego konkretnego odłamu filozoficznej rozmowy. Ten rodzaj dialogu bowiem męczył mnie dziś, a nawet drażnił. A irytacji, czy raczej jej powodu doszukiwałem się w spotkaniu ciebie, kilka dni temu, na tarasie tej samej instytucji w której jednej z sal właśnie byłem. Lekko zmrużone oczy nadal lustrowały jej sylwetkę, gdy sarnie wręcz ślepia zwróciła w końcu w moją stronę. Była… urodziwa, ale mój chory, zainfekowany tobą umysł potrafił jedynie doszukiwać się różnic między tobą a nią. W niebieskim spojrzeniu drażniła mnie jego jasność, opadające falami na ramiona brązowe włosy były za mało czarne i za mało proste. Ona sama, była za niska. Wszystko było nie tak, jak powinno. A udręczona świadomość, że już nigdy nie będziesz moja tylko rozlewała się goryczą na języku. Twarz jednak pozostała niewzruszona, nie wykazywała żadnych oznak wewnętrznych przemyśleń, a nawet zdawać się mogła przyjazna, gdy ubrałem ją w lekki, nienachlany uśmiech. Rumieńce rozlewające się na jej policzkach były urocze i pewnie – gdybym potrafił jeszcze czuć – chwyciłyby mnie za serce.
-Tu, w Lonydnie, preferują nazwę Portret Przeszłości. – odpowiedziałem tylko rozświetlając uśmiechem i oczy, gdy dostrzegłem tak jasne oznaki zainteresowania; lekkie uniesienie na palach, błyszczące w spojrzeniu zaciekawienie wymieszane z pewnego rodzaju radością, oczekiwaniem na prezent, czy raczej otrzymaniu prezentu, którego w ogóle się nie spodziewało.
Tak, Salome, uważam że jesteś wystarczająco dobra, by zwiedzić to dzieło wraz ze mną. Tylko nieliczna garstka osób wiedziała jak dostać się do środka obrazu. Rozpowszechnianie tej informacji nie należało do moich zadań, a sam nie sądziłem by każdy powinien mieć do niego dostęp. Ty Salome, choć nie byłaś tego świadoma w momencie gdy wyciągnęłaś swoją dłoń w kierunku obrazu, dostatecznie przekonałaś mnie, że to doświadczenie jest stworzone właśnie dla ludzi takich jak ty. Pozwoliłem więc, byś objęła moje ramię. Delikatny dotyk świadczył o obecności twojej dłoni w odpowiednim miejscu. Ruszyliśmy a w takt naszych kroków wybrzmiewały też jej słowa. Nie spoglądałem na nią wzrok ogniskując na pokonywanym odcinku, prowadząc nas prosto do wspomnianego dzieła.
-Mój dziadek powtarzał, że czas jest najlepszym zrozumieniem, choć wiele lat zajęło mi pojęcie o co mu chodzi. – wypowiedziałem swobodnie gdy podzieliła się ze mną informacją o swojej siostrze. Nie zamierzałem dodawać nic więcej, czy też zadawać kolejnych pytań. Moja ciekawość została zaspokojona… przynajmniej na razie.
- Draco dormiens nunquam titillandus – wypłynęło płynnie z moich ust, gdy zatrzymaliśmy się przed lustrem. Jej kolejne słowa spowodowały że zwróciłem głowę w kierunku jej twarz w momencie, gdy – widoczne na pierwszym planie – schody wysunęły się przez taflę, jednocześnie otwierając dla nas drogę wstępu.
-Tu obowiązuje jedna zasada, zabronione jest zbaczanie ze ścieżki. – poinformowałem ją pociągając lekko gdy ruszyłem ponownie. Powoli i nieśpiesznie stawiając kroki na stopniach. Byłem w lustrze wiele razy. Było moją prywatną samotnią, poza godzinami odwiedzin i mimo, że dokładnie znałem trasę, jak i każdy detal, to nawet ja nie ośmielałem się schodzić ze ścieżki – krążyły plotki że śmiałkowie, którzy podjęli się tego celu nigdy nie opuścili ram portretu.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby podekscytowanie fizycznie uskrzydlało, byłaby teraz gołębicą. Latałaby wysoko pod sklepieniem, promieniejąc niczym świętość i zataczając koła by już nigdy nie osiąść na ziemi. Tak właśnie się czuła. Wyglądała na przejętą, skoncentrowaną na nowym zadaniu i wybitnie skupioną już tylko na najbliższej, jakże obiecującej przyszłości. Choć sercem była magizoologiem i duszę oddała zwierzętom, nigdy nie potrafiła wyzbyć się zakorzenionego głęboko w trzewiach umiłowania dla sztuki, a zwłaszcza dla jej wybitnych reprezentantów. To koiło zmysły, napełniało nową energią i bardzo często porządkowało bałagan w głowie. Obcowanie z wizją pochwyconą i wyeksponowaną niczym motyl w witrynie miało dla Salome wymiar mistyczny, dlatego po części czuła się w chwili obecnej jak męczennik za wiarę, który właśnie zostaje uhonorowany w zaświatach… Tylko nie potrafiła tego nazwać odsunięta od mugolskiego świata i jego przemyśleń.
- Nie łaskocz śpiącego smoka? – Zsunęła lekko brwi robiąc zdziwioną minę. Nie rozumiała tego powiedzenia jako że z Hogwartem miała tyle wspólnego co pingwin z Azją Mniejszą. Wiedziała że istnieje, orientowała się w którym miejscu i że ma znaczenie dla świata… Motto brzmiało dla niej jak skomplikowany logicznie wierszyk dla dzieci. Zamiast poczekać na wyjaśnienie starała się sama odgadnąć jaki ma sens. Przesłanie rozumiała – sama nie chciałaby się znaleźć w skórze śmiałka, który zbudziłby śniącego jaszczura. Jednak pozostawała jeszcze kwestia tego, że człowiek, nawet magiczny, był ledwie płkiem kurzu dla smoków jeśli chodzi o natarczywość. Dlatego Salome miała z tym taką trudność. Zagadka okazała się dla niej zbyt orientalna. Zaraz jednak w jej spojrzeniu zamieszkały małe chochliki. Apollinare zdawał się być taki poważny, taki ostrożny! Ton jego głosu, choć nie zmienił wysokości, zdawał się nagle osnuć jakąś nutą groźby. Był jak francuskie mamy przestrzegające dzieci przed psotami grożąc, że zamienią się w domowe skrzaty. I chociaż nie wyglądał jakby chciał ją przestraszyć, informacja ta sprawiła, że niewinny uśmiech Despiau stracił na niewinności. Szczwany lis przejrzał ją wcześniej niż mogła się tego spodziewać. Obcowanie ze sztuką na namacalnej płaszczyźnie było jak niegodny, podniecający uczynek. Wejście w sztukę było septylion razy bardziej ekscytujące. Salome obawiała się, że cienki łańcuszek za którym zamknęła samokontrolę pęknie jeszcze przed tym, nim na niego naprze. Nie sam zamek ją interesował, nie błonia i nie las. Nie sale, przestronne komnaty, wąskie korytarze i jasne dziedzińce. To znała aż za dobrze pomimo, że nie gościła w walijskich murach. Zastanawiała się, czy przez pryzmat wejścia w magiczny świat sztucznego wymiaru tekstura jej skóry zmieni się, przypominając pociągnięcia pędzla.
- Wątpisz we mnie, czy może w siebie, Monsieur Sauveterre? – Wycofała o milimetry dłoń z jego ramienia jakby faktycznie chciała mu uciec. Zareagował szybciej, toteż lekko pociągnięta uniosła się na palcach i dała, za świadomym przyzwoleniem, wciągnąć do króliczej nory. Dziś to ona była Alicją, to dla niej kraina była pełna czarów.
Przestąpiła grzecznie próg ramy, nie od razu czując na sobie odmienne wrażenie. Pierw było zupełnie normalnie. Jakby weszła do komnaty, która znajduje się za murem i wcale nie pokonała dziesiątków tysięcy kilometrów artystycznej wyobraźni. Dopiero po chwili dało się odczuć, że komnata ta przewietrzona jest bardzo dobrze, zaś jej mury jak za pomocą zaklęcie zwiększająco-zmniejszającego rozchodzą się w swoich kierunkach natychmiastowo pęczniejąc kolejnymi warstwami. Podłoga zafalowała nie wiadomo kiedy układając się w fałdy wzniesienia, wypluwając w mgnieniu oka drzewa i zieleniąc się miękką trawą. Potężne szpice wież zamkowych wspięły się ponad murawę sięgając aż do chmur i nadymając brzuszysko bryły kolejnymi komnatami. Salome westchnęła cicho zupełnie jak gdyby była świadoma tego procederu. Zupełnie jak gdyby widziała to na własne oczy a nie jedynie wyobrażała sobie, zastając już uformowany krajobraz i nie mogąc sycić się procesem jego tworzenia. Jako wciąż niespełniona artystka wyobraźnię miała plastyczną, toteż prawie czuła jak po łydkach suną jej nowonarodzone pędy traw i brytyjskich ziół. Prawie widziała jak cegła po cegle wspinają się ściany, by zwieńczyć się stropami o rudych włosach glinianych dachówek. Jak bąble okien pęcznieją pomiędzy ołowianymi kratami rumieniąc się i blednąc. Jako samozwańczy pejzażysta widziała zieloną grzywę lasu czesaną ciepłym oddechem zachodzącego, walijskiego słońca. Widziała promienie odbijające się w witrażach i igrające na powierzchni wody. Dlatego chociaż wchodząc zastała Hogwart już postawiony, zwarty i gotowy, zachwyciła się pięć razy bardziej niż powinna. Wyobraźnia potęgowała wszystko. Mimowolnie, nieświadomie zacisnęła palce na rękawie towarzysza, gniotąc materiał bez opamiętania. Oczy jej iskrzyły, a usta zatrzymały się w lekkim, ledwie zauważalnym rozwarciu. Oddychała głęboko i spokojnie, jednak nie robiła tego nosem. Promieniała jak nowo upieczona milionerka, będąc bogatszą nie w galeony, a w nieodparte wrażenie że właśnie dokonała czegoś niesamowitego. Widziała coś, czego nikt inny nigdy w życiu nie zobaczy. Mogła już umierać.
- W mojej wyobraźni wygląda to lepiej… Ale to nie jest, broń Merlinie, jakakolwiek ujma. – szybko naprostowała nie chcąc by Apo pomyślał, że marudzi i krytykuje. Naprawdę jej się tu podobało. Było pięknie, chociaż pusto. I tu chyba tkwił urok dzieła. Nie była jedną z tych osób, które krytykowały brak „życia” lustra. Po pierwsze wiedziała jak ciężkie było odwzorowanie ludzi tak by wyglądało to dobrze. Magiczne malarstwo raczkowało w tej materii. Ponadto brak ludzi był dla niej brakiem problemów. Zdecydowanie mogłaby tu zostać. Odłączyć się od Apollinare i zaginąć pomiędzy drzewami. Delikatnym ruchem zsunęła dłoń z jego ramienia. Przykucnęła, smagając delikatnie palcami kamienną ścieżkę. Zagryzła wargę zauroczona drażniącym odczuciem na opuszkach. Po tym dopiero podniosła wzrok a jej spojrzenie mówiło „zostaw mnie tu i zapomnij że istniałam”.
- Nie łaskocz śpiącego smoka? – Zsunęła lekko brwi robiąc zdziwioną minę. Nie rozumiała tego powiedzenia jako że z Hogwartem miała tyle wspólnego co pingwin z Azją Mniejszą. Wiedziała że istnieje, orientowała się w którym miejscu i że ma znaczenie dla świata… Motto brzmiało dla niej jak skomplikowany logicznie wierszyk dla dzieci. Zamiast poczekać na wyjaśnienie starała się sama odgadnąć jaki ma sens. Przesłanie rozumiała – sama nie chciałaby się znaleźć w skórze śmiałka, który zbudziłby śniącego jaszczura. Jednak pozostawała jeszcze kwestia tego, że człowiek, nawet magiczny, był ledwie płkiem kurzu dla smoków jeśli chodzi o natarczywość. Dlatego Salome miała z tym taką trudność. Zagadka okazała się dla niej zbyt orientalna. Zaraz jednak w jej spojrzeniu zamieszkały małe chochliki. Apollinare zdawał się być taki poważny, taki ostrożny! Ton jego głosu, choć nie zmienił wysokości, zdawał się nagle osnuć jakąś nutą groźby. Był jak francuskie mamy przestrzegające dzieci przed psotami grożąc, że zamienią się w domowe skrzaty. I chociaż nie wyglądał jakby chciał ją przestraszyć, informacja ta sprawiła, że niewinny uśmiech Despiau stracił na niewinności. Szczwany lis przejrzał ją wcześniej niż mogła się tego spodziewać. Obcowanie ze sztuką na namacalnej płaszczyźnie było jak niegodny, podniecający uczynek. Wejście w sztukę było septylion razy bardziej ekscytujące. Salome obawiała się, że cienki łańcuszek za którym zamknęła samokontrolę pęknie jeszcze przed tym, nim na niego naprze. Nie sam zamek ją interesował, nie błonia i nie las. Nie sale, przestronne komnaty, wąskie korytarze i jasne dziedzińce. To znała aż za dobrze pomimo, że nie gościła w walijskich murach. Zastanawiała się, czy przez pryzmat wejścia w magiczny świat sztucznego wymiaru tekstura jej skóry zmieni się, przypominając pociągnięcia pędzla.
- Wątpisz we mnie, czy może w siebie, Monsieur Sauveterre? – Wycofała o milimetry dłoń z jego ramienia jakby faktycznie chciała mu uciec. Zareagował szybciej, toteż lekko pociągnięta uniosła się na palcach i dała, za świadomym przyzwoleniem, wciągnąć do króliczej nory. Dziś to ona była Alicją, to dla niej kraina była pełna czarów.
Przestąpiła grzecznie próg ramy, nie od razu czując na sobie odmienne wrażenie. Pierw było zupełnie normalnie. Jakby weszła do komnaty, która znajduje się za murem i wcale nie pokonała dziesiątków tysięcy kilometrów artystycznej wyobraźni. Dopiero po chwili dało się odczuć, że komnata ta przewietrzona jest bardzo dobrze, zaś jej mury jak za pomocą zaklęcie zwiększająco-zmniejszającego rozchodzą się w swoich kierunkach natychmiastowo pęczniejąc kolejnymi warstwami. Podłoga zafalowała nie wiadomo kiedy układając się w fałdy wzniesienia, wypluwając w mgnieniu oka drzewa i zieleniąc się miękką trawą. Potężne szpice wież zamkowych wspięły się ponad murawę sięgając aż do chmur i nadymając brzuszysko bryły kolejnymi komnatami. Salome westchnęła cicho zupełnie jak gdyby była świadoma tego procederu. Zupełnie jak gdyby widziała to na własne oczy a nie jedynie wyobrażała sobie, zastając już uformowany krajobraz i nie mogąc sycić się procesem jego tworzenia. Jako wciąż niespełniona artystka wyobraźnię miała plastyczną, toteż prawie czuła jak po łydkach suną jej nowonarodzone pędy traw i brytyjskich ziół. Prawie widziała jak cegła po cegle wspinają się ściany, by zwieńczyć się stropami o rudych włosach glinianych dachówek. Jak bąble okien pęcznieją pomiędzy ołowianymi kratami rumieniąc się i blednąc. Jako samozwańczy pejzażysta widziała zieloną grzywę lasu czesaną ciepłym oddechem zachodzącego, walijskiego słońca. Widziała promienie odbijające się w witrażach i igrające na powierzchni wody. Dlatego chociaż wchodząc zastała Hogwart już postawiony, zwarty i gotowy, zachwyciła się pięć razy bardziej niż powinna. Wyobraźnia potęgowała wszystko. Mimowolnie, nieświadomie zacisnęła palce na rękawie towarzysza, gniotąc materiał bez opamiętania. Oczy jej iskrzyły, a usta zatrzymały się w lekkim, ledwie zauważalnym rozwarciu. Oddychała głęboko i spokojnie, jednak nie robiła tego nosem. Promieniała jak nowo upieczona milionerka, będąc bogatszą nie w galeony, a w nieodparte wrażenie że właśnie dokonała czegoś niesamowitego. Widziała coś, czego nikt inny nigdy w życiu nie zobaczy. Mogła już umierać.
- W mojej wyobraźni wygląda to lepiej… Ale to nie jest, broń Merlinie, jakakolwiek ujma. – szybko naprostowała nie chcąc by Apo pomyślał, że marudzi i krytykuje. Naprawdę jej się tu podobało. Było pięknie, chociaż pusto. I tu chyba tkwił urok dzieła. Nie była jedną z tych osób, które krytykowały brak „życia” lustra. Po pierwsze wiedziała jak ciężkie było odwzorowanie ludzi tak by wyglądało to dobrze. Magiczne malarstwo raczkowało w tej materii. Ponadto brak ludzi był dla niej brakiem problemów. Zdecydowanie mogłaby tu zostać. Odłączyć się od Apollinare i zaginąć pomiędzy drzewami. Delikatnym ruchem zsunęła dłoń z jego ramienia. Przykucnęła, smagając delikatnie palcami kamienną ścieżkę. Zagryzła wargę zauroczona drażniącym odczuciem na opuszkach. Po tym dopiero podniosła wzrok a jej spojrzenie mówiło „zostaw mnie tu i zapomnij że istniałam”.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czerpałem jakąś przyjemność ze spotkania z nią, co napawało mnie swoistego rodzaju mieszanką zdziwienia i niezrozumienia z dwóch powodów – ledwo się znaliśmy, nie mogła łączyć nas nostalgia minionych dni, czy tęsknota za dawnymi czasami i choć była naprawdę ujmująca nie umiałem zmusić rozumu, by przestał porównywać ją z tobą. Podekscytowanie malowało się w jej oczach za bardzo, choć i tak dodawało jej uroku automatycznie lekko odmładzając. Obserwowałem ją spokojnie ze swojego pułapu, łapiąc refleksy pojawiające się na jej twarzy, odczytując je i szukając źródła ich pochodzenia. Z wystudiowanym zaciekawieniem patrzyłem na jej ruchy, znając już obraz dostatecznie dobrze, by była ciekawszą formą do przestudiowania. Uśmiechnąłem się widząc jej konsternację naznaczoną zmarszczonymi brwiami, wzruszyłem ledwie ramionami. Hogwart – kto go pojmie? Nie próbowałem nawet. Samo motto miało wiele znaczeń. Zinterpretować można je było na wiele sposobów. Ale zazwyczaj te najprostsze były najbardziej trafne.
-Bo możesz się poparzyć. – dopowiedziałem końcówkę, którą zawsze powtarzała moja matka. Pamiętam, że zwróciłem się kiedyś tym sloganem do meme. Spojrzała na mnie uważnie zaprzestając pracy. Mierzyła spojrzeniem moją sylwetkę przez kilka długich sekund, choć zdawały się minutami – babka zawsze budziła we mnie jednocześnie trwogę, respekt, podziw i miłość – po czym stwierdziła, że lepiej się sparzyć, niż całe życie przejść po bezpiecznym gruncie nie zaznawszy pokus skrytych niedaleko. Dziś doskonale znałem smak poparzeń. Nie byłem jednak pewien, czy zgadzałem się z poglądem babki. Nie potrafiłem wyobrazić sobie tego, że mógłby cię nie poznać, nie przeżyć tego okresu w którym nic poza nami nie miało znaczenia. Ale jednocześnie czasem pytałem siebie, czy życie nie było by dzisiaj łatwiejsze, gdybym tamtego dnia nigdy nie zastąpił ci drogi?
-Tylko jedno z nas ma problem z postępowaniem według jasno określonych zasad, Madame Despiau. – odbiłem piłeczkę głos znacząc miłym tonem. Wytykając jej zdarzenie w którym dziś ją zastałem. Bardziej w ramach lekkiego, nic nie znaczącego przytyku, zwykłej odpowiedzi na pytanie, niźli po to, by w jakiś sposób dotknąć ją swoimi słowami. Było to ostatnie czego chciałem. W końcu znalazłem kogoś z kim mogłem zamienić kilka zdań w rodzimym języku i było to przyjemnie… wyzwalające. A nawet rozluźniające. Czułem się dobrze w jej towarzystwie. Kto wie, może gdybyśmy poznali się – a nawet nie tyle co poznali a rozwinęli szkolną znajomość – kilka lat wcześniej, nie spotkałbym ciebie – kobiety, która zabrała moje serce.
Bywałem już w Portrecie wcześniej. A nawet – żeby nie skłamać – przesiadywałem w nim godzinami. Sam pamiętam pierwsze wejście w obraz. Doznania, które falami napływały do mojego ciała i umysłu, które rozkładało wszystko na czynniki pierwsze po to tylko, by mieć możliwość samemu całość na nowo złożyć. Jak spacerowałem wzdłuż ścieżki, a czasem wręcz przeciwnie, po prostu zatrzymywałem się w którymś momencie minutami wpatrując się w rozpościerający się przed moimi oczami krajobraz. Nie znałem Hogwartu, nie byłem tam nigdy, Lustro dawało jednak jego namiastkę, tak żywą, że ułudne wrażenie poznania tego miejsca korzeniło się w sercu i ciele. Dziś jednak badałem ją poznaną już jednostkę, ale jednocześnie kompletnie obcą. Mocniejszy uścisk na ramieniu sprawił, że przeniosłem spojrzenie z hogwarckich błoni na jej twarzy by znaleźć tam całą ferie odczuć i emocji. Oczy roziskrzyły się wręcz dziecięcym zainteresowaniem i podnieceniem. Całość twarzy dopełniały leciutko, ledwie zauważalnie rozwarte wargi.
Przekręciłem lekko głowę w lewą stronę nie spuszczając z niej spojrzenia gdy wypowiadała kolejne słowa. Rozumiałem ją, moja wyobraźnia nie raz zawierała w sobie twory, którym rzeczywistość nie była w stanie dorównać. Nie ruszyłem się, gdy zabierała dłoń z mojego ramienia. Jedynie niebieskie tęczówki obserwowały jej poczynania, umysł tylko przez chwilę zadał sobie pytanie, czy byłaby w stanie zboczyć ze ścieżki. Wierzyłem, że tak i to było w niej intrygujące. Czy próbowałabym ją zatrzymać, gdyby podjęła właśnie taką decyzję? Wątpliwe. Nie znaczyła dla mnie nic. Decydowała o swoim losie sama. Byłem dla niej nikim, nie mogłem jej niczego zabronić ani do niczego zmusić. Westchnąłem rozbawiony wyrazem jej spojrzenia.
-Idealna samotnia. Jedyna tak naprawdę wolna od drugiego człowieka. – skomentowałem odchylając głowę i spoglądając w górę na niebo malowane błękitnymi pasami, podobnymi kolorem do tego, który jawił się w moich tęczówkach.
-Bo możesz się poparzyć. – dopowiedziałem końcówkę, którą zawsze powtarzała moja matka. Pamiętam, że zwróciłem się kiedyś tym sloganem do meme. Spojrzała na mnie uważnie zaprzestając pracy. Mierzyła spojrzeniem moją sylwetkę przez kilka długich sekund, choć zdawały się minutami – babka zawsze budziła we mnie jednocześnie trwogę, respekt, podziw i miłość – po czym stwierdziła, że lepiej się sparzyć, niż całe życie przejść po bezpiecznym gruncie nie zaznawszy pokus skrytych niedaleko. Dziś doskonale znałem smak poparzeń. Nie byłem jednak pewien, czy zgadzałem się z poglądem babki. Nie potrafiłem wyobrazić sobie tego, że mógłby cię nie poznać, nie przeżyć tego okresu w którym nic poza nami nie miało znaczenia. Ale jednocześnie czasem pytałem siebie, czy życie nie było by dzisiaj łatwiejsze, gdybym tamtego dnia nigdy nie zastąpił ci drogi?
-Tylko jedno z nas ma problem z postępowaniem według jasno określonych zasad, Madame Despiau. – odbiłem piłeczkę głos znacząc miłym tonem. Wytykając jej zdarzenie w którym dziś ją zastałem. Bardziej w ramach lekkiego, nic nie znaczącego przytyku, zwykłej odpowiedzi na pytanie, niźli po to, by w jakiś sposób dotknąć ją swoimi słowami. Było to ostatnie czego chciałem. W końcu znalazłem kogoś z kim mogłem zamienić kilka zdań w rodzimym języku i było to przyjemnie… wyzwalające. A nawet rozluźniające. Czułem się dobrze w jej towarzystwie. Kto wie, może gdybyśmy poznali się – a nawet nie tyle co poznali a rozwinęli szkolną znajomość – kilka lat wcześniej, nie spotkałbym ciebie – kobiety, która zabrała moje serce.
Bywałem już w Portrecie wcześniej. A nawet – żeby nie skłamać – przesiadywałem w nim godzinami. Sam pamiętam pierwsze wejście w obraz. Doznania, które falami napływały do mojego ciała i umysłu, które rozkładało wszystko na czynniki pierwsze po to tylko, by mieć możliwość samemu całość na nowo złożyć. Jak spacerowałem wzdłuż ścieżki, a czasem wręcz przeciwnie, po prostu zatrzymywałem się w którymś momencie minutami wpatrując się w rozpościerający się przed moimi oczami krajobraz. Nie znałem Hogwartu, nie byłem tam nigdy, Lustro dawało jednak jego namiastkę, tak żywą, że ułudne wrażenie poznania tego miejsca korzeniło się w sercu i ciele. Dziś jednak badałem ją poznaną już jednostkę, ale jednocześnie kompletnie obcą. Mocniejszy uścisk na ramieniu sprawił, że przeniosłem spojrzenie z hogwarckich błoni na jej twarzy by znaleźć tam całą ferie odczuć i emocji. Oczy roziskrzyły się wręcz dziecięcym zainteresowaniem i podnieceniem. Całość twarzy dopełniały leciutko, ledwie zauważalnie rozwarte wargi.
Przekręciłem lekko głowę w lewą stronę nie spuszczając z niej spojrzenia gdy wypowiadała kolejne słowa. Rozumiałem ją, moja wyobraźnia nie raz zawierała w sobie twory, którym rzeczywistość nie była w stanie dorównać. Nie ruszyłem się, gdy zabierała dłoń z mojego ramienia. Jedynie niebieskie tęczówki obserwowały jej poczynania, umysł tylko przez chwilę zadał sobie pytanie, czy byłaby w stanie zboczyć ze ścieżki. Wierzyłem, że tak i to było w niej intrygujące. Czy próbowałabym ją zatrzymać, gdyby podjęła właśnie taką decyzję? Wątpliwe. Nie znaczyła dla mnie nic. Decydowała o swoim losie sama. Byłem dla niej nikim, nie mogłem jej niczego zabronić ani do niczego zmusić. Westchnąłem rozbawiony wyrazem jej spojrzenia.
-Idealna samotnia. Jedyna tak naprawdę wolna od drugiego człowieka. – skomentowałem odchylając głowę i spoglądając w górę na niebo malowane błękitnymi pasami, podobnymi kolorem do tego, który jawił się w moich tęczówkach.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyjęła mądrą minę i udawała że pojęła tok rozumowania towarzysza. Poparzyć można było się na wiele sposobów i nie zawsze potrzebny był do tego smok. Sama przecież była doskonałym przykładem zbioru niewidocznych dla ludzkiego oka, jednak istniejących już do końca świata blizn po ogniu, który nie miał źródła. Oddając się w pełni jego obecności przez chwilę zapomniała jak to jest żyć samotnie i rozkokosiła się w poczuciu bezpieczeństwa jakie zapewniała jej pewna, stabilna sylwetka mężczyzny u boku. Był tu z nią ciałem, jego umysł zdawał się jednak wędrować gdzieś daleko po niedostępnych dla niej szlakach. Nie przejęła się tym w żadnym większym stopniu, bo i nie do niej należało sprowadzanie go na ziemię. Pochłonięta była sobą – swoimi odczuciami, wrażeniem uczestnictwa w czymś spektakularnym i niepowtarzalnym, delikatnym flirtem z wizją, jaką ktoś kiedyś podarował ludzkości i przede wszystkim zapominaniem o tym, że poza ramami lustra istnieje inny, realny świat. Zanurzyła się w ciężkim, pełnym stęchłej słodyczy powietrzu, nabierając go głęboko w siebie i trawiąc, spajając się wewnętrznie ze sztuką w czystej postaci.
- Monsieur chyba stara się mnie wpędzić w poczucie winy. – Zrobiła poważną minę udając, że strofuje go całkiem na poważnie. – Toż to się nie godzi.- dodała podnosząc się z kucek i wygładzając zamaszystym ruchem szatę w okolicy brzucha. Nie obraziła się. Doskonale zdawała sobie sprawę z własnego nietaktu, wszak po wszystkim była całkowicie przytomna i nie mogła tego zrzucić na karb nietrzeźwości, czy chwilowej utraty zmysłów. Jedynie pogrążyłaby się szukając wymówek dla swego niecnego uczynku i choć przy ogromie przewinień innych czarodziejów jawił się on jako ziarnko piasku w skarpecie – dla niej miał wagę rozboju z premedytacją. Nie oceniała się teraz przez pryzmat innych. Była tylko ona i jej próba naruszenia prywatności obrazu, o której dbałość musiał się Apollinare troszczyć. To jakby pogwałciła jego strefę komfortu, a myśl ta ciążyła jej na żołądku niczym nieświeży posiłek. Wzruszyła ramionami oblekając się cała w skruchę i raz jeszcze przybierając przepraszający, lekki uśmiech. Dołeczki w jej policzkach uwydatniły się mocniej jakby pod ciężarem świadomości winy. Nie rozwinęła jednak tematu zachowując godność z jaką tu przyszła.
Gdyby zadał jej to pytanie z pewnością rozczarowałaby go jej odpowiedź. W tym nie było intrygi, szaleństwa czy interesującej anomalii. Czy zboczyłaby ze ścieżki? Dając jej wybór skazałby się na samotny powrót, zapewne już na zawsze rozstając się z jej głosem, zapachem i wspomnieniem. Nie potrafiła tego wytłumaczyć jednak głęboko w sobie czuła nawoływanie z lasu. Głos rozbrzmiewający w uszach tysiącem uderzeń skrzydeł i rozdźwięczonymi kielichami kwiatów. Chciała to poznać, poczuć i zrozumieć. Chciała wgryźć się mocno i pewnie w serce obrazu by być jedyną osobą poza autorem, która do ostatniej kropki zrozumiała jego przekaz. Chociaż prywatnie nie zajmowała się sztuką w ujęciu praktycznym, jej teoria i rozbieranie na części pierwsze były jak słodycz jabłka po całodziennej głodówce. Niezależnie od oddania pracy i zwierzętom, niezależnie od zajęć i zadań zaszczepiona w Salome miłość kwitła, nie pozwalając jej przejść obojętnie obok czegoś wielkiego. Puszczając jego rękaw znalazła się niebezpiecznie blisko krawędzi. Wystarczyło skręcić i zboczyć ze ścieżki. Zachwycić się zbyt mocno i już nigdy nie obudzić. Chyba tak właśnie życzyłaby sobie umrzeć.
- Z pewnością ciężko byłoby tu kogokolwiek znaleźć. To najpiękniejsze miejsce na kryjówkę jakie mogłabym sobie wymarzyć i teraz należy także do mnie. Dziękuję Ci, Apollinare, to wspaniały prezent. – Ruszyła przed siebie nie chcąc go dłużej wstrzymywać. Grzecznie trzymała się szlaku pomna jego ostrzeżenia. W tej chwili nie zniosłaby myśli że jest dla niego kłopotem, toteż opierała się pokusie, chociaż jej oczy z tęsknotą spoglądały na dziewicze, nietknięte ludzką stopą połacie traw. Dłoń zacisnęła w pięść a tą ułożyła przy biodrze, nakładając na siebie potrzebę mocnej samokontroli. Jak wtedy przy obrazie – korciło ją by wyciągnąć rękę i bezczelnie wsadzić palec tam, gdzie nie powinien się on znaleźć. Tylko ona wiedziała ile kosztuje ją taki wysiłek. Raz przyśpieszyła kroku zawierzając ułudnemu kłamstwu o tym, że coś poruszyło się w gęstwinie drzew. Doskonale zdawała sobie sprawę że są tu sami, jednak płynna wyobraźnia nieustannie płatała jej figle zmuszając do rozważań na temat „a co gdyby”.
Tym sposobem znaleźli się tuż pod murami, z bliska obserwując potęgę zamku i kunszt jego wykonania. Wygładzone lico ścian pomimo relatywnej świeżości pokryło się mchem i listowiem. Spękania u podstaw nadawały mu więcej realności niż kolor, który ani tonem nie odbiegał od naturalnego kamienia. Ostatni raz Salome spojrzała na swego towarzysza nim odetchnęła i z zawziętą miną przekroczyła kolejną barierę obrazu. Tu kończył się las i miękkość trawy, a rodziło się szare serce zamku wypełnione odgłosem ich kroków. Nieszczęśliwie potknęła się na nagle wyrosłym stopniu i zachwiała, niepewnie odzyskując stabilność dopiero po dłuższym czasie. Źle stanęła przez co przeszył ją krótki acz intensywny ból promieniujący aż do kolana. Nie dała sobie pomóc w jakikolwiek sposób. Szybko powiększyła odległość pomiędzy sobą i Apo, udając jakby nic się nie stało. – Czas płynie tu tak samo?
- Monsieur chyba stara się mnie wpędzić w poczucie winy. – Zrobiła poważną minę udając, że strofuje go całkiem na poważnie. – Toż to się nie godzi.- dodała podnosząc się z kucek i wygładzając zamaszystym ruchem szatę w okolicy brzucha. Nie obraziła się. Doskonale zdawała sobie sprawę z własnego nietaktu, wszak po wszystkim była całkowicie przytomna i nie mogła tego zrzucić na karb nietrzeźwości, czy chwilowej utraty zmysłów. Jedynie pogrążyłaby się szukając wymówek dla swego niecnego uczynku i choć przy ogromie przewinień innych czarodziejów jawił się on jako ziarnko piasku w skarpecie – dla niej miał wagę rozboju z premedytacją. Nie oceniała się teraz przez pryzmat innych. Była tylko ona i jej próba naruszenia prywatności obrazu, o której dbałość musiał się Apollinare troszczyć. To jakby pogwałciła jego strefę komfortu, a myśl ta ciążyła jej na żołądku niczym nieświeży posiłek. Wzruszyła ramionami oblekając się cała w skruchę i raz jeszcze przybierając przepraszający, lekki uśmiech. Dołeczki w jej policzkach uwydatniły się mocniej jakby pod ciężarem świadomości winy. Nie rozwinęła jednak tematu zachowując godność z jaką tu przyszła.
Gdyby zadał jej to pytanie z pewnością rozczarowałaby go jej odpowiedź. W tym nie było intrygi, szaleństwa czy interesującej anomalii. Czy zboczyłaby ze ścieżki? Dając jej wybór skazałby się na samotny powrót, zapewne już na zawsze rozstając się z jej głosem, zapachem i wspomnieniem. Nie potrafiła tego wytłumaczyć jednak głęboko w sobie czuła nawoływanie z lasu. Głos rozbrzmiewający w uszach tysiącem uderzeń skrzydeł i rozdźwięczonymi kielichami kwiatów. Chciała to poznać, poczuć i zrozumieć. Chciała wgryźć się mocno i pewnie w serce obrazu by być jedyną osobą poza autorem, która do ostatniej kropki zrozumiała jego przekaz. Chociaż prywatnie nie zajmowała się sztuką w ujęciu praktycznym, jej teoria i rozbieranie na części pierwsze były jak słodycz jabłka po całodziennej głodówce. Niezależnie od oddania pracy i zwierzętom, niezależnie od zajęć i zadań zaszczepiona w Salome miłość kwitła, nie pozwalając jej przejść obojętnie obok czegoś wielkiego. Puszczając jego rękaw znalazła się niebezpiecznie blisko krawędzi. Wystarczyło skręcić i zboczyć ze ścieżki. Zachwycić się zbyt mocno i już nigdy nie obudzić. Chyba tak właśnie życzyłaby sobie umrzeć.
- Z pewnością ciężko byłoby tu kogokolwiek znaleźć. To najpiękniejsze miejsce na kryjówkę jakie mogłabym sobie wymarzyć i teraz należy także do mnie. Dziękuję Ci, Apollinare, to wspaniały prezent. – Ruszyła przed siebie nie chcąc go dłużej wstrzymywać. Grzecznie trzymała się szlaku pomna jego ostrzeżenia. W tej chwili nie zniosłaby myśli że jest dla niego kłopotem, toteż opierała się pokusie, chociaż jej oczy z tęsknotą spoglądały na dziewicze, nietknięte ludzką stopą połacie traw. Dłoń zacisnęła w pięść a tą ułożyła przy biodrze, nakładając na siebie potrzebę mocnej samokontroli. Jak wtedy przy obrazie – korciło ją by wyciągnąć rękę i bezczelnie wsadzić palec tam, gdzie nie powinien się on znaleźć. Tylko ona wiedziała ile kosztuje ją taki wysiłek. Raz przyśpieszyła kroku zawierzając ułudnemu kłamstwu o tym, że coś poruszyło się w gęstwinie drzew. Doskonale zdawała sobie sprawę że są tu sami, jednak płynna wyobraźnia nieustannie płatała jej figle zmuszając do rozważań na temat „a co gdyby”.
Tym sposobem znaleźli się tuż pod murami, z bliska obserwując potęgę zamku i kunszt jego wykonania. Wygładzone lico ścian pomimo relatywnej świeżości pokryło się mchem i listowiem. Spękania u podstaw nadawały mu więcej realności niż kolor, który ani tonem nie odbiegał od naturalnego kamienia. Ostatni raz Salome spojrzała na swego towarzysza nim odetchnęła i z zawziętą miną przekroczyła kolejną barierę obrazu. Tu kończył się las i miękkość trawy, a rodziło się szare serce zamku wypełnione odgłosem ich kroków. Nieszczęśliwie potknęła się na nagle wyrosłym stopniu i zachwiała, niepewnie odzyskując stabilność dopiero po dłuższym czasie. Źle stanęła przez co przeszył ją krótki acz intensywny ból promieniujący aż do kolana. Nie dała sobie pomóc w jakikolwiek sposób. Szybko powiększyła odległość pomiędzy sobą i Apo, udając jakby nic się nie stało. – Czas płynie tu tak samo?
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłem niedoskonały. Mocno nieidealny, choć przez krótki okres czasu zdawało mi się to nie mieć żadnego znaczenia. Dziś nadal nie wiedziałem, czy to rysy na mojej jednostce doprowadziły mnie do tego momentu życia, czy też wszystko z góry uknute było przez siły wyższe, którym nie równy był człowiek. Salome stała obok i byłem pewien, że gdybym postarał się wcześniej bardziej odnalazł bym w jej osobie ciekawego towarzysza – przygód, choć kto wie, może i życia. Teraz jednak było już na to za późno. Zainteresowanie płcią przeciwną spełzło powoli do minimum, czasem wyrywając się na wolność po to tylko, by zaspokoić nienakarmione żądzę. Jednak, odkryłem gdzieś w środku, że mimo nikłego poznania, nie chcę wykorzystywać jej w ten sposób. Nawet nie dlatego, że nie zalezało mi na tym. Bardziej dla tego, że jako jedna z niewielu przedstawicielek tej płci wzbudziła we mnie swojego rodzaju sympatię. I po raz pierwszy od długiego okresu nie zastanawiałem się, jak jej cialo wyglądałaby wyginając się w konwulsyjnych spazmach bólu. Posiadała coś w niebieskich źrenicach co czyściło moje brudne myśli. A może bardziej – zapobiegało im.
Zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem gdy wypowiedziała kolejne słowa. Powaga nie rozwiała się od razu z mojego oblicza. Dokładnie zlustrowałem ją z góry do dołu unosząc lekko brew ku górze. Ewenement, swojego rodzaju odżywcza nowość. Chyba właśnie tym była. Nachyliłem się nad nią, zmniejszając dystans między nami, zawisając tylko kilka centymetrów nad jej twarzą. Uniosłem dłoń poprawiając złote oprawki okularów, a następnie przywołałem rozbawiony wyraz na twarz.
-Poskarż się na mnie u dyrektora. – mruknąłem spokojnie, zaraz prostując się do wyjściowej pozycji. Wzrok ogniskując na hogwarckim zamku. Był bezsprzecznie piękny, zdecydowanie potężny. Wysoki, szary kamień składający się na jego mury, mimo iż dodawał posępności, jednocześnie wzbogacał go o jakiegoś swojego rodzaju nieopisaną siłę, którą trudno było dostrzec, a nawet opisać.
Pokusa. Coś, co zdecydowanie nie raz dosłownie i metaforycznie spychało nas ze ścieżki. Niewidzialna, gnieżdżąca się w środku siła. Trudna do jednoznacznego zdefiniowania. Tęsknota serca? Nie byłem pewien, czy na pewno. Ale na pewno coś z niej miała. Bardziej przypominała cichy podszept, niż doraźny krzyk. Zakradła się niezauważona i mozolnie wzrastała do momentu w którym nie było już innej drogi jak tej, nakazującej się jej poddać. Sam odczuwałem ją tutaj mocno, ale jednocześnie jej obecność pozwalała mi trenować mój umysł podatny na poddanie się zachciankom serca. Błonia zdawały się świecić soczystą zielenią i zapraszać, by zasiąść i wygrzać się w nieśmiałym słońcu. Nie zszedłem jednak ze ścieżki nigdy – przynajmniej do tej pory – mając przed sobą większy i ważniejszy cel.
Skinąłem głową na jej kolejne słowa w ciszy obserwowałem zawahanie ciała, gdy potknęła się na stopniu i zachwiała, wykonując jedynie pół gestu by w naturalnym odruchu podtrzymać ją i pomóc. Nie pozwoliła mi jednak na to, więc odpuściłem, dalej spokojnie podążając za nią.
-Czas w samej swojej istocie jest zjawiskiem dziwnym. Sama pewnie zauważyłaś, ze bywają chwilę gdy mija niepostrzeżenie, lub dłuży się będąc utrapieniem, a mimo to mija wedle wcześniej ustalonego schematu. – zacząłem, ale zanim zagalopowałem się dalej zaśmiałem się lekko kręcąc głową i przywołując się do porządku. – Wybacz. – poprosiłem uśmiechając się przepraszająco. Zdarzało mi się ginąć we własnych rozmyślaniach, które często przenosiłem do rozmowy. Dobrze, jeśli w porę poznawałem, że na światło dzienne wydobył się filozof – chowałem go wtedy spokojnie do kieszeni nie pozwalając rozwinąć się wszystkim spostrzeżeniom. – Pozostając na szlaku płynie tak samo jak ten poza ramami tego działa. Trudno mi jednak powiedzieć jak odczuwa się jego upływ gdy zejdzie się ze ścieżki. – odparłem więc szczerze na jej pytanie, mówiąc to, co wiedziałem. Nic więcej. Zbliżaliśmy się już do końca drogi, czy raczej pewnego rodzaju wycieczki po dziele. Choć było to nieoczekiwane spotkanie, zdecydowanie poprawiło mi dziś nastrój.
Zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem gdy wypowiedziała kolejne słowa. Powaga nie rozwiała się od razu z mojego oblicza. Dokładnie zlustrowałem ją z góry do dołu unosząc lekko brew ku górze. Ewenement, swojego rodzaju odżywcza nowość. Chyba właśnie tym była. Nachyliłem się nad nią, zmniejszając dystans między nami, zawisając tylko kilka centymetrów nad jej twarzą. Uniosłem dłoń poprawiając złote oprawki okularów, a następnie przywołałem rozbawiony wyraz na twarz.
-Poskarż się na mnie u dyrektora. – mruknąłem spokojnie, zaraz prostując się do wyjściowej pozycji. Wzrok ogniskując na hogwarckim zamku. Był bezsprzecznie piękny, zdecydowanie potężny. Wysoki, szary kamień składający się na jego mury, mimo iż dodawał posępności, jednocześnie wzbogacał go o jakiegoś swojego rodzaju nieopisaną siłę, którą trudno było dostrzec, a nawet opisać.
Pokusa. Coś, co zdecydowanie nie raz dosłownie i metaforycznie spychało nas ze ścieżki. Niewidzialna, gnieżdżąca się w środku siła. Trudna do jednoznacznego zdefiniowania. Tęsknota serca? Nie byłem pewien, czy na pewno. Ale na pewno coś z niej miała. Bardziej przypominała cichy podszept, niż doraźny krzyk. Zakradła się niezauważona i mozolnie wzrastała do momentu w którym nie było już innej drogi jak tej, nakazującej się jej poddać. Sam odczuwałem ją tutaj mocno, ale jednocześnie jej obecność pozwalała mi trenować mój umysł podatny na poddanie się zachciankom serca. Błonia zdawały się świecić soczystą zielenią i zapraszać, by zasiąść i wygrzać się w nieśmiałym słońcu. Nie zszedłem jednak ze ścieżki nigdy – przynajmniej do tej pory – mając przed sobą większy i ważniejszy cel.
Skinąłem głową na jej kolejne słowa w ciszy obserwowałem zawahanie ciała, gdy potknęła się na stopniu i zachwiała, wykonując jedynie pół gestu by w naturalnym odruchu podtrzymać ją i pomóc. Nie pozwoliła mi jednak na to, więc odpuściłem, dalej spokojnie podążając za nią.
-Czas w samej swojej istocie jest zjawiskiem dziwnym. Sama pewnie zauważyłaś, ze bywają chwilę gdy mija niepostrzeżenie, lub dłuży się będąc utrapieniem, a mimo to mija wedle wcześniej ustalonego schematu. – zacząłem, ale zanim zagalopowałem się dalej zaśmiałem się lekko kręcąc głową i przywołując się do porządku. – Wybacz. – poprosiłem uśmiechając się przepraszająco. Zdarzało mi się ginąć we własnych rozmyślaniach, które często przenosiłem do rozmowy. Dobrze, jeśli w porę poznawałem, że na światło dzienne wydobył się filozof – chowałem go wtedy spokojnie do kieszeni nie pozwalając rozwinąć się wszystkim spostrzeżeniom. – Pozostając na szlaku płynie tak samo jak ten poza ramami tego działa. Trudno mi jednak powiedzieć jak odczuwa się jego upływ gdy zejdzie się ze ścieżki. – odparłem więc szczerze na jej pytanie, mówiąc to, co wiedziałem. Nic więcej. Zbliżaliśmy się już do końca drogi, czy raczej pewnego rodzaju wycieczki po dziele. Choć było to nieoczekiwane spotkanie, zdecydowanie poprawiło mi dziś nastrój.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeraził ją. Zamarła na chwilę, niezdolna ani do wycofania się, ani do odwrócenia wzroku. Otworzyła szeroko oczy, zaciskając zęby za ustami i dłonie na własnym ubraniu. Zazwyczaj była pogodna, uśmiechnięta i skłonna do psot wszelakich, folgując wszystkim swym pragnieniom i dopiero po czasie reflektując się pod ciężarem myśli o niestosowności własnego zachowania. Zazwyczaj udawało jej się mieć zachowawczy dystans do ludzi, jednocześnie wchodząc z nimi we wszelkie dysputy odbijając piłeczkę szkoląc się w sztuce słowa. Nie negowała żadnego doświadczenia, widząc jak wiele zyskiwała na rozmowie i obserwacji. Zazwyczaj ciężko ją było wyprowadzić z równowagi, gdyż wszelkie obruszenie było jedynie grą mającą na celu wpływać na innych. Korzyści własne były dla niej tak istotne jak magia dla magicznego świata. Nie była osobą, która czekała z wyciągniętą ręką by dostać to co ktoś inny może jej podarować. Nie miała prywatnych guwernantek, opiekunów i przyzwoitek. Była relatywnie zamożna we Francji, jednak nie szlachecko bogata. Zazwyczaj była inna, zmieniając się w słup soli jedynie w szczególnych sytuacjach. Apollinare jeszcze nigdy tak bardzo nie przypominał Jeana. Nie mogła powiedzieć, pomimo wielu lat wspólnej nauki, że znała go długo i dobrze. Rzadko kiedy pozwalali sobie na rozmowy za lat szczenięcych, te zaś jeszcze rzadziej wychodziły poza bezpieczną sferę sztuki. Dzisiejsze spotkanie było pierwszym pod wieloma względami – również poczuciem obawy przed, zdawałoby się, niegroźnym reliktem przeszłości.
- Ja… – Głos nieznacznie jej zmiękł. Spuściła wzrok, gubiąc spojrzenie w jego butach. – Masz rację, to wydaje się być najrozsądniejsze. Tak zrobię. – Zupełnie jakby nie dotarł do niej sens jego słów. Przed oczami nie miała sylwetki Sauveterre’a, tylko Jeana. On zawsze tak zaczynał. Zbliżał się po cichu, stając tuż naprzeciw i uśmiechając się szyderczo.Jesteś głupią, małą gęsią, Salome. Przystawiał twarz do jej twarzy i zachowując jedynie kilka centymetrów przerwy owiewał jej twarz oddechem przepełnionym jadem szyderstwa. Mówił płynnie, wyważonym tonem, zachowując wszelkie konwenanse w momentach, gdy chciał ją jeszcze bardziej rozstroić. Jego głos wwiercał jej się w uszy niczym eliksir parzący. Nikt Cię nie lubi, Salome. Nie uderzył jej ani razu. Przemoc nie rajcowała go odkąd poznał potęgę słowa i władczego spojrzenia. To on był królem ich małego królestwa – nie musiał sobie brudzić swoich białych, szlacheckich dłoni. Miał w tym wprawę wieloletniego starca, który od urodzenia nie uczył się niczego poza mentalnym terrorem. Niczym mantry objawiał prawdy, które miały wsiąknąć we, wtedy jeszcze, dziewczynę niczym atrament w świeży pergamin. Kto chciałby zwracać uwagę na taki błąd tworzenia?
Wiedziała że Jean już nie żyje, jednak demony przeszłości wgryzły się w jej umysł niczym kleszcze. Zazwyczaj nie traciła humoru, potrafiąc odeprzeć każdy atak z lekkością i gracją. Dopóki ktoś nie nawiązywał z nią kontaktu dalece bardziej bezpośredniego mogła być każdym – gdy przekraczał granice jej strefy komfortu zostawała jedynie zastraszoną, stłamszoną dziewczynką nauczoną przepraszać za to, że śmie oddychać tym samym powietrzem.
Przełknęła narastającą jej w gardle gulę i podjęła najcięższą decyzję tego dnia. Musiała wyglądać nieciekawie, z opuszczoną głową, zaciśniętymi pięściami i oczami, w których powoli zbierał się ocean uczuć. Wyminęła towarzysza, przez długi czas nie zaszczycając go spojrzeniem i uspokajając samą siebie że ma to już za sobą. Ten etap powinna zamknąć na klucz, który wyrzuci gdzieś w bezpieczne, niedostępne miejsce. Nie potrafiła zapanować nad własnymi reakcjami stając się więźniem obezwładniającego strachu, który mijał dopiero gdy dochodził do niej głos dalszej wypowiedzi. To nie był Jean, on nie znał tak pięknych miejsc i nie robił tak pięknych prezentów. Żwawym krokiem maszerowała w milczeniu walcząc ze skojarzeniami i uspokajając bieg serca. Dlatego właśnie potknęła się na progu i dlatego też odskoczyła niczym oparzona zaklęciem. Chociaż zazwyczaj nie dawała tego po sobie poznać – żył w niej strach, którego do tej pory nie umiała zwalczyć. Nie chciała dotykać Apo, już nie. Nie była to stosowna chwila, dzień, moment życia. On i tak myślał o czymś innym. Jego uprzejmość nie znała granic, co w subiektywnej ocenie Salome dodawało mu ogrom punktów. Tylko ona tu była głupią, słabą osobą, na której zachowanie trzeba było baczyć. Chociaż już dorosła, wciąż jawiła się samej sobie jak dziewczynka – ledwie sposobna do myślenia o kolejnym dniu, a co dopiero o reszcie życia.
- Znasz się nie tylko na sztuce, ale i rozważaniach filozoficznych. To godne podziwu. – odparła grzecznie, wżynając wzrok w chłodny kamień murów. Jeżeli nic nie mogło ich tutaj zniszczyć, a upływ czasu nie był dla nich wyzwaniem, postanowiła być pierwszym czynnikiem erozyjnym. Chciała skruszyć ścianę jedynie siłą własnej, nagłej zachcianki. Nie potrafiła spojrzeć za siebie, bo bała się ujrzeć rozczarowanie tam, gdzie wcześniej widziała spokój, zadowolenie i sympatię. – Zatem nikt nie zbadał fenomenu czasu poza szlakiem? Nikt nigdy się tu nie zagubił? Skąd więc wiadomo że to niebezpieczne? Nie jest to podniecające? Ta niepewność, od rozwiania której dzieli Cię tylko kilka prostych kroków. Możesz wypchnąć człowieka, ogłuszyć i już nigdy więcej nie zobaczyć. – Ogień zapalił się w jej spojrzeniu sącząc żar w ostatnie słowa. Nie zabrzmiało to przyjemnie czy niewinnie, chociaż starała się mieć nad sobą kontrolę. Wymsknęło jej się. Przyłożyła dłoń do ust i kątem oka spojrzała na zarys jego sylwetki, wciąż omijając twarz i oczy. Na ustach zagościł jej uśmiech, był on jednak bez wyrazu i głębi szczęścia, jaka jeszcze niedawno wylewała jej się niepowstrzymaną falą na całe lico. Potarła spodem dłoni mur zamku, nie potrafiąc robić dalszych kroków do przodu. Urażona noga nie dawała jej spokoju, chociaż była bardziej dręczącą muchą niż zębami zaciskającymi się na kostce. Przewagę nad jej statycznością miała myśl, że to już koniec. Nie chciała opuścić tej bajki, za bardzo dała się porwać jej klimatowi. Wyjście z obrazu oznaczałoby powrót do szarej rzeczywistości, w tym poznawania domu, Anglii, wszystkich tych ciekawych i nudnych ludzi oraz obowiązków, jakie ciążyły na niej z tytułu jej pracy. Nie mogła trwonić czasu, dlatego właśnie chciała mieć jego nadmiar w ilości hurtowej. Gdyby mogła kupować czas obrazu za pieniądze, przetraciłaby tu wszelkie oszczędności po ojcu i wdowi zachowek po ostatnim mężu Glorii. Nie byłaby nieszczęśliwa, co to to nie.
- Autor jeszcze żyje? Nawiązanie z nim kontaktu zdaje się być marzeniem… Przeczytałam broszurę! Aczkolwiek nie mogłam się skupić na żadnej, wtedy jeszcze nieciekawej, informacji.
Postąpiła kroku, zaraz jednak powróciła do wcześniej zajętej pozycji. Ciekawość odżyła.
- Ja… – Głos nieznacznie jej zmiękł. Spuściła wzrok, gubiąc spojrzenie w jego butach. – Masz rację, to wydaje się być najrozsądniejsze. Tak zrobię. – Zupełnie jakby nie dotarł do niej sens jego słów. Przed oczami nie miała sylwetki Sauveterre’a, tylko Jeana. On zawsze tak zaczynał. Zbliżał się po cichu, stając tuż naprzeciw i uśmiechając się szyderczo.Jesteś głupią, małą gęsią, Salome. Przystawiał twarz do jej twarzy i zachowując jedynie kilka centymetrów przerwy owiewał jej twarz oddechem przepełnionym jadem szyderstwa. Mówił płynnie, wyważonym tonem, zachowując wszelkie konwenanse w momentach, gdy chciał ją jeszcze bardziej rozstroić. Jego głos wwiercał jej się w uszy niczym eliksir parzący. Nikt Cię nie lubi, Salome. Nie uderzył jej ani razu. Przemoc nie rajcowała go odkąd poznał potęgę słowa i władczego spojrzenia. To on był królem ich małego królestwa – nie musiał sobie brudzić swoich białych, szlacheckich dłoni. Miał w tym wprawę wieloletniego starca, który od urodzenia nie uczył się niczego poza mentalnym terrorem. Niczym mantry objawiał prawdy, które miały wsiąknąć we, wtedy jeszcze, dziewczynę niczym atrament w świeży pergamin. Kto chciałby zwracać uwagę na taki błąd tworzenia?
Wiedziała że Jean już nie żyje, jednak demony przeszłości wgryzły się w jej umysł niczym kleszcze. Zazwyczaj nie traciła humoru, potrafiąc odeprzeć każdy atak z lekkością i gracją. Dopóki ktoś nie nawiązywał z nią kontaktu dalece bardziej bezpośredniego mogła być każdym – gdy przekraczał granice jej strefy komfortu zostawała jedynie zastraszoną, stłamszoną dziewczynką nauczoną przepraszać za to, że śmie oddychać tym samym powietrzem.
Przełknęła narastającą jej w gardle gulę i podjęła najcięższą decyzję tego dnia. Musiała wyglądać nieciekawie, z opuszczoną głową, zaciśniętymi pięściami i oczami, w których powoli zbierał się ocean uczuć. Wyminęła towarzysza, przez długi czas nie zaszczycając go spojrzeniem i uspokajając samą siebie że ma to już za sobą. Ten etap powinna zamknąć na klucz, który wyrzuci gdzieś w bezpieczne, niedostępne miejsce. Nie potrafiła zapanować nad własnymi reakcjami stając się więźniem obezwładniającego strachu, który mijał dopiero gdy dochodził do niej głos dalszej wypowiedzi. To nie był Jean, on nie znał tak pięknych miejsc i nie robił tak pięknych prezentów. Żwawym krokiem maszerowała w milczeniu walcząc ze skojarzeniami i uspokajając bieg serca. Dlatego właśnie potknęła się na progu i dlatego też odskoczyła niczym oparzona zaklęciem. Chociaż zazwyczaj nie dawała tego po sobie poznać – żył w niej strach, którego do tej pory nie umiała zwalczyć. Nie chciała dotykać Apo, już nie. Nie była to stosowna chwila, dzień, moment życia. On i tak myślał o czymś innym. Jego uprzejmość nie znała granic, co w subiektywnej ocenie Salome dodawało mu ogrom punktów. Tylko ona tu była głupią, słabą osobą, na której zachowanie trzeba było baczyć. Chociaż już dorosła, wciąż jawiła się samej sobie jak dziewczynka – ledwie sposobna do myślenia o kolejnym dniu, a co dopiero o reszcie życia.
- Znasz się nie tylko na sztuce, ale i rozważaniach filozoficznych. To godne podziwu. – odparła grzecznie, wżynając wzrok w chłodny kamień murów. Jeżeli nic nie mogło ich tutaj zniszczyć, a upływ czasu nie był dla nich wyzwaniem, postanowiła być pierwszym czynnikiem erozyjnym. Chciała skruszyć ścianę jedynie siłą własnej, nagłej zachcianki. Nie potrafiła spojrzeć za siebie, bo bała się ujrzeć rozczarowanie tam, gdzie wcześniej widziała spokój, zadowolenie i sympatię. – Zatem nikt nie zbadał fenomenu czasu poza szlakiem? Nikt nigdy się tu nie zagubił? Skąd więc wiadomo że to niebezpieczne? Nie jest to podniecające? Ta niepewność, od rozwiania której dzieli Cię tylko kilka prostych kroków. Możesz wypchnąć człowieka, ogłuszyć i już nigdy więcej nie zobaczyć. – Ogień zapalił się w jej spojrzeniu sącząc żar w ostatnie słowa. Nie zabrzmiało to przyjemnie czy niewinnie, chociaż starała się mieć nad sobą kontrolę. Wymsknęło jej się. Przyłożyła dłoń do ust i kątem oka spojrzała na zarys jego sylwetki, wciąż omijając twarz i oczy. Na ustach zagościł jej uśmiech, był on jednak bez wyrazu i głębi szczęścia, jaka jeszcze niedawno wylewała jej się niepowstrzymaną falą na całe lico. Potarła spodem dłoni mur zamku, nie potrafiąc robić dalszych kroków do przodu. Urażona noga nie dawała jej spokoju, chociaż była bardziej dręczącą muchą niż zębami zaciskającymi się na kostce. Przewagę nad jej statycznością miała myśl, że to już koniec. Nie chciała opuścić tej bajki, za bardzo dała się porwać jej klimatowi. Wyjście z obrazu oznaczałoby powrót do szarej rzeczywistości, w tym poznawania domu, Anglii, wszystkich tych ciekawych i nudnych ludzi oraz obowiązków, jakie ciążyły na niej z tytułu jej pracy. Nie mogła trwonić czasu, dlatego właśnie chciała mieć jego nadmiar w ilości hurtowej. Gdyby mogła kupować czas obrazu za pieniądze, przetraciłaby tu wszelkie oszczędności po ojcu i wdowi zachowek po ostatnim mężu Glorii. Nie byłaby nieszczęśliwa, co to to nie.
- Autor jeszcze żyje? Nawiązanie z nim kontaktu zdaje się być marzeniem… Przeczytałam broszurę! Aczkolwiek nie mogłam się skupić na żadnej, wtedy jeszcze nieciekawej, informacji.
Postąpiła kroku, zaraz jednak powróciła do wcześniej zajętej pozycji. Ciekawość odżyła.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaciekawiła mnie. Gdy tak na kilka ledwie zauważalnych sekund spięła się cała. Kompletnie utonęła w bezruchu, niczym jedna z ofiar zaklęcia zamieniającego w kamień, lub też wprawnym dłutem potraktowany kamień, który z namaszczeniem do perfekcji doprowadzał dłońmi trzymającymi narzędzie artysta. Czeladnik, spełniający dnie przed obliczem, które początkowo jawiło się tylko w jego głowie, czy też szkicach mających pomóc mu osiągnąć finalny efekt.
Aura wokół niej zmieniła się, a nawet całkowicie zamarła. I choć mój wyraz twarzy pozostawał niezmiennie uprzejmy, błękitne soczewki z wprawą godną dorodnego drapieżnika analizowały sytuację, wchłaniając ją. Od zawsze ciekawiła mnie ludzka ułomność, momenty w których całkowicie poddawaliśmy się panice, cierpieniu, lękom. Wtedy, gdy nic nie dało się ukryć. A może bardziej wtedy, gdy ujawniało się wszystko, co staraliśmy się skryć pod maską, którą nosiliśmy na co dzień.
Całość zdarzenia, zawieszenie się w czasie nie trwała więcej niż kilka sekund. I pewnie przeciętny obserwator, człowiek który nie spędził tyle czasu na badaniu ludzkiego ciała i mimiki niebyły w stanie dostrzec tej osobliwej zmiany. Ale mało było we mnie przeciętności, choć często kwestionowałem i swoją własną jednostkę; wiedziałem jednak, że poświęciłem lata na studiowanie ludzkiej jednostki. Uczyłem się zaś codziennie przez lata gdy byłaś obok, bowiem byłaś najtrudniejszą z zagadek, najznamienitszą wirtuozką gry własnego ciała. A jednak, udało mi się, przejrzałem cię na wylot – i nawet mimo upływu lat, potrafiłem na nadal. W dziwnym odruchu dumy, rozpalała mnie nadzieję, że drżysz na tę myśl; karmiłem umysł tą wizją, napawałem się z nią. Była gorzko smaczna, jak medal za zajęcie drugiego miejsca, gdy do pierwsze zabrakło ci tak niewiele, że różnica była ledwie zauważalna.
Jej odpowiedź rozbawiła mnie, niepewny wzrok lustrujący wzrok zdawał się niebywałym przeciwieństwem do tego, co prezentowała przed chwilą – do maski, którą zakładała na co dzień. Zyskała całą moją uwagę.
- Chodźmy więc. – proponuję spokojnie, czekając, aż tembr mojego głosu poniesie się po błoniach i dotrze do jej jaźni. Do miejsca w którym była teraz, bo wiedziałem, widziałem nawet, że ze mną, tutaj i teraz jest tylko w niewielkim procencie. Wyciągnąłem spokojnie dłoń, podsuwając ją w jej stronę, tak, by zakłócić jej wizję butów. Niebieskie spojrzenie uniosło się, lekko zamglone, nadal utkwione w nieznanym mi wspomnieniu, a może odczuciu? Mój umysł przenikał sytuację, próbował ją zrozumieć odnajdując po chwili moment zapalny, ruch, który wykonałem. Nie byłem pewien, ale nie sądziłem, by coś innego mogło wyprowadzić ją z równowagi. Byliśmy tu sami. I choć ktoś mógł uznać to za podłe w jakiś sposób napawałem się faktem, władzą którą posiadłem, wiedzą którą zdobyłem o niej – dość niepozornej jednostce.
Wyminęła mnie, nie przystając na propozycję kontaktu. Kompletnie nie urażony zachowaniem podążyłem za nią wzrokiem, a potem i ciałem.
- W pewnym momencie odkryłem, że sztuka ma wiele wspólnego z filozofią. – powiedziałem wpatrując się w jej plecy – zwłaszcza gdy odkrywasz, że opanowawszy warsztat wiele rzeczy robi mechanicznie. Nagle odnajduje się wiele czasu. A gdy ręce i oczy są zajęte, umysł ma wolną rękę, myśli biegną swoimi własnymi ścieżkami. – tłumaczę spokojnie, nieśpiesznie, w żaden sposób – ani gestem, ani postawą, ani nawet słowem – nie komentując jej postawy, ani nie ponaglając następnego ruchu. Kolejne pytania rozbrzmiały. Zastanowiłem się chwilę. – Na przestrzeni lat znaleźli się śmiałkowie, żaden jednak nie powrócił gotów o tym opowiedzieć. – poinformowałem ją wkładając jedną z dłonie do kieszeni. – Czy to ekscytująca wizja? Owszem – zarówno zbadania tego faktu samemu, jak i pozostawienia tu kogoś na pastwę zagadki czasu. – skomentowałem uśmiechając się lekko. - Może kiedyś się na nią skuszę. Na razie równie podniecające jest to, co zmierza w moim kierunku w realnym świecie. Autor? Nie, już od dawna eksploruje nowe światy.- pozostałem jeszcze kilka chwil w bezruchu rozglądając się po otaczających nas błoniach. – Wracajmy, Salome. – głos zdawał się sugerować propozycję, ale stalowa nuta zdecydowanie świadczyła o ukrytym nakazie. – Musimy odwiedzić jeszcze mój gabinet, wszak chciałaś złożyć skargę u dyrektora. – dodałem na sam koniec, ruszając ku wyjściu z obrazu, nie inicjując kolejnego kontaktu, nie podając ręki. Wyminąłem ją i dopiero przed obrazem obejrzałem się za siebie, chcąc sprawdzić czy wygrała z gorejącą w niej pokusą zboczenia ze ścieżki.
/ztx2 <3
Aura wokół niej zmieniła się, a nawet całkowicie zamarła. I choć mój wyraz twarzy pozostawał niezmiennie uprzejmy, błękitne soczewki z wprawą godną dorodnego drapieżnika analizowały sytuację, wchłaniając ją. Od zawsze ciekawiła mnie ludzka ułomność, momenty w których całkowicie poddawaliśmy się panice, cierpieniu, lękom. Wtedy, gdy nic nie dało się ukryć. A może bardziej wtedy, gdy ujawniało się wszystko, co staraliśmy się skryć pod maską, którą nosiliśmy na co dzień.
Całość zdarzenia, zawieszenie się w czasie nie trwała więcej niż kilka sekund. I pewnie przeciętny obserwator, człowiek który nie spędził tyle czasu na badaniu ludzkiego ciała i mimiki niebyły w stanie dostrzec tej osobliwej zmiany. Ale mało było we mnie przeciętności, choć często kwestionowałem i swoją własną jednostkę; wiedziałem jednak, że poświęciłem lata na studiowanie ludzkiej jednostki. Uczyłem się zaś codziennie przez lata gdy byłaś obok, bowiem byłaś najtrudniejszą z zagadek, najznamienitszą wirtuozką gry własnego ciała. A jednak, udało mi się, przejrzałem cię na wylot – i nawet mimo upływu lat, potrafiłem na nadal. W dziwnym odruchu dumy, rozpalała mnie nadzieję, że drżysz na tę myśl; karmiłem umysł tą wizją, napawałem się z nią. Była gorzko smaczna, jak medal za zajęcie drugiego miejsca, gdy do pierwsze zabrakło ci tak niewiele, że różnica była ledwie zauważalna.
Jej odpowiedź rozbawiła mnie, niepewny wzrok lustrujący wzrok zdawał się niebywałym przeciwieństwem do tego, co prezentowała przed chwilą – do maski, którą zakładała na co dzień. Zyskała całą moją uwagę.
- Chodźmy więc. – proponuję spokojnie, czekając, aż tembr mojego głosu poniesie się po błoniach i dotrze do jej jaźni. Do miejsca w którym była teraz, bo wiedziałem, widziałem nawet, że ze mną, tutaj i teraz jest tylko w niewielkim procencie. Wyciągnąłem spokojnie dłoń, podsuwając ją w jej stronę, tak, by zakłócić jej wizję butów. Niebieskie spojrzenie uniosło się, lekko zamglone, nadal utkwione w nieznanym mi wspomnieniu, a może odczuciu? Mój umysł przenikał sytuację, próbował ją zrozumieć odnajdując po chwili moment zapalny, ruch, który wykonałem. Nie byłem pewien, ale nie sądziłem, by coś innego mogło wyprowadzić ją z równowagi. Byliśmy tu sami. I choć ktoś mógł uznać to za podłe w jakiś sposób napawałem się faktem, władzą którą posiadłem, wiedzą którą zdobyłem o niej – dość niepozornej jednostce.
Wyminęła mnie, nie przystając na propozycję kontaktu. Kompletnie nie urażony zachowaniem podążyłem za nią wzrokiem, a potem i ciałem.
- W pewnym momencie odkryłem, że sztuka ma wiele wspólnego z filozofią. – powiedziałem wpatrując się w jej plecy – zwłaszcza gdy odkrywasz, że opanowawszy warsztat wiele rzeczy robi mechanicznie. Nagle odnajduje się wiele czasu. A gdy ręce i oczy są zajęte, umysł ma wolną rękę, myśli biegną swoimi własnymi ścieżkami. – tłumaczę spokojnie, nieśpiesznie, w żaden sposób – ani gestem, ani postawą, ani nawet słowem – nie komentując jej postawy, ani nie ponaglając następnego ruchu. Kolejne pytania rozbrzmiały. Zastanowiłem się chwilę. – Na przestrzeni lat znaleźli się śmiałkowie, żaden jednak nie powrócił gotów o tym opowiedzieć. – poinformowałem ją wkładając jedną z dłonie do kieszeni. – Czy to ekscytująca wizja? Owszem – zarówno zbadania tego faktu samemu, jak i pozostawienia tu kogoś na pastwę zagadki czasu. – skomentowałem uśmiechając się lekko. - Może kiedyś się na nią skuszę. Na razie równie podniecające jest to, co zmierza w moim kierunku w realnym świecie. Autor? Nie, już od dawna eksploruje nowe światy.- pozostałem jeszcze kilka chwil w bezruchu rozglądając się po otaczających nas błoniach. – Wracajmy, Salome. – głos zdawał się sugerować propozycję, ale stalowa nuta zdecydowanie świadczyła o ukrytym nakazie. – Musimy odwiedzić jeszcze mój gabinet, wszak chciałaś złożyć skargę u dyrektora. – dodałem na sam koniec, ruszając ku wyjściu z obrazu, nie inicjując kolejnego kontaktu, nie podając ręki. Wyminąłem ją i dopiero przed obrazem obejrzałem się za siebie, chcąc sprawdzić czy wygrała z gorejącą w niej pokusą zboczenia ze ścieżki.
/ztx2 <3
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala centralna
Szybka odpowiedź