Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Gideon Rich z zadowoleniem zerknął w kierunku swojego szwagra. Bądź co bądź był doskonale przekonany, że mężczyzna za którego została wydana jego siostra odznacza się nadzwyczajną szczodrością. Nigdy nie należał do skąpców, chętnie dzielił się pieniędzmi z rodziną a i wszelkich pracowników od zawsze wynagradzał odpowiednio do ich umiejętności oraz zaangażowania.
- No-o, do-obrze wie-edzieć, że nie sta-ałeś się skne-erą. - Mruknął do gospodarza z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Temat poglądów dotyczących kultury oraz manier w magicznym świecie zdawał się powoli odchodzić w zapomnienie, gdy mężczyźni przeszli do wspominek swoich, jak mogłoby się zdawać, młodzieńczych lat. Nie zauważyli nawet posłusznego potaknięcia Tosi, której w pewien sposób było szkoda rudej nauczycielki. Sama, doskonale wiedziała, jak upierdliwy potrafi być jej wuj oraz ojciec, zwłaszcza po kilku głębszych. Ach, jak dobrze, że było to skrzacie wino a nie ognista whisky! Po Ognistej byli jeszcze gorsi, niż teraz. Na szczęście obie kobiety mogły udać się w kierunku jej pokoju, by rozpocząć utęsknioną przez młodą czarownicę lekcję.
- Wuj i tatko bywają trochę gadatliwi po winie, ale są całkiem sympatyczni. - Dziewczyna potulnie dalej próbowała usprawiedliwić zachowanie swoich krewnych, mając nadzieję, że to nie zniechęci panny Grey do wspólnych lekcji, nawet jeśli uczyła ją jedynie na zastępstwie.
W pokoju Antoniny dziewczyna usiadła na jednym z krzeseł przy biurku na jedną, krótką chwilę by ostatecznie wstać i przynieść odpowiednie rysunki.
- Proszę, zobacz. - Młoda czarownica wręczyła nauczycielce kilkanaście kartek, na których znajdowały się rysunki dłoni w najróżniejszych ustawieniach. - Chciałam spróbować różnych kształtów i ustawień dłoni, mam jednak wrażenie, że chyba nie najlepiej mi z nimi idzie... - Och, Tosia była pewna, że nie poradziła sobie z zadanym zadaniem. Dłonie należały dla niej do jednej z najtrudniejszych rzeczy jeśli chodzi o rysunek. Nawet jeśli próbowała rysować je w stylu, ukochanym przez jej wuja, Antonina miała spory problem z ich namalowaniem uważając, że zawsze jest z nimi coś nie tak. - Nie wiem, czego mi brakuje przy tych rysunkach. Staram się jak mogę, lecz za każdym razem coś mi nie wychodzi. Chciałam zapytać o radę wuja, on jednak nie specjalizuje się w realiźmie. - A pannę Antoninę realizm interesował najbardziej. Marzyło jej się, aby swymi obrazami oddawać rzeczywistość w stu procentach. Idealnie oddawać kształty, kolory oraz emocje, jakie pojawiały się gdy patrzyła na świat.
Nieśmiało, dziewczyna wręczyła pannie Grey kolejny rysunek, przedstawiający kompozycję świecznika, misy z owocami oraz dwóch kielichów, nad którą spędziła większość ostatniego tygodnia. Ten rysunek z pewnością był lepszy, niż poprzednie.
- No-o, do-obrze wie-edzieć, że nie sta-ałeś się skne-erą. - Mruknął do gospodarza z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Temat poglądów dotyczących kultury oraz manier w magicznym świecie zdawał się powoli odchodzić w zapomnienie, gdy mężczyźni przeszli do wspominek swoich, jak mogłoby się zdawać, młodzieńczych lat. Nie zauważyli nawet posłusznego potaknięcia Tosi, której w pewien sposób było szkoda rudej nauczycielki. Sama, doskonale wiedziała, jak upierdliwy potrafi być jej wuj oraz ojciec, zwłaszcza po kilku głębszych. Ach, jak dobrze, że było to skrzacie wino a nie ognista whisky! Po Ognistej byli jeszcze gorsi, niż teraz. Na szczęście obie kobiety mogły udać się w kierunku jej pokoju, by rozpocząć utęsknioną przez młodą czarownicę lekcję.
- Wuj i tatko bywają trochę gadatliwi po winie, ale są całkiem sympatyczni. - Dziewczyna potulnie dalej próbowała usprawiedliwić zachowanie swoich krewnych, mając nadzieję, że to nie zniechęci panny Grey do wspólnych lekcji, nawet jeśli uczyła ją jedynie na zastępstwie.
W pokoju Antoniny dziewczyna usiadła na jednym z krzeseł przy biurku na jedną, krótką chwilę by ostatecznie wstać i przynieść odpowiednie rysunki.
- Proszę, zobacz. - Młoda czarownica wręczyła nauczycielce kilkanaście kartek, na których znajdowały się rysunki dłoni w najróżniejszych ustawieniach. - Chciałam spróbować różnych kształtów i ustawień dłoni, mam jednak wrażenie, że chyba nie najlepiej mi z nimi idzie... - Och, Tosia była pewna, że nie poradziła sobie z zadanym zadaniem. Dłonie należały dla niej do jednej z najtrudniejszych rzeczy jeśli chodzi o rysunek. Nawet jeśli próbowała rysować je w stylu, ukochanym przez jej wuja, Antonina miała spory problem z ich namalowaniem uważając, że zawsze jest z nimi coś nie tak. - Nie wiem, czego mi brakuje przy tych rysunkach. Staram się jak mogę, lecz za każdym razem coś mi nie wychodzi. Chciałam zapytać o radę wuja, on jednak nie specjalizuje się w realiźmie. - A pannę Antoninę realizm interesował najbardziej. Marzyło jej się, aby swymi obrazami oddawać rzeczywistość w stu procentach. Idealnie oddawać kształty, kolory oraz emocje, jakie pojawiały się gdy patrzyła na świat.
Nieśmiało, dziewczyna wręczyła pannie Grey kolejny rysunek, przedstawiający kompozycję świecznika, misy z owocami oraz dwóch kielichów, nad którą spędziła większość ostatniego tygodnia. Ten rysunek z pewnością był lepszy, niż poprzednie.
I show not your face but your heart's desire
Nie komentowała słów dziewczyny. Lepiej było zostawić ten temat w spokoju. Mężczyźni! Oby tylko więcej nie trafiła w tym domu na Richa. Gwen niełatwo było wyprowadzić z równowagi, ale Gideon coraz bardziej działał dziewczynie na nerwy. Na szczęście w nieszczęściu, nie była dla niego niemiła w galerii (a przynajmniej nie otwarcie), więc mężczyzna nie mógł krytykować jej zachowania w tamtym miejscu przy pracodawcy… Poza ucieczką, rzecz jasna.
Gwen kiwnęła głową, oglądając najnowsze prace uczennicy. Przygryzła wargi.
– A czyje dłonie rysowałaś? Swoje? Musisz po prostu ćwiczyć, to naprawdę nie jest łatwe. Skup się może na samych proporcjach. O, zobacz na tego kciuka chociażby. Nie wygląda naturalnie, prawda? – Pokazała dziewczynie jej błąd.
Prace nie były najgorsze, ale Anotnina musiała po prostu jeszcze poćwiczyć. Gwen tego typu podstawy opanowała już jakiś czas temu, jednak i jej zdarzały się w tym względzie błędy, jak każdemu z resztą. Tosi jednak brakowało wprawy, przez co to, czy szkic wyjdzie, czy nie, zależało chyba bardziej od szczęścia, niż jej umiejętności i braku pomyłek. Ale panna Grey wierzyła w umiejętności dziewczyny. W przeciwieństwie do swojego krewnego, naprawdę miała w sobie duszę artystki.
– A te rysunki… skup się raczej na ogóle, nie detalu. No bo zobacz, ta waza jest właściwie wykończona, ale przy jabłkach czy tej fakturze drewna… po prostu zabrakło ci umiejętności. Staraj się dopracowywać powoli całość, niech prace wyglądają po prostu równomiernie, przynajmniej na razie – zaproponowała.
Chwilę później przeszła z Antoniną do ćwiczeń. Postanowiła się skupić dziś właśnie na fakturach, tak aby kolejne martwe natury dziewczyny wychodziły lepiej. Wyjaśniała jej, jak realistycznie oddać drewno, czy odbicie światła na wypolerowanej powierzchni. Cierpliwie obserwowała, jak uczennica szkicuje na kartce, w międzyczasie samodzielnie coś rysując: nie potrafiła usiedzieć w miejscu, kompletnie nic nie robiąc.
W końcu zadała dziewczynie kolejne zadania i poleciła jej, by naprawdę nie zaprzestawała starań. W przeciwieństwie do Richa, miała szansę do czegoś dojść w artystycznym światku. A przynajmniej tak wydawało się Gwen.
| zt
Gwen kiwnęła głową, oglądając najnowsze prace uczennicy. Przygryzła wargi.
– A czyje dłonie rysowałaś? Swoje? Musisz po prostu ćwiczyć, to naprawdę nie jest łatwe. Skup się może na samych proporcjach. O, zobacz na tego kciuka chociażby. Nie wygląda naturalnie, prawda? – Pokazała dziewczynie jej błąd.
Prace nie były najgorsze, ale Anotnina musiała po prostu jeszcze poćwiczyć. Gwen tego typu podstawy opanowała już jakiś czas temu, jednak i jej zdarzały się w tym względzie błędy, jak każdemu z resztą. Tosi jednak brakowało wprawy, przez co to, czy szkic wyjdzie, czy nie, zależało chyba bardziej od szczęścia, niż jej umiejętności i braku pomyłek. Ale panna Grey wierzyła w umiejętności dziewczyny. W przeciwieństwie do swojego krewnego, naprawdę miała w sobie duszę artystki.
– A te rysunki… skup się raczej na ogóle, nie detalu. No bo zobacz, ta waza jest właściwie wykończona, ale przy jabłkach czy tej fakturze drewna… po prostu zabrakło ci umiejętności. Staraj się dopracowywać powoli całość, niech prace wyglądają po prostu równomiernie, przynajmniej na razie – zaproponowała.
Chwilę później przeszła z Antoniną do ćwiczeń. Postanowiła się skupić dziś właśnie na fakturach, tak aby kolejne martwe natury dziewczyny wychodziły lepiej. Wyjaśniała jej, jak realistycznie oddać drewno, czy odbicie światła na wypolerowanej powierzchni. Cierpliwie obserwowała, jak uczennica szkicuje na kartce, w międzyczasie samodzielnie coś rysując: nie potrafiła usiedzieć w miejscu, kompletnie nic nie robiąc.
W końcu zadała dziewczynie kolejne zadania i poleciła jej, by naprawdę nie zaprzestawała starań. W przeciwieństwie do Richa, miała szansę do czegoś dojść w artystycznym światku. A przynajmniej tak wydawało się Gwen.
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Czasami bycie częścią jakiejś grupy miało swoje niepotrzebne zupełnie minusy. Dzisiaj został oderwany od swojego masterplanowania jak wykręcić się od tej całej problematycznej sytuacji z Londynem - bo mieszkał zdecydowanie za blisko Londynu teraz, żeby się tym nie martwić. I spodziewał się, że Zakon Feniksa w końcu odezwie się do niego w tej sprawie. Był niemal nie wyciągnięcie ręki, nie musiał się teleportować, wystarczyła tylko mała pomoc ze strony świstoklika, którego aktywowała jego kochana Prue. Nawet ona nie pytała o powody, gdy w jego domu pojawił się świetlisty patronus, niskim, męskim głosem proszący o pomoc. Zaczęła się prawdziwa wojna. Nie na żarty. Niestety świstoklik nie mógł przenieść go bezpośrednio w miejsce, w którym miał się teraz znaleźć. Musiał przebiec kilka przecznic, a nie miał na sobie nawet ulubionych dresów i pewnie zniszczy sobie buty w tym biegu. Jedne z ładniejszych lakierków, jake miał! Naprawdę, Prue go zabije, kompletnie zbije go na kwaśne jabłko. I wszystko przez Kierana. On zdecydowanie za mocno poświęcał się dla tej przyjaźni... Nie, to tylko głupie gadanie. Leach nie był facetem, który byłby w stanie kompletnie olać sprawę wojny. Właściwie czasami aż świeżbiło go, żeby cokolwiek powiedzieć, zrobić, jakoś pomóc tym wszystkim biednym ludziom, którzy nic nikomu nie zawinili poza tym, że byli tacy jak on. A czasami nawet gorzej - w oczach tych fanatycznych przedstawicieli ideologii czystej krwi byli od niego nawet lepsi. Po pierwsze - nie rozgłaszali naokoło, że Ci niemagiczni ludzie również są tacy jak oni. Po drugie - nie mieli rodziców zupełnie niemagicznych, tak jak on. Niektórzy płacili za miłość do kobiety, która nie czarowała. Niektórzy za taki wybór swoich ojców, matek. Jaki to w ogóle ma sens? Ciągle się nad tym zastanawiał. Dlatego właśnie był w biegu i kierował się do Apteki. Nie wiedział po co im ona, ale musiała być ważna, by przywołać aż patronusa w jego progi. I ciekawe po co miał się przydać. To było ciekawe... Bardzo ciekawe.
| i rzut kością
Nobby Leach
Zawód : radca prawny
Wiek : 47
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
Krzyk dusznej dojrzałości
zwalił mnie na kolana
ja jestem białym śniegiem
który do morza spada
zwalił mnie na kolana
ja jestem białym śniegiem
który do morza spada
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Nobby Leach' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
10 czerwca?
Michael pojawił się na Pokątnej z kapturem naciągniętym głęboko na głowę. W ręce ściskał kompas, który w teorii powinien prowadzić właściciela w bezpieczne miejsce, ale w Londynie co rusz się zacinał. W końcu nigdzie nie było bezpiecznie, a przynajmniej nie dla niego.
Pomimo ewidentnego ryzyka dla mugolaka i eks-aurora bez zarejestrowanej różdżki, od kwietnia pojawiał się w mieście regularnie, zachowując środki ostrożności. Wciąż było tutaj wiele osób, potrzebujących pomocy i przedkładał ich bezpieczeństwo nad własne. Biuro Aurorów wciąż próbowało działać w mieście, dzięki wysiłkom Rinehearta i Longbottoma. A obietnica złożona Zakonowi Feniksa tylko utwierdzała go w słuszności tych "wycieczek." Jeśli obawiał się o kogokolwiek, to nie o siebie, a o osoby, na które czekał. Nie znał ich w końcu zbyt dobrze, ale - w razie niepowodzenia - wszyscy wiedzieli, że powinni uciekać i mieli jasność, gdzie jest alternatywny punkt zbiórki.
Rozglądał się ostrożnie, przemykając po ulicy w świetle półksiężyca - na przemian krył się w bocznych zaułkach i szedł szybko, ale nonszalancko, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Zwyczajowo, upewniał się czy ulica jest bezpieczna. Lada moment spotka się ze swoimi towarzyszami, ale - gdyby cokolwiek poszło nie tak - wszyscy mieli jasność, jak uciec z miasta w razie komplikacji. Pracował już w Londynie na własną rękę, z Percivalem, z Maeve (z którą musiał uciekać przed patrolem aż do innej dzielnicy miasta)... i wiedział, że potrzeba dyskretnego działania musiała być tymczasowo przedkładana nad zadaniowe podejście do misji. Dlatego miał świadomość, że dzisiejszej nocy albo pozostanie w Londynie, albo wróci do domu wcześniej niż zamierzał - że wiele (zbyt wiele, jak na jego gust) zależało od zwykłego szczęścia. Nie tracił nadziei, że kiedyś miasto wróci do normalności, a na razie nauczył się żyć z nową normalnością.
Już prawie był u celu swojej nocnej wycieczki, ale nie tracił czujności. Czuł się dobrze, był wypoczęty, a jeśli cokolwiek mu doskwierało, to przesadna skłonność do agresji - nieubłaganie zbliżała się w końcu pełnia księżyca. Ale co jak co, agresja może się mu akurat dziś przydać.
mam przy sobie: fałszoskop, magiczny kompas, miotłę, pelerynę niewidkę (nie ubraną) różdżkę, białe kryształy, eliksiry: niezłomności, płynne srebro, czuwający strażnik.
Michael pojawił się na Pokątnej z kapturem naciągniętym głęboko na głowę. W ręce ściskał kompas, który w teorii powinien prowadzić właściciela w bezpieczne miejsce, ale w Londynie co rusz się zacinał. W końcu nigdzie nie było bezpiecznie, a przynajmniej nie dla niego.
Pomimo ewidentnego ryzyka dla mugolaka i eks-aurora bez zarejestrowanej różdżki, od kwietnia pojawiał się w mieście regularnie, zachowując środki ostrożności. Wciąż było tutaj wiele osób, potrzebujących pomocy i przedkładał ich bezpieczeństwo nad własne. Biuro Aurorów wciąż próbowało działać w mieście, dzięki wysiłkom Rinehearta i Longbottoma. A obietnica złożona Zakonowi Feniksa tylko utwierdzała go w słuszności tych "wycieczek." Jeśli obawiał się o kogokolwiek, to nie o siebie, a o osoby, na które czekał. Nie znał ich w końcu zbyt dobrze, ale - w razie niepowodzenia - wszyscy wiedzieli, że powinni uciekać i mieli jasność, gdzie jest alternatywny punkt zbiórki.
Rozglądał się ostrożnie, przemykając po ulicy w świetle półksiężyca - na przemian krył się w bocznych zaułkach i szedł szybko, ale nonszalancko, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Zwyczajowo, upewniał się czy ulica jest bezpieczna. Lada moment spotka się ze swoimi towarzyszami, ale - gdyby cokolwiek poszło nie tak - wszyscy mieli jasność, jak uciec z miasta w razie komplikacji. Pracował już w Londynie na własną rękę, z Percivalem, z Maeve (z którą musiał uciekać przed patrolem aż do innej dzielnicy miasta)... i wiedział, że potrzeba dyskretnego działania musiała być tymczasowo przedkładana nad zadaniowe podejście do misji. Dlatego miał świadomość, że dzisiejszej nocy albo pozostanie w Londynie, albo wróci do domu wcześniej niż zamierzał - że wiele (zbyt wiele, jak na jego gust) zależało od zwykłego szczęścia. Nie tracił nadziei, że kiedyś miasto wróci do normalności, a na razie nauczył się żyć z nową normalnością.
Już prawie był u celu swojej nocnej wycieczki, ale nie tracił czujności. Czuł się dobrze, był wypoczęty, a jeśli cokolwiek mu doskwierało, to przesadna skłonność do agresji - nieubłaganie zbliżała się w końcu pełnia księżyca. Ale co jak co, agresja może się mu akurat dziś przydać.
mam przy sobie: fałszoskop, magiczny kompas, miotłę, pelerynę niewidkę (nie ubraną) różdżkę, białe kryształy, eliksiry: niezłomności, płynne srebro, czuwający strażnik.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Wychylił się ostrożnie zza zakrętu i dostrzegł światło. Skrzywił się lekko, widząc patrol Ministerstwa wzdłuż całej długości głównej ulicy. Był spostrzegawczy, więc - kryjąc się za węgłem - przesunął wzrokiem po całej scenie. Jego uwadze nie umknęła wyrwa, przez którą mógłby próbować się przedrzeć, ale to nie pora ani warunki na brawurę. Funkcjonariuszy było zbyt wielu, a on miał zbyt wiele do stracenia. Zaklął w myślach.
Krótka obserwacja sceny upewniła go, że w pobliżu nie było też nikogo z umówionych osób. Prawdopodobnie mieli na tyle oleju w głowie, by również się wycofać, albo nie dotarli jeszcze na miejsce. Postanowił, że jak najprędzej wyśle do nich patronusa albo chociaż sowę, ale na pewno nie stąd. Nie miał zamiaru czarować ani robić nic głośnego w pobliżu tylu funkcjonariuszy Ministerstwa Magii. Ostrożnie wycofał się skąd przyszedł, przemykając z powrotem ulicami w stronę wyjścia z miasta. Najwyraźniej nie było mu dziś pisane robić cokolwiek konstruktywnego w Londynie - może jutro mu się poszczęści? Nie warto było ryzykować aresztem, tym bardziej z jego personaliami, tym bardziej w obliczu zbliżającej się pełni księżyca.
Szkoda, że w drodze powrotnej nie zdążył rzucić okiem na sklep Hannah ani inne znajome biznesy. Wiedział, że Hania byłaby mu za to wdzięczna, ale nie mógł dziś ryzykować. Gorzkie poczucie porażki tylko go zirytowało, szarpiąc struny wilkołaczych nerwów. Zacisnął mocno pięści w kieszeniach płaszcza, obiecując sobie, że Ministerstwo jeszcze pożałuje tego, co zrobiło z Londynem. A on dołoży do tego wszystkich sił, choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu - musiał tylko robić to wszystko z głową.
(Co prawda, ostatnio chciało mu się przeżyć o wiele bardziej niż jeszcze rok temu - otarcie się o niebezpieczeństwo w maju uświadomiło mu, że ma dla kogo i dla czego żyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że był potrzebny w walce, więc będzie walczyć - ze wszystkich sił. To w końcu robili aurorzy.)
/zt
Krótka obserwacja sceny upewniła go, że w pobliżu nie było też nikogo z umówionych osób. Prawdopodobnie mieli na tyle oleju w głowie, by również się wycofać, albo nie dotarli jeszcze na miejsce. Postanowił, że jak najprędzej wyśle do nich patronusa albo chociaż sowę, ale na pewno nie stąd. Nie miał zamiaru czarować ani robić nic głośnego w pobliżu tylu funkcjonariuszy Ministerstwa Magii. Ostrożnie wycofał się skąd przyszedł, przemykając z powrotem ulicami w stronę wyjścia z miasta. Najwyraźniej nie było mu dziś pisane robić cokolwiek konstruktywnego w Londynie - może jutro mu się poszczęści? Nie warto było ryzykować aresztem, tym bardziej z jego personaliami, tym bardziej w obliczu zbliżającej się pełni księżyca.
Szkoda, że w drodze powrotnej nie zdążył rzucić okiem na sklep Hannah ani inne znajome biznesy. Wiedział, że Hania byłaby mu za to wdzięczna, ale nie mógł dziś ryzykować. Gorzkie poczucie porażki tylko go zirytowało, szarpiąc struny wilkołaczych nerwów. Zacisnął mocno pięści w kieszeniach płaszcza, obiecując sobie, że Ministerstwo jeszcze pożałuje tego, co zrobiło z Londynem. A on dołoży do tego wszystkich sił, choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu - musiał tylko robić to wszystko z głową.
(Co prawda, ostatnio chciało mu się przeżyć o wiele bardziej niż jeszcze rok temu - otarcie się o niebezpieczeństwo w maju uświadomiło mu, że ma dla kogo i dla czego żyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że był potrzebny w walce, więc będzie walczyć - ze wszystkich sił. To w końcu robili aurorzy.)
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
13.06
Trzynaście plakatów z podobizną Percivala naliczyła Isabelle podczas pierwszej od miesiąca wizyty w Londynie. I jeszcze siedem z twarzą pana Benjamina. List gończy za mężem przejmował ją zgrozą, a ten za panem Wrightem - mieszanką odrazy i niejasnego poczucia winy. Nie była tylko pewna, co napawa ją skruchą. Fakt, że podała temu człowiekowi Amortencję? A może raczej świadomość, że całowała się z buntownikiem? Że nie pisnęła nikomu ani słowa o tym, że Percival wciąż odpisuje na jej listy i że poznała, a nawet zaprosiła do Sandal Castle, przestępcę i szlamę? Nie wiedziała wtedy, że pan Wright ma mugolską krew, o ile można ufać plakatom. Coraz bardziej niepokoiło ją to, że jej mąż przyjaźnił się z kimś takim, ale jej poplątane myśli wciąż nie umiały nazwać tego lęku ani stwierdzić, czy jest zasadny. Isabelle gubiła się, próbując odróżnić głos serca od ministerialnej propagandy i nie będąc pewna, który (jeśli którykolwiek?) jest prawdziwy.
Nie chciała, by wesoły wypad do Londynu przypominał jej o tym wszystkim. Przybyła na Pokątną osobiście, bo zapewniano ją, że miasto jest bezpieczne. I było, przynajmniej dla niej. Szkoda tylko, że służąca zapomniała wspomnieć o tych paskudnych plakatach.
Isabelle chciała być sama, na tyle na ile mogła. Odesłała więc służącą po odbiór materiałów u Madame Malkin, a sama ruszyła w stronę sklepiku z ingrediencjami alchemicznymi, w towarzystwie skrzata domowego. Wracając ze sklepu, blada i zamyślona, nie zwróciła nawet uwagi na to, że minął ją pewien inny, psotny skrzat i wsunął jej dwa przedmioty do torby z ingrediencjami. Nie zwróciła nawet uwagi na pewną znajomą twarz - wszak unikała wzrokiem przechodniów i plakatów, patrząc raczej w dół.
Zorientowała się dopiero, gdy niemal nie wpadła na...
-Francis! - sapnęła, wyhamowując przed lordem Lestrange. Spojrzała na niego z mieszaniną zdumienia i oburzenia, bowiem w tej paskudnej galerii plakatów i rozczarowujących niedoszłych kochanków brakowało tylko jego, doprawdy. Nie zapomniała mu tego, jak odtrącił jej przyjaźń, o nie!
Z wrażenia aż machnęła swoją torbą, a coś potoczyło się pod nogi Francisa. Oby to zebrał, dżentelmen od siedmiu boleści. Belle tylko wpatrywała się w niego z nieco obrażoną minką, nie zauważywszy jeszcze, że po ulicy toczą się nowiutki, nalelektryzowany bicz na skrzaty domowe (zauważył za to jej skrzat i zwiesił smutno główkę) oraz pudełko czekoladek "Afrodyzjak: Słodkości Amortencji."
Trzynaście plakatów z podobizną Percivala naliczyła Isabelle podczas pierwszej od miesiąca wizyty w Londynie. I jeszcze siedem z twarzą pana Benjamina. List gończy za mężem przejmował ją zgrozą, a ten za panem Wrightem - mieszanką odrazy i niejasnego poczucia winy. Nie była tylko pewna, co napawa ją skruchą. Fakt, że podała temu człowiekowi Amortencję? A może raczej świadomość, że całowała się z buntownikiem? Że nie pisnęła nikomu ani słowa o tym, że Percival wciąż odpisuje na jej listy i że poznała, a nawet zaprosiła do Sandal Castle, przestępcę i szlamę? Nie wiedziała wtedy, że pan Wright ma mugolską krew, o ile można ufać plakatom. Coraz bardziej niepokoiło ją to, że jej mąż przyjaźnił się z kimś takim, ale jej poplątane myśli wciąż nie umiały nazwać tego lęku ani stwierdzić, czy jest zasadny. Isabelle gubiła się, próbując odróżnić głos serca od ministerialnej propagandy i nie będąc pewna, który (jeśli którykolwiek?) jest prawdziwy.
Nie chciała, by wesoły wypad do Londynu przypominał jej o tym wszystkim. Przybyła na Pokątną osobiście, bo zapewniano ją, że miasto jest bezpieczne. I było, przynajmniej dla niej. Szkoda tylko, że służąca zapomniała wspomnieć o tych paskudnych plakatach.
Isabelle chciała być sama, na tyle na ile mogła. Odesłała więc służącą po odbiór materiałów u Madame Malkin, a sama ruszyła w stronę sklepiku z ingrediencjami alchemicznymi, w towarzystwie skrzata domowego. Wracając ze sklepu, blada i zamyślona, nie zwróciła nawet uwagi na to, że minął ją pewien inny, psotny skrzat i wsunął jej dwa przedmioty do torby z ingrediencjami. Nie zwróciła nawet uwagi na pewną znajomą twarz - wszak unikała wzrokiem przechodniów i plakatów, patrząc raczej w dół.
Zorientowała się dopiero, gdy niemal nie wpadła na...
-Francis! - sapnęła, wyhamowując przed lordem Lestrange. Spojrzała na niego z mieszaniną zdumienia i oburzenia, bowiem w tej paskudnej galerii plakatów i rozczarowujących niedoszłych kochanków brakowało tylko jego, doprawdy. Nie zapomniała mu tego, jak odtrącił jej przyjaźń, o nie!
Z wrażenia aż machnęła swoją torbą, a coś potoczyło się pod nogi Francisa. Oby to zebrał, dżentelmen od siedmiu boleści. Belle tylko wpatrywała się w niego z nieco obrażoną minką, nie zauważywszy jeszcze, że po ulicy toczą się nowiutki, nalelektryzowany bicz na skrzaty domowe (zauważył za to jej skrzat i zwiesił smutno główkę) oraz pudełko czekoladek "Afrodyzjak: Słodkości Amortencji."
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ostatnio zmieniony przez Isabelle Carrow dnia 16.08.20 0:37, w całości zmieniany 1 raz
W zamiataniu mam doświadczenie, lecz niestety długo już nie używam tego czasownika w formie dokonanej. Przynajmniej na ulicach jest czysto: względnie, zero mugoli, a więc zero bezpańskich papierków po cukierkach walających się po chodnikach. Zastępują je olbrzymie plakaty, z których łypią na mnie twarze, znajome i obce, lecz wszystkie w ten sam sposób. Oskarżycielsko. Z zawodem. Z rozczarowaniem, który gnie ich twarze, choć ktoś rozsądny rzeknie, że durnie z Ministerstwa po prostu nie zabezpieczyli ich przed deszczem, a te grymasy to bruzdy powstałe w wyniku wystawienia papieru na działanie wody. Ja wiem swoje, nie patrzę im w oczy, ani Archibaldowi, ani tej blondynce, ani ciemnowłosej dziewczynie, co odprowadza mnie wzrokiem do czasu, aż zniknę w równoległej uliczce. Myślę, że wybrali ładne zdjęcia, wyglądają na nich korzystnie, wszyscy. Korzystając z tego, że spaceruję bez celu i to w godzinach, kiedy normalni ludzie są w pracy, wyciągam z kieszeni samopiszące pióro i domalowuję Hannie Wright bujne wąsy, a Archibaldowi cylinder i binokle. Percival kończy z kolczykami w obu uszach, Lucindzie dorabiam okrągłe okulary, a menda z policji zyskuje krzaczastą monobrew. Uśmiecham się blado, jest mi trochę lepiej po tym akcie wandalizmu na miarę nastoletniego recydywisty, karanego nagminnie za rysowanie kutasów na szkolnych ławkach. Robię dobrze, nie ośmieszam, a kamufluję poszukiwane mordy: działam na szkodę tych, którym zobowiązałem się być lojalny. Pierwszy minus, gdy zbiorę trzy to...?
Prawdopodobnie będzie pizda, ale nie taka szkolna, tylko bardziej odczuwalna, już typowo na skórze. Stare metody wychowawcze nie tracą na atrakcyjności, z tym że bicie nie skończy się na pierwszej krwi, a pewnie na ostatniej. Ryzyk-fizyk, od dawna jestem na bakier z rozsądkiem, a to pozwala mi spuścić nieco pary. Nie wiem do kogo mogę iść i pojęczeć nad połamanym sercem, które stoi okoniem po niewłaściwej stronie, więc wygadam się papierowym kamratom z murów zaniedbanych kamienic. Oni muszą wysłuchać, może nawet wybaczą, kiedy już im wyłożę krok po kroku, że to wcale nie takie proste, jak im się wydaje.
W swoim monologu zagalopowuję się i docieram aż na Pokątną, przy czym zielonego pojęcia nie mam, jak udaje mi się przejść taki kawał miasta bez utraty czucia w nogach i krwawych obtarć - wyjaśnijmy to sobie, te lakierki, co je noszę, są do wyglądania, nie do chodzenia. Łuk z cegieł jednak zaprasza, toteż daję nura w uliczkę, dość przygnębiającą i wcale nie tak głośną, jakbym chciał. W sklepie ze sprzętem do Qudditcha na wystawie pyszni się jedna biedna miotła, braknie dzieciaków, przyciskających nosy do witryny. Matki pewnie trzymają je na smyczy, ja bym tak robił. Zamyślony odpalam skręta, bo mogę, a niech se mnie próbują wsadzić za posiadanie. Co najwyżej mi nagwiżdżą za to ziele, a ja naprawdę potrzebuję spokoju, zwłaszcza, że na horyzoncie dostrzegam Isabelle. A gdzie ona, tam przeważnie są jakieś kłopoty.
-Franc - poprawiam ją automatycznie, gdy wielce zaskoczona zatrzymuje się tuż przede mną. Petuję papieroska, popiół spada niedaleko jej lewego bucika. Odsuwam się o krok, żeby złapać dystans i odetchnąć swoją piersią, a nie jej - coś ci upadło - zauważam, bystrzak ze mnie. Pochylam się, żeby podnieść przedmioty, które wytoczyły się z torebki lady Carrow, po czym lekko marszczę brwi. Prostuję się, w wyciągniętej dłoni trzymając biczyk oraz pudełko łakoci i nie powiem, ale jestem lekko zniesmaczony. Oddaję jednak palcat w ręce Isabelle, nie szczędząc sobie za to zgryźliwego komentarza:
-Poważnie? - pytam, wymownie zerkając na trzeszczący wyładowaniami elektrycznymi pejcz - zaręczam, że skrzaty wystarczy złajać. Im dyscyplinowanie nie sprawi przyjemności - wyjaśniam, nieco przejęty losem biednego sługi. Nie posądzałbym Isabelle o okrucieństwo, a tu proszę bardzo - chyba nie będziesz mieć nic przeciwko? - dodaję niefrasobliwie i otwieram bombonierkę, wybierając czekoladkę na chybił-trafił - o, te spiralne są z Ognistą Whisky - zauważam radośnie. Ciekawe kiedy zachce mi się całować.
Prawdopodobnie będzie pizda, ale nie taka szkolna, tylko bardziej odczuwalna, już typowo na skórze. Stare metody wychowawcze nie tracą na atrakcyjności, z tym że bicie nie skończy się na pierwszej krwi, a pewnie na ostatniej. Ryzyk-fizyk, od dawna jestem na bakier z rozsądkiem, a to pozwala mi spuścić nieco pary. Nie wiem do kogo mogę iść i pojęczeć nad połamanym sercem, które stoi okoniem po niewłaściwej stronie, więc wygadam się papierowym kamratom z murów zaniedbanych kamienic. Oni muszą wysłuchać, może nawet wybaczą, kiedy już im wyłożę krok po kroku, że to wcale nie takie proste, jak im się wydaje.
W swoim monologu zagalopowuję się i docieram aż na Pokątną, przy czym zielonego pojęcia nie mam, jak udaje mi się przejść taki kawał miasta bez utraty czucia w nogach i krwawych obtarć - wyjaśnijmy to sobie, te lakierki, co je noszę, są do wyglądania, nie do chodzenia. Łuk z cegieł jednak zaprasza, toteż daję nura w uliczkę, dość przygnębiającą i wcale nie tak głośną, jakbym chciał. W sklepie ze sprzętem do Qudditcha na wystawie pyszni się jedna biedna miotła, braknie dzieciaków, przyciskających nosy do witryny. Matki pewnie trzymają je na smyczy, ja bym tak robił. Zamyślony odpalam skręta, bo mogę, a niech se mnie próbują wsadzić za posiadanie. Co najwyżej mi nagwiżdżą za to ziele, a ja naprawdę potrzebuję spokoju, zwłaszcza, że na horyzoncie dostrzegam Isabelle. A gdzie ona, tam przeważnie są jakieś kłopoty.
-Franc - poprawiam ją automatycznie, gdy wielce zaskoczona zatrzymuje się tuż przede mną. Petuję papieroska, popiół spada niedaleko jej lewego bucika. Odsuwam się o krok, żeby złapać dystans i odetchnąć swoją piersią, a nie jej - coś ci upadło - zauważam, bystrzak ze mnie. Pochylam się, żeby podnieść przedmioty, które wytoczyły się z torebki lady Carrow, po czym lekko marszczę brwi. Prostuję się, w wyciągniętej dłoni trzymając biczyk oraz pudełko łakoci i nie powiem, ale jestem lekko zniesmaczony. Oddaję jednak palcat w ręce Isabelle, nie szczędząc sobie za to zgryźliwego komentarza:
-Poważnie? - pytam, wymownie zerkając na trzeszczący wyładowaniami elektrycznymi pejcz - zaręczam, że skrzaty wystarczy złajać. Im dyscyplinowanie nie sprawi przyjemności - wyjaśniam, nieco przejęty losem biednego sługi. Nie posądzałbym Isabelle o okrucieństwo, a tu proszę bardzo - chyba nie będziesz mieć nic przeciwko? - dodaję niefrasobliwie i otwieram bombonierkę, wybierając czekoladkę na chybił-trafił - o, te spiralne są z Ognistą Whisky - zauważam radośnie. Ciekawe kiedy zachce mi się całować.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zmarszczyła lekko nosek, czując mdły zapach skręta od Francisa, pardon, Franca. Wszelkie takie smrody źle działały na Klątwę Ondyny i lady Carrow skrupulatnie wytrzebiała je ze swego otoczenia, fucząc na młodszych kuzynów i na stryjecznego dziadka z cygarem, a w razie potrzeby donosząc o wszystkim tatusiowi. Czy to dlatego kategorycznie sprzeciwiła się niegdyś próbie swatania jej z lordem Lestrange, czy już na Sabacie czuła od niego mdły (bo zduszony perfumami) charakterystyczny smród diablego ziela? A może po prostu dostrzegła, że dłubał w nosie? Nie pamiętała już, wspomnienia dawnych adoratorów zbledły gdy poznała Percivala. A szkoda, wolałaby teraz zapomnieć o nim i pamiętać wszystkich innych.
-O. - wydusiła, gdy zauważył, że coś jej upadło. Sama nie zauważyła, skupiona na wybuchającej mieszance irytacji i speszenia, która zagościła teraz w jej sercu. Francis najpierw chciał ją uwieść, potem zostawił samą w kolejce goblinów, potem odrzucił jej przyjaźń, ale potem - bez wahania i bez typowego dla kobiecych przyjaciółek smędzenia - ruszył listownie na pomoc, gdy wkopała się w niefortunną sytuację z panem Wrightem i gdy panicznie pożaliła mu się na list gończy Percivala. Znajomość z nim była ostrzejszą jazdą bez trzymanki niż goblińskie rollercoastery, ale Isabelle czuła się dziwnie bezpiecznie w wagoniku z lordem Lestrange. A zarazem teraz zżerały ją wyrzuty sumienia i wstyd, wszak nie chciała, by myślał o niej jak o jakiejś amortencyjnej psychopatce, a takie wrażenie odniosła po przeczytaniu jego listownej reprymendy.
Kołował ją.
Już nigdy więcej nie chciała go widzieć!
I bardzo się cieszyła, że go widzi!
Wzięła głęboki wdech, chcąc odpowiedzieć na powitanie coś mądrzejszego, ale wnet lord Lestrange znów spiorunował ją spojrzeniem pełnym wyrzutu. Poważnie? Od tamtej sprawy z piknikiem dla pana Wrighta minął ponad miesiąc, chyba nie miał zamiaru znowu prawić jej kazania?
Płonne nadzieje - odezwał się typowym dla mężczyzn kaznodziejskim tonem, takim na dźwięk którego, Belle troszkę się wyłączała. Utkwiła we Francisie nieobecne spojrzenie, skupiając się na tym, że lord Lestrange brzmi miło nawet, gdy się wymądrza, aż...
...chwila, jaki biczyk? Co on jej właściwie tłumaczy?
-C..co? Ale to nie moje! - wykrzyknęła zdziwiona, po raz pierwszy uważniej przyglądając się biczykowi. Zerknęła kątem oka na swoją skrzatkę, ale smętna Stokrotka uparcie wpatrywała się w kostkę brukową.
No obroń mnie! - ponagliła skrzatkę zmarszczeniem brwi, zapominając, że ta nigdy nie odzywa się bez pytania.
-To też nie... - wtrąciła bez przekonania, gdy Francis zaczął wymachiwać bombonierką. Z przejęcia nie zwróciła uwagi na etykietę na bombonierce, skupiając się tylko na gorącu, które czuła na policzkach. No pięknie, na pewno wygląda jak dorodny burak i winowajczyni.
-Jak możesz tak o mnie myśleć! Nie biję skrzatów! - wybuchła, tupiąc nóżką. Potrzebowała pocieszenia, natychmiast!
Czekoladki nadają się na pocieszenie, nawet cudze czekoladki.
Podczas gdy Francis delektował się widokiem własnej spiralki z ognistą, dłoń Belle błyskawicznie wystrzeliła w stronę pudełeczka. Lady Carrow nie była jakimś niezdecydowanym burdelpapą - wybrała czekoladkę szybko i na oślep, a potem wpakowała sobie do buzi.
-Zawsze mnie strofujesz, a ja przecież... - fuknęła, wciąż czując smak czekolady na języku, aż urwała, wpatrując się w lorda Lestrange jakoś bezradnie.
-...chcę tylko, żebyś mnie lubił. - wyszeptała, choć na usta powoli cisnęło się słowo KOCHAŁ.
-O. - wydusiła, gdy zauważył, że coś jej upadło. Sama nie zauważyła, skupiona na wybuchającej mieszance irytacji i speszenia, która zagościła teraz w jej sercu. Francis najpierw chciał ją uwieść, potem zostawił samą w kolejce goblinów, potem odrzucił jej przyjaźń, ale potem - bez wahania i bez typowego dla kobiecych przyjaciółek smędzenia - ruszył listownie na pomoc, gdy wkopała się w niefortunną sytuację z panem Wrightem i gdy panicznie pożaliła mu się na list gończy Percivala. Znajomość z nim była ostrzejszą jazdą bez trzymanki niż goblińskie rollercoastery, ale Isabelle czuła się dziwnie bezpiecznie w wagoniku z lordem Lestrange. A zarazem teraz zżerały ją wyrzuty sumienia i wstyd, wszak nie chciała, by myślał o niej jak o jakiejś amortencyjnej psychopatce, a takie wrażenie odniosła po przeczytaniu jego listownej reprymendy.
Kołował ją.
Już nigdy więcej nie chciała go widzieć!
I bardzo się cieszyła, że go widzi!
Wzięła głęboki wdech, chcąc odpowiedzieć na powitanie coś mądrzejszego, ale wnet lord Lestrange znów spiorunował ją spojrzeniem pełnym wyrzutu. Poważnie? Od tamtej sprawy z piknikiem dla pana Wrighta minął ponad miesiąc, chyba nie miał zamiaru znowu prawić jej kazania?
Płonne nadzieje - odezwał się typowym dla mężczyzn kaznodziejskim tonem, takim na dźwięk którego, Belle troszkę się wyłączała. Utkwiła we Francisie nieobecne spojrzenie, skupiając się na tym, że lord Lestrange brzmi miło nawet, gdy się wymądrza, aż...
...chwila, jaki biczyk? Co on jej właściwie tłumaczy?
-C..co? Ale to nie moje! - wykrzyknęła zdziwiona, po raz pierwszy uważniej przyglądając się biczykowi. Zerknęła kątem oka na swoją skrzatkę, ale smętna Stokrotka uparcie wpatrywała się w kostkę brukową.
No obroń mnie! - ponagliła skrzatkę zmarszczeniem brwi, zapominając, że ta nigdy nie odzywa się bez pytania.
-To też nie... - wtrąciła bez przekonania, gdy Francis zaczął wymachiwać bombonierką. Z przejęcia nie zwróciła uwagi na etykietę na bombonierce, skupiając się tylko na gorącu, które czuła na policzkach. No pięknie, na pewno wygląda jak dorodny burak i winowajczyni.
-Jak możesz tak o mnie myśleć! Nie biję skrzatów! - wybuchła, tupiąc nóżką. Potrzebowała pocieszenia, natychmiast!
Czekoladki nadają się na pocieszenie, nawet cudze czekoladki.
Podczas gdy Francis delektował się widokiem własnej spiralki z ognistą, dłoń Belle błyskawicznie wystrzeliła w stronę pudełeczka. Lady Carrow nie była jakimś niezdecydowanym burdelpapą - wybrała czekoladkę szybko i na oślep, a potem wpakowała sobie do buzi.
-Zawsze mnie strofujesz, a ja przecież... - fuknęła, wciąż czując smak czekolady na języku, aż urwała, wpatrując się w lorda Lestrange jakoś bezradnie.
-...chcę tylko, żebyś mnie lubił. - wyszeptała, choć na usta powoli cisnęło się słowo KOCHAŁ.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Na ogół jestem raczej towarzyski, jakżeby inaczej, w końcu to do mnie udaje się po rozrywkę, do mnie ustawia się kolejka tych, którzy chcą się zabawić. To ja zawsze mam dowcip na końcu języka, a ręce, uszy i szyję czyste. Higiena w tym biznesie to podstawa, a tego, że czasami zdarza mi się nie umyć zębów albo z brudnymi nogami władować się do wyra nikt nie widzi. Przynajmniej: nikt z tych, których by to mierziło. Co z Belle?
Ona wpędza mnie w mocny dysonans poznawczy i też głównie z tego względu postanawiam jej unikać. Dla jej i mojego dobra, ale jednak bardziej ją mam na myśli w tym dość chaotycznym kołowrotku, w który czasami zdarza się jej wplątać. I teraz choć szczerze pragnę pierzchnąć z drogi młodziutkiej lady Carrow, schować się za najbliższą latarnią, mieć nagły napad ślepoty i głuchoty, to, spoiler, coś idzie nie tak, a ja staję na wysokości swoich szlacheckich obowiązków. Anieli grają, pasterze śpiewają, podczas gdy ja piorunuję Izkę wzrokiem tak pożądliwym, jak dłonie Józefa zgarniające złoto od trzech króli. Awantura wisi w powietrzu, bo choć z definicji domowego sługi, powinienem to odpuścić, wzruszyć ramionami i ewentualnie życzyć skrzatce powodzenia, to ściska się moje wrażliwe serce. I protestuję, na rzecz biednego stworzenia, dosadnie, donośnie, ale chyba nieskutecznie, bo ta coś się tam burzy i zapiera, główką kręci, lokami macha i mówi, że to nie jej.
-Jak nie twoje, jak przed chwilą widziałem, jak ci z torebki wypadło? - huczę na Izkę, nieco bardziej ofensywnie, niż zamierzam. Zdaje mi się, że z nią nie wszystko jest w porządku, że z główką coś nie tak i powinna może się poradzić jakiegoś uzdrowiciela, bo no nie radzi sobie dziewczyna zupełnie. Moja hipochondria to przy tym małe piwo pite na hejnał o siódmej dwadzieścia przed klasą zaklęć - Belle, kochana - zaczynam swą wspaniałą tyradę tudzież rodzaj orędzia do pogubionej lady - ja naprawdę się do tego nie nadaję, ale może uda mi się tobie jakoś pomóc - proponuję, chwytając ją za łokieć i prowadząc zgrabnie ku drewnianej ławeczce z wypolerowanym, kutym oparciem. Sadzam ją po swej prawej stronie, a sam zakładam nogę na nogę, przygotowując się psychicznie do tej batalii - tylko nie tak, jak ostatnio - zastrzegam, bo nieobyczajność w wesołym miasteczku a na głównej ulicy, to jednak nie to samo - co ty zamierzałaś z tym zrobić? - pytam ją raz jeszcze, podbródkiem wskazując na iskrzący się bicz. Od samego patrzenia przechodzi mnie dreszcz. Wariatka, to pewne, ale że jeszcze sadystka?! Znowu zbija mnie z tropu, bo czerwienieje i coś kręci, a najgorzej, że odwołuje się do moich uczuć i patrzy na mnie, jak Bambi na swoją umierającą mamę. To już przegięcie, panikuję zupełnie, że znowu mi się rozpłacze, a wtedy to już w ogóle wyjdzie kaszana.
-Ależ ja darzę cię sympatią, Belle - zapewniam i nawet nie kłamię, bo jakby było inaczej, to nie roztkliwiałbym się nad nią, tylko dałbym w długą i tyle by mnie widziała - na pewno się dobrze czujesz? Masz jakiś dziwny wzrok - dopytuję, troskliwie oceniając stan jej zdrowia jako mocno średni.
Ona wpędza mnie w mocny dysonans poznawczy i też głównie z tego względu postanawiam jej unikać. Dla jej i mojego dobra, ale jednak bardziej ją mam na myśli w tym dość chaotycznym kołowrotku, w który czasami zdarza się jej wplątać. I teraz choć szczerze pragnę pierzchnąć z drogi młodziutkiej lady Carrow, schować się za najbliższą latarnią, mieć nagły napad ślepoty i głuchoty, to, spoiler, coś idzie nie tak, a ja staję na wysokości swoich szlacheckich obowiązków. Anieli grają, pasterze śpiewają, podczas gdy ja piorunuję Izkę wzrokiem tak pożądliwym, jak dłonie Józefa zgarniające złoto od trzech króli. Awantura wisi w powietrzu, bo choć z definicji domowego sługi, powinienem to odpuścić, wzruszyć ramionami i ewentualnie życzyć skrzatce powodzenia, to ściska się moje wrażliwe serce. I protestuję, na rzecz biednego stworzenia, dosadnie, donośnie, ale chyba nieskutecznie, bo ta coś się tam burzy i zapiera, główką kręci, lokami macha i mówi, że to nie jej.
-Jak nie twoje, jak przed chwilą widziałem, jak ci z torebki wypadło? - huczę na Izkę, nieco bardziej ofensywnie, niż zamierzam. Zdaje mi się, że z nią nie wszystko jest w porządku, że z główką coś nie tak i powinna może się poradzić jakiegoś uzdrowiciela, bo no nie radzi sobie dziewczyna zupełnie. Moja hipochondria to przy tym małe piwo pite na hejnał o siódmej dwadzieścia przed klasą zaklęć - Belle, kochana - zaczynam swą wspaniałą tyradę tudzież rodzaj orędzia do pogubionej lady - ja naprawdę się do tego nie nadaję, ale może uda mi się tobie jakoś pomóc - proponuję, chwytając ją za łokieć i prowadząc zgrabnie ku drewnianej ławeczce z wypolerowanym, kutym oparciem. Sadzam ją po swej prawej stronie, a sam zakładam nogę na nogę, przygotowując się psychicznie do tej batalii - tylko nie tak, jak ostatnio - zastrzegam, bo nieobyczajność w wesołym miasteczku a na głównej ulicy, to jednak nie to samo - co ty zamierzałaś z tym zrobić? - pytam ją raz jeszcze, podbródkiem wskazując na iskrzący się bicz. Od samego patrzenia przechodzi mnie dreszcz. Wariatka, to pewne, ale że jeszcze sadystka?! Znowu zbija mnie z tropu, bo czerwienieje i coś kręci, a najgorzej, że odwołuje się do moich uczuć i patrzy na mnie, jak Bambi na swoją umierającą mamę. To już przegięcie, panikuję zupełnie, że znowu mi się rozpłacze, a wtedy to już w ogóle wyjdzie kaszana.
-Ależ ja darzę cię sympatią, Belle - zapewniam i nawet nie kłamię, bo jakby było inaczej, to nie roztkliwiałbym się nad nią, tylko dałbym w długą i tyle by mnie widziała - na pewno się dobrze czujesz? Masz jakiś dziwny wzrok - dopytuję, troskliwie oceniając stan jej zdrowia jako mocno średni.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jakże on na nią huczał i fuczał, jak dumnie, jak męsko i mądralińsko! W normalnej sytuacji zareagowałaby słusznym oburzeniem, była co prawda młodziutką kobietą, ale nie znosiła gdy mężczyźni puszyli się przed nią bez potrzeby, gdy mieli ją za głupiutką trzpiotkę. Słusznej krytyki też zresztą nie znosiła, udowodniła to zresztą reagując na wyrzuty pana Benjamina (słuszne!) i Francisa (nieproszone!) po amortencjowej wpadce...
...nie piła wtedy amortencji wspólnie z panem Wrightem, więc nie skojarzyła jeszcze, że zakręciło się jej w głowie po czekoladce i że sytuacja wcale nie jest normalna. Dawka otrzymana w komercyjnych czekoladkach była o wiele mniejsza niż w standardowym eliksirze bądź psikusach Kupidynka, ale Belli i tak zakręciło się w głowie, oddech przyśpieszył, na policzki wpełzły rumieńce. Francis podobał się jej przecież również na trzeźwo, a słodycz na języku zakradła się teraz do serca, reanimując sentymenty sprzed paru tygodni. Belle utkwiła w perorującym lordzie sarnie spojrzenie, nie słuchając już jego słów i myśląc tylko...
-Jaki ty jesteś przystojny i mądry... - westchnęła, ignorując jego pytanie o biczyk i skupiając się na okazanej trosce. Nie potrzebowała pomocy, ale i tak pozwoliła zaprowadzić się na ławeczkę, zachwycona atencją Francisa.
-Tęskniłam za Tobą, Franc. - wyznała w końcu, wcinając mu się w zdanie gdy tylko skończył swój monolog. Nachyliła się w jego stronę, kładąc dłoń na jego torsie, z zachwytem czując i słuchając jak bije jego serce. Czy równie szybko, jak jej?
-Nadajesz się do wszystkiego, kochany. - zapewniła, chętnie używając czułego zwrotu, którym to on zaczął ją nazywać. A zatem kochał ją, to pewne! Tylko bał się tego uczucia, uciekał... właściwie dlaczego?
-Jesteś najlepszym ze znanych mi mężczyzn. - zapewniła (niestety) całkowicie szczerze, utkwiwszy w jego oczach zachwycone spojrzenie. -A to, że cię nie poślubiłam gdy miałam okazję, jest największym błędem mojego życia. - zdała sobie nagle sprawę, a w jej oczach zabłysły dwie wielkie łzy. -Czy to dlatego mnie unikasz, Francis, masz mi to za złe? Przepraszam... - wyszeptała, łapiąc go za ręce. To spotkanie było w końcu idealną okazją do rozliczenia się z błędów przeszłości, błędów, z których Belle zdała sobie sprawę dzisiaj, choć ich świadomość od dawna kłębiła się gdzieś w jej podświadomości.
Na pewno jemu też spędzało to sen z powiek, na pewno to dlatego jej unikał... prawda?
...nie piła wtedy amortencji wspólnie z panem Wrightem, więc nie skojarzyła jeszcze, że zakręciło się jej w głowie po czekoladce i że sytuacja wcale nie jest normalna. Dawka otrzymana w komercyjnych czekoladkach była o wiele mniejsza niż w standardowym eliksirze bądź psikusach Kupidynka, ale Belli i tak zakręciło się w głowie, oddech przyśpieszył, na policzki wpełzły rumieńce. Francis podobał się jej przecież również na trzeźwo, a słodycz na języku zakradła się teraz do serca, reanimując sentymenty sprzed paru tygodni. Belle utkwiła w perorującym lordzie sarnie spojrzenie, nie słuchając już jego słów i myśląc tylko...
-Jaki ty jesteś przystojny i mądry... - westchnęła, ignorując jego pytanie o biczyk i skupiając się na okazanej trosce. Nie potrzebowała pomocy, ale i tak pozwoliła zaprowadzić się na ławeczkę, zachwycona atencją Francisa.
-Tęskniłam za Tobą, Franc. - wyznała w końcu, wcinając mu się w zdanie gdy tylko skończył swój monolog. Nachyliła się w jego stronę, kładąc dłoń na jego torsie, z zachwytem czując i słuchając jak bije jego serce. Czy równie szybko, jak jej?
-Nadajesz się do wszystkiego, kochany. - zapewniła, chętnie używając czułego zwrotu, którym to on zaczął ją nazywać. A zatem kochał ją, to pewne! Tylko bał się tego uczucia, uciekał... właściwie dlaczego?
-Jesteś najlepszym ze znanych mi mężczyzn. - zapewniła (niestety) całkowicie szczerze, utkwiwszy w jego oczach zachwycone spojrzenie. -A to, że cię nie poślubiłam gdy miałam okazję, jest największym błędem mojego życia. - zdała sobie nagle sprawę, a w jej oczach zabłysły dwie wielkie łzy. -Czy to dlatego mnie unikasz, Francis, masz mi to za złe? Przepraszam... - wyszeptała, łapiąc go za ręce. To spotkanie było w końcu idealną okazją do rozliczenia się z błędów przeszłości, błędów, z których Belle zdała sobie sprawę dzisiaj, choć ich świadomość od dawna kłębiła się gdzieś w jej podświadomości.
Na pewno jemu też spędzało to sen z powiek, na pewno to dlatego jej unikał... prawda?
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Nie mogę znieść tego wzroku, więc patrzę gdziekolwiek, byle nie na nią. Wygląda to sztucznie i nienaturalnie, kiedy tak umykam przed straszliwą pułapką, ale proszę mnie też zrozumieć. Izka tu się nagle rozpromienia, wzdycha jakby głębiej, nostalgia rośnie, dzwony biją, podczas gdy moje ciśnienie skacze, dłonie i stopy się pocą, a ja aż czuję się zagoniony w kozi róg kobiecej nieporadności. Najgorzej, bo coś nie tyle muszę, ile powinienem z tym zrobić. Rozchwiania gotowa przez przypadek (albo i nie) wpaść pod jakiś powóz lub popełnić inne głupstwo. Chuj z tym biczem, co mnie obchodzą skrzaty Carrowów - to okrutne, lecz wcześniej też na myśli mam sumienie szalonej lady - ale jej zachowanie jest mocno niepokojące.
I albo to ja nakręcam się bardziej z sekundy na sekundę, albo faktycznie robi się coraz dziwniej. I coraz goręcej.
W twarz bucha mi dziwne ciepło, a policzki jak na komendę się czerwienią, gdy padają te słowa, jakie paść nie powinny. Bliski jestem zatknięcia sobie uszu, buntowniczo, po dziecięcemu, żeby nie słyszeć więcej komplementów i słodkich wyznań, zaraz wezwę do siebie Merlina, założycieli Hogwartu, a po nich całą kawalkadę bóstw ze wszystkich kręgów kulturowych, żeby dowiedzieć się, co jest grane. Belle bredzi, wiesza się na moim ramieniu, sprawia wrażenie kompletnie nieprzytomnej. Przyćpanej. Niepełnej władz umysłowych. Wariatka!
-Co ty wyrabiasz? - warczę na nią, chwytając ją za rękę i trzymając ją z dala od mego ciała. Rozglądam się, czy przypadkiem ktoś nie zwrócił uwagi na tą scenę - oszalałaś? Nie będziemy znowu przez to przechodzić. Nie dotykaj mnie - strofuję ją twardo, po czym puszczam jej dłoń ze swego uścisku. Isabelle Carrow molestuje Francisa Lestrange'a na środku Pokątnej, gdyby teraz widział to ten pokurcz z Czarownicy, to dopiero by sobie na mnie poużywał. Zgrzytam zębami ze złości, powracając do aktualnego i realnego problemu, którego marzycielski ton głosu wprawia mnie w osłupienie. Kurwa, kurwa, ja pierdolę.
Starczy tego. Mam po prostu dość. Co ja jestem, wystarczająco obarcza mnie wojna i dychotomia związana ze sprawiedliwością i moralnością ogólnie, bym jeszcze siłował się z wariatką obsesyjnie zafiksowaną na punkcie mężczyzn. Jakichkolwiek. Delikatnie jak tylko mogę wyplątuję się z jej uścisku, po czym zwyczajnie daję nogę. Wieję, ponownie, jak wtedy, gdy zostawiłem ją w wesołym miasteczku. Biegnę, jakby mnie stado diabłów goniło i żadna wystająca płyta chodnikowa nie stanie mi na przeszkodzie.
|zobaczymy, jak szybko uciekam
1 - oprócz interwencji MG wybijam sb górną lewą jedynkę
2-40 - pokonuje mnie chodnik i grawitacja
41-89 - Izka ma szansę mnie dogonić
90-100 - ustanawiam nowy rekord w biegu na sto metrów
I albo to ja nakręcam się bardziej z sekundy na sekundę, albo faktycznie robi się coraz dziwniej. I coraz goręcej.
W twarz bucha mi dziwne ciepło, a policzki jak na komendę się czerwienią, gdy padają te słowa, jakie paść nie powinny. Bliski jestem zatknięcia sobie uszu, buntowniczo, po dziecięcemu, żeby nie słyszeć więcej komplementów i słodkich wyznań, zaraz wezwę do siebie Merlina, założycieli Hogwartu, a po nich całą kawalkadę bóstw ze wszystkich kręgów kulturowych, żeby dowiedzieć się, co jest grane. Belle bredzi, wiesza się na moim ramieniu, sprawia wrażenie kompletnie nieprzytomnej. Przyćpanej. Niepełnej władz umysłowych. Wariatka!
-Co ty wyrabiasz? - warczę na nią, chwytając ją za rękę i trzymając ją z dala od mego ciała. Rozglądam się, czy przypadkiem ktoś nie zwrócił uwagi na tą scenę - oszalałaś? Nie będziemy znowu przez to przechodzić. Nie dotykaj mnie - strofuję ją twardo, po czym puszczam jej dłoń ze swego uścisku. Isabelle Carrow molestuje Francisa Lestrange'a na środku Pokątnej, gdyby teraz widział to ten pokurcz z Czarownicy, to dopiero by sobie na mnie poużywał. Zgrzytam zębami ze złości, powracając do aktualnego i realnego problemu, którego marzycielski ton głosu wprawia mnie w osłupienie. Kurwa, kurwa, ja pierdolę.
Starczy tego. Mam po prostu dość. Co ja jestem, wystarczająco obarcza mnie wojna i dychotomia związana ze sprawiedliwością i moralnością ogólnie, bym jeszcze siłował się z wariatką obsesyjnie zafiksowaną na punkcie mężczyzn. Jakichkolwiek. Delikatnie jak tylko mogę wyplątuję się z jej uścisku, po czym zwyczajnie daję nogę. Wieję, ponownie, jak wtedy, gdy zostawiłem ją w wesołym miasteczku. Biegnę, jakby mnie stado diabłów goniło i żadna wystająca płyta chodnikowa nie stanie mi na przeszkodzie.
|zobaczymy, jak szybko uciekam
1 - oprócz interwencji MG wybijam sb górną lewą jedynkę
2-40 - pokonuje mnie chodnik i grawitacja
41-89 - Izka ma szansę mnie dogonić
90-100 - ustanawiam nowy rekord w biegu na sto metrów
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Trzepotała zalotnie rzęsami, zbyt oszołomiona zgubnym działaniem czekoladki, by dostrzec rzednącą minę Francisa. By zdać sobie sprawę ze straszliwej ironii sytuacji, w której się znalazła. Niecałe trzy miesiące temu, to lord Lestrange jej pragnął i pożądał, to on mamił ją czułymi słów...no dobrze, czułymi gestami (jego słówka nie bywały zbyt elokwentne, ale to jej nie przeszkadzało!). Niestety, nie znała się na tyle na mężczyznach, by zrozumieć, że wolą oni kobiety niedostępne. Zagubiona i sroga dama w Wenus, niezdecydowana kokietka w Kolejce Goblinów - w to było Francisowi graj. Zgubne boję się, że się w tobie zakocham zburzyło cały rytm ich gry w kotka i myszkę, złamało zasady (których Isabelle była nieświadoma), wytrąciło ją z roli króliczka i nie pozwoliło lordowi Lestrange wcielać się w myśliwego. Gdyby potrafiła spojrzeć na wszystko z dystansu i zrozumieć reguły gry, stałoby się dla niej oczywiste, dlaczego lord Lestrange stracił wtedy zainteresowanie - dlaczego uciekł z Kolejki i uciekał teraz, dlaczego jego pożądanie przemieniło się we współczucie. Ba, przeraziłaby się i zrozumiała własne błędy, panicznie szukając ich też w innych relacjach. Czy to dlatego Percival od niej uciekł, czy dlatego zbyt szaleńczo podeszła do znajomości z panem Benjaminem? Czy to dlatego, że gdy zaczynała coś czuć - czuła zbyt intensywnie, oddawała się zbyt hojnie, angażowała się za bardzo? Do tej pory kochała i angażowała się tylko przy Percivalu, ale najwyraźniej zranione wtedy emocje musiały znaleźć teraz ujście, czy to w irracjonalnych decyzjach czy to za sprawą Amortencji.
Isabelle chyba by oszalała, podejrzewając, że to sama odsunęła od siebie męża, tak jak teraz doprowadzała do ucieczki Francisa. Że sama była sobie winna, wychodząc z roli niedostępnej i chłodnej damy, którą powinna niestrudzenie grać, którą woleli szlechetnie urodzeni mężczyźni.
Na szczęście nie wiedziała, nic nie podejrzewała. Jeszcze nie.
Patrzyła tylko na Francisa zamglonymi i naiwnymi oczętami. Co ona wyrabia? Uśmiechnęła się ciepło, instynktownie wyczuwając lęk Francis i chcąc go uspokoić.
-Spokojnie, Franc. Możemy tutaj siedzieć, wszystko możemy. - byli teraz w końcu ponad prawem! A ponadto wszystko, nawet jej wycieczka do Wenus, uszło im na sucho.
Najwyraźniej jednak wcale go nie uspokoiła, bo poderwał się i zaczął uciekać, zostawiając ją na ławce samą, z elektryzującym biczykiem i przerażonym skrzatem domowy. Rozdziawiła usta i...
...krzyknęła, przerażona, widząc jak Francis wywala się spektakularnie, zaledwie kilka metrów od niej. To musiało boleć!
Poderwała się z miejsca i zaniepokojona dopadła do swojego lorda.
-Francis, Francis, nic ci się nie stało? - jęknęła ze współczuciem, przypatrując się mu sarnimi oczyma. -Wyleczę cię! - zaproponowała, usiłując zdiagnozować jego obrażenia. Zmrużyła oczy, a potem coś zobaczyła i - wyraźnie poruszona - krzyknęła...
abstrakcyjna anatomia (normalnie jestem nawet ogarniętą uzdrowicielką, ale oszołomiona czekoladką krzyczę to, co wypadnie na kostkach)
1: Francis, ty UMIERASZ!
2-30: Francis, chyba złamałeś żebro!
31-60: -Francis, nic nie mów, bo wyleci ci ząb!
61-80: Francis, ty ŁYSIEJESZ!
81-99: Francis, nie ruszaj się, bo coś nieodwracalnie przestawi ci się w kręgosłupie!
100: -Francis, będziesz ojcem! (swoim zdaniem widzę to po jego oczach!)
Isabelle chyba by oszalała, podejrzewając, że to sama odsunęła od siebie męża, tak jak teraz doprowadzała do ucieczki Francisa. Że sama była sobie winna, wychodząc z roli niedostępnej i chłodnej damy, którą powinna niestrudzenie grać, którą woleli szlechetnie urodzeni mężczyźni.
Na szczęście nie wiedziała, nic nie podejrzewała. Jeszcze nie.
Patrzyła tylko na Francisa zamglonymi i naiwnymi oczętami. Co ona wyrabia? Uśmiechnęła się ciepło, instynktownie wyczuwając lęk Francis i chcąc go uspokoić.
-Spokojnie, Franc. Możemy tutaj siedzieć, wszystko możemy. - byli teraz w końcu ponad prawem! A ponadto wszystko, nawet jej wycieczka do Wenus, uszło im na sucho.
Najwyraźniej jednak wcale go nie uspokoiła, bo poderwał się i zaczął uciekać, zostawiając ją na ławce samą, z elektryzującym biczykiem i przerażonym skrzatem domowy. Rozdziawiła usta i...
...krzyknęła, przerażona, widząc jak Francis wywala się spektakularnie, zaledwie kilka metrów od niej. To musiało boleć!
Poderwała się z miejsca i zaniepokojona dopadła do swojego lorda.
-Francis, Francis, nic ci się nie stało? - jęknęła ze współczuciem, przypatrując się mu sarnimi oczyma. -Wyleczę cię! - zaproponowała, usiłując zdiagnozować jego obrażenia. Zmrużyła oczy, a potem coś zobaczyła i - wyraźnie poruszona - krzyknęła...
abstrakcyjna anatomia (normalnie jestem nawet ogarniętą uzdrowicielką, ale oszołomiona czekoladką krzyczę to, co wypadnie na kostkach)
1: Francis, ty UMIERASZ!
2-30: Francis, chyba złamałeś żebro!
31-60: -Francis, nic nie mów, bo wyleci ci ząb!
61-80: Francis, ty ŁYSIEJESZ!
81-99: Francis, nie ruszaj się, bo coś nieodwracalnie przestawi ci się w kręgosłupie!
100: -Francis, będziesz ojcem! (swoim zdaniem widzę to po jego oczach!)
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Główna ulica
Szybka odpowiedź