Sala południowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Południowa
Zdecydowanie najjaśniejsza z sal, pierwsza do której wchodzi się po minięciu przedsionka. Na ścianach tej sali znajdują się sezonowe wystawy znanych w całej Europie artystów. Mistrzowskie dzieła zmieniane są kilka razy w roku, temu wydarzeniu zawsze towarzyszą wystawne wernisaże.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Również i Bulstrode skłamałby mówiąc, że za otrzymanym od lady Rosier listem nie dostrzegał niczego więcej jak wspaniałomyślnego poinformowania go o wystawie, której wyglądał. Róża z pewnością była świadoma tego, że on sam, jako człowiek słynący z tego, że zawsze trzymał rękę na pulsie, doskonale wiedział o tym, że Lavasseur ostatecznie przybędzie do Londynu i uświetni stolicę Anglii swoim kunsztem artystycznym - a jednak zdecydowała się na skreślenie słów na wypachnionym pergaminie, wysnuwając jednocześnie oczekiwanie, którego on nie zamierzał ignorować ani adresować bezpośrednio, by pozwolić jej wierzyć w to, że tym razem role pająka i muchy wlatującej w jego sieć się odwróciły, a wystosowane przez niego zaproszenie faktycznie było efektem jej salonowej intrygi. Wymieniwszy ze szlachcianką zwyczajowe, powitalne uprzejmości we foyer galerii, zaoferował jej swe ramię nim ruszyli do Sali Południowej, z przyzwoitką podążającą ich krokiem niczym cień. Oprawione kontrastującą koronki bordo zdawało się być jej wizytówką samą w sobie, lecz i Maghnus nie pozostawał dłużny rodowej symbolice, przywdziewając elegancki kaftan, który na pierwszy rzut oka wydawał się być czarny, jednak w świetle kandelabrów połyskiwał ciemną purpurą przetkaną złotą nicią.
Najwidoczniej twórczość francuskiego malarza miała większą rzeszę fanów - lub po prostu Anglicy znużeni szaro-burą rzeczywistością wojny byli na tyle złaknieni nowych bodźców i doznań estetycznych, że nie zapomnieli o twórcy, który kilkakrotnie zmuszony był opóźniać przyjazd. Wbrew uzasadnionym obawom o frekwencje, ta dopisała znakomicie, wypełniając galerię echem pogodnych głosów, przebrzmiewającej ekscytacji i mniej lub bardziej subtelnie wyrażanych zachwytów i oburzeń. Łatwo było w takim otoczeniu zanurzyć się w ułudzie normalności i przez jeden wieczór wierzyć w to, że świat zewnętrzny wygląda dokładnie tak, jak powinien, niezależnie od tego jak dalekie było to prawdy.
- To ja dziękuję, że zgodziłaś się zaszczycić mnie swym towarzystwem, lady Rosier - skontrował przyjemnym dla ucha barytonem, kątem oka odnotowując fakt, że kreacja, którą zdecydowała się przywdziać korzystnie uwydatniała proporcje jej sylwetki, lecz uwagę tę zachował dla siebie, usta układając w lekki uśmiech. - Obowiązków, zdaje się, w nadchodzących tygodniach i miesiącach brakować mi nie będzie, kto jednak wie, kiedy Jean-Philippe Levasseur postanowi ponownie do nas zawitać. Nie wybaczyłbym sobie zmarnowania podobnej okazji - kontynuował myśl, nie zamierzając rozważać na głos wydarzeń w Stoke-on-Trent, które to były na językach wszystkich od dłuższego czasu, stając się powoli tematem nużącym i wymagającym odskoczni. On sam zresztą, jako Bulstrode z krwi i kości, nie zamierzał w żadnym wypadku wypierać się swojego udziału w tych działaniach, ale jednocześnie ani myślał się nimi chełpić. Nie na rozgłosie mu zależało, nie pusta sława pchała go do Staffordshire, nie gołosłowne komplementy kierowały jego różdżką, gdy sięgał po coraz trudniejsze i coraz brutalniejsze zaklęcia. To nie był wieczór, który chciał trwonić na omawianie sytuacji geopolitycznej kraju, nie w jej towarzystwie. Podążył więc w wybranym przez nią kierunku, by zawiesić oko na sylwetkach zatrzymanych na zawsze w tańcu, elektryzującym i zmysłowym, z całą pewnością odbiegającym od kanonu tańców, które wypadało tańczyć na salonach.
- Również nasycenie barw jest godne podziwu - odparł z uznaniem, śledząc przeskoki fragmentów jasnych z zaciemnionymi, poprzeplatanymi żywymi kolorami, które przykuwały uwagę. - Doprawdy zdumiewające jak zdołał przenieść na płótno tak dynamiczną pozę i pomimo nieruchomości sceny nie odjąć jej ani odrobiny gracji - dodał po chwili namysłu, uważnie śledząc każdy fragment dzieła i utwierdzając się w przekonaniu o tym, jak wybitnym twórcą był Lavasseur.
W czasie, gdy ona studiowała jeden z obrazów, chwycił z lewitującej obok tacy dwa przyozdobione truskawkami kieliszki szampana, po czym wręczył jeden z nich ciemnowłosej. - Wypijmy zatem za to, by świat artystyczny wciąż stał przed nami otworem - zaintonował toast przeznaczony tylko dla jej osoby, zupełnie ignorując pozostałych gości wernisażu. - By kolejni artyści ściągali do Londynu, dostrzegając w nim publikę, przed którą warto się prezentować - by nie trzeba było czekać na nich miesiącami i przełykać gorycz z każdą kolejną wzmianką o opóźnieniu terminu wystawy. - By ludzie obojętniejący na wszystko w czasach wojny wciąż potrafili dostrzec ulotne piękno i prawdziwie się nim zachwycić - wzniósł nieznacznie kieliszek, krzyżując spojrzenie z Fantine. - Tak jak my, dzisiaj.
Najwidoczniej twórczość francuskiego malarza miała większą rzeszę fanów - lub po prostu Anglicy znużeni szaro-burą rzeczywistością wojny byli na tyle złaknieni nowych bodźców i doznań estetycznych, że nie zapomnieli o twórcy, który kilkakrotnie zmuszony był opóźniać przyjazd. Wbrew uzasadnionym obawom o frekwencje, ta dopisała znakomicie, wypełniając galerię echem pogodnych głosów, przebrzmiewającej ekscytacji i mniej lub bardziej subtelnie wyrażanych zachwytów i oburzeń. Łatwo było w takim otoczeniu zanurzyć się w ułudzie normalności i przez jeden wieczór wierzyć w to, że świat zewnętrzny wygląda dokładnie tak, jak powinien, niezależnie od tego jak dalekie było to prawdy.
- To ja dziękuję, że zgodziłaś się zaszczycić mnie swym towarzystwem, lady Rosier - skontrował przyjemnym dla ucha barytonem, kątem oka odnotowując fakt, że kreacja, którą zdecydowała się przywdziać korzystnie uwydatniała proporcje jej sylwetki, lecz uwagę tę zachował dla siebie, usta układając w lekki uśmiech. - Obowiązków, zdaje się, w nadchodzących tygodniach i miesiącach brakować mi nie będzie, kto jednak wie, kiedy Jean-Philippe Levasseur postanowi ponownie do nas zawitać. Nie wybaczyłbym sobie zmarnowania podobnej okazji - kontynuował myśl, nie zamierzając rozważać na głos wydarzeń w Stoke-on-Trent, które to były na językach wszystkich od dłuższego czasu, stając się powoli tematem nużącym i wymagającym odskoczni. On sam zresztą, jako Bulstrode z krwi i kości, nie zamierzał w żadnym wypadku wypierać się swojego udziału w tych działaniach, ale jednocześnie ani myślał się nimi chełpić. Nie na rozgłosie mu zależało, nie pusta sława pchała go do Staffordshire, nie gołosłowne komplementy kierowały jego różdżką, gdy sięgał po coraz trudniejsze i coraz brutalniejsze zaklęcia. To nie był wieczór, który chciał trwonić na omawianie sytuacji geopolitycznej kraju, nie w jej towarzystwie. Podążył więc w wybranym przez nią kierunku, by zawiesić oko na sylwetkach zatrzymanych na zawsze w tańcu, elektryzującym i zmysłowym, z całą pewnością odbiegającym od kanonu tańców, które wypadało tańczyć na salonach.
- Również nasycenie barw jest godne podziwu - odparł z uznaniem, śledząc przeskoki fragmentów jasnych z zaciemnionymi, poprzeplatanymi żywymi kolorami, które przykuwały uwagę. - Doprawdy zdumiewające jak zdołał przenieść na płótno tak dynamiczną pozę i pomimo nieruchomości sceny nie odjąć jej ani odrobiny gracji - dodał po chwili namysłu, uważnie śledząc każdy fragment dzieła i utwierdzając się w przekonaniu o tym, jak wybitnym twórcą był Lavasseur.
W czasie, gdy ona studiowała jeden z obrazów, chwycił z lewitującej obok tacy dwa przyozdobione truskawkami kieliszki szampana, po czym wręczył jeden z nich ciemnowłosej. - Wypijmy zatem za to, by świat artystyczny wciąż stał przed nami otworem - zaintonował toast przeznaczony tylko dla jej osoby, zupełnie ignorując pozostałych gości wernisażu. - By kolejni artyści ściągali do Londynu, dostrzegając w nim publikę, przed którą warto się prezentować - by nie trzeba było czekać na nich miesiącami i przełykać gorycz z każdą kolejną wzmianką o opóźnieniu terminu wystawy. - By ludzie obojętniejący na wszystko w czasach wojny wciąż potrafili dostrzec ulotne piękno i prawdziwie się nim zachwycić - wzniósł nieznacznie kieliszek, krzyżując spojrzenie z Fantine. - Tak jak my, dzisiaj.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawarta w niedługim liście intryga Fantine nie była trudna do rozszyfrowania; mimo że teraz każdy wernisaż, pokaz, koncert były głośnym wydarzeniem wśród miłośników sztuki i wyższych sfer, ze względu na rzadką częstotliwość z jaką teraz się odbywały, lord Bulstrode wydawał się spędzać w Londynie wiele czasu i znać to miasto od podszewki, to zdecydowała się go o wizycie malarza, jakiego oboje, jak się okazało, cenili poinformować. Zdążyła już nabrać pewności, że temu mężczyźnie, z którym spędzała coraz więcej czasu - przez co zaczęła czuć, że przyciągają cudze spojrzenia, gdy po raz kolejny pojawiają się gdzieś razem - bystrości umysłu nie brakuje, lecz wciąż pozostawała nieświadoma jak bardzo przez zbyt wysokie mniemanie o własnej przebiegłości. Obawiała się, oczywiście, że Maghnus mimo wszystko odczyta prawdę pomiędzy wierszami, co oczywiście uczynił, odpychała jednak od siebie tę myśl, zamierzając udawać, ze przesłany list był jedynie uprzejmym przypomnieniem, żadną sugestią, zaś zaproszenie na wernisaż inicjatywą ze strony arystokraty - nieświadomie i z własnej woli wkraczając w sieć jaką zaczął tkać już wcześniej, zwabiając młódkę w swoją pułapkę, podczas gdy Fantine tak bardzo chciała wierzyć, że ponownie ona obkręca go sobie wokół palca niczym wcześniejszych adoratorów, powtarzających jej jakim zaszczytem jest samo jej towarzystwo tak jak właśnie Maghnus Bulstrode. Utwierdzał Rosierównę w przekonaniu, że jej gierki działają jak zawsze, podczas gdy rzeczywistość miała zupełnie inne barwy - a ona, z zamiłowania malarka, zdawała się ich chwilowo tak naprawdę nie dostrzegać zaślepiona czerwienią własnego ego.
- Przyjemność także i po mojej stronie, panie - odrzekła Róża, wzruszając przy tym lekko ramieniem i rzucając mu znad niego lekko zaczepne spojrzenie, na więcej chwilowo sobie jednak nie pozwoliła, szczególnie poruszywszy temat obowiązków; uśmiech zastąpiła wówczas na wpół poważna, na wpół zatroskana mina. - Z całą pewnością zasłużył pan na chwilę wytchnienia - powiedziała miękko. To ona była sprawcą, że Maghnus został odciągnięty od wspomnianych obowiązków - a pozostawała świadoma jedynie ich ułamka - nie czuła się jednak winna. Egoistyczna natura Fantine ją samą stawiała na pierwszym miejscu i nadąsałaby się, gdyby podobnego zaproszenia nie otrzymała, bądź wymówiłby się innymi zobowiązaniami. Nie była przyzwyczajona do odmowy. Inni rozpieszczali ją zaproszeniami, spełnieniem jej kaprysów i zachcianek; czynił to też teraz lord Bulstrode, lecz z zamiarami odmiennymi niż dotychczasowi adoratorzy, na własną korzyść coraz mocniej zaciskając opaskę na jej oczach. - Mogę zapytać cóż tak tak pana pochłania, jeśli nie Piórko Feniksa, czy okażę się wścibska? - spytała, nie mogąc się powstrzymać; już od Evandry wiedziała o części, chciała jednak usłyszeć to i z jego ust.
Obrazy, jakie zdobiły dziś ściany sali południowej, oderwały jednak uwagę Fanny od wszelkich obowiązków. Wciągnęły ją w świat jaki kreował swym pędzlem Levasseur, który ich tu dziś sprowadził, świat intrygujący, zmysłowy i budzący emocje. Nie dał się wszak zaprzeczyć temu, że wydawały się bardzo żywe, pomimo czarów wprawiających tancerzy w ruch.
Wargi lady Rosier szerzej rozciągnęły się w uśmiechu na komentarz lorda Bulstrode o nasyceniu barw; myśl, że mężczyzna nie spogląda na obraz jedynie ukradkiem, tylko dlatego, że musi, bo już się tu znalazł, bez większego przemyślenia i kontemplacji dzieła, jedynie zachęciła ją do podzielenia się z nim tym, co sama myślała i wiedziała. - Nasycenie barw ma znaczenie w kontekście perspektywy i nadawania obrazowi głębi. Dajmy na to, kiedy spoglądamy na pejzaż, to w świetle słonecznym zimne i bledsze barwy wydają się odleglejsze, ciepłe zaś bliższe. Przy uchwyceniu wnętrz wrażenie jest odwrotne. Tutaj - spojrzenie zielonych tęczówek znów zawisło na obrazie - to źródło światła, za tancerzami, głębiej. Za nimi, a gra światła i cienia na ich sylwetkach jest tak naturalna - westchnęła lekko, szczerze poruszona, przez co na krótką chwilę zapomniała o noszonej masce; oczy zalśniły lekko, usta rozchylały się w pełnym zachwycie uśmiechu. - Nie tylko dynamika ruchu jest godna podziwu, ale i uczuć. Widać pomiędzy nimi prawdziwe emocje, światło i cień tylko to podkreślają. Widzi pan jak światło w tle niemal drży? Prawie impresjonistycznie - mówiła przejęta i niemal drgnęła, kiedy kątem oka dostrzegła, że Maghnus wyciąga ku niej kieliszek alkoholu. Nie zauważyła nawet w którym momencie pracownik galerii przechodził obok, a może pojawiła się gdzieś lewitująca, zaczarowana szata.
- Dziękuję, lordzie Bulstrode - wyrzekła, odbierając od mężczyzny lampkę szampana, zawieszając spojrzenie na jego przystojnej twarzy, ciekawa toastu - dedykowanego wyłącznie jej. Każde zaś jego słowo jedynie utwierdzało czarownicę w przekonaniu, że nie powinna była żałować swojej małej, łatwej do rozszyfrowania intrygi, kiedy kreśliła doń list o odbywającym się właśnie wernisażu. - Nie odnalazłabym sama piękniejszych słów dla takiego toastu, panie - powiedziała Fantine, spoglądając w jego ciemne oczy i wraz z nim unosząc kieliszek. - Tak jak my dzisiaj - powtórzyła za nim, sama nie uściślając i nie pytając o to, czy miał na myśli ich dwójkę, czy też ogół, pozostawiając to - jak wiele innych - w sferze niedopowiedzeń. - Pozwoli pan jednak, że dopowiem kilka słów od siebie, dobrze? - spytała, zanim jeszcze posmakowała trunku. - Aby kolejni artyści, nie tylko malarze, przybywali do Londynu, cieszyli nasze zmysłu i duszę swoją sztuką, miasto i nie tylko ono stało się dla nich bezpieczną ostoją i inspiracją, niezbędne są różdżki, by oto zawalczyć - takie jak pana i za to pragnę podziękować i wznieść toast - powiedziała Fantine, ani na chwilę nie odwracając spojrzenia od jego oczu. - Od mej milej szwagierki, lady Evandry, słyszałam o pana obecności na Connaught Square i w Stoke-on-Trent. Myślę, że wszyscy jesteśmy za to wam, walczącym o nasz spokój, wdzięczność, dlatego pozwoliłam sobie to wspomnieć, jeśli wznosimy toast - oby nadszedł on jak najszybciej.
Wtedy dopiero uniosła kieliszek do ust i poczuła smak szampana i truskawek na języku, choć znów pomyślała o granacie i cytrusach, kiedy spoglądała na twarz Maghnusa Bulstrode.
- Przyjemność także i po mojej stronie, panie - odrzekła Róża, wzruszając przy tym lekko ramieniem i rzucając mu znad niego lekko zaczepne spojrzenie, na więcej chwilowo sobie jednak nie pozwoliła, szczególnie poruszywszy temat obowiązków; uśmiech zastąpiła wówczas na wpół poważna, na wpół zatroskana mina. - Z całą pewnością zasłużył pan na chwilę wytchnienia - powiedziała miękko. To ona była sprawcą, że Maghnus został odciągnięty od wspomnianych obowiązków - a pozostawała świadoma jedynie ich ułamka - nie czuła się jednak winna. Egoistyczna natura Fantine ją samą stawiała na pierwszym miejscu i nadąsałaby się, gdyby podobnego zaproszenia nie otrzymała, bądź wymówiłby się innymi zobowiązaniami. Nie była przyzwyczajona do odmowy. Inni rozpieszczali ją zaproszeniami, spełnieniem jej kaprysów i zachcianek; czynił to też teraz lord Bulstrode, lecz z zamiarami odmiennymi niż dotychczasowi adoratorzy, na własną korzyść coraz mocniej zaciskając opaskę na jej oczach. - Mogę zapytać cóż tak tak pana pochłania, jeśli nie Piórko Feniksa, czy okażę się wścibska? - spytała, nie mogąc się powstrzymać; już od Evandry wiedziała o części, chciała jednak usłyszeć to i z jego ust.
Obrazy, jakie zdobiły dziś ściany sali południowej, oderwały jednak uwagę Fanny od wszelkich obowiązków. Wciągnęły ją w świat jaki kreował swym pędzlem Levasseur, który ich tu dziś sprowadził, świat intrygujący, zmysłowy i budzący emocje. Nie dał się wszak zaprzeczyć temu, że wydawały się bardzo żywe, pomimo czarów wprawiających tancerzy w ruch.
Wargi lady Rosier szerzej rozciągnęły się w uśmiechu na komentarz lorda Bulstrode o nasyceniu barw; myśl, że mężczyzna nie spogląda na obraz jedynie ukradkiem, tylko dlatego, że musi, bo już się tu znalazł, bez większego przemyślenia i kontemplacji dzieła, jedynie zachęciła ją do podzielenia się z nim tym, co sama myślała i wiedziała. - Nasycenie barw ma znaczenie w kontekście perspektywy i nadawania obrazowi głębi. Dajmy na to, kiedy spoglądamy na pejzaż, to w świetle słonecznym zimne i bledsze barwy wydają się odleglejsze, ciepłe zaś bliższe. Przy uchwyceniu wnętrz wrażenie jest odwrotne. Tutaj - spojrzenie zielonych tęczówek znów zawisło na obrazie - to źródło światła, za tancerzami, głębiej. Za nimi, a gra światła i cienia na ich sylwetkach jest tak naturalna - westchnęła lekko, szczerze poruszona, przez co na krótką chwilę zapomniała o noszonej masce; oczy zalśniły lekko, usta rozchylały się w pełnym zachwycie uśmiechu. - Nie tylko dynamika ruchu jest godna podziwu, ale i uczuć. Widać pomiędzy nimi prawdziwe emocje, światło i cień tylko to podkreślają. Widzi pan jak światło w tle niemal drży? Prawie impresjonistycznie - mówiła przejęta i niemal drgnęła, kiedy kątem oka dostrzegła, że Maghnus wyciąga ku niej kieliszek alkoholu. Nie zauważyła nawet w którym momencie pracownik galerii przechodził obok, a może pojawiła się gdzieś lewitująca, zaczarowana szata.
- Dziękuję, lordzie Bulstrode - wyrzekła, odbierając od mężczyzny lampkę szampana, zawieszając spojrzenie na jego przystojnej twarzy, ciekawa toastu - dedykowanego wyłącznie jej. Każde zaś jego słowo jedynie utwierdzało czarownicę w przekonaniu, że nie powinna była żałować swojej małej, łatwej do rozszyfrowania intrygi, kiedy kreśliła doń list o odbywającym się właśnie wernisażu. - Nie odnalazłabym sama piękniejszych słów dla takiego toastu, panie - powiedziała Fantine, spoglądając w jego ciemne oczy i wraz z nim unosząc kieliszek. - Tak jak my dzisiaj - powtórzyła za nim, sama nie uściślając i nie pytając o to, czy miał na myśli ich dwójkę, czy też ogół, pozostawiając to - jak wiele innych - w sferze niedopowiedzeń. - Pozwoli pan jednak, że dopowiem kilka słów od siebie, dobrze? - spytała, zanim jeszcze posmakowała trunku. - Aby kolejni artyści, nie tylko malarze, przybywali do Londynu, cieszyli nasze zmysłu i duszę swoją sztuką, miasto i nie tylko ono stało się dla nich bezpieczną ostoją i inspiracją, niezbędne są różdżki, by oto zawalczyć - takie jak pana i za to pragnę podziękować i wznieść toast - powiedziała Fantine, ani na chwilę nie odwracając spojrzenia od jego oczu. - Od mej milej szwagierki, lady Evandry, słyszałam o pana obecności na Connaught Square i w Stoke-on-Trent. Myślę, że wszyscy jesteśmy za to wam, walczącym o nasz spokój, wdzięczność, dlatego pozwoliłam sobie to wspomnieć, jeśli wznosimy toast - oby nadszedł on jak najszybciej.
Wtedy dopiero uniosła kieliszek do ust i poczuła smak szampana i truskawek na języku, choć znów pomyślała o granacie i cytrusach, kiedy spoglądała na twarz Maghnusa Bulstrode.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
16.06.1958
Nie przypuszczała, że tak szybko przyjdzie jej przekroczyć ponownie progi Galerii Sztuki. Nie bywała tu długo, a teraz w ciągu kilku tygodni po raz kolejny znalazła się w przedsionku, a zaraz później w Sali południowej. Dzisiejszy wernisaż był czymś, czego nie chciała przegapić. Może i nie wiedziała czego się spodziewać, a najlepsze otwarcia wystaw pamiętała z Francji, jednak chciała tu być. Prosta sukienka w kolorze butelkowej zieleni, skryła się pod płaszczem, który narzuciła na ramiona. Włosy spięte w niskiego koka, dodawały elegancji. Każdemu kroku towarzyszył dźwięk, jaki wydawały wysokie obcasy. Nie lubiła przesadnie błyszczeć, chociaż dziś zdecydowała się na drobne kolczyki, które wyszły spod ręki najzdolniejszego jubilera, jakiego znała, jej wuja. Do kompletu założyła naszyjnik o kamieniu, barwą zbliżoną do koloru materiału, który otulał swobodnie sylwetkę. Nie czuła się niepewnie w podobnym towarzystwie, wręcz z prawdziwą chęcią przystawała przed dziełami dla których przyszedł tu dziś niemały tłum. Miała nadzieję spotkać tu swego kuzyna, bo nie wierzyła, że mógłby podobną wystawę, sam dzień otwarcia, zwyczajnie pominąć. To nie pasowało do niego. Niestety, póki co, nie mogła znaleźć go nigdzie, dlatego samej niespiesznie przechodziła po sali. Zaczepiona przez jednego z artystów z uśmiechem i pewnością wdała się w rozmowę. Nie ukrywała, że nie posiadała największej wiedzy, a pewne poruszane kwestie brzmiały obco, ale z przyjemnością chłonęła kolejne słowa. Nie obawiała się przyznać do niewiedzy, bo w takim otoczeniu nie było to nic złego, a wręcz gorzej byłoby, gdyby przyszło jej chlapnąć coś przez przypadek. W końcu jednak uwolniła się od towarzystwa zbyt rozmownego mężczyzny, obiecując jednak, że jeszcze porozmawiają, gdy przejrzy pozostałe obrazy. Wahała się odrobinę czy naprawdę tak będzie, chociaż z drugiej strony dała słowo. Wypadało więc wywiązać się z niego.
Odwróciła głowę, by z dogodnego miejsca przyjrzeć się czarodziejom, którzy również zjawili się tu dziś. Nadal nie widziała nigdzie tego, którego towarzystwa bardzo by chciała, lecz zamiast tego dostrzegła inną znajomą sylwetkę. Przyglądała się blondynce, gdy ta wpatrywała się w obraz przed nią. Ciekawiło ją czy była tym tak zachwycona, czy to chwila dla niepoznaki, że czuła się w podobnym otoczeniu obco. Jednak wtedy, po cóż by tu była? To miejsce nie pasowało do kobiety jej pokroju, lubiącej się w pewnie innych rozrywkach. Zastanowiła się moment, nim podeszła bliżej niej.
- Zachwycający? – spytała miękko, zerkając kątem oka na blondynkę.- Znasz jego autora? – brnęła dalej, bez natarczywości czy kpiny, której ostatnim czasy wyuczyła się bardziej.- To chyba najsmutniejszy obraz, jaki znajduje się tu dziś. Nieszczęśliwa miłość zawsze boli, ale kiedy wyczekujesz swego ukochanego całymi dniami, a wiesz, że nie powróci...- umilkła na moment.- Okrutne, że coś tak pięknego, jest również tak smutne.- dodała. Przechyliła odrobinę głowę.- Nie sądziłam, że gustujesz w sztuce.- podjęła, obracając się nieco, aby stać przodem do znajomej.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
My V is for Vendetta
Thought that I'd feel better
But now I got a bellyache
Thought that I'd feel better
But now I got a bellyache
Nie była ślepa i potrafiła przyznać, gdy obraz cieszył oko. Bo ostatecznie do tego tylko nadawała się sztuka, prawda? Do chwili płonnej przyjemności, zaczepienia uwagi dla relaksu, by zaraz potem skierować ją z powrotem na tor spraw ważnych. Nigdy nie zrozumiała w pełni rozgłosu i sławy idących za byciem artystą, dziesiątków ludzi wydających olbrzymie pieniądze na kawałek zamalowanego płótna, a potem dyskutujących o tym, co chciał przekazać malarz. Pewnie i tak nikt nie zbliżał się nawet do inwencji twórczej często potęgowanej środkami odurzającymi. Och, zdarzało jej się leczyć w szpitalu artystów, tych żałosnych słabeuszy. Co osiągnęli? Mieli zręczne palce, ładne głosy, talent powodowany raczej wprawą niż geniuszem. Ich obrazy mogły ładnie prezentować się na ścianach, ale w czym były warte więcej niż prawdziwa wiedza? Niż kunszt mistrzów anatomii, którzy kreowali coś znacznie subtelniejszego - życie. Zdrowie. Przetrwanie gatunku.
Ale skoro robili to już dla nich uzdrowiciele, to pewnie mieli prawo marnować swój czas i na te obrazy. Ktoś musiał harować dla mędrców, by mieli coś ładnego, na co można popatrzeć. Nie każdy wszak widział w odbiciu lustra to samo co Elvira Multon.
Szkoda tylko, że zarabiali na tym tak olbrzymie pieniądze.
Kto pozwolił na to, by zarabiali tak olbrzymie pieniądze?
Ze stoickim spokojem przechadzała się wielkimi korytarzami galerii sztuki, przesuwając nieco znudzone spojrzenie od jednego obrazu do drugiego. Dostała zaproszenie w prezencie, pewnie miała wykorzystać je, by uszczknąć nieco wysokiej kultury. Nie sądziła jednak, by ta kultura była warta więcej niż jej prosektorium. Nie żeby się nudziła, nie w pełni. Czasem zatrzymywała się przy którymś z obrazów na dłużej, by odszukać drobne wady, szczegóły, które nie trafiały jej do gustu. Nie mówiła o nich głośno, rzecz jasna. W ogóle z nikim nie rozmawiała, nie poczuwając się do dyskusji o wielkich malarzach i dziełach sztuki. Nie znała się na tym i nie chciała udawać, że zna. Przyglądała się więc w milczeniu, zatrzymując na dłużej wzrok na pracy, której tytuł sugerował wyraźnie, że porusza tematykę starą jak świat - nieszczęśliwa miłość.
Miłość.
Przed rokiem zaśmiałaby się w głos, ale teraz patrzyła tylko ze zmarszczonymi brwiami, zirytowana każdym najmniejszym fragmentem dzieła. Długie jasne włosy kobiety stojącej w oknie chwytały światło księżyca, jej błękitne spojrzenie było tęskne, a szczupłe palce poruszały się po parapecie jak po klawiszach pianina. Miriam Multon byłaby zachwycona. Może nawet uroniłaby łzę. Elvira nie uroniła żadnej, ale i tak nie mogła oderwać wzroku, równocześnie zeźlona i smutna.
Drgnęła, gdy usłyszała przy boku głos. Nie rozpoznała go od razu, tak była zamyślona, więc odwróciła się z uniesioną brwią, bo nie spodziewała się spotkać nikogo znajomego.
Los z niej zakpił i nie po raz pierwszy.
- Belvino. Cóż za miła niespodzianka... - wyrzuciła przez zęby, ale zaraz odetchnęła i uśmiechnęła się, przykładając na moment palce do skroni. - Wybacz. Ten szum tłumu. Nie powinnam tu dziś przychodzić, nie czuję się najlepiej. - Teraz, w jej towarzystwie, czuła się jeszcze gorzej, ale tego nie przyznała, tylko obrzuciła ją oceniającym spojrzeniem. Miały na sobie sukienki tej samej barwy, choć ta Elviry była ciemniejsza i dłuższa, a na szczupłą szyję zarzuciła posrebrzany szalik. Przynajmniej włosów nie upięły podobnie, bo Elvira w ostatnim czasie preferowała ciasnego, schludnego warkocza ułożonego na ramieniu. Blond pukle sięgały jej już do pasa, więc w ten sposób było najwygodniej, a wciąż nie zmotywowała się do tego, by się ich pozbyć. Właściwy moment nadejdzie. Musnęła palcami srebrne kolczyki w swoich uszach i odwróciła wzrok z powrotem na obraz. Miała wrażenie, że kobieta na nim namalowana z niej kpi. - Szczerze mówiąc, niezbyt. Nie interesuję się sztuką, jak zgadłaś, ale dostałam zaproszenie w prezencie, nieuprzejmością byłoby go nie przyjąć. Zapewne nie zostanę długo, niemniej jednak zawsze jest czym nacieszyć oczy. - Niedługo utrzymała uśmiech, zaraz bowiem spełzł z tkniętych pomadką ust i zastąpił go wyraz ponurego zadumania. - Smutne, bez wątpienia. Czy piękne, nie byłabym tego taka pewna. Nie ma nic pięknego w miłości - stwierdziła cierpko, lekko kołysząc się na niskich obcasach. - Nic a nic, Belvino. Miłość może być przyjemna, ale przede wszystkim jest toksyczna. Wypala cię od środka i sprawia, że zamiast zająć się swoim życiem, stoisz w oknie i wypatrujesz kogoś, na kim sądzisz, że ci zależy. To olbrzymia słabość i kpina losu, nie sądzisz? Że za najpiękniejsze uczucie uważamy to, które najbardziej nas ogranicza. - Zamilkła na moment, a potem dodała ciszej, z większą obojętnością; - Rzeczy piękne mają to do siebie, że nie powinny boleć.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kącik jej ust drgnął ledwie zauważalnie, kiedy usłyszała swoje imię i słowa, podejrzanie ciężko padające z ust kobiety. Nie spojrzała w jej kierunku od razu, przez chwile jednak skupiona na obrazie przed sobą. Zastanawiała się nad tym, co miała przed sobą i co chwilę temu oceniła w mieszany sposób. Nieszczęśliwa miłość była okrutna, lecz chyba każdy musiał przez to przejść w swoim życiu. Prędzej czy później, ale natrafiał na tą wyjątkowa przeszkodę, która odbierała zdrowy rozsądek. Zdusiła w sobie ciche westchnięcie, pamiętając siebie sprzed paru lat. Rozchwianą w swej miłostce, która od początku skazana była na porażkę i później, gdy w końcu stało się to, co powinno dawno. Dziwnie było jej jedynie z myślą, że w tym najgorszym momencie, kiedy czuła się zmieszana i zagubiona, a co gorsze zraniona, nad brzegiem rzeki siedziała właśnie z Multon. Odwróciła głowę w kierunku kobiety, dopiero teraz i uśmiechnęła się pogodnie, wbrew swym myślą.
- Wzajemnie.- odparła szczerze, nadal ciekawa, co Elvirę zapędziło w to miejsce, właśnie dziś. Była ostatnią osobą, którą podejrzewałaby o zainteresowanie sztuką. Nawet teraz obserwując ją uważniej, miała wrażenie, że blondynka wygląda tutaj nieporadnie i dziwnie, jakby wepchnięta w obcy jej świat.- Oh, cóż ci dolega? – spytała, marszcząc lekko brwi z minimalnym zaniepokojeniem. Mogła mieć mieszane odczucia względem Multon, ale wiadomość, że nie czuła się najlepiej, wzbudzała jednak ten cień troski o znajomą.
Pokiwała powoli głową ze zrozumieniem dla obecnej sytuacji.
- Racja, nie wypada odmówić zaproszeniu. Zwłaszcza przy takiej okazji.- zgodziła się z nią. Ludzie, którzy byli tu dziś, tworzyli pewną śmietankę towarzyską wśród artystów oraz wszelkiej maści pasjonatów sztuki. Przebywanie w takim otoczeniu, nie zdarzało się, aż tak często, jak mogło się wydawać.- Niezbyt mądrym byłoby uciekać zbyt szybko.- dodała z lekkim uśmiechem.- Skoro jednak nie interesujesz się sztuką na co dzień... pozwól, że pomogę ci się tu odnaleźć. Może uda mi się zaszczepić w tobie trochę więcej uznania dla obrazów wystawionych tutaj.- uśmiech na jej ustach stał się tylko wyraźniejszy.- I zapewniam, że są tu dzieła przyjemniejsze dla duszy niż nieszczęśliwa miłość.- lekkie rozbawienie wkradło się w jej ton głosu, by zamaskować pełniejszą gamę emocji, którą odczuwała, spoglądając na dziewczynę na obrazie.
Przekrzywiła minimalnie głowę, kiedy Elvira zaczęła zdradzać swe podejście do miłości.
- Nie zgodzę się z Tobą, a przynajmniej nie do końca. Miłość skoncentrowana na odpowiedniej osobie, nie będzie toksyczna. Nie jest twoją słabością, a dodatkową siłą, którą rozumiesz w chwilach trudnych.- odwróciła spojrzenie ponownie na obraz.- Przeżyłam miłość, która wyniszczała, chociaż nie powinna. Teraz za to, znam tą w której czuję się bezpiecznie... w której mam przestrzeń dla siebie, ale kiedy trzeba z własnej woli i bez poczucia utracenia czegokolwiek, skupiam się na Nim.- odrobinę nerwowo potarła prawą dłonią, nadgarstek lewej ręki. Dziwnie było mówić to otwarcie, ale tak właśnie było. W końcu czuła się w związku bezpieczna i na tyle pewna, by nie zastanawiać nad kwestiami, które rodziła jedynie nieufność.
- Kochałaś kiedyś kogoś? Tak całkowicie szczerze i nie ulotnie? – spytała, wracając wzrokiem na swą rozmówczynię.- Miłość, którą tak źle oceniasz to zwykle ta pierwsza... stworzona z porywów głupiego serca. Kolejne są milsze.- dodała jeszcze.
- Wzajemnie.- odparła szczerze, nadal ciekawa, co Elvirę zapędziło w to miejsce, właśnie dziś. Była ostatnią osobą, którą podejrzewałaby o zainteresowanie sztuką. Nawet teraz obserwując ją uważniej, miała wrażenie, że blondynka wygląda tutaj nieporadnie i dziwnie, jakby wepchnięta w obcy jej świat.- Oh, cóż ci dolega? – spytała, marszcząc lekko brwi z minimalnym zaniepokojeniem. Mogła mieć mieszane odczucia względem Multon, ale wiadomość, że nie czuła się najlepiej, wzbudzała jednak ten cień troski o znajomą.
Pokiwała powoli głową ze zrozumieniem dla obecnej sytuacji.
- Racja, nie wypada odmówić zaproszeniu. Zwłaszcza przy takiej okazji.- zgodziła się z nią. Ludzie, którzy byli tu dziś, tworzyli pewną śmietankę towarzyską wśród artystów oraz wszelkiej maści pasjonatów sztuki. Przebywanie w takim otoczeniu, nie zdarzało się, aż tak często, jak mogło się wydawać.- Niezbyt mądrym byłoby uciekać zbyt szybko.- dodała z lekkim uśmiechem.- Skoro jednak nie interesujesz się sztuką na co dzień... pozwól, że pomogę ci się tu odnaleźć. Może uda mi się zaszczepić w tobie trochę więcej uznania dla obrazów wystawionych tutaj.- uśmiech na jej ustach stał się tylko wyraźniejszy.- I zapewniam, że są tu dzieła przyjemniejsze dla duszy niż nieszczęśliwa miłość.- lekkie rozbawienie wkradło się w jej ton głosu, by zamaskować pełniejszą gamę emocji, którą odczuwała, spoglądając na dziewczynę na obrazie.
Przekrzywiła minimalnie głowę, kiedy Elvira zaczęła zdradzać swe podejście do miłości.
- Nie zgodzę się z Tobą, a przynajmniej nie do końca. Miłość skoncentrowana na odpowiedniej osobie, nie będzie toksyczna. Nie jest twoją słabością, a dodatkową siłą, którą rozumiesz w chwilach trudnych.- odwróciła spojrzenie ponownie na obraz.- Przeżyłam miłość, która wyniszczała, chociaż nie powinna. Teraz za to, znam tą w której czuję się bezpiecznie... w której mam przestrzeń dla siebie, ale kiedy trzeba z własnej woli i bez poczucia utracenia czegokolwiek, skupiam się na Nim.- odrobinę nerwowo potarła prawą dłonią, nadgarstek lewej ręki. Dziwnie było mówić to otwarcie, ale tak właśnie było. W końcu czuła się w związku bezpieczna i na tyle pewna, by nie zastanawiać nad kwestiami, które rodziła jedynie nieufność.
- Kochałaś kiedyś kogoś? Tak całkowicie szczerze i nie ulotnie? – spytała, wracając wzrokiem na swą rozmówczynię.- Miłość, którą tak źle oceniasz to zwykle ta pierwsza... stworzona z porywów głupiego serca. Kolejne są milsze.- dodała jeszcze.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Belvina nie mogła jej zrozumieć i nigdy tego nie zrobi. Choć dostrzegała w kobiecie, swojej przypadkowej rywalce, kilka cech wartych pożądania, wciąż różniły się jak ogień z wodą, więc tam gdzie ta artystka widziała sens, Elvira dostrzegała wyłącznie irracjonalność, głupotę i brak użyteczności. Poza tym, nie miały tych samych doświadczeń, Elvira nie była nigdy wcześniej zakochana, bo uznawała się za odporną na miłość. Każdy kolejny mężczyzna zdawał się bardziej przeciętny od poprzedniego dopóki drogi nie zaszedł jej ten jeden jedyny, który nie obawiał się najpierw wyciągnąć przeciw niej różdżki, a potem z rozsądkiem uszanować jej wartość. Od cierpień do chwały. Od porażki do sukcesu. Nie poetyczne, ale prawdziwe, surowe, żywe. Artystka tego nie zrozumie. Miriam Multon nią wszak była i Elvira ze znużeniem przypomniała sobie jak bardzo ich nie cierpi.
Zerkając z ukosa na Blythe, przypomniała sobie wieczór nad Tamizą spędzony w jej towarzystwie. Ciekawe, czy o tym pamiętała, o tym jak żałosna wtedy była.
Elvira nie zamierzała pozwolić jej zobaczyć się w podobnym stanie; bezwiednie więc wyprostowała plecy i uniosła brodę, układając usta do uśmiechu tak wymuszonego jak zaczepnego. Może zalotnego, choć po prawdzie w jej wypadku było to jedno i to samo.
Wzruszyła jednym ramieniem, gdy Belvina wyraziła obawę o jej zdrowie. Słodka, słodka dziewczyna.
- Och, nie musisz się martwić. To tylko kobiece przypadłości - skłamała gładko, gdyż wcale nie krwawiła, ale taka odpowiedź była wystarczająco intymna, by na dobre zakończyć temat. Nikt nie chciał o tym rozmawiać w publicznym miejscu.
Spojrzenie Elviry uciekało raz po raz w kierunku obrazu, aż w końcu miała go dość. Dość tęsknych oczu, łez i rozwianego włosa. Zamiast tego skupiła się na szczupłej szyi Belviny i wibrującej pod skórą tętnicy, wyobrażając sobie tryskającą z niej krew, jasnoczerwoną, ciepłą. To byłoby prawdziwe piękno.
- Rozpieszczasz mnie, Belvino - mruknęła. - Z wielką przyjemnością pozwolę się porwać do świata sztuki. - Wykorzystała okazję, by spleść ich ramiona w geście damskiej przyjaźni. Takie z nich były wzorowe damy.
Pożałowała tego, gdy kobieta zaczęła rozwodzić się nad toksyczną i nietoksyczną miłością. Z najwyższym trudem powstrzymała się przed zaciśnięciem pięści, ale jej uśmiech i tak stał się ponury, a mięśnie zesztywniały.
- Jestem szczęśliwa, że udało ci się… odbić od nieszczęść sprzed roku. - Spojrzała w jej oczy, długo i intensywnie. - Moja sytuacja jest inna, wybacz bezpośredniość. Nie jestem kochliwa ani ugodowa. Znam swoją wartość. Ale znam też miłość, która spala wnętrzności. Miłość, która popycha do cierpienia, więcej, do sprawiania cierpienia. Ostateczną, ostrą, bolesną, ale i bardziej niż rozkoszną. Miłość, która jest platoniczna, ale skąpana we krwi. Miłość, dla której bym zabiła, dla której już zabijałam. - Z każdym zdaniem zniżała głos, a ostatnie słowa wyszeptała wprost do jej ucha. Podjęły spacer wtulone, choć odpowiadała za to głównie Elvira, nieustępliwa, ciepła, słodko pachnąca lawendą. - Miłość do Czarnego Pana - wyznała w końcu, uśmiechając się sekretnie i odwracając wzrok w kierunku mijanych obrazów.
Porywy głupiego serca.
Cholerne suczysko.
Zerkając z ukosa na Blythe, przypomniała sobie wieczór nad Tamizą spędzony w jej towarzystwie. Ciekawe, czy o tym pamiętała, o tym jak żałosna wtedy była.
Elvira nie zamierzała pozwolić jej zobaczyć się w podobnym stanie; bezwiednie więc wyprostowała plecy i uniosła brodę, układając usta do uśmiechu tak wymuszonego jak zaczepnego. Może zalotnego, choć po prawdzie w jej wypadku było to jedno i to samo.
Wzruszyła jednym ramieniem, gdy Belvina wyraziła obawę o jej zdrowie. Słodka, słodka dziewczyna.
- Och, nie musisz się martwić. To tylko kobiece przypadłości - skłamała gładko, gdyż wcale nie krwawiła, ale taka odpowiedź była wystarczająco intymna, by na dobre zakończyć temat. Nikt nie chciał o tym rozmawiać w publicznym miejscu.
Spojrzenie Elviry uciekało raz po raz w kierunku obrazu, aż w końcu miała go dość. Dość tęsknych oczu, łez i rozwianego włosa. Zamiast tego skupiła się na szczupłej szyi Belviny i wibrującej pod skórą tętnicy, wyobrażając sobie tryskającą z niej krew, jasnoczerwoną, ciepłą. To byłoby prawdziwe piękno.
- Rozpieszczasz mnie, Belvino - mruknęła. - Z wielką przyjemnością pozwolę się porwać do świata sztuki. - Wykorzystała okazję, by spleść ich ramiona w geście damskiej przyjaźni. Takie z nich były wzorowe damy.
Pożałowała tego, gdy kobieta zaczęła rozwodzić się nad toksyczną i nietoksyczną miłością. Z najwyższym trudem powstrzymała się przed zaciśnięciem pięści, ale jej uśmiech i tak stał się ponury, a mięśnie zesztywniały.
- Jestem szczęśliwa, że udało ci się… odbić od nieszczęść sprzed roku. - Spojrzała w jej oczy, długo i intensywnie. - Moja sytuacja jest inna, wybacz bezpośredniość. Nie jestem kochliwa ani ugodowa. Znam swoją wartość. Ale znam też miłość, która spala wnętrzności. Miłość, która popycha do cierpienia, więcej, do sprawiania cierpienia. Ostateczną, ostrą, bolesną, ale i bardziej niż rozkoszną. Miłość, która jest platoniczna, ale skąpana we krwi. Miłość, dla której bym zabiła, dla której już zabijałam. - Z każdym zdaniem zniżała głos, a ostatnie słowa wyszeptała wprost do jej ucha. Podjęły spacer wtulone, choć odpowiadała za to głównie Elvira, nieustępliwa, ciepła, słodko pachnąca lawendą. - Miłość do Czarnego Pana - wyznała w końcu, uśmiechając się sekretnie i odwracając wzrok w kierunku mijanych obrazów.
Porywy głupiego serca.
Cholerne suczysko.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zauważyła zmianę w postawie kobiety, moment w którym wyprostowała sylwetkę i uniosła brodę. Zastanawiała się, co kryło się za podobną reakcją i cóż ją do tego skłoniło. Nie zamierzała jednak pytać, nie interesowało ją to w aż tak dużym stopniu. Panna Multon nadal pozostawała dla niej jedynie znajomą, może tylko minimalnie bliższą, ale to nadal nie zacieśniło więzów na tyle, aby próbowała dowiadywać się czegokolwiek, co wykraczało za zwykłą uprzejmość. Tym było też pytanie, które zadała ledwie chwilę temu. Odpowiedź padła szybko i skutecznie zniechęcała, by brnąć dalej. Ufała, że Multon była dość biegła w dzielonym przez obie fachu, aby sama sobie pomóc w niedogodnościach związanych ze stanem. Chociaż z drugiej strony zwykle to uzdrowiciele gorzej radzili sobie sami ze sobą.
Przestała na chwile obserwować swą rozmówczynię, ale również porzuciła zainteresowanie obrazem przy którym stały. Jej uwaga skupiła się na otoczeniu, poszukując ze spokojem znajomej osoby w tłumie, ale brakowało go. Trudno. Zerknęła na blondynkę, gdy ta wspomniała o rozpieszczaniu. Kąciki ust uniosły się ponownie w tym ładnym i wyuczonym uśmiechu.
- Bez przesady, Elviro.- odparła ze spokojem.- Jednak cieszę się na ten entuzjazm, którego przyznam, nie spodziewałam się od razu.- i odrobinę w niego powątpiewała. Elvira dotąd wydawała się raczej zagubiona w Galerii i chętna, by uciec od razu, a nie wejść głębiej w czeluści sztuki.
Minimalnie spięła się, by zaraz odpuścić, kiedy znajoma przylgnęła wręcz do niej, splatając ramiona. Domyślała się, że z boku musiało to wyglądać na bliskie relacje i nieprzesadzoną chęć bycia blisko. Dla niej jednak nie było zbyt wygodne. Mało było osób przy których chciała aż tak przekraczać granice własnego komfortu i akceptowalnego przez siebie dystansu. Rzadko przy tym szukała fizycznego kontaktu z towarzyszącymi jej osobami. Taka już była.
Teraz jednak chcąc nie chcąc przemilczała fakt, że nie było jej to w smak. Za dużo było ludzi na około, by dało się grzecznie wrócić do przestrzeni między nimi.
- Nieszczęść... z perspektywy czasu, nie nazwałabym tego jakimś wielkim nieszczęściem.- stwierdziła z lekkim wzruszeniem ramionami. Wtedy może i wydawało jej się, że to tragedia, ale i tak inna niż pewnie przypuszczała Elvira. Dziś miała całkowitą pewność, że zamknięte jednego rozdziału w życiu i otwarciu się na nowy, było czymś do czego musiało dojść. Tkwienie w miejscu, nie było jej już na rękę.- Nie spodziewałabym się, że szczęśliwą czynią cię podobne rzeczy i zmiany.- dodała, nie uciekając wzrokiem od niej, gdy zauważanie łapała kontakt wzrokowy. Jeśli chciała ją jakkolwiek rozproszyć i zaniepokoić, wybrała jedną z gorszych metod, ale w tym nie zamierzała dziewczyny uświadamiać.
Kiedy słuchała monologu Multon, na jej ustach zaczął formować się czysto pobłażliwy uśmiech. Nie przerywała jej jednak pozwoliła, by ta wyrzuciła z siebie wszystko, czym najwyraźniej chciała udowodnić swą siłę. Tylko że nie różniła się niczym od masy podobnych jej kobiet. Pozornie skupiała swą uwagę na mijanych obrazach, przypadkowo na paru osobach, które gwałtownym gestem lub głośniejszym słowem przyciągnęły uwagę. Nie drgnęła, nawet gdy Elvira zbliżyła się do niej, by kolejne słowa szeptać do ucha. Wstrzymała oddech na krótki moment, nie mogąc znieść zapachu lawendy w takim natężeniu. Nie przeszkadzał jej, gdy docierał z dystansu, kiedy czuła tą woń przy powiewach wiatru wzburzonego przez ruch w otoczeniu, lecz teraz stawał się drażliwy. Od zawsze kojarzył jej się ze starymi ludźmi, przywołując wspomnienie babci Blythe, która uprawiała tą roślinę, aż wszystko w domu przechodziło lawendą do zemdlenia. Ponoć posiadała jakieś wyjątkowe właściwości, lecz teraz nie sprawiała nic poza problemem ze skupieniem się na słowach Multon. Jednak dotarły do niej te ostatnie, sprowadziły na ziemię, brutalniej niż przypuszczała. Odwróciła minimalnie głowę, by spojrzeć na Elvirę. Miłość do Czarnego Pana.
- Powinnam pogratulować wyboru tego, którego obdarzasz swą platoniczną miłością? – spytała, nie do końca wiedząc, jak powinna zareagować.- Może jednak cieszę się, że odnajdujesz swoje szczęście w takim wydźwięku miłości. Nikt ci, chociaż nigdy nie złamie serca i nie zawiedzie wątłych oczekiwań.- dodała zaraz, ugodowym tonem. Nie jej było oceniać, jakie były wybory rozmówczyni.
Zatrzymała się przy jednym z obrazów, od którego chwilę wcześniej odeszła grupka mężczyzn, żywo dyskutując jeszcze o dziele, które podziwiali przed momentem.- Co widzisz? – spytała, by umilknąć i dać jej chwilę na ocenę tego, co miała przed sobą.- To szczególny obraz, ale wyjaśnię ci jego wyjątkowość za moment.- dopowiedziała z odrobinę przebiegłym uśmiechem.
Przestała na chwile obserwować swą rozmówczynię, ale również porzuciła zainteresowanie obrazem przy którym stały. Jej uwaga skupiła się na otoczeniu, poszukując ze spokojem znajomej osoby w tłumie, ale brakowało go. Trudno. Zerknęła na blondynkę, gdy ta wspomniała o rozpieszczaniu. Kąciki ust uniosły się ponownie w tym ładnym i wyuczonym uśmiechu.
- Bez przesady, Elviro.- odparła ze spokojem.- Jednak cieszę się na ten entuzjazm, którego przyznam, nie spodziewałam się od razu.- i odrobinę w niego powątpiewała. Elvira dotąd wydawała się raczej zagubiona w Galerii i chętna, by uciec od razu, a nie wejść głębiej w czeluści sztuki.
Minimalnie spięła się, by zaraz odpuścić, kiedy znajoma przylgnęła wręcz do niej, splatając ramiona. Domyślała się, że z boku musiało to wyglądać na bliskie relacje i nieprzesadzoną chęć bycia blisko. Dla niej jednak nie było zbyt wygodne. Mało było osób przy których chciała aż tak przekraczać granice własnego komfortu i akceptowalnego przez siebie dystansu. Rzadko przy tym szukała fizycznego kontaktu z towarzyszącymi jej osobami. Taka już była.
Teraz jednak chcąc nie chcąc przemilczała fakt, że nie było jej to w smak. Za dużo było ludzi na około, by dało się grzecznie wrócić do przestrzeni między nimi.
- Nieszczęść... z perspektywy czasu, nie nazwałabym tego jakimś wielkim nieszczęściem.- stwierdziła z lekkim wzruszeniem ramionami. Wtedy może i wydawało jej się, że to tragedia, ale i tak inna niż pewnie przypuszczała Elvira. Dziś miała całkowitą pewność, że zamknięte jednego rozdziału w życiu i otwarciu się na nowy, było czymś do czego musiało dojść. Tkwienie w miejscu, nie było jej już na rękę.- Nie spodziewałabym się, że szczęśliwą czynią cię podobne rzeczy i zmiany.- dodała, nie uciekając wzrokiem od niej, gdy zauważanie łapała kontakt wzrokowy. Jeśli chciała ją jakkolwiek rozproszyć i zaniepokoić, wybrała jedną z gorszych metod, ale w tym nie zamierzała dziewczyny uświadamiać.
Kiedy słuchała monologu Multon, na jej ustach zaczął formować się czysto pobłażliwy uśmiech. Nie przerywała jej jednak pozwoliła, by ta wyrzuciła z siebie wszystko, czym najwyraźniej chciała udowodnić swą siłę. Tylko że nie różniła się niczym od masy podobnych jej kobiet. Pozornie skupiała swą uwagę na mijanych obrazach, przypadkowo na paru osobach, które gwałtownym gestem lub głośniejszym słowem przyciągnęły uwagę. Nie drgnęła, nawet gdy Elvira zbliżyła się do niej, by kolejne słowa szeptać do ucha. Wstrzymała oddech na krótki moment, nie mogąc znieść zapachu lawendy w takim natężeniu. Nie przeszkadzał jej, gdy docierał z dystansu, kiedy czuła tą woń przy powiewach wiatru wzburzonego przez ruch w otoczeniu, lecz teraz stawał się drażliwy. Od zawsze kojarzył jej się ze starymi ludźmi, przywołując wspomnienie babci Blythe, która uprawiała tą roślinę, aż wszystko w domu przechodziło lawendą do zemdlenia. Ponoć posiadała jakieś wyjątkowe właściwości, lecz teraz nie sprawiała nic poza problemem ze skupieniem się na słowach Multon. Jednak dotarły do niej te ostatnie, sprowadziły na ziemię, brutalniej niż przypuszczała. Odwróciła minimalnie głowę, by spojrzeć na Elvirę. Miłość do Czarnego Pana.
- Powinnam pogratulować wyboru tego, którego obdarzasz swą platoniczną miłością? – spytała, nie do końca wiedząc, jak powinna zareagować.- Może jednak cieszę się, że odnajdujesz swoje szczęście w takim wydźwięku miłości. Nikt ci, chociaż nigdy nie złamie serca i nie zawiedzie wątłych oczekiwań.- dodała zaraz, ugodowym tonem. Nie jej było oceniać, jakie były wybory rozmówczyni.
Zatrzymała się przy jednym z obrazów, od którego chwilę wcześniej odeszła grupka mężczyzn, żywo dyskutując jeszcze o dziele, które podziwiali przed momentem.- Co widzisz? – spytała, by umilknąć i dać jej chwilę na ocenę tego, co miała przed sobą.- To szczególny obraz, ale wyjaśnię ci jego wyjątkowość za moment.- dopowiedziała z odrobinę przebiegłym uśmiechem.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Fortel zadziałał, Belvina dała spokój i nie drążyła kwestii jej chwilowego rozchwiania. Dała się zaskoczyć, to prawda, choć w miejscach równie pustych jak muzeum sztuki zapewne powinna spodziewać się osób pokroju Belviny. Nie pozwoliła sobie jednak dłużej na utratę spokoju, teraz jej sylwetka była perfekcyjna, uśmiech jak z obrazka, sprawiała wrażenie pogodnej, może tylko nieco zmęczonej, bo cieni pod oczami i kruchości naczyń zmęczonych czarną magią nie dało się nigdy w pełni ukryć.
Zaśmiała się krótkim, dziewczęcym śmiechem, gdy idąc ramię w ramię kontynuowały rozmowę o niczym.
- Dobrze mnie znasz. Planowałam już się poddać i wrócić do pracy, ale dla takiego towarzystwa warto zostać dłużej. - Przechyliła głowę, jasne włosy spłynęły po jasnej skórze, spojrzenie na krótki moment zatrzymało się na belvinowych kolczykach i włosach. Ciekawiło ją jakby to było wplątać w nie palce. Jak głośno krzyczała, gdy szarpało się ją za włosy i brało od tyłu, i czy Drew brał ją tak, czy było to niegdyś z jego strony jednorazową przygodą.
Przez chwilę mogła wydawać się nieobecna, ale pilnowała się, by nie odbiegać myślami na zbyt długo.
- Nie wierzysz w moje dobre intencje? - spytała cicho. Belvina nie uciekała spojrzeniem, lecz wytrwale patrzyła jej w oczy i było w tym coś drapieżnie odważnego, na tyle, by sama ani na moment nie spuściła wzroku, aż przeciągająca się chwila stała się niezręczna i intymna. - Wydawało mi się, że pokazałam już jak zależy mi na tym, by nasze relacje były bliskie. Łączą nas obowiązki, wspólna misja. Wspólne przyjaźnie. - Zdenerwował ją mały uśmiech na twarzy Belviny. Zdecydowanie zbyt mocno przypominał jej własne, te złośliwe, złowieszcze i pogardliwe. Nie miała prawa się tak uśmiechać, nie miała prawa jej udawać, być do niej podobna; to tylko czyniło wszystko jeszcze bardziej nieznośnym. - Nie. - powiedziała cicho, z chwilowym chłodem, w odpowiedzi na krótkie pytanie. - Powinnaś pokochać go równie mocno. - Twardy ton nie pozostawiał pola do wątpliwości ani protestu. Elvira Multon była ślepo zapatrzona w Czarnoksiężnika, choć bardziej niż obiekt pożądania widziała w nim władcę, swego rodzaju proroka. Myśl o tym, że Belvina mogłaby temu zaprzeczyć albo uznać za żart irytowała ją nawet bardziej niż to kto ją rżnął. Złagodniała jednak, przechyliła głowę i uśmiechnęła się z pobłażliwością, która stanowiła perfekcyjne odbicie twarzy przyjaciółki. - Czyżby twoje oczekiwania były wątłe? Skąd te słowa? - spytała słodko. Wolała usłyszeć odpowiedź niż oglądać kolejny obraz, lecz gdy się przed nim zatrzymała, obdarzyła go dłuższym, leniwym spojrzeniem. Czarny koń na żółtych łanach, w tle burza, jedna błyskawica. Trochę drzew, trochę deszczu. Koń wymachiwał przednimi kopytami. W tym wszystkim, gdzieś w zaroślach, skrywał się lis. - Widzę konia. Widzę burzę. Zwiastują przemoc - powiedziała krótko, zadowolona z siebie.
Zaśmiała się krótkim, dziewczęcym śmiechem, gdy idąc ramię w ramię kontynuowały rozmowę o niczym.
- Dobrze mnie znasz. Planowałam już się poddać i wrócić do pracy, ale dla takiego towarzystwa warto zostać dłużej. - Przechyliła głowę, jasne włosy spłynęły po jasnej skórze, spojrzenie na krótki moment zatrzymało się na belvinowych kolczykach i włosach. Ciekawiło ją jakby to było wplątać w nie palce. Jak głośno krzyczała, gdy szarpało się ją za włosy i brało od tyłu, i czy Drew brał ją tak, czy było to niegdyś z jego strony jednorazową przygodą.
Przez chwilę mogła wydawać się nieobecna, ale pilnowała się, by nie odbiegać myślami na zbyt długo.
- Nie wierzysz w moje dobre intencje? - spytała cicho. Belvina nie uciekała spojrzeniem, lecz wytrwale patrzyła jej w oczy i było w tym coś drapieżnie odważnego, na tyle, by sama ani na moment nie spuściła wzroku, aż przeciągająca się chwila stała się niezręczna i intymna. - Wydawało mi się, że pokazałam już jak zależy mi na tym, by nasze relacje były bliskie. Łączą nas obowiązki, wspólna misja. Wspólne przyjaźnie. - Zdenerwował ją mały uśmiech na twarzy Belviny. Zdecydowanie zbyt mocno przypominał jej własne, te złośliwe, złowieszcze i pogardliwe. Nie miała prawa się tak uśmiechać, nie miała prawa jej udawać, być do niej podobna; to tylko czyniło wszystko jeszcze bardziej nieznośnym. - Nie. - powiedziała cicho, z chwilowym chłodem, w odpowiedzi na krótkie pytanie. - Powinnaś pokochać go równie mocno. - Twardy ton nie pozostawiał pola do wątpliwości ani protestu. Elvira Multon była ślepo zapatrzona w Czarnoksiężnika, choć bardziej niż obiekt pożądania widziała w nim władcę, swego rodzaju proroka. Myśl o tym, że Belvina mogłaby temu zaprzeczyć albo uznać za żart irytowała ją nawet bardziej niż to kto ją rżnął. Złagodniała jednak, przechyliła głowę i uśmiechnęła się z pobłażliwością, która stanowiła perfekcyjne odbicie twarzy przyjaciółki. - Czyżby twoje oczekiwania były wątłe? Skąd te słowa? - spytała słodko. Wolała usłyszeć odpowiedź niż oglądać kolejny obraz, lecz gdy się przed nim zatrzymała, obdarzyła go dłuższym, leniwym spojrzeniem. Czarny koń na żółtych łanach, w tle burza, jedna błyskawica. Trochę drzew, trochę deszczu. Koń wymachiwał przednimi kopytami. W tym wszystkim, gdzieś w zaroślach, skrywał się lis. - Widzę konia. Widzę burzę. Zwiastują przemoc - powiedziała krótko, zadowolona z siebie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Spojrzenie ciemnych oczu błądziło ze spokojem po otoczeniu, wracając od czasu do czasu do towarzyszącej jej kobiety. Miała wrażenie, że jej ramię trafiło w potrzask i powoli była gotowa spisać je na straty, im mocniej Multon wczepiała się w nią. Odetchnęła z pozornym spokojem, czując, jak dyskomfort pogłębia się, ale uniesione kąciki ust skutecznie to ukrywały.
- Miło mi.- odparła zaraz, uśmiechając się tylko szerzej. Nie chciała się wyrywać, zwracać na nie uwagi.- Ale nie dziwię ci się, że bardziej ciągnęło cię ku pracy niż przechadzaniu się tymi korytarzami i salami.- jeśli sztuka nie grała jej w duszy to nic zaskakującego, że chciała rozwijać się gdzieś indziej, a jednak w znajomych obu środowisku. Zerknęła na swą rozmówczynię, gdy poczuła jej wzrok na sobie i co zaskakujące, jak wolno przesuwał się po skórze. Nie możliwym było, aby czuć to aż tak fizycznie, a jednak miała takie wrażenie. Przygryzła na moment dolną wargę, ozdobioną czerwienią pomadki, by odwrócić swą uwagę i rozluźnić sylwetkę. Nie rozumiała swojego podenerwowania, które nie miało żadnego sensownego powodu. Rozmowa zdawała się lekka, a do przesadnej bliskości drugiej kobiety powinna już przywyknąć. Minimalnie poruszyła barkami, by zaraz przechylić odrobinę głowę w bardziej naturalnym ruchu, niż wszystkie, które zrobiła dotąd.
Uniosła lekko brew, a kąciki ust zadrżały zauważalnie w rozbawieniu.
- Rzadko wierzę w czyjekolwiek dobre intencje, zwłaszcza te uparcie określane jako bezinteresowne. Pozostaje więc spytać, jakie są twoje.- odparła, patrząc jej pewnie w oczy. Nigdy nie brakowało jej odwagi, może trochę głupiej, która czasami popychała do bezmyślnych gestów, ale nigdy tego nie żałowała.- Pokazałaś, to prawda. Wspólne przyjaźnie...- zamilkła na moment.- Bez wątpienia.- dodała po chwili. Tej pogardliwości i pobłażliwości paradoksalnie nauczył ją mężczyzna, którego do niedawna kochały obie. Dzięki niemu przestała kryć pewne odczucia i reakcje za miłym uśmiechem oraz ładnymi słówkami. Czasami pozwalała sobie na szczerość w tym brzydkim wydaniu, czując, że to wybrzmi lepiej niż miotanie się w taktownych zdaniach. Dziś nie do końca robiła to świadomie, unosząc kąciki ust w sposób najwyraźniej drażniący Elvirę.
- Szanuję Go jak nikogo innego. Może to jeszcze nie czas, by darzyć Go innymi uczuciami.- wyjaśniła z pewną ostrożnością. Przy Macnairze mogła pozwolić sobie na wątpliwości, przebieranie w skrajnych poglądach na pewne sytuacje, lecz przy innych związanych z Rycerzami osobach wolała się pilnować. Nie była głupia ani bezmyślnie impulsywna.
Milczała dłuższą chwilę, spoglądając już w kierunku obrazu. Przeciągając ciszę mogła udać, ze wcale nie usłyszała pytania. W tym harmidrze nie było to trudne, by jakieś słowa pozostały niezrozumiane.
- Nie są wątłe, a realne.- wyjaśniła lakonicznie, nie zamierzając wchodzić w szczegóły. Zmrużyła na moment oczy, gdy Elvira zdradziła, co takiego widzi.- Zwiastuje śmierć.- dodała do jej wniosków.
- Ten obraz ma już wiele odsłon, malowany przez niezliczoną ilość artystów. Ten sam motyw, pozornie to samo przesłanie. Mówią, że tylko najwybitniejsze umysły zobaczą coś innego niż karego wierzchowca, że tylko takim ukazuje swoje prawdziwe oblicze.- zdradziła jej to, co szeptano za plecami, a czego nie zdradzano przypadkowej osobie, która zabłądziła do Galerii Sztuki.- Dlatego przed tym obrazem zawsze zbierają się czarodzieje. Nierzadko tłumy, chcące dostrzec to, czego inni nie mogą.- dodała z lekkim westchnięciem.
- Miło mi.- odparła zaraz, uśmiechając się tylko szerzej. Nie chciała się wyrywać, zwracać na nie uwagi.- Ale nie dziwię ci się, że bardziej ciągnęło cię ku pracy niż przechadzaniu się tymi korytarzami i salami.- jeśli sztuka nie grała jej w duszy to nic zaskakującego, że chciała rozwijać się gdzieś indziej, a jednak w znajomych obu środowisku. Zerknęła na swą rozmówczynię, gdy poczuła jej wzrok na sobie i co zaskakujące, jak wolno przesuwał się po skórze. Nie możliwym było, aby czuć to aż tak fizycznie, a jednak miała takie wrażenie. Przygryzła na moment dolną wargę, ozdobioną czerwienią pomadki, by odwrócić swą uwagę i rozluźnić sylwetkę. Nie rozumiała swojego podenerwowania, które nie miało żadnego sensownego powodu. Rozmowa zdawała się lekka, a do przesadnej bliskości drugiej kobiety powinna już przywyknąć. Minimalnie poruszyła barkami, by zaraz przechylić odrobinę głowę w bardziej naturalnym ruchu, niż wszystkie, które zrobiła dotąd.
Uniosła lekko brew, a kąciki ust zadrżały zauważalnie w rozbawieniu.
- Rzadko wierzę w czyjekolwiek dobre intencje, zwłaszcza te uparcie określane jako bezinteresowne. Pozostaje więc spytać, jakie są twoje.- odparła, patrząc jej pewnie w oczy. Nigdy nie brakowało jej odwagi, może trochę głupiej, która czasami popychała do bezmyślnych gestów, ale nigdy tego nie żałowała.- Pokazałaś, to prawda. Wspólne przyjaźnie...- zamilkła na moment.- Bez wątpienia.- dodała po chwili. Tej pogardliwości i pobłażliwości paradoksalnie nauczył ją mężczyzna, którego do niedawna kochały obie. Dzięki niemu przestała kryć pewne odczucia i reakcje za miłym uśmiechem oraz ładnymi słówkami. Czasami pozwalała sobie na szczerość w tym brzydkim wydaniu, czując, że to wybrzmi lepiej niż miotanie się w taktownych zdaniach. Dziś nie do końca robiła to świadomie, unosząc kąciki ust w sposób najwyraźniej drażniący Elvirę.
- Szanuję Go jak nikogo innego. Może to jeszcze nie czas, by darzyć Go innymi uczuciami.- wyjaśniła z pewną ostrożnością. Przy Macnairze mogła pozwolić sobie na wątpliwości, przebieranie w skrajnych poglądach na pewne sytuacje, lecz przy innych związanych z Rycerzami osobach wolała się pilnować. Nie była głupia ani bezmyślnie impulsywna.
Milczała dłuższą chwilę, spoglądając już w kierunku obrazu. Przeciągając ciszę mogła udać, ze wcale nie usłyszała pytania. W tym harmidrze nie było to trudne, by jakieś słowa pozostały niezrozumiane.
- Nie są wątłe, a realne.- wyjaśniła lakonicznie, nie zamierzając wchodzić w szczegóły. Zmrużyła na moment oczy, gdy Elvira zdradziła, co takiego widzi.- Zwiastuje śmierć.- dodała do jej wniosków.
- Ten obraz ma już wiele odsłon, malowany przez niezliczoną ilość artystów. Ten sam motyw, pozornie to samo przesłanie. Mówią, że tylko najwybitniejsze umysły zobaczą coś innego niż karego wierzchowca, że tylko takim ukazuje swoje prawdziwe oblicze.- zdradziła jej to, co szeptano za plecami, a czego nie zdradzano przypadkowej osobie, która zabłądziła do Galerii Sztuki.- Dlatego przed tym obrazem zawsze zbierają się czarodzieje. Nierzadko tłumy, chcące dostrzec to, czego inni nie mogą.- dodała z lekkim westchnięciem.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była zaborcza, przede wszystkim świadomie, ale ta zaborczość miała zwyczaj przebijać również w małych, przypadkowych gestach. Bliskie splecenie ramion w czasie spaceru wzdłuż galerii, ciepło ciała przekraczające granicę osobistej przestrzeni, uśmiech, miętowy oddech na uchu, uśmiech drapieżniejszy niż u zwykłych dam. Chciała trzymać Belvinę blisko, ale nie przyduszała jej, nie szarpała, nie zadawała bólu. Była tylko rozkosznie czuła, nie odpuszczając, choć wcale nie ciągnęła jej za sobą - gdyby zdecydowała się odejść, odsunąć, pozwoliłaby jej na to. Jak dotąd jednak korzystała z okazji, egoistycznie przekonana, że Belvinie to odpowiada.
Nie wyobrażała sobie, by sama miała znosić czyjąś bliskość, gdyby ją ona irytowała. W rozmowie, może, ale nie w dotyku, nie tak intymnie.
- No tak. Kto zrozumiałby mnie w tym lepiej niż ty - odparła szeptem i przygryzieniem wargi, nieświadomym, lustrzanym odbiciem twarzy przyjaciółki. Czy czuła się zestresowana, czy może coś innego kryło się za tym gestem słodkich, czerwonych ust? Czy tylko zdawało się Elvirze, że czuje przy boku szybkie bicie jej serca, pogłębiony oddech? Zaśmiałaby się szczerze, gdyby nie było to tak nie na miejscu. Czy czujesz strach, Belvino? - Skąd w tobie tyle wątpliwości? Czyżby nauczył cię tego Drew? - Westchnęła z udawanym żalem. Za chwilę nachyliła się do ucha kobiety, by szepnąć słowa, która nasunęły jej się same i były zaskakujące nawet dla niej. - No dobrze, przyznaję, stałaś się jeszcze bardziej interesująca, gdy związałaś się z Macnairem. Co zobaczył w tobie śmierciożerca, moja słodka? Powiedz mi - Odsunęła się, zmrużyła przyjaźnie powieki, jakby były dziewczętami pogrążonymi w zabawnych plotkach. - Dawno temu wydawało mi się, że on nie kocha nikogo. Aż tu nagle kobieta usidliła go na dobre, tego, który pół życia spędził na podróżach i piciu, rżnąc wszystko co się rusza. Oznaczałoby to, że jesteś nie tylko wyjątkową uzdrowicielką, inteligentną czarownicą, ale też... kobietą, dla której traci się głowę. Tak? - zapytała prawie retorycznie, jakby nie przyjmowała do wiadomości innego wytłumaczenia. - Wyjątkowe kobiety to doskonałe towarzystwo, zdążyłam się przekonać - dodała drogą wyjaśnienia.
Spojrzała jej głęboko w oczy, gdy przyznała, że szanuje Czarnego Pana, a potem skinęła głową, wydaje się, usatysfakcjonowana. Nie była to prawda, ale to nie było miejsce ani czas na takie rozmowy. Ich damskie pogaduszki dopiero nabierały słodkiej pikanterii.
Mroczny obraz na płótnie był zaledwie dystraktorem, ale i tak przyjrzała mu się z uwagą, którą Belvina zdała się narzucać. Lekko skrzywiła kącik ust, niezadowolona z sugestii, że może nie być dość wybitnym umysłem, ale potem zbyła to westchnieniem - sztuka zawsze była dla niej nudnym sekretem, nad wyrost aroganckim w swoim przeświadczeniu o wyjątkowości. We wlepianiu spojrzenia w konia na tle burzy nie było niczego wyjątkowego.
- Fascynujące. - Zwiastun śmierci, też coś. - Powiedz, czy ty widzisz coś więcej? - zapytała z pogodnym zainteresowaniem. - Jeśli dobrze pamiętam, malarstwo to twoja pasja.
Nie wyobrażała sobie, by sama miała znosić czyjąś bliskość, gdyby ją ona irytowała. W rozmowie, może, ale nie w dotyku, nie tak intymnie.
- No tak. Kto zrozumiałby mnie w tym lepiej niż ty - odparła szeptem i przygryzieniem wargi, nieświadomym, lustrzanym odbiciem twarzy przyjaciółki. Czy czuła się zestresowana, czy może coś innego kryło się za tym gestem słodkich, czerwonych ust? Czy tylko zdawało się Elvirze, że czuje przy boku szybkie bicie jej serca, pogłębiony oddech? Zaśmiałaby się szczerze, gdyby nie było to tak nie na miejscu. Czy czujesz strach, Belvino? - Skąd w tobie tyle wątpliwości? Czyżby nauczył cię tego Drew? - Westchnęła z udawanym żalem. Za chwilę nachyliła się do ucha kobiety, by szepnąć słowa, która nasunęły jej się same i były zaskakujące nawet dla niej. - No dobrze, przyznaję, stałaś się jeszcze bardziej interesująca, gdy związałaś się z Macnairem. Co zobaczył w tobie śmierciożerca, moja słodka? Powiedz mi - Odsunęła się, zmrużyła przyjaźnie powieki, jakby były dziewczętami pogrążonymi w zabawnych plotkach. - Dawno temu wydawało mi się, że on nie kocha nikogo. Aż tu nagle kobieta usidliła go na dobre, tego, który pół życia spędził na podróżach i piciu, rżnąc wszystko co się rusza. Oznaczałoby to, że jesteś nie tylko wyjątkową uzdrowicielką, inteligentną czarownicą, ale też... kobietą, dla której traci się głowę. Tak? - zapytała prawie retorycznie, jakby nie przyjmowała do wiadomości innego wytłumaczenia. - Wyjątkowe kobiety to doskonałe towarzystwo, zdążyłam się przekonać - dodała drogą wyjaśnienia.
Spojrzała jej głęboko w oczy, gdy przyznała, że szanuje Czarnego Pana, a potem skinęła głową, wydaje się, usatysfakcjonowana. Nie była to prawda, ale to nie było miejsce ani czas na takie rozmowy. Ich damskie pogaduszki dopiero nabierały słodkiej pikanterii.
Mroczny obraz na płótnie był zaledwie dystraktorem, ale i tak przyjrzała mu się z uwagą, którą Belvina zdała się narzucać. Lekko skrzywiła kącik ust, niezadowolona z sugestii, że może nie być dość wybitnym umysłem, ale potem zbyła to westchnieniem - sztuka zawsze była dla niej nudnym sekretem, nad wyrost aroganckim w swoim przeświadczeniu o wyjątkowości. We wlepianiu spojrzenia w konia na tle burzy nie było niczego wyjątkowego.
- Fascynujące. - Zwiastun śmierci, też coś. - Powiedz, czy ty widzisz coś więcej? - zapytała z pogodnym zainteresowaniem. - Jeśli dobrze pamiętam, malarstwo to twoja pasja.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W tej jednej kwestii nie było, co się sprzeczać. Obie parały się tą samą profesją, obie gotowe były spędzać czas nad atlasami anatomicznymi i również obie szukały wiedzy, która dotąd była poza zasięgiem. Nie miała problemu, aby wieczorami zgłębiać kolejne artykuły, wolne dni zagospodarowywać w podobny sposób. Dziś jednak było inaczej niż zazwyczaj. Wyjątkowość tego popołudnia miała jeszcze jeden wydźwięk, a dokładnie w towarzystwie, które teraz zajmowało jej czas.- Skąd w Tobie tyle ciekawości? – spytała, nie chcąc odpowiadać na zadane pytanie. Nie było sprawą Multon, skąd miała wątpliwości. Nie były sobie tak bliskie i nie ufała jej na tyle, aby rozłożyć wszystkie karty i dać się poznać od strony, od której nie znał jej już chyba nikt, odkąd Moss zapadła się pod ziemię.
Słuchała, kiedy kobieta sama zdobyła się na szczerość i powoli obdzierała się ze wszelkich tajemnic. Miała ochotę westchnąć ciężko, gdy pewne brakujące puzzle w zachowaniu Elviry właśnie znalazły się na swoim odpowiednim miejscu.- Czuję się zawiedziona, że nie domyśliłam się wcześniej, że to właśnie o Niego ci chodzi.- przyznała, dając sobie jeszcze czas, przeciągając chwilę, zanim powie cokolwiek w kontrze do słów blondynki.- Może to jego powinnaś spytać? Co takiego zobaczył? – dlaczego miała gdybać w tym temacie, strzelać na ślepo, co skłoniło Drew do związku z nią.
- Nie kocha nikogo? Albo nie chciał pierwszej lepszej, która nie miała mu nic do zaoferowania poza nocą? Może nie potrzebował żadnej, skoro, jak wiesz wolał hulać? – pytanie nie było przytykiem, nie było szpilą wpitą pod żebra, aby zabolało. Nie czuła się taka wyjątkowa ani zapatrzona w siebie, by uważać za lepszą od innych kobiet. Po prostu długo nie oczekiwała od niego niczego, nie uważając, by cokolwiek chciał od siebie dać. Patrząc na Macnaira powierzchownie, można było błędnie go ocenić i nie było to wcale trudne.- Usidliła? Nie, moja droga. Nic dziwnego, że nie rozumiesz, skoro patrzysz na to w ten sposób.- uśmiechnęła się w ten pobłażliwy sposób, którym dziś raczyła ją nie raz. Nie usidliła go, nie widziała tego tak i nie chciała, aby tak to wyglądało. Nie zareagowała na wzmiankę o wyjątkowym towarzystwie, skupiając się bardziej na obrazie przed nimi.
- Masz rację, malarstwo jest mi bliskie. Sztuka nie jest mi obca i mogę ci wiele opowiedzieć o tym obrazie, lecz nawet dla mnie pozostaje tajemnicą, cóż takiego skrywa w sobie poza karym ogierem na pierwszym planie.- wyjaśniła, nie spoglądając w kierunku kobiety.- Najwyraźniej obie nie jesteśmy zbyt bystrymi umysłami... i domyślam się, że znaleźliby się mężczyźni, którzy szczerze by się
z tego ucieszyli- dodała, cofając się o krok. Wysunęła ramię z potrzasku Multon, by zaraz wraz z nią ruszyć dalej do kolejnej sali.
| zt
Słuchała, kiedy kobieta sama zdobyła się na szczerość i powoli obdzierała się ze wszelkich tajemnic. Miała ochotę westchnąć ciężko, gdy pewne brakujące puzzle w zachowaniu Elviry właśnie znalazły się na swoim odpowiednim miejscu.- Czuję się zawiedziona, że nie domyśliłam się wcześniej, że to właśnie o Niego ci chodzi.- przyznała, dając sobie jeszcze czas, przeciągając chwilę, zanim powie cokolwiek w kontrze do słów blondynki.- Może to jego powinnaś spytać? Co takiego zobaczył? – dlaczego miała gdybać w tym temacie, strzelać na ślepo, co skłoniło Drew do związku z nią.
- Nie kocha nikogo? Albo nie chciał pierwszej lepszej, która nie miała mu nic do zaoferowania poza nocą? Może nie potrzebował żadnej, skoro, jak wiesz wolał hulać? – pytanie nie było przytykiem, nie było szpilą wpitą pod żebra, aby zabolało. Nie czuła się taka wyjątkowa ani zapatrzona w siebie, by uważać za lepszą od innych kobiet. Po prostu długo nie oczekiwała od niego niczego, nie uważając, by cokolwiek chciał od siebie dać. Patrząc na Macnaira powierzchownie, można było błędnie go ocenić i nie było to wcale trudne.- Usidliła? Nie, moja droga. Nic dziwnego, że nie rozumiesz, skoro patrzysz na to w ten sposób.- uśmiechnęła się w ten pobłażliwy sposób, którym dziś raczyła ją nie raz. Nie usidliła go, nie widziała tego tak i nie chciała, aby tak to wyglądało. Nie zareagowała na wzmiankę o wyjątkowym towarzystwie, skupiając się bardziej na obrazie przed nimi.
- Masz rację, malarstwo jest mi bliskie. Sztuka nie jest mi obca i mogę ci wiele opowiedzieć o tym obrazie, lecz nawet dla mnie pozostaje tajemnicą, cóż takiego skrywa w sobie poza karym ogierem na pierwszym planie.- wyjaśniła, nie spoglądając w kierunku kobiety.- Najwyraźniej obie nie jesteśmy zbyt bystrymi umysłami... i domyślam się, że znaleźliby się mężczyźni, którzy szczerze by się
z tego ucieszyli- dodała, cofając się o krok. Wysunęła ramię z potrzasku Multon, by zaraz wraz z nią ruszyć dalej do kolejnej sali.
| zt
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Resztki zazdrości i zawiści nadal podchodziły jej do gardła żółcią zmieszaną z metalicznym posmakiem krwi przygryzionego języka. Miałaby Belvinie do powiedzenia wiele rzeczy, gdyby zdobyła ją na wyłączność, zamkniętą w mroku swojego prosektorium, tak jak to nie tak dawno temu zrobiła Lavinii Szlamie. Belvina była jednak czarownicą czystej krwi, nietykalną nie tylko przez pochodzenie i respekt, ale też powiązania. Nie mogła odebrać jej Drew, jeśli nie chciała umrzeć - a nic i nikt nie był dla niej tak cenny jak jej własne życie. Żaden mężczyzna, żadna kobieta, a już z pewnością nie uczucie, gasnące i smakujące gorącym popiołem.
- Jestem ciekawska z natury - wzruszyła ramieniem, nie wstydziła się tego. Belvina intrygowała ją zwłaszcza, gdyż do tej pory, od ich pierwszego spotkania w piwnicach Mantykory, gdzie wcale się nie wykazała, aż po tragikomiczną rozmowę nad rzeką, uważała ją za kobietę raczej nudną. Nie wybijała się w działaniach na rzecz czegokolwiek, czy to społecznych, czy wojennych. Twierdziła, że jest sojusznikiem, ale nie miała w sobie ani ognia ani determinacji, by cokolwiek zmienić, tkwiąc w swojej małej bańce szarego, codziennego życia. Coś jednak musiało w niej być, coś ukrytego. Albo Drew po prostu zapragnął nudnej kobiety, przy której nie musiałby się wysilać. Nie miała pojęcia. Nienawidziła tego uczucia; niewiedzy. Robiła jednak co mogła, aby wzbudzić w Belvinie poczucie wyjątkowości, bo każdy otwierał się prędzej i bardziej ochoczo, gdy wierzył, że budzi prawdziwą fascynację.
- Pewnie powinnam. - Westchnęła. - Ale chyba nie obchodzi mnie to aż tak. To mój... przyjaciel? - Sama nie była pewna. - Ale po prawdzie zawsze wolałam towarzystwo kobiet. Łatwiej nam się zrozumieć. I chciwiej skrywamy własny potencjał. - Uśmiechnęła się z nutą nieprzyjemnej złośliwości. Słowa o pierwszej lepszej zapiekły ją gdzieś za mostkiem; oddała mu w końcu swoje dziewictwo i to nie w pełni świadomie. Zbyła jednak ogień gniewu i chęć wbicia Belvinie pazurów w oczy za napiętym i nieco zaskoczonym uśmiechem. - Uch, brzmisz prawie na zazdrosną. Niepotrzebnie, nie masz potrzeby. Skoro wybrał ciebie, to ciebie pragnie. Tych pierwszych lepszych miał wszak na pęczki. - Przesunęła chłodnymi koniuszkami palców po jej przedramieniu, prawie czule, choć nie wątpiła, że jej dotyk mógł ją palić, frustrować. - Może nie rozumiem. - przyznała po chwili spaceru w ciszy. - I może lepiej mi z tym, że nie rozumiem. Wiem jednak, że gdy z nim spałam, to ja miałam jego, a nie on mnie. - Przygryzła wargę, a potem parsknęła pod nosem. - Nie martw się, to było na długo przed tobą. Jest ci bardzo wierny, tyle wiem. A do jego byłych dziewcząt chyba się przyzwyczaiłaś, w Londynie i poza nim jest ich sporo. Ty za to chyba miałaś tylko jednego, mam rację? Tego za którym roniłaś łzy? - Uśmiechnęła się i nagle, bez ostrzeżenia, nachyliła się, by złożyć na jej policzku krótki, twardy i koci pocałunek. - Dobrze, że teraz jesteś szczęśliwa. Kobiece łzy to najgorsza rzecz. Nie zasługujemy na nie. Och, a cóż to? - Gdy przystanęły przed obrazem, chętnie skorzystała z okazji zmiany tematu, gdyż czuła, że coraz silniej, coraz mocniej ociera się o granicę swej cierpliwości. Co za szczęście, że upokorzenia ostatnich miesięcy wyposażyły ją w umiejętność zachowywania fałszywej pogody i życzliwości w chwilach, gdy były one najbardziej potrzebne.
Spodziewała się, że Belvina - jak przystało na żmiję - uda, że jest od niej znacznie lepsza w rozwikływaniu tajemnic pijanych i stępionych narkotykami artystów. Wyglądało na to jednak, że nawet ona od czasu do czasu pozwalała sobie na szczerość.
- Spotkałaś kiedyś kogoś, kto był w stanie go odczytać? - spytała szczerze ciekawa, marszcząc brwi do konia jakby chciała go poćwiartować.
Na wspomnienie mężczyzn i kobiecej głupoty parsknęła śmiechem, który prawie, ale tylko prawie, otarł się o prawdziwą wesołość.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości - odpowiedziała wreszcie i pozwoliła Belvinie uciec od siebie, ale nie na dalej niż na krok.
Ich spacer trwał.
A ona z każdym obrazem na dłużej wieszała spojrzenie na tych ciemnych, sekretnych oczach. Już nie zawistnie. Zaborczo.
/zt
- Jestem ciekawska z natury - wzruszyła ramieniem, nie wstydziła się tego. Belvina intrygowała ją zwłaszcza, gdyż do tej pory, od ich pierwszego spotkania w piwnicach Mantykory, gdzie wcale się nie wykazała, aż po tragikomiczną rozmowę nad rzeką, uważała ją za kobietę raczej nudną. Nie wybijała się w działaniach na rzecz czegokolwiek, czy to społecznych, czy wojennych. Twierdziła, że jest sojusznikiem, ale nie miała w sobie ani ognia ani determinacji, by cokolwiek zmienić, tkwiąc w swojej małej bańce szarego, codziennego życia. Coś jednak musiało w niej być, coś ukrytego. Albo Drew po prostu zapragnął nudnej kobiety, przy której nie musiałby się wysilać. Nie miała pojęcia. Nienawidziła tego uczucia; niewiedzy. Robiła jednak co mogła, aby wzbudzić w Belvinie poczucie wyjątkowości, bo każdy otwierał się prędzej i bardziej ochoczo, gdy wierzył, że budzi prawdziwą fascynację.
- Pewnie powinnam. - Westchnęła. - Ale chyba nie obchodzi mnie to aż tak. To mój... przyjaciel? - Sama nie była pewna. - Ale po prawdzie zawsze wolałam towarzystwo kobiet. Łatwiej nam się zrozumieć. I chciwiej skrywamy własny potencjał. - Uśmiechnęła się z nutą nieprzyjemnej złośliwości. Słowa o pierwszej lepszej zapiekły ją gdzieś za mostkiem; oddała mu w końcu swoje dziewictwo i to nie w pełni świadomie. Zbyła jednak ogień gniewu i chęć wbicia Belvinie pazurów w oczy za napiętym i nieco zaskoczonym uśmiechem. - Uch, brzmisz prawie na zazdrosną. Niepotrzebnie, nie masz potrzeby. Skoro wybrał ciebie, to ciebie pragnie. Tych pierwszych lepszych miał wszak na pęczki. - Przesunęła chłodnymi koniuszkami palców po jej przedramieniu, prawie czule, choć nie wątpiła, że jej dotyk mógł ją palić, frustrować. - Może nie rozumiem. - przyznała po chwili spaceru w ciszy. - I może lepiej mi z tym, że nie rozumiem. Wiem jednak, że gdy z nim spałam, to ja miałam jego, a nie on mnie. - Przygryzła wargę, a potem parsknęła pod nosem. - Nie martw się, to było na długo przed tobą. Jest ci bardzo wierny, tyle wiem. A do jego byłych dziewcząt chyba się przyzwyczaiłaś, w Londynie i poza nim jest ich sporo. Ty za to chyba miałaś tylko jednego, mam rację? Tego za którym roniłaś łzy? - Uśmiechnęła się i nagle, bez ostrzeżenia, nachyliła się, by złożyć na jej policzku krótki, twardy i koci pocałunek. - Dobrze, że teraz jesteś szczęśliwa. Kobiece łzy to najgorsza rzecz. Nie zasługujemy na nie. Och, a cóż to? - Gdy przystanęły przed obrazem, chętnie skorzystała z okazji zmiany tematu, gdyż czuła, że coraz silniej, coraz mocniej ociera się o granicę swej cierpliwości. Co za szczęście, że upokorzenia ostatnich miesięcy wyposażyły ją w umiejętność zachowywania fałszywej pogody i życzliwości w chwilach, gdy były one najbardziej potrzebne.
Spodziewała się, że Belvina - jak przystało na żmiję - uda, że jest od niej znacznie lepsza w rozwikływaniu tajemnic pijanych i stępionych narkotykami artystów. Wyglądało na to jednak, że nawet ona od czasu do czasu pozwalała sobie na szczerość.
- Spotkałaś kiedyś kogoś, kto był w stanie go odczytać? - spytała szczerze ciekawa, marszcząc brwi do konia jakby chciała go poćwiartować.
Na wspomnienie mężczyzn i kobiecej głupoty parsknęła śmiechem, który prawie, ale tylko prawie, otarł się o prawdziwą wesołość.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości - odpowiedziała wreszcie i pozwoliła Belvinie uciec od siebie, ale nie na dalej niż na krok.
Ich spacer trwał.
A ona z każdym obrazem na dłużej wieszała spojrzenie na tych ciemnych, sekretnych oczach. Już nie zawistnie. Zaborczo.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| 08.10?
Miała wrażenie, że najgorsze było za nimi. W każdym razie, ona sama czuła się emocjonalnie lepiej niż w sierpniu, lęki nie były już tak silne jak w dniach i tygodniach bezpośrednio po katastrofie, która zachwiała jej poczuciem bezpieczeństwa tak mocno jak nic innego. Jej kryształowy klosz koniec końców przetrwał a ona wraz z nim, i tygodnie mijały jej względnie spokojnie właśnie dzięki temu, że jako lady wielkiego rodu miała przywilej bycia pod kloszem, czym nie mogli cieszyć się prostaczkowie.
Nie była tak wspaniałomyślna, by porzucić swe wygody na rzecz szumnie brzmiącej pracy u podstaw. Kiedy prosty lud cierpiał problemy wynikłe z katastrofy, ona siedziała wygodnie w Chateau Rose, wylegując się na poduchach, grając na fortepianie, pielęgnując róże, które ucierpiały, a także marudząc każdemu kto chciał jej słuchać. Nie chciała brudzić sobie rąk i realnie pomagać ludowi, ale Evandra jakiś czas temu podsunęła jej inną myśl, która nie kosztowała jej wiele, a mogła dobrze wyglądać w oczach społeczeństwa, a mianowicie, mogła użyczyć swych obrazów na aukcje dobroczynne, których dochód miał zostać przeznaczony na odbudowę zniszczeń i pomoc poszkodowanym. Większość obrazów miała zamiar przeznaczyć na cel odbudowy ziem Kent, jako tym które były najbardziej kluczowe dla Rosierów, ale wspaniałomyślnie podarowała i parę płócien dla potrzeb aukcji dobroczynnej, która miała zostać zorganizowana w Galerii Sztuki w Londynie. Jako dama Corinne nie tworzyła swojej sztuki dla gawiedzi, nie sprzedawała obrazów zarobkowo, bo nie wypadało jej tego robić, skoro była na utrzymaniu męża i rodu. Ale dzisiejsze wydarzenie było dla niej przede wszystkim okazją do pokazania siebie oraz swojego dobrego serca, tak by prostaczkowie widzieli, że lady Rosier ma gest. Nie pojawiłaby się tutaj gdyby było to wydarzenie organizowane tylko dla ludu, ale z racji tego, że w galerii pojawiali się przede wszystkim goście z wyższych sfer, a także czarodzieje z dobrych rodzin krwi czystej, to i Corinne swobodnie mogła się tu pojawić w towarzystwie swej służki, odziana w gustowną, długą do ziemi suknię w barwach Rosierów. Ciąża, o której dowiedziała się bardzo niedawno, wciąż pozostawała niewidoczna, dzięki czemu mogła prezentować podkreśloną gorsetem talię osy, choć zdawała sobie sprawę, że wkrótce nie będzie to już możliwe, i że za kilka miesięcy będzie zmuszona zaszyć się w posiadłości, by tam w spokoju oczekiwać na narodziny dziecka, które trwale złączy ją krwią z rodziną męża i podniesie jej pozycje w owej rodzinie.
Gdy z gracją przemieszczała się przestrzeniami galerii, otaczali ją głównie ludzie krwi szlachetnej i czystej; ubodzy nie mogli sobie pozwolić na znalezienie się w takim miejscu, bo i tak nie byłoby ich stać na nabycie żadnego dzieła sztuki, a szlamy i zdrajcy nie byli mile widziani w Londynie, więc nie bała się kontaktu z nimi. Po oczyszczeniu stolicy ze szlamu i mugoli czuła się tu na pewno bezpieczniej niż kiedyś, choć teraz, po sierpniowej tragedii, Londyn znów ucierpiał, choć zapewne wyglądał już lepiej niż w sierpniu. Była przekonana, że tutejsze służby robiły co mogły, by miasto jak najszybciej odzyskało blask (przynajmniej w najważniejszych miejscach) i było gotowe przyjmować czarodziejów z całego kraju, którzy z różnych przyczyn się tu pojawiali. Życie kulturalne po katastrofie przywiędło, nad czym Corinne ubolewała, ale odbywały się wydarzenia powiązane z działalnością dobroczynną, podczas której śmietanka towarzyska mogła zabłysnąć hojnością wobec maluczkich. Nie chcąc spędzać całego swego czasu tylko w Chateau Rose, Corinne wyprawiła się tutaj, by odrobinę się rozerwać i zarazem pokazać towarzysko. Liczyła też na jakieś ciekawe spotkania, okazje do rozmów; nigdy nie należała do zahukanych dziewcząt które lubiły tylko zamykać się w komnatach, zawsze uwielbiała wszelkie bale, przyjęcia i wydarzenia towarzyskie oraz artystyczne. Lubiła też nawiązywać interakcje z ludźmi, pod warunkiem, że byli odpowiedniego pochodzenia. Czystość krwi i status majątkowy miały dla niej ogromne znaczenie i już od dziecka nauczyła się nietolerancji i szufladkowania. Ród Avery, z którego się wywodziła, wręcz słynął z nietolerancji i pogardy wobec wszelkich odszczepieńców, dlatego nosiła głowę wysoko i zawsze starannie selekcjonowała swoje grono znajomych.
Aukcja miała rozpocząć się dopiero później. Organizatorzy zapewne wciąż wszystko przygotowywali w Sali Głównej, a schodzący się do galerii goście mieli czas na podziwianie wystaw w innych salach, rozmowy oraz raczenie się znakomitymi trunkami i przekąskami. Wiedząca już o swoim błogosławionym stanie Corinne nie sięgnęła jednak po żaden alkohol, zadowalając się zieloną herbatą z dodatkiem owoców i płatków kwiatów; w dzisiejszych czasach dla wielu nawet herbata była luksusem, ale żadne tragedie prostaczków nie były zdolne do skłonienia Corinne do obniżenia standardu życia i zrezygnowania z uwielbienia do luksusów i wystawności. Później wróciła do kontynuowania podziwiania obrazów na ścianach, będących częścią ekspozycji w galerii, co jakiś czas zatrzymując się, by wymienić z kimś uprzejmości. Napotkała już między innymi jednego ze swych kuzynów wraz z małżonką, a także jedną z dawnych szkolnych koleżanek, więc była zadowolona, że przybyła tu tak wcześnie; brakowało jej bowiem interakcji z ludźmi spoza grona Rosierów, z którymi w ostatnich tygodniach spędzała zdecydowanie najwięcej czasu. Niedługo po przejściu do sali południowej, nagle jej uwagę przykuła inna sylwetka, dawno niewidziana i raczej zaskakująca w tak artystycznym miejscu. Lecz z racji tego, że niedawno usłyszała pewne intrygujące pogłoski, postanowiła podejść do lady Burke i nawiązać z nią rozmowę.
- Lady Burke, co za spotkanie – odezwała się uprzejmie, choć spojrzeniem dyskretnie zlustrowała damę, która niejednokrotnie była na językach za niekonwencjonalne stroje oraz zajęcia. – Przybyła lady obserwować nadchodzącą aukcję dobroczynną, czy to po prostu chęć uraczenia się sztuką dostępną w galerii? – zapytała; w jej głosie nie było jednak złośliwości, a po prostu ciekawość. Ostatni raz widziały się chyba w lipcu, podczas jarmarku zorganizowanego przez Evandrę, ale nie miały wówczas okazji do bliższego zapoznania, tym bardziej, że Corinne robiła wówczas bardziej za dodatek do organizatorek niż za realną pomoc dla nich, bo jej udział w jarmarku ograniczał się do bycia. Taka już była Corinne, nie garnęła się do działania, nie odczuwała potrzeby rozbijania szklanych sufitów, wolała leżeć i pachnieć, być kwiatem w butonierce męża i salonową ozdobą. Choć biorąc pod uwagę że Mathieu póki co nie palił się do wydarzeń towarzyskich i że częściej pojawiała się na nich ze służką bądź z innymi krewnymi niż z nim, niespecjalnie to bycie ozdobą męża wychodziło i stanowiło to pewną zadrę na jej wymarzonym dorosłym życiu. Primrose natomiast jawiła jej się jako dama odbiegająca od tego stereotypowego obrazu. Odstawała od większości znanych Corinne lady, a także posiadała pewne skazy na reputacji, takie jak przedłużające się panieństwo, plotki o noszeniu spodni, czy zasłyszane niegdyś pogłoski, że ponoć to ona była widziana w roli żony Mathieu… No cóż, była tego ciekawa.
Miała wrażenie, że najgorsze było za nimi. W każdym razie, ona sama czuła się emocjonalnie lepiej niż w sierpniu, lęki nie były już tak silne jak w dniach i tygodniach bezpośrednio po katastrofie, która zachwiała jej poczuciem bezpieczeństwa tak mocno jak nic innego. Jej kryształowy klosz koniec końców przetrwał a ona wraz z nim, i tygodnie mijały jej względnie spokojnie właśnie dzięki temu, że jako lady wielkiego rodu miała przywilej bycia pod kloszem, czym nie mogli cieszyć się prostaczkowie.
Nie była tak wspaniałomyślna, by porzucić swe wygody na rzecz szumnie brzmiącej pracy u podstaw. Kiedy prosty lud cierpiał problemy wynikłe z katastrofy, ona siedziała wygodnie w Chateau Rose, wylegując się na poduchach, grając na fortepianie, pielęgnując róże, które ucierpiały, a także marudząc każdemu kto chciał jej słuchać. Nie chciała brudzić sobie rąk i realnie pomagać ludowi, ale Evandra jakiś czas temu podsunęła jej inną myśl, która nie kosztowała jej wiele, a mogła dobrze wyglądać w oczach społeczeństwa, a mianowicie, mogła użyczyć swych obrazów na aukcje dobroczynne, których dochód miał zostać przeznaczony na odbudowę zniszczeń i pomoc poszkodowanym. Większość obrazów miała zamiar przeznaczyć na cel odbudowy ziem Kent, jako tym które były najbardziej kluczowe dla Rosierów, ale wspaniałomyślnie podarowała i parę płócien dla potrzeb aukcji dobroczynnej, która miała zostać zorganizowana w Galerii Sztuki w Londynie. Jako dama Corinne nie tworzyła swojej sztuki dla gawiedzi, nie sprzedawała obrazów zarobkowo, bo nie wypadało jej tego robić, skoro była na utrzymaniu męża i rodu. Ale dzisiejsze wydarzenie było dla niej przede wszystkim okazją do pokazania siebie oraz swojego dobrego serca, tak by prostaczkowie widzieli, że lady Rosier ma gest. Nie pojawiłaby się tutaj gdyby było to wydarzenie organizowane tylko dla ludu, ale z racji tego, że w galerii pojawiali się przede wszystkim goście z wyższych sfer, a także czarodzieje z dobrych rodzin krwi czystej, to i Corinne swobodnie mogła się tu pojawić w towarzystwie swej służki, odziana w gustowną, długą do ziemi suknię w barwach Rosierów. Ciąża, o której dowiedziała się bardzo niedawno, wciąż pozostawała niewidoczna, dzięki czemu mogła prezentować podkreśloną gorsetem talię osy, choć zdawała sobie sprawę, że wkrótce nie będzie to już możliwe, i że za kilka miesięcy będzie zmuszona zaszyć się w posiadłości, by tam w spokoju oczekiwać na narodziny dziecka, które trwale złączy ją krwią z rodziną męża i podniesie jej pozycje w owej rodzinie.
Gdy z gracją przemieszczała się przestrzeniami galerii, otaczali ją głównie ludzie krwi szlachetnej i czystej; ubodzy nie mogli sobie pozwolić na znalezienie się w takim miejscu, bo i tak nie byłoby ich stać na nabycie żadnego dzieła sztuki, a szlamy i zdrajcy nie byli mile widziani w Londynie, więc nie bała się kontaktu z nimi. Po oczyszczeniu stolicy ze szlamu i mugoli czuła się tu na pewno bezpieczniej niż kiedyś, choć teraz, po sierpniowej tragedii, Londyn znów ucierpiał, choć zapewne wyglądał już lepiej niż w sierpniu. Była przekonana, że tutejsze służby robiły co mogły, by miasto jak najszybciej odzyskało blask (przynajmniej w najważniejszych miejscach) i było gotowe przyjmować czarodziejów z całego kraju, którzy z różnych przyczyn się tu pojawiali. Życie kulturalne po katastrofie przywiędło, nad czym Corinne ubolewała, ale odbywały się wydarzenia powiązane z działalnością dobroczynną, podczas której śmietanka towarzyska mogła zabłysnąć hojnością wobec maluczkich. Nie chcąc spędzać całego swego czasu tylko w Chateau Rose, Corinne wyprawiła się tutaj, by odrobinę się rozerwać i zarazem pokazać towarzysko. Liczyła też na jakieś ciekawe spotkania, okazje do rozmów; nigdy nie należała do zahukanych dziewcząt które lubiły tylko zamykać się w komnatach, zawsze uwielbiała wszelkie bale, przyjęcia i wydarzenia towarzyskie oraz artystyczne. Lubiła też nawiązywać interakcje z ludźmi, pod warunkiem, że byli odpowiedniego pochodzenia. Czystość krwi i status majątkowy miały dla niej ogromne znaczenie i już od dziecka nauczyła się nietolerancji i szufladkowania. Ród Avery, z którego się wywodziła, wręcz słynął z nietolerancji i pogardy wobec wszelkich odszczepieńców, dlatego nosiła głowę wysoko i zawsze starannie selekcjonowała swoje grono znajomych.
Aukcja miała rozpocząć się dopiero później. Organizatorzy zapewne wciąż wszystko przygotowywali w Sali Głównej, a schodzący się do galerii goście mieli czas na podziwianie wystaw w innych salach, rozmowy oraz raczenie się znakomitymi trunkami i przekąskami. Wiedząca już o swoim błogosławionym stanie Corinne nie sięgnęła jednak po żaden alkohol, zadowalając się zieloną herbatą z dodatkiem owoców i płatków kwiatów; w dzisiejszych czasach dla wielu nawet herbata była luksusem, ale żadne tragedie prostaczków nie były zdolne do skłonienia Corinne do obniżenia standardu życia i zrezygnowania z uwielbienia do luksusów i wystawności. Później wróciła do kontynuowania podziwiania obrazów na ścianach, będących częścią ekspozycji w galerii, co jakiś czas zatrzymując się, by wymienić z kimś uprzejmości. Napotkała już między innymi jednego ze swych kuzynów wraz z małżonką, a także jedną z dawnych szkolnych koleżanek, więc była zadowolona, że przybyła tu tak wcześnie; brakowało jej bowiem interakcji z ludźmi spoza grona Rosierów, z którymi w ostatnich tygodniach spędzała zdecydowanie najwięcej czasu. Niedługo po przejściu do sali południowej, nagle jej uwagę przykuła inna sylwetka, dawno niewidziana i raczej zaskakująca w tak artystycznym miejscu. Lecz z racji tego, że niedawno usłyszała pewne intrygujące pogłoski, postanowiła podejść do lady Burke i nawiązać z nią rozmowę.
- Lady Burke, co za spotkanie – odezwała się uprzejmie, choć spojrzeniem dyskretnie zlustrowała damę, która niejednokrotnie była na językach za niekonwencjonalne stroje oraz zajęcia. – Przybyła lady obserwować nadchodzącą aukcję dobroczynną, czy to po prostu chęć uraczenia się sztuką dostępną w galerii? – zapytała; w jej głosie nie było jednak złośliwości, a po prostu ciekawość. Ostatni raz widziały się chyba w lipcu, podczas jarmarku zorganizowanego przez Evandrę, ale nie miały wówczas okazji do bliższego zapoznania, tym bardziej, że Corinne robiła wówczas bardziej za dodatek do organizatorek niż za realną pomoc dla nich, bo jej udział w jarmarku ograniczał się do bycia. Taka już była Corinne, nie garnęła się do działania, nie odczuwała potrzeby rozbijania szklanych sufitów, wolała leżeć i pachnieć, być kwiatem w butonierce męża i salonową ozdobą. Choć biorąc pod uwagę że Mathieu póki co nie palił się do wydarzeń towarzyskich i że częściej pojawiała się na nich ze służką bądź z innymi krewnymi niż z nim, niespecjalnie to bycie ozdobą męża wychodziło i stanowiło to pewną zadrę na jej wymarzonym dorosłym życiu. Primrose natomiast jawiła jej się jako dama odbiegająca od tego stereotypowego obrazu. Odstawała od większości znanych Corinne lady, a także posiadała pewne skazy na reputacji, takie jak przedłużające się panieństwo, plotki o noszeniu spodni, czy zasłyszane niegdyś pogłoski, że ponoć to ona była widziana w roli żony Mathieu… No cóż, była tego ciekawa.
Wszystko zmierzało ku lepszemu - tak przynajmniej powtarzała służbie, zarządcom oraz każdemu, z kim rozmawiała. Nie mogła mówić nic innego, musiała ich przekonać, że powoli wychodzą z kryzysu, co wielkim kłamstwem nie było, ale też nie leżało obok prawdy. Kopalnia została uratowana, czekała tylko na moment, aż zacznie działać tym samym dając zatrudnienie wielu osobom. Musieli jednak wcześniej upewnić się, że mają rynek zbytu. Nie tylko na terenie wyspy, ale poza jej granicami. To inne kraje mogły sprawić, że galeony zaczną się namnażać a pracownicy otrzymają stosowne wynagrodzenie za swoją ciężką pracę.
Z efektami powodzi będą mierzyć się jeszcze przez najbliższy rok. Zalane tereny nie nadawały się na razie do zamieszkania. Naruszona struktura ziemi była zbyt grząska, aby coś tam budować, a system korzeniowy drzew nie miał na czym się utrzymywać więc przy większej wichurze spora ich część zwyczajnie zwaliła się na ziemię. Musieli poczekać, aż osuszanie terenu zostanie zakończone, magia zaś, nie mogła zrobić wszystkiego za nich. Pewne rzeczy musiały zostać przeprowadzone w sposób naturalny.
Jednak nie samą pracą w Durham czarownica żyła. Potrzebowała raz na jakiś czas zmienić otoczenie, spotkać się z ludźmi, poczuć, że żyje. Takimi miejscami były galerie sztuki, które teraz często wystawiały obrazy na aukcje, z których dochód szedł na poszkodowanych. Obcowanie ze sztuką leżało w kręgu zainteresowań lady Burke więc tego dnia zjawiła się w Londynie. Chwilę wcześniej zawitała do sklepu, aby rozeznać się w ilości pracy jaka tam czekała oraz czy nie potrzeba jej wsparcia. Następnie przechadzała się już w murach galerii spoglądając na obrazy jakie zostały wystawione na sprzedaż.
Niespiesznie sięgnęła po jeden z trunków w kieliszki o smukłej nodze i spoglądając na jeden z obrazów ze smutkiem stwierdziła, że nie potrafi się nad nim zachwycać. Malarstwo nowoczesne mieszało się z tym klasycznym i musiała przyznać, że to klasyka do niej przemawia bardziej. Lady Burke ubrana w elegancka suknię w głębokim, granatowym odcieniu nie dostrzegła od razu Corinne.
Dopiero znajomy głos tuż obok sprawił, że spojrzała w twarz lady Rosier.
-Mam nadzieję, że nie jest ono nie miłe. - Odpowiedziała ubierając swój delikatny i uprzejmy uśmiech. -Jedno i drugie, lady Rosier. - Wyjaśniła powód swojej obecności. -Czy na ścianach jakieś dzieło jest efektem twojej pracy? - Zagadnęła jeszcze, bo o ile pamięć jej nie myliła to Evandra wspominała coś w ostatnim liście, że zachęcała Corinne do zaangażowania się bardziej w pomoc poszkodowanym w wyniku katastrofy. Co było wręcz konieczne - pozycja oraz tytuł niosły ze sobą odpowiedzialność za innych, a ostatnio młoda kobieta nie zdawała się być zbytnio przekonana do działalności jaką wykazywała się lady doyenne. Choć możliwe, że Primrose odniosła błędne wrażenie. Postąpiła parę kroków w bok z szelestem sukni. Góra jej wykonana była z delikatnego, przezroczystego materiału, który tworzy efekt lekkości, spowijając ramiona i rękawy. Bufiaste rękawy, zakończone szerokimi mankietami zdobionymi mieniącymi się cekinami, dodawały kreacji wyrazu. Dekolt został subtelnie zamknięty, co podkreśla elegancję i powściągliwość. Środkowa część sukni, w okolicy talii, była ozdobiona szerokim pasem zdobionym błyszczącymi aplikacjami, które nadawały jej nieco blasku i uwydatniły smukłą sylwetkę. Dół sukni opływał kobiecą sylwetkę, spływając miękko ku ziemi. -Co lady myśli o tym obrazie? - Wskazała dzieło, które jej nie zachwyciło.
Z efektami powodzi będą mierzyć się jeszcze przez najbliższy rok. Zalane tereny nie nadawały się na razie do zamieszkania. Naruszona struktura ziemi była zbyt grząska, aby coś tam budować, a system korzeniowy drzew nie miał na czym się utrzymywać więc przy większej wichurze spora ich część zwyczajnie zwaliła się na ziemię. Musieli poczekać, aż osuszanie terenu zostanie zakończone, magia zaś, nie mogła zrobić wszystkiego za nich. Pewne rzeczy musiały zostać przeprowadzone w sposób naturalny.
Jednak nie samą pracą w Durham czarownica żyła. Potrzebowała raz na jakiś czas zmienić otoczenie, spotkać się z ludźmi, poczuć, że żyje. Takimi miejscami były galerie sztuki, które teraz często wystawiały obrazy na aukcje, z których dochód szedł na poszkodowanych. Obcowanie ze sztuką leżało w kręgu zainteresowań lady Burke więc tego dnia zjawiła się w Londynie. Chwilę wcześniej zawitała do sklepu, aby rozeznać się w ilości pracy jaka tam czekała oraz czy nie potrzeba jej wsparcia. Następnie przechadzała się już w murach galerii spoglądając na obrazy jakie zostały wystawione na sprzedaż.
Niespiesznie sięgnęła po jeden z trunków w kieliszki o smukłej nodze i spoglądając na jeden z obrazów ze smutkiem stwierdziła, że nie potrafi się nad nim zachwycać. Malarstwo nowoczesne mieszało się z tym klasycznym i musiała przyznać, że to klasyka do niej przemawia bardziej. Lady Burke ubrana w elegancka suknię w głębokim, granatowym odcieniu nie dostrzegła od razu Corinne.
Dopiero znajomy głos tuż obok sprawił, że spojrzała w twarz lady Rosier.
-Mam nadzieję, że nie jest ono nie miłe. - Odpowiedziała ubierając swój delikatny i uprzejmy uśmiech. -Jedno i drugie, lady Rosier. - Wyjaśniła powód swojej obecności. -Czy na ścianach jakieś dzieło jest efektem twojej pracy? - Zagadnęła jeszcze, bo o ile pamięć jej nie myliła to Evandra wspominała coś w ostatnim liście, że zachęcała Corinne do zaangażowania się bardziej w pomoc poszkodowanym w wyniku katastrofy. Co było wręcz konieczne - pozycja oraz tytuł niosły ze sobą odpowiedzialność za innych, a ostatnio młoda kobieta nie zdawała się być zbytnio przekonana do działalności jaką wykazywała się lady doyenne. Choć możliwe, że Primrose odniosła błędne wrażenie. Postąpiła parę kroków w bok z szelestem sukni. Góra jej wykonana była z delikatnego, przezroczystego materiału, który tworzy efekt lekkości, spowijając ramiona i rękawy. Bufiaste rękawy, zakończone szerokimi mankietami zdobionymi mieniącymi się cekinami, dodawały kreacji wyrazu. Dekolt został subtelnie zamknięty, co podkreśla elegancję i powściągliwość. Środkowa część sukni, w okolicy talii, była ozdobiona szerokim pasem zdobionym błyszczącymi aplikacjami, które nadawały jej nieco blasku i uwydatniły smukłą sylwetkę. Dół sukni opływał kobiecą sylwetkę, spływając miękko ku ziemi. -Co lady myśli o tym obrazie? - Wskazała dzieło, które jej nie zachwyciło.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Corinne nie nauczono wrażliwości na dobro innych ludzi, zwłaszcza obcych i zwłaszcza niższego stanu. Avery, wśród których dorastała, nie byli dobrymi panami dla swojego ludu. Przez wieki rządzili twardą ręką, budząc strach wśród poddanych. Nie byli przez nich umiłowani, a raczej znienawidzeni. Co prawda Corinne daleko było do okrucieństwa przodków, w końcu była damą i nie plamiła rąk przemocą, to bez wątpienia próżno było u niej szukać szczerej empatii i troski. Nie zaoferowała swych obrazów z dobroci serca, a chciała sama czerpać z tego profity niewielkim kosztem ze swojej strony. Chciała by bywalcy galerii rozpływali się nad jej szczodrością i dobrocią, by ją podziwiali, a tym samym, by dobrze myśleli o rodzie Rosierów, do którego przynależała od dnia ślubu. Jednocześnie pragnęła uniknąć zaangażowania przez Evandrę w bardziej aktywistyczne formy działania, dlatego sama wybrała przekazywanie obrazów na cele dobroczynne, by tym samym zadowolić lady doyenne na tyle, by pozostawiła ją w spokoju i nie przeszkadzała w zamiłowaniu do próżnego żywota stereotypowej damy. Corinne, choć była już żoną i w przyszłym roku miała zostać matką, w gruncie rzeczy wciąż była tylko nastolatką, próżną, rozpieszczoną, wygodnicką i egocentryczną, której wzrok nie sięgał dalej niż poza koniec własnego nosa. Stanowiła ucieleśnienie stereotypu rozkapryszonej lady i gdy stąpała przestrzeniami galerii, było czuć, że nosiła głowę wysoko.
Spotkanie z Primrose zaskoczyło ją, bo lady Burke nie kojarzyła się z takimi miejscami, ale z zadowoleniem przyjęła fakt, że zrezygnowała ona ze spodni, tym bardziej, że przecież w sukni wyglądała zdecydowanie dużo lepiej. Może nie należała do klasycznych piękności, ale nie była też brzydulą. Zapewne mogła podobać się Mathieu, choć zastanawiała się, czy jej mąż czasem wciąż do niej nie wzdycha. Nie znała powodów, dla których między nimi nie wyszło, a nie było póki co sposobności zapytać o to męża który od czasu sierpniowej tragedii spędzał tak wiele czasu w rezerwacie, ale przypuszczała, że coś musiało się stać, skoro w takim pośpiechu zaaranżowano dla niego małżeństwo z nią. I ona sama była w tym poszkodowana, bo nie dane jej było należycie nacieszyć się narzeczeństwem, a w tempie ekspresowym postawiono ich na ślubnym kobiercu, wydając za mężczyznę, którego nawet nie zdążyła poznać przed ślubem. I czuła się trochę jak takie wyjście awaryjne, co też nie było dla niej wymarzoną opcją, bo przecież powinna być tym pierwszym i najwspanialszym wyborem, a nie nagrodą pocieszenia. Tym bardziej, że nie brakowało jej urody, a i jej reputacja była nienaganna, więc w swoim mniemaniu była doskonałą kandydatką na żonę, do tej roli wychowywano ją od dziecka, nawet jeśli nie od razu była tego świadoma. Nie okazała jednak żadnych emocji, wychowanie uczyniło ją dość biegłą w grze pozorów, więc przybrała na twarz uśmiech i podjęła temat sztuki, który zresztą sama zainicjowała, chwilę wcześniej zaczynając rozmowę. Grunt należało badać powoli i ostrożnie, damom nie wypadało być niesubtelnymi. Skinęła głową; spotkanie nie było jej niemiłe, nawet dobrze się złożyło, że miały okazję się spotkać.
- Och nie, w tej sali nie ma moich obrazów. Z tego co mi powiedziano, aukcja ma odbyć się w Sali Głównej, więc zapewne dopiero tam zostaną zaprezentowane publiczności. Choć rozpoczęłam naukę malarstwa jeszcze jako dziecko, nigdy nie prezentowałam swoich obrazów w galeriach sztuki, więc tu i teraz po prostu cieszę oczy tym, co stworzyli inni. – Może gdyby przyszła na świat w rodzie Fawley byłoby inaczej, jednak urodziła się wśród Averych, gdzie sztuka nie stała na piedestale. Corinne pozwalano na te fanaberie, bo była tylko kobietą, raczyła więc talentami malarskimi i muzycznymi grono bliskich i przyjaciół, nie prezentując ich szerszej publice. Nie była też mistrzynią w tej sztuce, ale jej obrazy pozostawały ładne, poprawne i konserwatywne, zaś ich największą wartością było zdobiące je w rogu nazwisko Rosier, i to ono mogło przyciągnąć potencjalnych nabywców skuteczniej niż same walory artystyczne. Zaś środki nie miały trafić do niej, a na rzecz potrzebujących; jako dama nie musiała pracować zarobkowo, a działalność dobroczynna wyglądała zupełnie inaczej. – Mam nadzieję, że te obrazy rzeczywiście realnie pomogą poszkodowanym czarodziejom. To naprawdę straszne, co kometa zrobiła z naszym krajem. – westchnęła dość teatralnie. Co prawda Corinne w tamtych dniach najmocniej przejmowała się swoją osobą i swoimi niedogodnościami, ale musiała stwarzać pozory dbałości o lud. Empatia dobrze wyglądała, nawet jeśli była tylko fasadą, kłamstwem. Musiała odłożyć na bok rodowe zawołanie Averych i myśleć o tym, żeby lud ich podziwiał, nie nienawidził. Strach, nienawiść i przemoc może sprawdzały się w średniowieczu, ale teraz musieli sięgać po inne metody, by pozyskać miłość prostaczków i tym samym nie dopuścić do sytuacji, w której głodny, wściekły lud puszcza ich posiadłości z dymem. Po prostu wybrała inny sposób okazania ludowi pomocy niż czyniła to zwykle Evandra. – Większość swoich obrazów przekażę na pomoc ludowi Kent, jednak uznałam, że dobrym gestem będzie okazanie wsparcia i społeczności Londynu, dlatego dwa moje obrazy pojawią się na dzisiejszej aukcji. Będzie to pejzaż oraz obraz z wazonem pełnym kwiatów. – Corinne malowała głównie pejzaże, kwiaty i od niedawna nadmorskie widoki, czasem zdarzały się i portrety, jednak nie przekazywała ich na aukcję, w końcu przehandlowywanie cudzego wizerunku byłoby nie na miejscu. Dlatego wybrała dzieła neutralne. Zaś Londyn stanowił dobro wspólne całego kraju, centrum życia czarodziejskiego społeczeństwa, zwłaszcza teraz. Z tego co słyszała na aukcji miały pojawić się jeszcze obrazy jednej z lady Fawley, a także kilku uznanych malarzy z rodzin czystej krwi. Sama była bardzo ciekawa przebiegu wydarzenia. – Zapewne masz większe ode mnie doświadczenie w działalności dobroczynnej, tak przynajmniej słyszałam. – Choć nie wiedziała, jak bardzo jej doświadczenie odbiegało od tego, co sobie wyobrażała, w gruncie rzeczy żyła w bańce, pod szklanym kloszem, pozostając wielu rzeczy nieświadoma. Skupiała się jednak na temacie wspierania ludu, oczekując na dogodniejszy moment, by zahaczyć o nurtujące ją kwestie związane z dawną relacją Primrose i Mathieu. Możliwe, że taki nie nadejdzie podczas tego spotkania, ale wypalenie zbyt bezpośrednio mogłoby wszystko popsuć.
Zaś sztuka była tematem neutralnym, więc po chwili chwyciła się go. Spojrzała na znajdujący się nieopodal obraz, który wskazała lady Burke, i przyjrzała mu się. Corinne miała konserwatywne gusta jeśli chodzi o obrazy, gardziła nowoczesną sztuką zbyt mocno nacechowaną mugolskimi naleciałościami XX wieku, dla niej portret powinien przedstawiać konkretną osobę, a nie zbitek figur i plam, jednak tu, w czarodziejskiej galerii, nie musiała obawiać się zmugolszczenia. Jeśli w przeszłości były tu zbyt postępowe dzieła sztuki, to oczyszczenie Londynu i zwrot ku tradycyjnym wartościom zapewne je stąd wymiótł. Dlatego to, co widziała wokół siebie, nie wywoływało u niej zgorszenia ani krwotoku z oczu.
- Moim zdaniem ten portret jest nieco monotonny, przydałoby się odrobinę więcej barw, ale może taki był zamysł autora, przedstawić portretowaną osobę w nieco przygaszonych kolorach. Ale prawdę mówiąc, nic bardziej nie cieszy mych oczu niż piękne, realistyczne pejzaże. Zaś odkąd zamieszkałam w Dover, zapałałam miłością do obrazów przedstawiających morze, w szczególności w towarzystwie wschodu lub zachodu słońca. – Nawet namalowała parę takich przez lato, ale ulubiony postanowiła zachować dla siebie, zaś pozostałe czekały na to, by wesprzeć ludność Kent. Niemniej jednak dobrze czuła się nad morzem, uwielbiała podziwiać grę słońca na powierzchni morskiej wody, i chętnie podejmowała się prób odwzorowywania tego na płótnie. No i kwiaty, nie zapominała o kwiatach, które zawsze uwielbiała i które przypominały jej o ukochanej matce.
Spotkanie z Primrose zaskoczyło ją, bo lady Burke nie kojarzyła się z takimi miejscami, ale z zadowoleniem przyjęła fakt, że zrezygnowała ona ze spodni, tym bardziej, że przecież w sukni wyglądała zdecydowanie dużo lepiej. Może nie należała do klasycznych piękności, ale nie była też brzydulą. Zapewne mogła podobać się Mathieu, choć zastanawiała się, czy jej mąż czasem wciąż do niej nie wzdycha. Nie znała powodów, dla których między nimi nie wyszło, a nie było póki co sposobności zapytać o to męża który od czasu sierpniowej tragedii spędzał tak wiele czasu w rezerwacie, ale przypuszczała, że coś musiało się stać, skoro w takim pośpiechu zaaranżowano dla niego małżeństwo z nią. I ona sama była w tym poszkodowana, bo nie dane jej było należycie nacieszyć się narzeczeństwem, a w tempie ekspresowym postawiono ich na ślubnym kobiercu, wydając za mężczyznę, którego nawet nie zdążyła poznać przed ślubem. I czuła się trochę jak takie wyjście awaryjne, co też nie było dla niej wymarzoną opcją, bo przecież powinna być tym pierwszym i najwspanialszym wyborem, a nie nagrodą pocieszenia. Tym bardziej, że nie brakowało jej urody, a i jej reputacja była nienaganna, więc w swoim mniemaniu była doskonałą kandydatką na żonę, do tej roli wychowywano ją od dziecka, nawet jeśli nie od razu była tego świadoma. Nie okazała jednak żadnych emocji, wychowanie uczyniło ją dość biegłą w grze pozorów, więc przybrała na twarz uśmiech i podjęła temat sztuki, który zresztą sama zainicjowała, chwilę wcześniej zaczynając rozmowę. Grunt należało badać powoli i ostrożnie, damom nie wypadało być niesubtelnymi. Skinęła głową; spotkanie nie było jej niemiłe, nawet dobrze się złożyło, że miały okazję się spotkać.
- Och nie, w tej sali nie ma moich obrazów. Z tego co mi powiedziano, aukcja ma odbyć się w Sali Głównej, więc zapewne dopiero tam zostaną zaprezentowane publiczności. Choć rozpoczęłam naukę malarstwa jeszcze jako dziecko, nigdy nie prezentowałam swoich obrazów w galeriach sztuki, więc tu i teraz po prostu cieszę oczy tym, co stworzyli inni. – Może gdyby przyszła na świat w rodzie Fawley byłoby inaczej, jednak urodziła się wśród Averych, gdzie sztuka nie stała na piedestale. Corinne pozwalano na te fanaberie, bo była tylko kobietą, raczyła więc talentami malarskimi i muzycznymi grono bliskich i przyjaciół, nie prezentując ich szerszej publice. Nie była też mistrzynią w tej sztuce, ale jej obrazy pozostawały ładne, poprawne i konserwatywne, zaś ich największą wartością było zdobiące je w rogu nazwisko Rosier, i to ono mogło przyciągnąć potencjalnych nabywców skuteczniej niż same walory artystyczne. Zaś środki nie miały trafić do niej, a na rzecz potrzebujących; jako dama nie musiała pracować zarobkowo, a działalność dobroczynna wyglądała zupełnie inaczej. – Mam nadzieję, że te obrazy rzeczywiście realnie pomogą poszkodowanym czarodziejom. To naprawdę straszne, co kometa zrobiła z naszym krajem. – westchnęła dość teatralnie. Co prawda Corinne w tamtych dniach najmocniej przejmowała się swoją osobą i swoimi niedogodnościami, ale musiała stwarzać pozory dbałości o lud. Empatia dobrze wyglądała, nawet jeśli była tylko fasadą, kłamstwem. Musiała odłożyć na bok rodowe zawołanie Averych i myśleć o tym, żeby lud ich podziwiał, nie nienawidził. Strach, nienawiść i przemoc może sprawdzały się w średniowieczu, ale teraz musieli sięgać po inne metody, by pozyskać miłość prostaczków i tym samym nie dopuścić do sytuacji, w której głodny, wściekły lud puszcza ich posiadłości z dymem. Po prostu wybrała inny sposób okazania ludowi pomocy niż czyniła to zwykle Evandra. – Większość swoich obrazów przekażę na pomoc ludowi Kent, jednak uznałam, że dobrym gestem będzie okazanie wsparcia i społeczności Londynu, dlatego dwa moje obrazy pojawią się na dzisiejszej aukcji. Będzie to pejzaż oraz obraz z wazonem pełnym kwiatów. – Corinne malowała głównie pejzaże, kwiaty i od niedawna nadmorskie widoki, czasem zdarzały się i portrety, jednak nie przekazywała ich na aukcję, w końcu przehandlowywanie cudzego wizerunku byłoby nie na miejscu. Dlatego wybrała dzieła neutralne. Zaś Londyn stanowił dobro wspólne całego kraju, centrum życia czarodziejskiego społeczeństwa, zwłaszcza teraz. Z tego co słyszała na aukcji miały pojawić się jeszcze obrazy jednej z lady Fawley, a także kilku uznanych malarzy z rodzin czystej krwi. Sama była bardzo ciekawa przebiegu wydarzenia. – Zapewne masz większe ode mnie doświadczenie w działalności dobroczynnej, tak przynajmniej słyszałam. – Choć nie wiedziała, jak bardzo jej doświadczenie odbiegało od tego, co sobie wyobrażała, w gruncie rzeczy żyła w bańce, pod szklanym kloszem, pozostając wielu rzeczy nieświadoma. Skupiała się jednak na temacie wspierania ludu, oczekując na dogodniejszy moment, by zahaczyć o nurtujące ją kwestie związane z dawną relacją Primrose i Mathieu. Możliwe, że taki nie nadejdzie podczas tego spotkania, ale wypalenie zbyt bezpośrednio mogłoby wszystko popsuć.
Zaś sztuka była tematem neutralnym, więc po chwili chwyciła się go. Spojrzała na znajdujący się nieopodal obraz, który wskazała lady Burke, i przyjrzała mu się. Corinne miała konserwatywne gusta jeśli chodzi o obrazy, gardziła nowoczesną sztuką zbyt mocno nacechowaną mugolskimi naleciałościami XX wieku, dla niej portret powinien przedstawiać konkretną osobę, a nie zbitek figur i plam, jednak tu, w czarodziejskiej galerii, nie musiała obawiać się zmugolszczenia. Jeśli w przeszłości były tu zbyt postępowe dzieła sztuki, to oczyszczenie Londynu i zwrot ku tradycyjnym wartościom zapewne je stąd wymiótł. Dlatego to, co widziała wokół siebie, nie wywoływało u niej zgorszenia ani krwotoku z oczu.
- Moim zdaniem ten portret jest nieco monotonny, przydałoby się odrobinę więcej barw, ale może taki był zamysł autora, przedstawić portretowaną osobę w nieco przygaszonych kolorach. Ale prawdę mówiąc, nic bardziej nie cieszy mych oczu niż piękne, realistyczne pejzaże. Zaś odkąd zamieszkałam w Dover, zapałałam miłością do obrazów przedstawiających morze, w szczególności w towarzystwie wschodu lub zachodu słońca. – Nawet namalowała parę takich przez lato, ale ulubiony postanowiła zachować dla siebie, zaś pozostałe czekały na to, by wesprzeć ludność Kent. Niemniej jednak dobrze czuła się nad morzem, uwielbiała podziwiać grę słońca na powierzchni morskiej wody, i chętnie podejmowała się prób odwzorowywania tego na płótnie. No i kwiaty, nie zapominała o kwiatach, które zawsze uwielbiała i które przypominały jej o ukochanej matce.
Sala południowa
Szybka odpowiedź