Sala południowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Południowa
Zdecydowanie najjaśniejsza z sal, pierwsza do której wchodzi się po minięciu przedsionka. Na ścianach tej sali znajdują się sezonowe wystawy znanych w całej Europie artystów. Mistrzowskie dzieła zmieniane są kilka razy w roku, temu wydarzeniu zawsze towarzyszą wystawne wernisaże.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Były inne, tak bardzo różne.
Ona jakże delikatna i rozkoszna, zaś Lisbeth chłodna i zdystansowana. Obie ukształtowane były z podobnej gliny, lecz z biegiem lat na jednej powstało zbyt wiele blizn, które ograniczały ją w odruchach ludzkich. Rozmowy, wszelkie dysputy prowadzone w spontaniczności jawiły się jako zakorzeniona głęboko potrzeba, która przerywała samotność. Introwertyczna natura natomiast nie dopuszczała kontaktów bliższych, aniżeli te, które przynosiły korzyść.
Czy zatem panienka zapamięta słowa?
Wyniesie cokolwiek z lekcji, tak sukcesywnie udzielanej przez nieznajomą?
Życie, które wiodła arystokratka, znajdowało się poza zasięgiem dziewczęcych dłoni, skrzętnie skrywanych materiałem rękawiczek. Dzieci. Mąż. Dostojność ubrana w piękne szaty i najdroższe świecidełka. Ile był warty ów żywot? Śmiała wątpić, że więcej od złamanego knuta. Tacy jak lady otrzymali wszystko w darze od losu, który pozwolił im pojawić się w rodzinie o pozycji wyższej od rynsztokowego szczura, ale czy doprawdy ci wszyscy znamienici dostrzegali więcej niż fragment rzeczywistości roztaczającej się poza czubkiem ich zadartych nosów?
Rozkoszna malarka była więc tajemnicą. Słodką, ale dostatecznie dojrzałą, by poznać smak egzystencji. Skrytość i niewinność sygnalizowały, że jest jeszcze młoda; być może – były w podobnym wieku? Borgin raz po raz analizowała jej postać, chcąc wyciągnąć jak najwięcej szczegółów – z każdej pozy, z każdego ruchu, z wszelkich uśmiechów i roztaczanych w pięknych frazach słów.
Gdzie skrywasz enigmy, słodka Cressido?
- Zatem nie wiesz, jakie obrazy zdobią ściany największych spelun, tawern i wylęgarni tego, czego wielu z twego grona się brzydzi, czyż nie? – spytała, a chwilowa wizja niedoświadczonej panienki, która błądzi wśród parszywego tłumu, stała się dostatecznie zabawna, by ukrócić ów wizję. Świat londyńskich ulic nie należał do niej, zaś pod pieczą męża mogła poczuć się swobodniej – bez obaw o swój perfekcyjny żywot. - Nie możesz zatem stwierdzić, czy i tam nie ma dział, do których twe oczy nie mają dostępu – wyjaśniła swą przekorną uwagę na temat idealizmowi codzienności, którą wiodła. Nigdy nie ujrzy mroku przedzierającego się tunelami miasta. Nie zrozumie potrzeb najbiedniejszych. Nie wypije alkoholu w miejscu, który tętni życiem tylko w nocy. Nie otrzyma szansy, by patrzeć na malowidła zdobiące ściany rozpustnych przybytków.
- Z jakiego zatem rodu panienka się wywodzi? – ciekawość wypalała w niej potrzebę pytań. Lubiła bowiem słuchać – niekoniecznie dzieląc się swymi tajemnicami. Wzrok Lisbeth utkwiony był w postaci nieznajomej szlachcianki, co musiało potęgować przymus odpowiedzi. Wywierała presję, mimo iż czyniła to niebywale subtelnie. Uśmiech rozpromienił blade lico, przez co surowe rysy stały się bardziej przyjazne. Nie przypominała już kobiety, od której biła aura nieprzejednanej chęci dominacji; przyjęła formę lojalnej powierniczki sentencji.
- W takim razie, wierzę że twe dzieła nacieszą oko wielu wybitnych artystów, mecenasów i wchodzących do grona malarzy młodzików, lady – silny, pobrzmiewający akcent ów wypowiedzi. Podkreśliła subtelną nicią obłudy wyższość arystokratki, choć wcale nie czuła się gorsza. Krok w przód sygnalizował to, jak gdyby nie obawiała się pozostawić ją za linią swego ciała.
- Owszem, lecz nie w galeriach – odparła bez zastanowienia. - Wątpię więc, że kiedykolwiek poznasz mą twórczość – abstrakcja przedzierała się wzdłuż ścian. Płótna ofiarowane kilku pubom, kawiarniom czy tawernom były bezwartościowym wspomnieniem. Sztuka od dawna nie cieszyła tej, od której tak bardzo była zależna.
Ona jakże delikatna i rozkoszna, zaś Lisbeth chłodna i zdystansowana. Obie ukształtowane były z podobnej gliny, lecz z biegiem lat na jednej powstało zbyt wiele blizn, które ograniczały ją w odruchach ludzkich. Rozmowy, wszelkie dysputy prowadzone w spontaniczności jawiły się jako zakorzeniona głęboko potrzeba, która przerywała samotność. Introwertyczna natura natomiast nie dopuszczała kontaktów bliższych, aniżeli te, które przynosiły korzyść.
Czy zatem panienka zapamięta słowa?
Wyniesie cokolwiek z lekcji, tak sukcesywnie udzielanej przez nieznajomą?
Życie, które wiodła arystokratka, znajdowało się poza zasięgiem dziewczęcych dłoni, skrzętnie skrywanych materiałem rękawiczek. Dzieci. Mąż. Dostojność ubrana w piękne szaty i najdroższe świecidełka. Ile był warty ów żywot? Śmiała wątpić, że więcej od złamanego knuta. Tacy jak lady otrzymali wszystko w darze od losu, który pozwolił im pojawić się w rodzinie o pozycji wyższej od rynsztokowego szczura, ale czy doprawdy ci wszyscy znamienici dostrzegali więcej niż fragment rzeczywistości roztaczającej się poza czubkiem ich zadartych nosów?
Rozkoszna malarka była więc tajemnicą. Słodką, ale dostatecznie dojrzałą, by poznać smak egzystencji. Skrytość i niewinność sygnalizowały, że jest jeszcze młoda; być może – były w podobnym wieku? Borgin raz po raz analizowała jej postać, chcąc wyciągnąć jak najwięcej szczegółów – z każdej pozy, z każdego ruchu, z wszelkich uśmiechów i roztaczanych w pięknych frazach słów.
Gdzie skrywasz enigmy, słodka Cressido?
- Zatem nie wiesz, jakie obrazy zdobią ściany największych spelun, tawern i wylęgarni tego, czego wielu z twego grona się brzydzi, czyż nie? – spytała, a chwilowa wizja niedoświadczonej panienki, która błądzi wśród parszywego tłumu, stała się dostatecznie zabawna, by ukrócić ów wizję. Świat londyńskich ulic nie należał do niej, zaś pod pieczą męża mogła poczuć się swobodniej – bez obaw o swój perfekcyjny żywot. - Nie możesz zatem stwierdzić, czy i tam nie ma dział, do których twe oczy nie mają dostępu – wyjaśniła swą przekorną uwagę na temat idealizmowi codzienności, którą wiodła. Nigdy nie ujrzy mroku przedzierającego się tunelami miasta. Nie zrozumie potrzeb najbiedniejszych. Nie wypije alkoholu w miejscu, który tętni życiem tylko w nocy. Nie otrzyma szansy, by patrzeć na malowidła zdobiące ściany rozpustnych przybytków.
- Z jakiego zatem rodu panienka się wywodzi? – ciekawość wypalała w niej potrzebę pytań. Lubiła bowiem słuchać – niekoniecznie dzieląc się swymi tajemnicami. Wzrok Lisbeth utkwiony był w postaci nieznajomej szlachcianki, co musiało potęgować przymus odpowiedzi. Wywierała presję, mimo iż czyniła to niebywale subtelnie. Uśmiech rozpromienił blade lico, przez co surowe rysy stały się bardziej przyjazne. Nie przypominała już kobiety, od której biła aura nieprzejednanej chęci dominacji; przyjęła formę lojalnej powierniczki sentencji.
- W takim razie, wierzę że twe dzieła nacieszą oko wielu wybitnych artystów, mecenasów i wchodzących do grona malarzy młodzików, lady – silny, pobrzmiewający akcent ów wypowiedzi. Podkreśliła subtelną nicią obłudy wyższość arystokratki, choć wcale nie czuła się gorsza. Krok w przód sygnalizował to, jak gdyby nie obawiała się pozostawić ją za linią swego ciała.
- Owszem, lecz nie w galeriach – odparła bez zastanowienia. - Wątpię więc, że kiedykolwiek poznasz mą twórczość – abstrakcja przedzierała się wzdłuż ścian. Płótna ofiarowane kilku pubom, kawiarniom czy tawernom były bezwartościowym wspomnieniem. Sztuka od dawna nie cieszyła tej, od której tak bardzo była zależna.
Można było odnieść wrażenie, że dziewczęta były skrajnie, wręcz kontrastowo różne. Jak biel i czerń, dzień i noc. Takie wrażenie nawiedziło Cressidę może nieco irracjonalnie, ale czuła, że stojąca na przeciw niej młódka wywodzi się z zupełnie innego świata, nie mającego zbyt wiele wspólnego ze światem, w którym wychowała cię Cressie. O ile młoda, rudowłosa lady była jak delikatny szklarniowy kwiatuszek, zbyt wrażliwy by przeżyć w prawdziwym świecie, dziewczyna w jakiś dziwny sposób wydawała się nasiąknięta tym światem, wiedząca o rzeczach, które Cressidzie nawet się nie śniły. Na pewno bardziej doświadczona życiowo, przez co zapewne mogła czuć teraz pewną wyższość nad delikatnym dziewczęciem, które życia nie znało.
Jak na szlachciankę Cressida pozostawała zaskakująco skromna i prostolinijna. Nie zadzierała nosa, nie pyszniła się jak niektóre jej rówieśnice, ale i tak można było wyczuć, że jest lady w każdym calu, bez żadnych ciągotek ku temu, by odważnie posmakować innego świata, by zbuntować się wpojonym od dziecka zasadom. Nie, na to Cressie była zbyt grzeczna, zbyt lękliwa i potulna. Była produktem patriarchalnego świata i konserwatywnego chowu, który jasno zaznaczał, co damom wypada, a co nie. Mogła poznawać tylko to, co pozwalano jej poznać, uczono ją też, że poza szklanym kloszem czeka zło i niebezpieczeństwo. Tak więc z punktu widzenia kogoś postronnego jej żywot był zapewne bardzo ograniczony i miałki. Za życie w luksusach każda z dam płaciła swoją cenę, bo nic w świecie nie było za darmo. Żeby żyć dobrze musiały być posłuszne swym rodom, pokornie wychodzić za tego, kogo kazano im poślubić, a potem rodzić mężowi dzieci. Ale Cressida nie postrzegała tego jako zniewolenie. Złota klatka, w której żyła była jej domem, a bycie przykładną córką, żoną i matką szczęściem. Czuła się spełniona wtedy, kiedy postępowała zgodnie z oczekiwaniami bliskich.
- Nie wiem – przytaknęła cichutko i nieśmiało. Ale nie chciała się przekonywać, nie chciałaby nigdy wejść w ten brudny, niegodny świat, który zawsze przedstawiano jej jako siedlisko zła i zepsucia, gotowe pożreć tak niewinne, delikatne dziewczęta jak ona. A ona w to wierzyła, pokornie trzymając się tego, co dozwolone, nie spoglądając ku zakazanym owocom. Bo to co mówi pan ojciec jest święte. Pan ojciec zawsze ma rację. – Nie wypada mi się tym interesować – dodała, spoglądając gdzieś w bok. Cressidzie (jak i innym damom) nie wypadało chadzać w takie miejsca. W ogóle nie wypadało im chadzać samopas. Jeśli więc nie opuszczała dworku u boku męża, to towarzyszyła jej któraś z jego krewnych lub przynajmniej służka w charakterze przyzwoitki. Rzadko zostawała sama tak jak teraz, jej mąż był jednak pewny, że w galerii nic nie może grozić jego delikatnej żonie i dlatego zostawił ją na chwilę samą wśród dzieł sztuki, wiedząc że poważne męskie rozmowy nie są dla niej.
Nieznajoma wciąż ją onieśmielała. Coś takiego było w jej postawie, w tym jak na nią patrzyła co sprawiało, że Cressie się zawahała i poczuła, że powiedziała i tak za dużo, że powinna się zdystansować, odsunąć. Przygryzła wargę i nie odpowiedziała, bo choć była ze swoich korzeni bardzo dumna, zdała sobie sprawę, że nie chciała zdradzać tej nieznajomej zbyt wiele, nie chciała wpuszczać jej do swojego świata, dzielić się z nią swoim życiem. Niełatwo dopuszczała do siebie nowych ludzi, dlatego po skończeniu Beauxbatons jeszcze nie znalazła zbyt wielu osób, które mogłaby uznać za bliskie pośród dziewcząt które nie uczyły się razem z nią. Choć pozornie naiwna, zachowywała dystans wobec obcych, zwłaszcza obcych tak bezpośrednich, emanujących światem tak innym od tego co znała. Niepokojących. Pod tym względem wiele było w niej z Flintów, którzy żyli na uboczu i strzegli swoich sekretów. Nie wyglądała jednak na typową Flintównę, wyróżniała się na tle swoich w większości ciemnowłosych krewnych. Była wybrykiem natury, rudym dzieckiem w nierudej rodzinie, w dodatku rozmawiającym z ptakami, ale o tym drugim wiedziało niewielu. I zamiast dobrze władać łukiem i polować, wolała dzierżyć w dłoni pędzel. Polowania były właściwie jedyną okazją, kiedy Cressida pozwalała sobie na bunt wobec ojcowskich zasad, dlatego w pewnym momencie jej życia przestał ją zabierać głębiej w las, niechętnie godząc się ze słabością jej charakteru.
Cofnęła się lekko, powiększając nieznacznie dystans od tej tajemniczej, onieśmielającej nieznajomej. Właściwie nagle zdała sobie sprawę, że korci ją ucieczka, taktowne pożegnanie się i odejście. W tym samym momencie w pomieszczeniu pojawił się jej mąż. W samą porę.
- Muszę już iść – powiedziała cichutko do nieznajomej i podążyła ku swemu małżonkowi, ciekawa, co udało mu się załatwić odnośnie wernisażu. Niemniej jednak osoba nieznajomej blondynki o ładnej twarzy, wypowiadającej niepokojące zdania, miała ją zastanawiać jeszcze długo. Kim też była ta dziewczyna, będąca prawdopodobnie w podobnym jej wieku, ale tak bardzo od niej różna?
| zt.?
Jak na szlachciankę Cressida pozostawała zaskakująco skromna i prostolinijna. Nie zadzierała nosa, nie pyszniła się jak niektóre jej rówieśnice, ale i tak można było wyczuć, że jest lady w każdym calu, bez żadnych ciągotek ku temu, by odważnie posmakować innego świata, by zbuntować się wpojonym od dziecka zasadom. Nie, na to Cressie była zbyt grzeczna, zbyt lękliwa i potulna. Była produktem patriarchalnego świata i konserwatywnego chowu, który jasno zaznaczał, co damom wypada, a co nie. Mogła poznawać tylko to, co pozwalano jej poznać, uczono ją też, że poza szklanym kloszem czeka zło i niebezpieczeństwo. Tak więc z punktu widzenia kogoś postronnego jej żywot był zapewne bardzo ograniczony i miałki. Za życie w luksusach każda z dam płaciła swoją cenę, bo nic w świecie nie było za darmo. Żeby żyć dobrze musiały być posłuszne swym rodom, pokornie wychodzić za tego, kogo kazano im poślubić, a potem rodzić mężowi dzieci. Ale Cressida nie postrzegała tego jako zniewolenie. Złota klatka, w której żyła była jej domem, a bycie przykładną córką, żoną i matką szczęściem. Czuła się spełniona wtedy, kiedy postępowała zgodnie z oczekiwaniami bliskich.
- Nie wiem – przytaknęła cichutko i nieśmiało. Ale nie chciała się przekonywać, nie chciałaby nigdy wejść w ten brudny, niegodny świat, który zawsze przedstawiano jej jako siedlisko zła i zepsucia, gotowe pożreć tak niewinne, delikatne dziewczęta jak ona. A ona w to wierzyła, pokornie trzymając się tego, co dozwolone, nie spoglądając ku zakazanym owocom. Bo to co mówi pan ojciec jest święte. Pan ojciec zawsze ma rację. – Nie wypada mi się tym interesować – dodała, spoglądając gdzieś w bok. Cressidzie (jak i innym damom) nie wypadało chadzać w takie miejsca. W ogóle nie wypadało im chadzać samopas. Jeśli więc nie opuszczała dworku u boku męża, to towarzyszyła jej któraś z jego krewnych lub przynajmniej służka w charakterze przyzwoitki. Rzadko zostawała sama tak jak teraz, jej mąż był jednak pewny, że w galerii nic nie może grozić jego delikatnej żonie i dlatego zostawił ją na chwilę samą wśród dzieł sztuki, wiedząc że poważne męskie rozmowy nie są dla niej.
Nieznajoma wciąż ją onieśmielała. Coś takiego było w jej postawie, w tym jak na nią patrzyła co sprawiało, że Cressie się zawahała i poczuła, że powiedziała i tak za dużo, że powinna się zdystansować, odsunąć. Przygryzła wargę i nie odpowiedziała, bo choć była ze swoich korzeni bardzo dumna, zdała sobie sprawę, że nie chciała zdradzać tej nieznajomej zbyt wiele, nie chciała wpuszczać jej do swojego świata, dzielić się z nią swoim życiem. Niełatwo dopuszczała do siebie nowych ludzi, dlatego po skończeniu Beauxbatons jeszcze nie znalazła zbyt wielu osób, które mogłaby uznać za bliskie pośród dziewcząt które nie uczyły się razem z nią. Choć pozornie naiwna, zachowywała dystans wobec obcych, zwłaszcza obcych tak bezpośrednich, emanujących światem tak innym od tego co znała. Niepokojących. Pod tym względem wiele było w niej z Flintów, którzy żyli na uboczu i strzegli swoich sekretów. Nie wyglądała jednak na typową Flintównę, wyróżniała się na tle swoich w większości ciemnowłosych krewnych. Była wybrykiem natury, rudym dzieckiem w nierudej rodzinie, w dodatku rozmawiającym z ptakami, ale o tym drugim wiedziało niewielu. I zamiast dobrze władać łukiem i polować, wolała dzierżyć w dłoni pędzel. Polowania były właściwie jedyną okazją, kiedy Cressida pozwalała sobie na bunt wobec ojcowskich zasad, dlatego w pewnym momencie jej życia przestał ją zabierać głębiej w las, niechętnie godząc się ze słabością jej charakteru.
Cofnęła się lekko, powiększając nieznacznie dystans od tej tajemniczej, onieśmielającej nieznajomej. Właściwie nagle zdała sobie sprawę, że korci ją ucieczka, taktowne pożegnanie się i odejście. W tym samym momencie w pomieszczeniu pojawił się jej mąż. W samą porę.
- Muszę już iść – powiedziała cichutko do nieznajomej i podążyła ku swemu małżonkowi, ciekawa, co udało mu się załatwić odnośnie wernisażu. Niemniej jednak osoba nieznajomej blondynki o ładnej twarzy, wypowiadającej niepokojące zdania, miała ją zastanawiać jeszcze długo. Kim też była ta dziewczyna, będąca prawdopodobnie w podobnym jej wieku, ale tak bardzo od niej różna?
| zt.?
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 28.03
Dzień wiosennego wernisażu w końcu nadszedł.
Nie był to jej pierwszy wernisaż w życiu, ale i tak czuła się zestresowana, nawet jeśli trochę mniej niż w dzień tamtego pierwszego. Wtedy wszystko jakoś się ułożyło i udało jej się nie skompromitować, więc i dziś powinno być dobrze. W to chciała wierzyć, kiedy służka ciasno zawiązywała jej gorset, a potem pomogła ubrać elegancką suknię w barwach rodu męża, w której miała dziś wystąpić. Uczesała także jej ciemnorude włosy, upinając je w elegancką, choć skromną fryzurę. To William, który pojawił się w jej komnatach, czułym gestem nałożył na jej smukłą szyję naszyjnik wysadzany szafirami, który był podarkiem od niego na pierwszą rocznicę ślubu. Za równe dwa miesiące miała nadejść druga. Wernisaż jednak był prezentem z okazji tego, że rok temu obdarzyła go pięknymi, zdrowymi bliźniętami. Chcąc sprawić żonie przyjemność William wystarał się o to, by na wiosennym wernisażu umieszczono kilka jej obrazów.
Obrazy namalowane przez Cressidę zostały dostarczone do Galerii Sztuki już w minionych tygodniach, zgodnie z ustaleniami poczynionymi z niejakim Valerianem Blythe, który nadzorował organizację wernisażu. William osobiście zatroszczył się, by wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Cressida, którą upragniony koniec anomalii napełnił weną, w minionych paru miesiącach namalowała obrazy, piękne pejzaże tchnące optymizmem i nadzieją, ale nie musiała już martwić się kwestiami organizacyjnymi. To mąż dopilnował, by służba dostarczyła je do galerii na czas i nie zamartwiał jej kobiecej głowy formalnościami innymi niż dobór próbek zapachowych mających umożliwić widzom nie tylko obejrzenie samych obrazów, ale i poczucie się, jakby naprawdę znaleźli się w plenerach namalowanych pędzlem dziewczątka na płótnie z zapierającym dech w piersi realizmem.
Choć samoocena Cressidy pozostawała niezdrowo niska, a jej serduszko pragnęło niemożliwego, czyli pełnej akceptacji ze strony pana ojca, nie ulegało wątpliwości, że posiadała znaczny talent malarski, który jej mąż, jako zdolny i obdarzony rozległą wiedzą mecenas sztuki, pragnął odpowiednio oszlifować i z zahukanego dziecka lasu próbował zrobić artystkę dobrze czującą się na salonach. To jednak nie było zadaniem łatwym biorąc pod uwagę nieśmiały charakter Cressidy i William każdorazowo musiał się mocno starać, by wyciągnąć ją z ochronnej skorupki.
Pojawili się w galerii z odpowiednim wyprzedzeniem, zanim wernisaż miał zostać otwarty dla gości. Rzecz jasna nie był to wernisaż dedykowany wyłącznie Cressidzie, wystawiano tu dziś także dzieła innych artystów, ale nie ulegało wątpliwości, że pracownikom galerii zależało na obrazach lady Fawley, w końcu to nazwisko było bardzo znane w artystycznym światku i oznaczało najwyższy prestiż. Jej prace wyeksponowano w największej i najlepiej oświetlonej sali, przeznaczając na nie całą ścianę. Jeden z pracowników przed rozpoczęciem zaprowadził ją i jej męża właśnie tam, by pokazać, jak obrazy zostały rozwieszone i zademonstrować, jak próbki zapachowe zaczynają unosić się w powietrzu wokół obrazu, gdy oglądający znajdzie się odpowiednio blisko. Obok została też umieszczona odpowiednio dopasowana roślinność, tak jak zażyczyła sobie Cressie w rozmowie z panem Blythe. Jego pracownicy najwyraźniej postarali się, by płótna Cressidy zostały zaprezentowane zgodnie z jej życzeniem.
- Czy wszystko w porządku? Jest lady zadowolona ze sposobu zaprezentowania obrazów, czy może trzeba coś jeszcze poprawić? – usłyszała pytanie zadane przez członka obsługi, który asystował jej i Williamowi w ostatecznych oględzinach na krótko przed rozpoczęciem wydarzenia.
Cressie przygryzła lekko usteczka, wpatrując się w ramę najbliższego obrazu, a potem przeniosła spojrzenie na pracownika galerii.
- Tak, jest w porządku – przytaknęła, nieco bezwiednie bawiąc się brzegiem rękawa niebieskiej sukni. – Wydaje mi się... że to wygląda dobrze.
Obrazy zostały w końcu rozwieszone tak jak oczekiwała, zapachy także były zgodne z próbkami zaprezentowanymi jej podczas ostatniej wizyty w galerii. Przy pejzażu łąki rozchodziła się łagodna woń polnych kwiatów, przy scence rodzajowej rozgrywającej się w lesie pachniało świeżym igliwiem. Wszystko było dobrze, ściana była odpowiednio oświetlona, a obrazy dobrze widoczne już od wejścia do sali.
Mąż także na nią zerknął, ale Cressie ścisnęła jego rękę, zapewniając go, że jest zadowolona. Williamowi naprawdę zależało na tym, by sprawić jej radość, w końcu wernisaż miał być prezentem. No i był przekonany, że potrzebowała czegoś takiego, skoro anomalie już się skończyły i znowu mogła swobodnie opuszczać dwór.
W końcu nadeszła godzina oficjalnego rozpoczęcia i do galerii wpuszczono czarodziejów, którzy pragnęli obejrzeć nową wystawę, a także poznać artystów, którzy stworzyli zaprezentowane dziś dzieła. Oboje, zarówno ona jak i przede wszystkim jej mąż, byli traktowani przez obsługę galerii z szacunkiem i prawdopodobnie obdarzono ich większą uwagą niż innych artystów, czystokrwistych, ale nie posiadających tytułów. Jej mąż niemal całą uwagę poświęcał żonie, ale Cressie odnotowała, że przyglądał się też innym twórcom, w końcu jako mecenas promował zdolne talenty i cenił dobrą, klasyczną sztukę, choć w ciągu ostatnich dwóch lat najwięcej czasu i zaangażowania poświęcał szlifowaniu talentu własnej żony. Nie tylko talentu, bo większym wyzwaniem okazała się jej nieśmiała, niepewna siebie osobowość, która sprawiała, że Cressida, zamiast brylować w towarzystwie, przemykała gdzieś bokiem i spuszczała wzrok zamiast dumnie unosić podbródek i stawać jako świadoma swego talentu i wartości artystka.
Nie inaczej było dzisiaj. Cressida trzymała się blisko wydzielonej części ze swoimi obrazami, stojąc nieco za swoim mężem, jednak William czasem zachęcał ją do tego, by rozmawiała z czarodziejami oglądającymi jej pejzaże. Było to dla niej trudne, przynajmniej wobec nieznajomych, ale tu i ówdzie dostrzegała również twarze znane jej z salonów. Z tego co mogła dostrzec, byli tu głównie przedstawiciele szlacheckiego stanu, których można było rozpoznać po najdroższych strojach i ozdobnej biżuterii często zdobionej motywami rodów, a także członkowie innych magicznych, choć pozbawionych tytułów rodzin, którzy pragnęli obcować z dobrą, prawdziwą sztuką. Galeria była miejscem prestiżowym, gdzie nie wpuszczano byle kogo. Niemniej jednak, jako że i na salonach była nieśmiała i zahukana, pewniej czuła się tylko w kontakcie z nielicznymi koleżankami w bliskim jej wieku. Mężczyźni i starsze damy niezmiennie ją onieśmielali, choć na wszelkie zadawane jej pytania odpowiadała bardzo grzecznie i cierpliwie, starając się nie jąkać ani nie rumienić zbyt często.
Przez cały ten czas pamiętała o tym, że jest damą i pilnowała swego zachowania i tego, by nie zrobić ani nie powiedzieć niczego, co mogłoby uchodzić za kontrowersyjne. Jako lady nie wypadałoby jej chodzić na wyrobki ani wystawiać się na pokaz dla gawiedzi, więc nie mogła zachowywać się tak, jak inni artyści i nie mogła cieszyć się podobną swobodą jak oni – oczywiście gdyby potrafiła być śmiała i swobodna. Zazwyczaj malowała w domowym zaciszu, a także dla krewnych i przyjaciół, wernisaże były natomiast pewnym wyjątkiem, i gdyby trafiła do mniej artystycznego rodu, raczej nie wchodziłoby w grę prezentowanie obrazów w takim miejscu. Ale wydano ją za Fawleya, więc mąż uważał, że danie kilku obrazów Cressie na wernisaż to dobry pomysł, mający także przypominać czarodziejom, zwłaszcza tym z wyższych sfer, że Fawleyowie są w świecie sztuki wysokiej obecni, nie tylko jako mecenasi zdolnych, ale sami również mają talenty i tworzą. Oprócz nich pojawili się tu krewni jej męża, jego rodzice, a także kilka cioć i wujków, którzy koniecznie chcieli zobaczyć prace małżonki Williama.
W powietrzu unosiły się kieliszki z najlepszej jakości winem i szampanem. Po namowie męża Cressie sięgnęła po jeden, licząc że odrobina trunku doda jej więcej śmiałości.
- Dobrze sobie radzisz, jestem z ciebie bardzo dumny – zapewniał jej mąż, próbując podnieść jej pewność siebie choć odrobinę. – Widzisz, ludziom podobają się twoje obrazy. Naprawdę powinnaś bardziej wierzyć w siebie i swój talent.
Jak dotąd żadna ilość komplementów Williama nie wyleczyła Cressidy z kompleksów i nie uczyniła jej damą pewną siebie i swojej wartości, ale rzeczywiście, wielu czarodziejów podchodziło, by obejrzeć realistyczne i wykonane z niezwykłą starannością pejzaże Cressidy, nawiązujące w większości do bliskich jej sercu terenów Flintów oraz Fawleyów. Był tam między innymi budzący się wiosną do życia fragment lasu Charnwood, czy okolica jednego z jezior nieopodal Ambleside, z łabędziami leniwie sunącymi przez połyskującą taflę wody.
Mimo onieśmielenia cieszyła się tym wernisażem, choć spojrzenie wypatrywało w tłumie rodziców i rodzeństwa, do których z odpowiednim wyprzedzeniem wysłała zaproszenie. Chciała, by jej bliscy też się tu pojawili i zobaczyli jej obrazy, tak jak zrobili to krewni Williama, ale przybyli tylko jej siostra i brat. Pan ojciec nie przyszedł, co sprawiło, że jej delikatne serduszko zapulsowało bólem. Choć wiedziała, że jej surowy rodzic nigdy nie przejawiał zainteresowania sztuką, miała nadzieję, że zechce obejrzeć chociaż prace swojej córki. Tej gorszej córki, szepnął złośliwy głosik w jej głowie, podpowiadający też, że Leander Flint na pewno pojawiłby się tu dla jej siostry. Nie przybyła też matka, ale w jej przypadku Cressie wiedziała, że lady Portia ostatnio znowu nie czuła się zbyt dobrze i mimo ustania anomalii często dręczyły ją migreny, zmuszające do spędzania dużej ilości czasu w swych komnatach. Może ojciec po prostu postanowił zostać z nią, ale niska samoocena i tak podpowiadała dziewczątku, że nie przyszedł, bo nie kochał jej dostatecznie mocno.
William zauważył nagły smutek naznaczający jej buzię i ścisnął jej rękę. Miał niezawodny talent do odczytywania emocji swojej żony, więc zaraz zaczął ją pocieszać.
- Nie przejmuj się. Ciesz się tym wyjątkowym dniem, tym, że jesteś prawdziwą artystką, zdolną przelewać świat na płótno i zaklinać go w kolorach – mówił, a Cressie znów zapatrzyła się gdzieś w kierunku swoich obrazów, po czym zerknęła na przechadzających się grupkami i dyskutujących czarodziejów. Większość z nich rzeczywiście chwaliła pejzaże, pojawiło się może parę krytycznych głosów, które uważały, że obrazy są nawet zbyt realistyczne i przewidywalne. Pod wpływem krytyki Cressie wewnętrznie kuliła się w sobie, mocno biorąc do siebie zasłyszane uwagi.
Później odbyła się także aukcja wybranych dzieł sztuki, tak jak uprzedził ją pan Blythe. Cressie wspaniałomyślnie zgodziła się ofiarować jeden ze swoich obrazów, by dochód z aukcji został przeznaczony na cele charytatywne. Ich wspieranie dobrze wyglądało w przypadku lady, choć rzecz jasna wraz z Williamem upewnili się, że cel dzisiejszej aukcji nie jest niestosowny. Jej małżonek postanowił nawet nabyć obraz pewnego czystokrwistego malarza z Francji, którego technika malarska najwyraźniej przypadła mu do gustu. Cressie pozostawała bierną obserwatorką, a jej introwertyczna natura coraz bardziej czekała na powrót do domu i możliwość zregenerowania sił w samotności.
Ten moment w końcu nadszedł. Już po wernisażu, kiedy goście zaczęli opuszczać galerię, opuścili ją i Fawleyowie. Cressida wraz z mężem i jego krewnymi powrócili do Ambleside, a sama Cressie, mimo tych wszystkich stresów i zmęczenia kilkugodzinnym przebywaniem wśród ludzi, była zadowolona, zaś jej wewnętrzna artystka nakarmiona doznaniami, jakie dawało obcowanie ze sztuką i jej odbiorcami.
| zt.
Dzień wiosennego wernisażu w końcu nadszedł.
Nie był to jej pierwszy wernisaż w życiu, ale i tak czuła się zestresowana, nawet jeśli trochę mniej niż w dzień tamtego pierwszego. Wtedy wszystko jakoś się ułożyło i udało jej się nie skompromitować, więc i dziś powinno być dobrze. W to chciała wierzyć, kiedy służka ciasno zawiązywała jej gorset, a potem pomogła ubrać elegancką suknię w barwach rodu męża, w której miała dziś wystąpić. Uczesała także jej ciemnorude włosy, upinając je w elegancką, choć skromną fryzurę. To William, który pojawił się w jej komnatach, czułym gestem nałożył na jej smukłą szyję naszyjnik wysadzany szafirami, który był podarkiem od niego na pierwszą rocznicę ślubu. Za równe dwa miesiące miała nadejść druga. Wernisaż jednak był prezentem z okazji tego, że rok temu obdarzyła go pięknymi, zdrowymi bliźniętami. Chcąc sprawić żonie przyjemność William wystarał się o to, by na wiosennym wernisażu umieszczono kilka jej obrazów.
Obrazy namalowane przez Cressidę zostały dostarczone do Galerii Sztuki już w minionych tygodniach, zgodnie z ustaleniami poczynionymi z niejakim Valerianem Blythe, który nadzorował organizację wernisażu. William osobiście zatroszczył się, by wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Cressida, którą upragniony koniec anomalii napełnił weną, w minionych paru miesiącach namalowała obrazy, piękne pejzaże tchnące optymizmem i nadzieją, ale nie musiała już martwić się kwestiami organizacyjnymi. To mąż dopilnował, by służba dostarczyła je do galerii na czas i nie zamartwiał jej kobiecej głowy formalnościami innymi niż dobór próbek zapachowych mających umożliwić widzom nie tylko obejrzenie samych obrazów, ale i poczucie się, jakby naprawdę znaleźli się w plenerach namalowanych pędzlem dziewczątka na płótnie z zapierającym dech w piersi realizmem.
Choć samoocena Cressidy pozostawała niezdrowo niska, a jej serduszko pragnęło niemożliwego, czyli pełnej akceptacji ze strony pana ojca, nie ulegało wątpliwości, że posiadała znaczny talent malarski, który jej mąż, jako zdolny i obdarzony rozległą wiedzą mecenas sztuki, pragnął odpowiednio oszlifować i z zahukanego dziecka lasu próbował zrobić artystkę dobrze czującą się na salonach. To jednak nie było zadaniem łatwym biorąc pod uwagę nieśmiały charakter Cressidy i William każdorazowo musiał się mocno starać, by wyciągnąć ją z ochronnej skorupki.
Pojawili się w galerii z odpowiednim wyprzedzeniem, zanim wernisaż miał zostać otwarty dla gości. Rzecz jasna nie był to wernisaż dedykowany wyłącznie Cressidzie, wystawiano tu dziś także dzieła innych artystów, ale nie ulegało wątpliwości, że pracownikom galerii zależało na obrazach lady Fawley, w końcu to nazwisko było bardzo znane w artystycznym światku i oznaczało najwyższy prestiż. Jej prace wyeksponowano w największej i najlepiej oświetlonej sali, przeznaczając na nie całą ścianę. Jeden z pracowników przed rozpoczęciem zaprowadził ją i jej męża właśnie tam, by pokazać, jak obrazy zostały rozwieszone i zademonstrować, jak próbki zapachowe zaczynają unosić się w powietrzu wokół obrazu, gdy oglądający znajdzie się odpowiednio blisko. Obok została też umieszczona odpowiednio dopasowana roślinność, tak jak zażyczyła sobie Cressie w rozmowie z panem Blythe. Jego pracownicy najwyraźniej postarali się, by płótna Cressidy zostały zaprezentowane zgodnie z jej życzeniem.
- Czy wszystko w porządku? Jest lady zadowolona ze sposobu zaprezentowania obrazów, czy może trzeba coś jeszcze poprawić? – usłyszała pytanie zadane przez członka obsługi, który asystował jej i Williamowi w ostatecznych oględzinach na krótko przed rozpoczęciem wydarzenia.
Cressie przygryzła lekko usteczka, wpatrując się w ramę najbliższego obrazu, a potem przeniosła spojrzenie na pracownika galerii.
- Tak, jest w porządku – przytaknęła, nieco bezwiednie bawiąc się brzegiem rękawa niebieskiej sukni. – Wydaje mi się... że to wygląda dobrze.
Obrazy zostały w końcu rozwieszone tak jak oczekiwała, zapachy także były zgodne z próbkami zaprezentowanymi jej podczas ostatniej wizyty w galerii. Przy pejzażu łąki rozchodziła się łagodna woń polnych kwiatów, przy scence rodzajowej rozgrywającej się w lesie pachniało świeżym igliwiem. Wszystko było dobrze, ściana była odpowiednio oświetlona, a obrazy dobrze widoczne już od wejścia do sali.
Mąż także na nią zerknął, ale Cressie ścisnęła jego rękę, zapewniając go, że jest zadowolona. Williamowi naprawdę zależało na tym, by sprawić jej radość, w końcu wernisaż miał być prezentem. No i był przekonany, że potrzebowała czegoś takiego, skoro anomalie już się skończyły i znowu mogła swobodnie opuszczać dwór.
W końcu nadeszła godzina oficjalnego rozpoczęcia i do galerii wpuszczono czarodziejów, którzy pragnęli obejrzeć nową wystawę, a także poznać artystów, którzy stworzyli zaprezentowane dziś dzieła. Oboje, zarówno ona jak i przede wszystkim jej mąż, byli traktowani przez obsługę galerii z szacunkiem i prawdopodobnie obdarzono ich większą uwagą niż innych artystów, czystokrwistych, ale nie posiadających tytułów. Jej mąż niemal całą uwagę poświęcał żonie, ale Cressie odnotowała, że przyglądał się też innym twórcom, w końcu jako mecenas promował zdolne talenty i cenił dobrą, klasyczną sztukę, choć w ciągu ostatnich dwóch lat najwięcej czasu i zaangażowania poświęcał szlifowaniu talentu własnej żony. Nie tylko talentu, bo większym wyzwaniem okazała się jej nieśmiała, niepewna siebie osobowość, która sprawiała, że Cressida, zamiast brylować w towarzystwie, przemykała gdzieś bokiem i spuszczała wzrok zamiast dumnie unosić podbródek i stawać jako świadoma swego talentu i wartości artystka.
Nie inaczej było dzisiaj. Cressida trzymała się blisko wydzielonej części ze swoimi obrazami, stojąc nieco za swoim mężem, jednak William czasem zachęcał ją do tego, by rozmawiała z czarodziejami oglądającymi jej pejzaże. Było to dla niej trudne, przynajmniej wobec nieznajomych, ale tu i ówdzie dostrzegała również twarze znane jej z salonów. Z tego co mogła dostrzec, byli tu głównie przedstawiciele szlacheckiego stanu, których można było rozpoznać po najdroższych strojach i ozdobnej biżuterii często zdobionej motywami rodów, a także członkowie innych magicznych, choć pozbawionych tytułów rodzin, którzy pragnęli obcować z dobrą, prawdziwą sztuką. Galeria była miejscem prestiżowym, gdzie nie wpuszczano byle kogo. Niemniej jednak, jako że i na salonach była nieśmiała i zahukana, pewniej czuła się tylko w kontakcie z nielicznymi koleżankami w bliskim jej wieku. Mężczyźni i starsze damy niezmiennie ją onieśmielali, choć na wszelkie zadawane jej pytania odpowiadała bardzo grzecznie i cierpliwie, starając się nie jąkać ani nie rumienić zbyt często.
Przez cały ten czas pamiętała o tym, że jest damą i pilnowała swego zachowania i tego, by nie zrobić ani nie powiedzieć niczego, co mogłoby uchodzić za kontrowersyjne. Jako lady nie wypadałoby jej chodzić na wyrobki ani wystawiać się na pokaz dla gawiedzi, więc nie mogła zachowywać się tak, jak inni artyści i nie mogła cieszyć się podobną swobodą jak oni – oczywiście gdyby potrafiła być śmiała i swobodna. Zazwyczaj malowała w domowym zaciszu, a także dla krewnych i przyjaciół, wernisaże były natomiast pewnym wyjątkiem, i gdyby trafiła do mniej artystycznego rodu, raczej nie wchodziłoby w grę prezentowanie obrazów w takim miejscu. Ale wydano ją za Fawleya, więc mąż uważał, że danie kilku obrazów Cressie na wernisaż to dobry pomysł, mający także przypominać czarodziejom, zwłaszcza tym z wyższych sfer, że Fawleyowie są w świecie sztuki wysokiej obecni, nie tylko jako mecenasi zdolnych, ale sami również mają talenty i tworzą. Oprócz nich pojawili się tu krewni jej męża, jego rodzice, a także kilka cioć i wujków, którzy koniecznie chcieli zobaczyć prace małżonki Williama.
W powietrzu unosiły się kieliszki z najlepszej jakości winem i szampanem. Po namowie męża Cressie sięgnęła po jeden, licząc że odrobina trunku doda jej więcej śmiałości.
- Dobrze sobie radzisz, jestem z ciebie bardzo dumny – zapewniał jej mąż, próbując podnieść jej pewność siebie choć odrobinę. – Widzisz, ludziom podobają się twoje obrazy. Naprawdę powinnaś bardziej wierzyć w siebie i swój talent.
Jak dotąd żadna ilość komplementów Williama nie wyleczyła Cressidy z kompleksów i nie uczyniła jej damą pewną siebie i swojej wartości, ale rzeczywiście, wielu czarodziejów podchodziło, by obejrzeć realistyczne i wykonane z niezwykłą starannością pejzaże Cressidy, nawiązujące w większości do bliskich jej sercu terenów Flintów oraz Fawleyów. Był tam między innymi budzący się wiosną do życia fragment lasu Charnwood, czy okolica jednego z jezior nieopodal Ambleside, z łabędziami leniwie sunącymi przez połyskującą taflę wody.
Mimo onieśmielenia cieszyła się tym wernisażem, choć spojrzenie wypatrywało w tłumie rodziców i rodzeństwa, do których z odpowiednim wyprzedzeniem wysłała zaproszenie. Chciała, by jej bliscy też się tu pojawili i zobaczyli jej obrazy, tak jak zrobili to krewni Williama, ale przybyli tylko jej siostra i brat. Pan ojciec nie przyszedł, co sprawiło, że jej delikatne serduszko zapulsowało bólem. Choć wiedziała, że jej surowy rodzic nigdy nie przejawiał zainteresowania sztuką, miała nadzieję, że zechce obejrzeć chociaż prace swojej córki. Tej gorszej córki, szepnął złośliwy głosik w jej głowie, podpowiadający też, że Leander Flint na pewno pojawiłby się tu dla jej siostry. Nie przybyła też matka, ale w jej przypadku Cressie wiedziała, że lady Portia ostatnio znowu nie czuła się zbyt dobrze i mimo ustania anomalii często dręczyły ją migreny, zmuszające do spędzania dużej ilości czasu w swych komnatach. Może ojciec po prostu postanowił zostać z nią, ale niska samoocena i tak podpowiadała dziewczątku, że nie przyszedł, bo nie kochał jej dostatecznie mocno.
William zauważył nagły smutek naznaczający jej buzię i ścisnął jej rękę. Miał niezawodny talent do odczytywania emocji swojej żony, więc zaraz zaczął ją pocieszać.
- Nie przejmuj się. Ciesz się tym wyjątkowym dniem, tym, że jesteś prawdziwą artystką, zdolną przelewać świat na płótno i zaklinać go w kolorach – mówił, a Cressie znów zapatrzyła się gdzieś w kierunku swoich obrazów, po czym zerknęła na przechadzających się grupkami i dyskutujących czarodziejów. Większość z nich rzeczywiście chwaliła pejzaże, pojawiło się może parę krytycznych głosów, które uważały, że obrazy są nawet zbyt realistyczne i przewidywalne. Pod wpływem krytyki Cressie wewnętrznie kuliła się w sobie, mocno biorąc do siebie zasłyszane uwagi.
Później odbyła się także aukcja wybranych dzieł sztuki, tak jak uprzedził ją pan Blythe. Cressie wspaniałomyślnie zgodziła się ofiarować jeden ze swoich obrazów, by dochód z aukcji został przeznaczony na cele charytatywne. Ich wspieranie dobrze wyglądało w przypadku lady, choć rzecz jasna wraz z Williamem upewnili się, że cel dzisiejszej aukcji nie jest niestosowny. Jej małżonek postanowił nawet nabyć obraz pewnego czystokrwistego malarza z Francji, którego technika malarska najwyraźniej przypadła mu do gustu. Cressie pozostawała bierną obserwatorką, a jej introwertyczna natura coraz bardziej czekała na powrót do domu i możliwość zregenerowania sił w samotności.
Ten moment w końcu nadszedł. Już po wernisażu, kiedy goście zaczęli opuszczać galerię, opuścili ją i Fawleyowie. Cressida wraz z mężem i jego krewnymi powrócili do Ambleside, a sama Cressie, mimo tych wszystkich stresów i zmęczenia kilkugodzinnym przebywaniem wśród ludzi, była zadowolona, zaś jej wewnętrzna artystka nakarmiona doznaniami, jakie dawało obcowanie ze sztuką i jej odbiorcami.
| zt.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 19 listopada
Obcasy eleganckich pantofelków uderzały raz po raz o marmurową posadzkę galerii, zapowiadając swoim równym crescendo nadejście lady Malfoy we własnej, absolutnie nieskromnej osobie. Zaszczycała obecnością ten artystyczny przybytek nie bez powodu, wszak na co dzień raczej stroniła od tego typu atrakcji, woląc gwarne podwieczorki, wystawne bankiety oraz zapełnione pięknymi sukniami parkiety od cichych sal obwieszonych dziełami sztuki. Oczywiście ceniła je, lubiła ładne obrazki, potrafiła zachwycić się rzeźbą smukłonogiej łani, pochylającej się nad stawikiem w wschodnim ogrodzie rezydencji Wilton, lecz zwykłe spacerowanie szerokimi korytarzami galerii – w dodatku bez żadnego wernisażu, koncertu albo innego wydarzenia, dziejącego się jakby przy okazji – nudziło ją za bardzo, by czerpała radość z obcowania z twórczością najwybitniejszych malarzy. Nie mogła jednak odmówić zaproszenia wystosowanego przed lady Burke.
Początkowo myślała, że Primrose zasugerowała spotkanie - podczas pamiętnej imprezy charytatywnej - z teoretycznej, czystej życzliwości; ot, niemożliwa do spełnienia propozycja rzucona w eter, by ładnie wybrzmieć wobec szlacheckiej socjety. Okazało się inaczej, a gdy na toaletkę Cordelii spadł list wykaligrafowany pismem lady Burke, ta nie mogła wyjść z zaskoczenia, a potem niecierpliwie oczekiwała dnia opisywanego na pergaminie spotkania. Z jednej strony perspektywa zamknięcia w jednym budynku z reprezentantką mrukliwego rodu wywoływała jęki rozpaczy, z drugiej zaś zaintrygowanie. Może uda się jej wyciągnąć z posągowej szlachcianki nieco pikantnych ploteczek? Takich, o których nie wiedział absolutnie nikt, bo chroniły je stalowe drzwi Durham oraz równie niewzruszone charaktery rządzących tam arystokratów? Cordie głupiutko wierzyła, że zdoła wyciągnąć z Prim wszelkie sekrety, które potem zaprocentują na salonach, zresztą, i tak to chłodne, listopadowe popołudnie miała względnie wolne, a bycie córką Ministra Magii wymagało poświęceń. Odpisała więc równie rozlegle na zaproszenie, przyjmując je, a kiedy wybiła data i godzina spotkania, czekała już przy wejściu na główną salę galerii sztuki, jak zwykle mając wokół siebie dwie służki, czuwające nad jej bezpieczeństwem, cnotą oraz – co najważniejsze – nienaganną prezencją. Niższa, pulchniejsza, Bernadetta, poprawiała właśnie kołnierz sukni, by przywrócić perfekcję ubiorowi tuż po zdjęciu płaszcza, druga zaś, wysoka i tykowata Brunhilda, wpinała w dwa niesforne kosmyki fikuśną biżuterię. Lady Malfoy cierpliwie czekała na ukończenie ich zadań, uśmiechnęła się jednak promiennie do pojawiającej się w progu Primrose, nie musząc machać ani wołać, by zostać zauważoną. Ubrała się zdecydowanie zbyt strojnie jak na normalne, eleganckie popołudnie spędzone w galerii. Już na pierwszy rzut oka widać było, że bordowa sukienka należała do tych absurdalnie drogich, a wysokie pantofelki nadawały się raczej na tańce: cóż, ważne, że Cordelia czuła się naprawdę pięknie, dzięki czemu złagodzeniu uległ jej upierdliwie kapryśny humor. Ciekawe, na jak długo.
- Och, lady Burke, jak cudownie cię widzieć! – zaświergotała w ramach powitania, kiedy Primrose znalazła się już przy niej, jak zwykle nadmiernie wyrażając swą ekscytację. Ochy i achy towarzyszyły wypowiedziom Cordelii non stop, tak samo jak słabość do egzaltacji. Szlachcianka stanęła na palcach i pocałowała powietrze obok bladych policzków Prim, po czym zachichotała uroczo. – Tak witają się przyjaciółki we Francji! – wyjaśniła teatralnym szeptem, tak, jakby zaklęta w ponurym zamczysku lady Burke potrzebowała takiej wiedzy – a przy okazji przemyciła wyraz wielkiej sympatii, wszak zasugerowała, że traktuje poważną damę jako swą bratnią dusze. – Twoje zaproszenie sprawiło mi wielką przyjemność, tak się cieszę, że razem pooglądamy trochę pięknych i radosnych obrazów. Zdecydowanie ci się to przyda, wyglądasz na…zmartwioną, moja droga. Czy coś cię trapi? Czy mogę jakoś pomóc ci zrzucić z barków jakiś ciężar? - kontynuowała śpiewnie i słodziutko na jednym wydechu, odwracając się zamaszyście, by przekroczyć próg galerii, chociaż to właściwie ona powinna zostać po niej oprowadzana. Był to odwrót taktyczny, by zaprezentować w półobrocie blask swoich spiętych w loki włosów oraz zdobienie materiału ciągnące się na plecach: subtelny, srebrzysty wzór kwiatów, drobiazgowo wyhaftowany wzdłuż burgundowej tkaniny. Umknięcie wzrokiem uchroniło też Cordelię od wypaplania gorszego określenia na zmartwioną buzię Prim: wyglądała nieco posępnie. Dopytywała o problemy, ciążące na barkach Primrose z troski, oczywiście, tylko z niej, nie po to, by wydobyć jakieś plotki: była przecież tak bardzo opiekuńcza.
Obcasy eleganckich pantofelków uderzały raz po raz o marmurową posadzkę galerii, zapowiadając swoim równym crescendo nadejście lady Malfoy we własnej, absolutnie nieskromnej osobie. Zaszczycała obecnością ten artystyczny przybytek nie bez powodu, wszak na co dzień raczej stroniła od tego typu atrakcji, woląc gwarne podwieczorki, wystawne bankiety oraz zapełnione pięknymi sukniami parkiety od cichych sal obwieszonych dziełami sztuki. Oczywiście ceniła je, lubiła ładne obrazki, potrafiła zachwycić się rzeźbą smukłonogiej łani, pochylającej się nad stawikiem w wschodnim ogrodzie rezydencji Wilton, lecz zwykłe spacerowanie szerokimi korytarzami galerii – w dodatku bez żadnego wernisażu, koncertu albo innego wydarzenia, dziejącego się jakby przy okazji – nudziło ją za bardzo, by czerpała radość z obcowania z twórczością najwybitniejszych malarzy. Nie mogła jednak odmówić zaproszenia wystosowanego przed lady Burke.
Początkowo myślała, że Primrose zasugerowała spotkanie - podczas pamiętnej imprezy charytatywnej - z teoretycznej, czystej życzliwości; ot, niemożliwa do spełnienia propozycja rzucona w eter, by ładnie wybrzmieć wobec szlacheckiej socjety. Okazało się inaczej, a gdy na toaletkę Cordelii spadł list wykaligrafowany pismem lady Burke, ta nie mogła wyjść z zaskoczenia, a potem niecierpliwie oczekiwała dnia opisywanego na pergaminie spotkania. Z jednej strony perspektywa zamknięcia w jednym budynku z reprezentantką mrukliwego rodu wywoływała jęki rozpaczy, z drugiej zaś zaintrygowanie. Może uda się jej wyciągnąć z posągowej szlachcianki nieco pikantnych ploteczek? Takich, o których nie wiedział absolutnie nikt, bo chroniły je stalowe drzwi Durham oraz równie niewzruszone charaktery rządzących tam arystokratów? Cordie głupiutko wierzyła, że zdoła wyciągnąć z Prim wszelkie sekrety, które potem zaprocentują na salonach, zresztą, i tak to chłodne, listopadowe popołudnie miała względnie wolne, a bycie córką Ministra Magii wymagało poświęceń. Odpisała więc równie rozlegle na zaproszenie, przyjmując je, a kiedy wybiła data i godzina spotkania, czekała już przy wejściu na główną salę galerii sztuki, jak zwykle mając wokół siebie dwie służki, czuwające nad jej bezpieczeństwem, cnotą oraz – co najważniejsze – nienaganną prezencją. Niższa, pulchniejsza, Bernadetta, poprawiała właśnie kołnierz sukni, by przywrócić perfekcję ubiorowi tuż po zdjęciu płaszcza, druga zaś, wysoka i tykowata Brunhilda, wpinała w dwa niesforne kosmyki fikuśną biżuterię. Lady Malfoy cierpliwie czekała na ukończenie ich zadań, uśmiechnęła się jednak promiennie do pojawiającej się w progu Primrose, nie musząc machać ani wołać, by zostać zauważoną. Ubrała się zdecydowanie zbyt strojnie jak na normalne, eleganckie popołudnie spędzone w galerii. Już na pierwszy rzut oka widać było, że bordowa sukienka należała do tych absurdalnie drogich, a wysokie pantofelki nadawały się raczej na tańce: cóż, ważne, że Cordelia czuła się naprawdę pięknie, dzięki czemu złagodzeniu uległ jej upierdliwie kapryśny humor. Ciekawe, na jak długo.
- Och, lady Burke, jak cudownie cię widzieć! – zaświergotała w ramach powitania, kiedy Primrose znalazła się już przy niej, jak zwykle nadmiernie wyrażając swą ekscytację. Ochy i achy towarzyszyły wypowiedziom Cordelii non stop, tak samo jak słabość do egzaltacji. Szlachcianka stanęła na palcach i pocałowała powietrze obok bladych policzków Prim, po czym zachichotała uroczo. – Tak witają się przyjaciółki we Francji! – wyjaśniła teatralnym szeptem, tak, jakby zaklęta w ponurym zamczysku lady Burke potrzebowała takiej wiedzy – a przy okazji przemyciła wyraz wielkiej sympatii, wszak zasugerowała, że traktuje poważną damę jako swą bratnią dusze. – Twoje zaproszenie sprawiło mi wielką przyjemność, tak się cieszę, że razem pooglądamy trochę pięknych i radosnych obrazów. Zdecydowanie ci się to przyda, wyglądasz na…zmartwioną, moja droga. Czy coś cię trapi? Czy mogę jakoś pomóc ci zrzucić z barków jakiś ciężar? - kontynuowała śpiewnie i słodziutko na jednym wydechu, odwracając się zamaszyście, by przekroczyć próg galerii, chociaż to właściwie ona powinna zostać po niej oprowadzana. Był to odwrót taktyczny, by zaprezentować w półobrocie blask swoich spiętych w loki włosów oraz zdobienie materiału ciągnące się na plecach: subtelny, srebrzysty wzór kwiatów, drobiazgowo wyhaftowany wzdłuż burgundowej tkaniny. Umknięcie wzrokiem uchroniło też Cordelię od wypaplania gorszego określenia na zmartwioną buzię Prim: wyglądała nieco posępnie. Dopytywała o problemy, ciążące na barkach Primrose z troski, oczywiście, tylko z niej, nie po to, by wydobyć jakieś plotki: była przecież tak bardzo opiekuńcza.
Marzyła o tym aby po koncercie zaszyć się w Durham i przez najbliższe dwa tygodnie nie pojawiać się w żadnych miejscach publicznych. Rzeczywistość jednak zweryfikowała jej plany. Charlotte oraz Adeline również zwróciły młodej lady Burke uwagę, że wręcz oczekiwanym jest, że teraz zaangażuje się bardziej w życie społeczne socjety, co całkowicie nie leżało w naturze Primrose. Nie mogła jednak im odmówić racji, przecież doskonale wiedziała jakimi prawami rządzi się ich świat. Zwyczajnie chciała wybiórczo przestrzegać tych, które jej aktualnie pasowały. Słowa w liście ułożyły się całkiem płynnie, nabierała w tym wprawy więc istniała szansa, że jednak nie będzie wiecznie postrzegana jako dzikie dziecko Durham, które puszcza włosy na wiatr i pędzi przez pokryte mgłą wzgórza. Nie spodziewała się jednak szybciej odpowiedzi. Nie należała do bliskiego grona znajomych młodziutkiej lady Malfoy, znały się przelotnie, a Prim nie była nawet świadoma komentarzy blondynki na koncercie. Była przekonana, że za jakiś czas otrzyma zdawkową odpowiedź dziękującą za zaproszenie, ale ilość obowiązków uniemożliwia teraz spotkanie. Pozory zostaną zachowane, a każda pójdzie w swoją stronę. Jednak stało się coś wręcz przeciwnego, propozycja spotkania została przyjęta i to w krótkim czasie, niemalże natychmiast.
Nie pozostało nic innego jak wyjść naprzeciw temu dziwnemu spotkaniu. Zdawało się jej, że wraz z Cordelią pochodzą z dwóch różnych światów i nie ma na świecie takiej siły aby znalazły wspólną nić porozumienia. Ubierając szykowną, granatową suknię ze zdobieniami w okolicy dekoltu oraz przy mankietach, prezentowała się niezwykle elegancko i z klasą. Całości dopełniał kapelusz, nałożony lekko na bakier z bażancim piórem jako ozdobą. Na dłoniach rękawiczki, a na ramionach czarna peleryna zapinana na zdobną broszę w kształcie ćmy i pomyśleć, że jeszcze jakiś czas temu biegała w miękkich spódnicach, koszulach i kamizelkach. Oczywiście, te zestawy nadal były obecne w jej szafie i nakładała je dość często, jednak na spotkanie z młodą damą w galerii sztuki musiał ubrać się stosownie do okazji. Ciemne włosy zebrane w kok odsłaniały smukłą szyję kobiety, na której pysznił się naszyjnik z onyksu; przystanęła by zlokalizować towarzyszkę tego popołudnia. Lady Malfoy nie dało się nie dostrzec z daleka, więc skierowała swoje kroki od razu w jej kierunku.
-Lady Malfoy – Uśmiechnęła się delikatnie i uprzejmie do rozentuzjazmowanej dziewczyny. Oj, będzie to ciężkie popołudnie jak będzie miała AZ tyle energii w sobie. –Doprawdy? – Uniosła nieznacznie brwi do góry w udawanym zaskoczeniu, a kąciki ust zadrżały. –Niezmiernie mi miło z tego powodu. – Nie miała zamiaru oburzać się i wyprowadzać z błędu szlachcianki, że pewne zwyczaje są jej znane. Być może młodziutka dama sama niedawno to odkrywała i cieszyła się znajomością pewnej wiedzy. Nie będzie odbierać jej tej radości. – Dziękuję za troskę, ale zapewniam, że filiżanka dobrej herbaty po obejrzeniu obrazów przywróci mi kolory – A tak naprawdę gin z tonikiem zaraz po jak uda się na spotkanie z Xavierem lub zaszyje się ze skrzypcami w pokoju muzycznym. Przekraczając próg galerii sięgnęła po broszurę informacyjną, w której widniało czego mogą się dziś spodziewać.
-Dzisiaj króluje impresjonizm, wobec tego będziemy mogły podziwiać obrazy Debussego, Ravela, Roussela, de Falkę, Moneta, Degasa czy Renoira. – Powiedziała w kierunku Cordelii. Nie znała się na malarstwie jak inni, ale nazwiska te nie były jej obce i potrafiła docenić kunszt kładzenia grubych impastów oraz to, że impresjonistów najlepiej oglądało się w ruchu oraz w pewnej odległości. –Zatem głównie radosne i sielskie pejzaże i sceny rodzajowe. – Złożyła broszurę informacyjną i potoczyła wzrokiem po ścianach, na których wisiały obrazy, a co któryś się poruszał tworząc istne szaleństwo pomiędzy ramami. Zerknęła na lady Malfoy zastanawiając się o czym rozmawiać z córką ministra. Mogła wcześniej wypytać Aquilę o blondynkę. Pogaduszki o niczym nie były jej mocną stroną.
-Jak idą przygotowania do twojego pierwszego sabatu, lady Malfoy? – Jak nie wiesz o czym mówić mów o pogodzie lub najbliższym towarzyskim wydarzeniu; brzmiała jedna ze złotych rad guwernantek. Czas którąś wykorzystać.
Nie pozostało nic innego jak wyjść naprzeciw temu dziwnemu spotkaniu. Zdawało się jej, że wraz z Cordelią pochodzą z dwóch różnych światów i nie ma na świecie takiej siły aby znalazły wspólną nić porozumienia. Ubierając szykowną, granatową suknię ze zdobieniami w okolicy dekoltu oraz przy mankietach, prezentowała się niezwykle elegancko i z klasą. Całości dopełniał kapelusz, nałożony lekko na bakier z bażancim piórem jako ozdobą. Na dłoniach rękawiczki, a na ramionach czarna peleryna zapinana na zdobną broszę w kształcie ćmy i pomyśleć, że jeszcze jakiś czas temu biegała w miękkich spódnicach, koszulach i kamizelkach. Oczywiście, te zestawy nadal były obecne w jej szafie i nakładała je dość często, jednak na spotkanie z młodą damą w galerii sztuki musiał ubrać się stosownie do okazji. Ciemne włosy zebrane w kok odsłaniały smukłą szyję kobiety, na której pysznił się naszyjnik z onyksu; przystanęła by zlokalizować towarzyszkę tego popołudnia. Lady Malfoy nie dało się nie dostrzec z daleka, więc skierowała swoje kroki od razu w jej kierunku.
-Lady Malfoy – Uśmiechnęła się delikatnie i uprzejmie do rozentuzjazmowanej dziewczyny. Oj, będzie to ciężkie popołudnie jak będzie miała AZ tyle energii w sobie. –Doprawdy? – Uniosła nieznacznie brwi do góry w udawanym zaskoczeniu, a kąciki ust zadrżały. –Niezmiernie mi miło z tego powodu. – Nie miała zamiaru oburzać się i wyprowadzać z błędu szlachcianki, że pewne zwyczaje są jej znane. Być może młodziutka dama sama niedawno to odkrywała i cieszyła się znajomością pewnej wiedzy. Nie będzie odbierać jej tej radości. – Dziękuję za troskę, ale zapewniam, że filiżanka dobrej herbaty po obejrzeniu obrazów przywróci mi kolory – A tak naprawdę gin z tonikiem zaraz po jak uda się na spotkanie z Xavierem lub zaszyje się ze skrzypcami w pokoju muzycznym. Przekraczając próg galerii sięgnęła po broszurę informacyjną, w której widniało czego mogą się dziś spodziewać.
-Dzisiaj króluje impresjonizm, wobec tego będziemy mogły podziwiać obrazy Debussego, Ravela, Roussela, de Falkę, Moneta, Degasa czy Renoira. – Powiedziała w kierunku Cordelii. Nie znała się na malarstwie jak inni, ale nazwiska te nie były jej obce i potrafiła docenić kunszt kładzenia grubych impastów oraz to, że impresjonistów najlepiej oglądało się w ruchu oraz w pewnej odległości. –Zatem głównie radosne i sielskie pejzaże i sceny rodzajowe. – Złożyła broszurę informacyjną i potoczyła wzrokiem po ścianach, na których wisiały obrazy, a co któryś się poruszał tworząc istne szaleństwo pomiędzy ramami. Zerknęła na lady Malfoy zastanawiając się o czym rozmawiać z córką ministra. Mogła wcześniej wypytać Aquilę o blondynkę. Pogaduszki o niczym nie były jej mocną stroną.
-Jak idą przygotowania do twojego pierwszego sabatu, lady Malfoy? – Jak nie wiesz o czym mówić mów o pogodzie lub najbliższym towarzyskim wydarzeniu; brzmiała jedna ze złotych rad guwernantek. Czas którąś wykorzystać.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Granatowy kolor służył urodzie Primrose - ten fakt był pierwszym wyłuskanym przez czujne oko Cordelii, gdy w końcu stanęła naprzeciw damie żywcem wyjętej z ponurej, nokturnowej krypty. Ciemny odcień sukni przyjaciółki podkreślał niebanalny, głęboki kolor oczu brunetki, odciągając uwagę od tych szpecących piegów. Podobno w niektórych kręgach panowała na nie moda, ale lady Malfoy stroniła od tego typu kosmetycznych innowacji. Kto to widział, by podkreślać, że przebywa się długo na słońcu, co wywoływało na twarzy te szpetne znaki! Szlachta nie pracowała na polu, na Merlina, chowała się w chłodnych pałacach, chroniąc za wszelką cenę swą wyniosłą bladość. Tej Burkównie nie brakowało, ale te kropki przy nosie...Może pomógłby wywar z cytryny? Albo alchemiczne cudeńko, polecane przez jedną z piastunek? Jasnowłosa panienka na końcu języka miała już zarzucenie kompanki artystycznej podróży setką rad, ale powstrzymała się zawczasu. Cóż zrobić, córka Ministra Magii musiała nauczyć się powściągać giętki język i zachowywać niektóre komentarze dla siebie. A szkoda, bowiem czyniła to z czystej troski i wspaniałomyślnej chęci pomocy.
- Do twarzy ci w tej sukni, moja droga. Wybitny kolor pięknie akcentuje głębię twego spojrzenia, odciągając uwagę od mankamentów urody! - zaćwierkała w zastępstwie za piegowe porady, beztrosko i uroczo, nie tak wyważenie, jak sądziła, ale była przekonana, że serwowany komplement ogrzeje serce Primrose lepiej niż ciepła herbata. - Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twego zaproszenia tak szybko, lecz było mi niezwykle miło, gdy je otrzymałam! Dopiero stawiam pierwsze kroki na salonach, a wiem, jaka spoczywa na mnie odpowiedzialność. Jestem córką Ministra Magii, dbanie o dobre relacje z szanowanymi, potężnymi rodami to nie tylko mój obowiązek, ale i czysta przyjemność. Twoja rodzina, Primrose, jest wyjątkowa pod każdym względem! - kontynuowała uprzejmy świergot właściwie na jednym wydechu, marszcząc nieco nosek, gdy przekroczyły próg głównej sali. Dużo kolorów, dużo obrazków: nigdzie nie widziała malowideł słodziutkich jednorożców, różowych puszków pigmejskich ani uroczych bukietów róż. Może będą w kolejnej sali? - Kochana, może zamiast herbaty - szampana? Zaraz poślę Brunhildę! - zaoferowała, przesuwając spojrzenie z lady Burke na wyższą ze służek, wymagająco i surowo. Nie obchodziło ją, jak czarownica ma znaleźć w galerii odpowiednie kielichy oraz trunek z najlepszego rocznika oraz luksusowego pochodzenia. Jeśli Cordelia czegoś sobie życzyła, owo życzenie musiało zostać spełnione. W innym wypadku rozpętałoby się piekło.
- Och, uwielbiam Moneta! Ostatnio najbardziej ujmuje mnie obraz Pani Monet i dziecko. To takie cudowne, matka i potomek, w ogrodzie, wśród kwiatów! Sama chcę, żeby namalowano mnie w podobny sposób. Oczywiście w innej fryzurze, żeby było widać moje piękne włosy - doskonale chwytają światło. No i samo dziecko też będzie bardziej urodziwe. A ubrania - srebrne i zielone, jak barwy mojego rodu. Tak bardzo chciałabym być już żoną i matką! - wyrzuciła z siebie podekscytowana, gdy Primrose przedstawiła nazwiska twórców, czekających tylko na to, by zachwycić dwie arystokratki swymi dziełami. Ruszyła do przodu, gotowa na artystyczne doznania, lecz zatrzymała się po kilku krokach, obracając się przez ramię ku lady Burke. - Chociaż wtedy chyba powinnam nosić barwy rodu mojego męża, prawda? - spytała ciszej, trochę skonfundowana, a w hiperaktywnym tonie głosu wybrzmiało coś w rodzaju krótkiego werbla smutku. Kochała bycie Malfoyówną: ta łatka była całym jej życiem. Szybko jednak humor powrócił do normalnego stanu. - A ty, kochana? Jak chciałabyś zostać namalowana ze swoim pierworodnym synkiem? - zagruchała, mając nadzieję, że przy okazji tej rozmowy uszczknie nieco informacji o adoratorach Primrose oraz skomplikowanych kwestiach zaręczyn.
Kiedy zbliżyły się do pierwszego obrazu, stworzonego ręką Ravela - nie znała tego nazwiska - Cordelia skrzywiła się. - Brzydkie, prawda? - na płótnie nie było bowiem ani kwiatuszków, ani jednorożców, ani szczeniaczków ani ładnych strojów. Tylko chwiejna woda? Nie komentowała jednak dalej wątpliwego uroku dzieła, bo Prim poruszyła znacznie ciekawszy temat. - Och - po ilości ochów wydanych przez Malfoyównę w rozmowie można było rozpoznać nie tylko jej nastrój, ale i podejście do rozmówcy - to taka ciężka praca! Od dwóch miesięcy próbuję wybrać suknię, ale żadna nie jest idealna. Tracę już nadzieję, że znajdę krawcową, która stworzy to absolutne dzieło! Do tego próbują mi wmówić, że są jakieś problemy ze sprowadzaniem koronek z Francji i jedwabiów z Bliskiego Wschodu. Co za bzdury! Myślą, że uwierzę w jakieś trudności ze statkami i transportem, phi! Jeśli do końca tygodnia nie otrzymam materiału na tren sukni, będę musiała powiedzieć o tym panu ojcu! - prawie tupnęła nogą, dzieląc się z lady Burke tą wielką tragedią. - Moja droga, udzielisz mi jakiś rad przed sabatem? Jesteś taka dojrzała wiekiem i doświadczona! - uśmiechnęła się krótko do Primrose, zachwycona tym, w jaki sposób prowadzi tę rozmowę: Aquila byłaby z niej dumna! Żadnych złośliwości, czysta przyjaźń!
- Do twarzy ci w tej sukni, moja droga. Wybitny kolor pięknie akcentuje głębię twego spojrzenia, odciągając uwagę od mankamentów urody! - zaćwierkała w zastępstwie za piegowe porady, beztrosko i uroczo, nie tak wyważenie, jak sądziła, ale była przekonana, że serwowany komplement ogrzeje serce Primrose lepiej niż ciepła herbata. - Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twego zaproszenia tak szybko, lecz było mi niezwykle miło, gdy je otrzymałam! Dopiero stawiam pierwsze kroki na salonach, a wiem, jaka spoczywa na mnie odpowiedzialność. Jestem córką Ministra Magii, dbanie o dobre relacje z szanowanymi, potężnymi rodami to nie tylko mój obowiązek, ale i czysta przyjemność. Twoja rodzina, Primrose, jest wyjątkowa pod każdym względem! - kontynuowała uprzejmy świergot właściwie na jednym wydechu, marszcząc nieco nosek, gdy przekroczyły próg głównej sali. Dużo kolorów, dużo obrazków: nigdzie nie widziała malowideł słodziutkich jednorożców, różowych puszków pigmejskich ani uroczych bukietów róż. Może będą w kolejnej sali? - Kochana, może zamiast herbaty - szampana? Zaraz poślę Brunhildę! - zaoferowała, przesuwając spojrzenie z lady Burke na wyższą ze służek, wymagająco i surowo. Nie obchodziło ją, jak czarownica ma znaleźć w galerii odpowiednie kielichy oraz trunek z najlepszego rocznika oraz luksusowego pochodzenia. Jeśli Cordelia czegoś sobie życzyła, owo życzenie musiało zostać spełnione. W innym wypadku rozpętałoby się piekło.
- Och, uwielbiam Moneta! Ostatnio najbardziej ujmuje mnie obraz Pani Monet i dziecko. To takie cudowne, matka i potomek, w ogrodzie, wśród kwiatów! Sama chcę, żeby namalowano mnie w podobny sposób. Oczywiście w innej fryzurze, żeby było widać moje piękne włosy - doskonale chwytają światło. No i samo dziecko też będzie bardziej urodziwe. A ubrania - srebrne i zielone, jak barwy mojego rodu. Tak bardzo chciałabym być już żoną i matką! - wyrzuciła z siebie podekscytowana, gdy Primrose przedstawiła nazwiska twórców, czekających tylko na to, by zachwycić dwie arystokratki swymi dziełami. Ruszyła do przodu, gotowa na artystyczne doznania, lecz zatrzymała się po kilku krokach, obracając się przez ramię ku lady Burke. - Chociaż wtedy chyba powinnam nosić barwy rodu mojego męża, prawda? - spytała ciszej, trochę skonfundowana, a w hiperaktywnym tonie głosu wybrzmiało coś w rodzaju krótkiego werbla smutku. Kochała bycie Malfoyówną: ta łatka była całym jej życiem. Szybko jednak humor powrócił do normalnego stanu. - A ty, kochana? Jak chciałabyś zostać namalowana ze swoim pierworodnym synkiem? - zagruchała, mając nadzieję, że przy okazji tej rozmowy uszczknie nieco informacji o adoratorach Primrose oraz skomplikowanych kwestiach zaręczyn.
Kiedy zbliżyły się do pierwszego obrazu, stworzonego ręką Ravela - nie znała tego nazwiska - Cordelia skrzywiła się. - Brzydkie, prawda? - na płótnie nie było bowiem ani kwiatuszków, ani jednorożców, ani szczeniaczków ani ładnych strojów. Tylko chwiejna woda? Nie komentowała jednak dalej wątpliwego uroku dzieła, bo Prim poruszyła znacznie ciekawszy temat. - Och - po ilości ochów wydanych przez Malfoyównę w rozmowie można było rozpoznać nie tylko jej nastrój, ale i podejście do rozmówcy - to taka ciężka praca! Od dwóch miesięcy próbuję wybrać suknię, ale żadna nie jest idealna. Tracę już nadzieję, że znajdę krawcową, która stworzy to absolutne dzieło! Do tego próbują mi wmówić, że są jakieś problemy ze sprowadzaniem koronek z Francji i jedwabiów z Bliskiego Wschodu. Co za bzdury! Myślą, że uwierzę w jakieś trudności ze statkami i transportem, phi! Jeśli do końca tygodnia nie otrzymam materiału na tren sukni, będę musiała powiedzieć o tym panu ojcu! - prawie tupnęła nogą, dzieląc się z lady Burke tą wielką tragedią. - Moja droga, udzielisz mi jakiś rad przed sabatem? Jesteś taka dojrzała wiekiem i doświadczona! - uśmiechnęła się krótko do Primrose, zachwycona tym, w jaki sposób prowadzi tę rozmowę: Aquila byłaby z niej dumna! Żadnych złośliwości, czysta przyjaźń!
-Dziękuję lady Malfoy, twoje uznanie jest niezwykle cenne. - Odpowiedziała starając się zachować kamienny wyraz twarzy. “Bulstrode miałby używanie gdyby mnie teraz widział” - pomyślała wspominając ostatnią rozmowę z Maghnusem, który nie darzył Cordelii zbyt wielkim afektem. Po prawdzie, to w ogóle za nią nie przepadał. Pewne obowiązki należało jednak wypełniać, zwłaszcza teraz kiedy sama się wysunęła na świecznik. Bratowa podkreśliła jasno i dosadnie, że Primrose musi przez jakiś czas pozostać na scenie, by po jakimś czasie powoli i niespiesznie się z niej usunąć w cień jaki był najlepszym przyjacielem rodu Burke. -Stawiasz pierwsze kroki, a te są wiążące zarówno dla ciebie jak i twoje rodziny. - Odpowiedziała nim zdążyła się ugryźć w język. Świergot młodej dziewczyny wdzierał się w jej umysł niczym wiertło, które powoduje nieziemski ból głowy więc wizja szampana wydała się jej bardzo kusząca. Chciała zaoszczędzić Brunhildzie kłopotu, lecz ta już ruszyła by spełniać rozkazy swojej pani. W tej chwili Primrose była jej wdzięczna za pracowitość i pełne oddanie dla lady Malfoy. Odkładając na bok przewodnik po galerii zerkała na pełną entuzjazmu i samo zachwytu Cordelię zastanawiając się jak wiele z tego jest grą, a jak wiele jej prawdziwej natury i zwykłego wychowania wyniesionego z domu. Szczebiot na temat Moneta i bycia malowaną ze swoim potomkiem sprawił, że włosy stanęły jej dęba. Nie wyobrażała sobie ślubu z Carrowem, a co dopiero rodzić mu synów i potomków. Sama ta myśl sprawiała, że chciała uciekać niż na ten temat rozmawiać. Nie mogła jednak tego zrobić, a jedynie odchrząknęła cicho starając się tym samym wydłużyć na parę sekund wyczekiwaną przez lady Malfoy odpowiedź.
-To prawda, będąc żoną i matką zamieszkasz w posiadłości swego męża i jego rodu, będziesz nosić też jego barwy. - Zgodziła się ze słowami Cordelii nie zdając sobie sprawy, że dzieli podobny smutek odnośnie barw rodowych. Primrose całe swoje życie była Burke, czerń i szarość - to były jej kolory, przełamane intensywną czerwienią maków. Stanie się żoną, przybranie innego nazwiska wiązało się ze zmianą całego swojego życia. -Czy masz jeszcze jakieś inne marzenia, poza spełnieniem się jako matka i żona? - Zagadnęła ponownie Cordelię ciekawa czy w dziewczynie tliła się coś iskierka ciekawości świata, chęci stanowienia o samej sobie. Wewnętrzny jęk objął całe jej wnętrze kiedy padło kolejne pytanie.
-Cóż… może się zdarzyć tak, że urodzę same córki. - Odparła, poniekąd trochę drocząc się z dziewczyną i spojrzała na obraz, który ta nazwała brzydkim. Następnie przeniosła spojrzenie na dzieło o tytule “Spacer po skałach” C.Monet, przedstawiał dwie postaci kobiece, na klifie, a wiatr targał ich sukniami i rozwiewał włosy tworząc sielską atmosferę. Wręcz słyszała uderzenia fal o strome skały. - Ten ma w sobie ciepła kolorystykę oraz scenkę rodzajową. Kojarzy mi się z domem drogiej Evandry.
Roszczeniowa postawa Cordeli Malfoy, która chyba zdawała się nie wiedzieć, że trwa wojna sprawiała Primrose wewnętrzny ból, aż chciała potrząsnąć młodą arystokratką i wypomnieć jej brak pomyślunku, ale się powstrzymała. Nie potrzebowała skandalu, nie z córką Ministra. Jeszcze Wendelinie Selwyn mogła sobie pozwolić odgryźć tak Cordelia miała tą przewagę, że nazywała się Malfoy, a jej ojciec stał wysoko w ich społeczności. Wzięła głębszy oddech aby się uspokoić. Gdzie jest Brunhilda z tym szampanem? - Droga lady Malfoy - zaczęła powoli.-Jestem ostatnią osobą, do której powinna się zwracać po porady odnośnie sabatu. Znacznie bardziej w formie przewodnika nadają się do tego Aquila Black, Odetta Parkinson czy Evandra Rosier, a ta ostatnia jest wprost w tym rewelacyjna. Łączy w sobie elegancję, dobry takt i smak. Ze swojej strony mogę jedynie doradzić aby nie pomijać nikogo na własnym sabacie. Niezależnie czy za kimś przepadasz czy nie, to dama nigdy nie unika spotkania oraz nie wciska własnym wrogom w dłonie broni przeciwko sobie. - Kolejna złota rada guwernantki została wykorzystana. Ileż ich jeszcze miała w rękawie nim to spotkanie się skończy? Jeszcze jedno egzaltowane “och”, a będzie potrzebować nie jednego a dwóch kieliszków szampana.
-To prawda, będąc żoną i matką zamieszkasz w posiadłości swego męża i jego rodu, będziesz nosić też jego barwy. - Zgodziła się ze słowami Cordelii nie zdając sobie sprawy, że dzieli podobny smutek odnośnie barw rodowych. Primrose całe swoje życie była Burke, czerń i szarość - to były jej kolory, przełamane intensywną czerwienią maków. Stanie się żoną, przybranie innego nazwiska wiązało się ze zmianą całego swojego życia. -Czy masz jeszcze jakieś inne marzenia, poza spełnieniem się jako matka i żona? - Zagadnęła ponownie Cordelię ciekawa czy w dziewczynie tliła się coś iskierka ciekawości świata, chęci stanowienia o samej sobie. Wewnętrzny jęk objął całe jej wnętrze kiedy padło kolejne pytanie.
-Cóż… może się zdarzyć tak, że urodzę same córki. - Odparła, poniekąd trochę drocząc się z dziewczyną i spojrzała na obraz, który ta nazwała brzydkim. Następnie przeniosła spojrzenie na dzieło o tytule “Spacer po skałach” C.Monet, przedstawiał dwie postaci kobiece, na klifie, a wiatr targał ich sukniami i rozwiewał włosy tworząc sielską atmosferę. Wręcz słyszała uderzenia fal o strome skały. - Ten ma w sobie ciepła kolorystykę oraz scenkę rodzajową. Kojarzy mi się z domem drogiej Evandry.
Roszczeniowa postawa Cordeli Malfoy, która chyba zdawała się nie wiedzieć, że trwa wojna sprawiała Primrose wewnętrzny ból, aż chciała potrząsnąć młodą arystokratką i wypomnieć jej brak pomyślunku, ale się powstrzymała. Nie potrzebowała skandalu, nie z córką Ministra. Jeszcze Wendelinie Selwyn mogła sobie pozwolić odgryźć tak Cordelia miała tą przewagę, że nazywała się Malfoy, a jej ojciec stał wysoko w ich społeczności. Wzięła głębszy oddech aby się uspokoić. Gdzie jest Brunhilda z tym szampanem? - Droga lady Malfoy - zaczęła powoli.-Jestem ostatnią osobą, do której powinna się zwracać po porady odnośnie sabatu. Znacznie bardziej w formie przewodnika nadają się do tego Aquila Black, Odetta Parkinson czy Evandra Rosier, a ta ostatnia jest wprost w tym rewelacyjna. Łączy w sobie elegancję, dobry takt i smak. Ze swojej strony mogę jedynie doradzić aby nie pomijać nikogo na własnym sabacie. Niezależnie czy za kimś przepadasz czy nie, to dama nigdy nie unika spotkania oraz nie wciska własnym wrogom w dłonie broni przeciwko sobie. - Kolejna złota rada guwernantki została wykorzystana. Ileż ich jeszcze miała w rękawie nim to spotkanie się skończy? Jeszcze jedno egzaltowane “och”, a będzie potrzebować nie jednego a dwóch kieliszków szampana.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cordelia nie wyczuwała ze strony Primrose ani dystansu ani chłodu, pokiwała więc tylko energicznie głową na jej pierwsze słowa, wiedząc, że przy takim geście jej piękne włosy, ułożone w misterne loki, przyciągną uwagę wszystkich na sali, bez wyjątku! Kontrolnie rozejrzała się dookoła, kryjąc się z zadowolonym uśmieszkiem, gdy wyczuła na sobie nieco maślany wzrok jednego z kuratorów sztuki, stojących pod ozdobnym filarem. A może patrzył na obraz, wiszący tuż za nią? Nie, na pewno zachwyciła go niebywała uroda jasnowłosej szlachcianki, nie było innego wyjaśnienia. Ona jednak była przeznaczona dla jakiegoś wyjątkowego, przystojnego i niedorzecznie bogatego męża, a nie dla byle miłośnika sztuki. Urodzi mu śliczne, zdrowe dzieci, trzech chłopców i trzy dziewczynki. I będą żyli razem długo i szczęśliwie, jak na najbardziej kolorowym obrazie...Cordelia rozmarzyła się nieco, powracając na ziemię, gdy Primrose kontynuowała temat odmalowania na płótnie świetlanej przyszłości.
- Och, przecież wiem, że będę mieszkać w innej posiadłości. Tylko te kolory...dobrze mi w srebrze i zieleni, nie chciałabym musieć nosić czerni. Mam nadzieję, że pan ojciec wybierze dla mnie ukochanego, który ma w swym herbie żywe barwy - trajkotała dalej, nieświadoma, że perspektywa zostania szlachecką klaczą rozpłodową wywołuje u Primrose fale gęsiej skórki. - Oczywiście, chociaż nie kryję, że to moje główne aspiracje. Ty masz inne? - spytała podejrzliwie, spoglądając na lady Burke z mieszaniną ciekawości (co też tym Burke'om może przyjść do głowy!) i troski, bo przecież żywot czarownicy, która nie chce mieć męża i dzieci jest niezwykle smutny, spętany zapewne chorobą psychiczną. - Marzy mi się przejażdżka na jednorożcu, koniecznie w świetle zachodzącego słońca i gdzieś nad pięknym strumyczkiem. Wierzę, że kiedyś mi się to uda. Tylko chciałabym, żeby jego róg był różowy, nie srebrny. Ale może zadziałają na niego zaklęcia transmutacyjne? Jak myślisz? - zafrasowała się, w zamyśleniu sunąc dalej, wzdłuż kolejnych obrazów, większą uwagę poświęcając swojemu bezsensownemu ćwierkotaniu niż podziwianiu kolejnych dzieł. Zatrzymała się dopiero słysząc imię znienawidzonej Evandry, poprzedzone boleśnie okrutnym wyznaniem Primrose. Cordelia obróciła się w stronę brunetki, spoglądając na nią z ubolewaniem, po czym dramatycznie chwyciła ją za dłonie. - Kochana, nie mów tak, nie przywołuj złego! Na pewno urodzisz wielu zdrowych, silnych synów, którzy będą nieśli chwałę i siłę magicznego rodu twego męża oraz dziedzictwo Burke'ów dalej, przez kolejne nieskończone pokolenia - zadeklamowała z powagą, wzruszeniem i szczerym - o dziwo - współczuciem, chcąc dodać szlachciance otuchy. Naprawdę jej tego życzyła; sama chciała mieć córeczki, oczywiście, że tak, by móc ubierać je w śliczne sukienki, przypinać złote kolczyki i czesać śliczne włoski, ale wiedziała, że ważniejszą rolę odgrywali mimo wszystko synowie.
Oczywiście, Evandra miała niezwykle wiele szczęścia, rodząc syna od razu - pierworodnego, zdrowego, silnego. Lady Malfoy westchnęła z niechęcią na wspomnienie półwili i puściła dłonie Primrose, kręcąc z niezadowoleniem głową. - Podobno Wyspa Wight jest aż zbyt piękna - maci w głowie i powoduje szaleństwo. Do tego te roznegliżowane syreny na plażach...Wyobrażasz sobie, że paradują tam z...bardzo głębokim dekoltem? - wyszeptała oburzona, próbując odnaleźć w opowieściach o siedzibie Lestrange'ów coś brzydkiego i odnaleźć jakiś godny eufemizm na pływanie z gołym torsem. Oburzające. Sapnęła, przyglądając się obrazowi tylko przez sekundę, po czym ruszyła dalej, zdecydowanie woląc słuchać rad o sabacie, które niestety Primrose też zdołała powiązać z rażącym Cordelię samym swym istnieniem lady Rosier. - Aquila i Odette bardzo mi pomagają, tak samo jak siostry i inne przyjaciółki, lecz rad nigdy za wiele! - odparła mimo wszystko pogodnie, wspaniałomyślnie i zgrabnie omijając personalia Evandry, choć najchętniej powiedziałaby, że ta jest za brzydka i za krnąbrna żeby takowych rad udzielać. Naprawdę, lady Malfoy coraz bardziej zachwycała się własną ogładą oraz dyplomacją. - Oczywiście, nie odmówię tańca nikomu! Jestem łaskawa, wiem, że niektórzy nie mogą się doczekać, by poprosić mnie o ten zaszczyt i oddać im choć jeden taniec... - zatrzepotała rzęsami, jak zwykle skromna, obracając się dookoła osi, by znów zachwycić fryzurą i strojem. Niestety, po tymże obrocie znalazła się twarzą tuż naprzeciwko obrazu przedstawiającego...nagich ludzi. Cordelia wytrzeszczyła błękitne oczęta, spurpurowiała na twarzy i cofnęła się krok do tyłu. - Co też oni tutaj wieszają... - wyszeptała, szczerze poruszona, nie wiedząc, gdzie podziać oczy. Oblizała nerwowo wargi, zachichotała i splotła dłonie na podołku, speszona i zarumieniona aż po szyję, zagubiona i zestresowana. Nie sądziła, że oprócz impresjonistycznych pejzaży pojawią się tu także takie dzieła. Mogące sprawić, że lady Malfoy zapomniała języka w niewyparzonej buzi. Ach, jakżeby przydał się teraz szampan - w panice rozejrzała się dookoła, ale nie spostrzegła nigdzie Brunhildy, mogącej ulżyć w tym wywołanym niemoralnością obrazu cierpieniu młodej niewiasty.
- Och, przecież wiem, że będę mieszkać w innej posiadłości. Tylko te kolory...dobrze mi w srebrze i zieleni, nie chciałabym musieć nosić czerni. Mam nadzieję, że pan ojciec wybierze dla mnie ukochanego, który ma w swym herbie żywe barwy - trajkotała dalej, nieświadoma, że perspektywa zostania szlachecką klaczą rozpłodową wywołuje u Primrose fale gęsiej skórki. - Oczywiście, chociaż nie kryję, że to moje główne aspiracje. Ty masz inne? - spytała podejrzliwie, spoglądając na lady Burke z mieszaniną ciekawości (co też tym Burke'om może przyjść do głowy!) i troski, bo przecież żywot czarownicy, która nie chce mieć męża i dzieci jest niezwykle smutny, spętany zapewne chorobą psychiczną. - Marzy mi się przejażdżka na jednorożcu, koniecznie w świetle zachodzącego słońca i gdzieś nad pięknym strumyczkiem. Wierzę, że kiedyś mi się to uda. Tylko chciałabym, żeby jego róg był różowy, nie srebrny. Ale może zadziałają na niego zaklęcia transmutacyjne? Jak myślisz? - zafrasowała się, w zamyśleniu sunąc dalej, wzdłuż kolejnych obrazów, większą uwagę poświęcając swojemu bezsensownemu ćwierkotaniu niż podziwianiu kolejnych dzieł. Zatrzymała się dopiero słysząc imię znienawidzonej Evandry, poprzedzone boleśnie okrutnym wyznaniem Primrose. Cordelia obróciła się w stronę brunetki, spoglądając na nią z ubolewaniem, po czym dramatycznie chwyciła ją za dłonie. - Kochana, nie mów tak, nie przywołuj złego! Na pewno urodzisz wielu zdrowych, silnych synów, którzy będą nieśli chwałę i siłę magicznego rodu twego męża oraz dziedzictwo Burke'ów dalej, przez kolejne nieskończone pokolenia - zadeklamowała z powagą, wzruszeniem i szczerym - o dziwo - współczuciem, chcąc dodać szlachciance otuchy. Naprawdę jej tego życzyła; sama chciała mieć córeczki, oczywiście, że tak, by móc ubierać je w śliczne sukienki, przypinać złote kolczyki i czesać śliczne włoski, ale wiedziała, że ważniejszą rolę odgrywali mimo wszystko synowie.
Oczywiście, Evandra miała niezwykle wiele szczęścia, rodząc syna od razu - pierworodnego, zdrowego, silnego. Lady Malfoy westchnęła z niechęcią na wspomnienie półwili i puściła dłonie Primrose, kręcąc z niezadowoleniem głową. - Podobno Wyspa Wight jest aż zbyt piękna - maci w głowie i powoduje szaleństwo. Do tego te roznegliżowane syreny na plażach...Wyobrażasz sobie, że paradują tam z...bardzo głębokim dekoltem? - wyszeptała oburzona, próbując odnaleźć w opowieściach o siedzibie Lestrange'ów coś brzydkiego i odnaleźć jakiś godny eufemizm na pływanie z gołym torsem. Oburzające. Sapnęła, przyglądając się obrazowi tylko przez sekundę, po czym ruszyła dalej, zdecydowanie woląc słuchać rad o sabacie, które niestety Primrose też zdołała powiązać z rażącym Cordelię samym swym istnieniem lady Rosier. - Aquila i Odette bardzo mi pomagają, tak samo jak siostry i inne przyjaciółki, lecz rad nigdy za wiele! - odparła mimo wszystko pogodnie, wspaniałomyślnie i zgrabnie omijając personalia Evandry, choć najchętniej powiedziałaby, że ta jest za brzydka i za krnąbrna żeby takowych rad udzielać. Naprawdę, lady Malfoy coraz bardziej zachwycała się własną ogładą oraz dyplomacją. - Oczywiście, nie odmówię tańca nikomu! Jestem łaskawa, wiem, że niektórzy nie mogą się doczekać, by poprosić mnie o ten zaszczyt i oddać im choć jeden taniec... - zatrzepotała rzęsami, jak zwykle skromna, obracając się dookoła osi, by znów zachwycić fryzurą i strojem. Niestety, po tymże obrocie znalazła się twarzą tuż naprzeciwko obrazu przedstawiającego...nagich ludzi. Cordelia wytrzeszczyła błękitne oczęta, spurpurowiała na twarzy i cofnęła się krok do tyłu. - Co też oni tutaj wieszają... - wyszeptała, szczerze poruszona, nie wiedząc, gdzie podziać oczy. Oblizała nerwowo wargi, zachichotała i splotła dłonie na podołku, speszona i zarumieniona aż po szyję, zagubiona i zestresowana. Nie sądziła, że oprócz impresjonistycznych pejzaży pojawią się tu także takie dzieła. Mogące sprawić, że lady Malfoy zapomniała języka w niewyparzonej buzi. Ach, jakżeby przydał się teraz szampan - w panice rozejrzała się dookoła, ale nie spostrzegła nigdzie Brunhildy, mogącej ulżyć w tym wywołanym niemoralnością obrazu cierpieniu młodej niewiasty.
Słuchała trajkotania z wielką wyrozumiałością, największą na jaką było ją stać w tej sytuacji. Powstrzymywała się przed wywróceniem wymownie oczami, ale było to ciężkie, wymagające od lady Burke wręcz heroicznego stoicyzmu. Czy tak się czuł Edgar kiedy ona mu wierciła dziurę w brzuchu jako podlotek o kolejne opowieści, kiedy sama snuła swoje własne domysły na temat pradawnych katakumb, które odwiedzał? Jeżeli tak było, to współczuła mu ogromnie i miała samej siebie dość. Teraz jednak kiedy miała ochotę spojrzeć wymownie na Cordelię przenosiła wzrok od razu na obraz aby dziewczyna tego nie zobaczyła. Chwała za galerię sztuki, gdzie mogła zawiesić wzrok na jednej z baletnic tak charakterystycznych dla Degasa albo piknikach pędzla Renoira. Zmarszczyła lekko brwi słysząc, że lady Malfoy została ukształtowana na kobietę, którą sama Primrose nigdy nie chciała być. Znała swoje obowiązki jako córka rodu Burke, ale nie godziła się na przedmiotowe traktowanie i ocenianie jej jedynie przez pryzmat płodności i urody. Miała swój rozum, marzenia i cele. Dążyła aby wejść w dwa światy, równie niebezpieczne i zdradliwe, ale każde z innego zakresu. Musiała bardzo uważać na swój język, żeby nie palnąć czegoś co Cordelia obierze opacznie.
-Aspiracji mam wiele. Bycie matką i żoną są jednymi z nich, ale nie jedynymi - Odpowiedziała z pełną powagą na twarzy, którą trudno jej było zachować kiedy Cordelia wypaliła z jeżdżeniem na jednorożcach i srebrnych rogach. Musiała odchrząknąć aby nie parsknąć śmiechem, a w kącikach ust czaił się cień drwiny. Wzięła głębszy wdech. -Obawiam się droga lady Malfoy, że nie jest to… - Przerwała uznając w połowie zdania, że może lepiej jednak ubrać to jeszcze w inne słowa. -..., że może być to lekko problematyczne. Widzisz, jednorożce to dzikie i piękne zwierzęta, ale nie hoduje się ich pod siodło. - Innymi słowy nie ma takiej możliwości abyś na nich pojeździła, na brodę Merlina! Czy blondynka nie miała absolutnie żadnych realnych marzeń o podróżowaniu do dalekich krain chociażby? O napisaniu książki jak Aquila? O zarządzaniu teatrem jak Evandra? Zdobycia wiedzy na temat czarnej magii i jej początków, jak Primrose. Tyleż miały możliwości, mogły udowodnić braciom, mężom, kuzynom, że są im równe, że nie należy ich traktować jak klaczy rozpłodowych i dobrej karty przetargowej w negocjacjach rodowych. - Z tego co wiem to potężne, magiczne stworzenia, może nie być łatwo zmienić ich rogi, ale… z twoją inteligencją i zdolnościami jestem przekonana, że dałabyś radę temu zadaniu. - Nie mogła się powstrzymać aby pod gładkimi słowami ukryć lekkiej złośliwości, która czaiła się w głosie lady Burke. Zaraz jednak lady Malfoy znów postanowiła się zachować nieprzewidywanie i ujęła dłonie Primrose, a ta w ostatniej chwili się powstrzymała by ich nie wyrwać z uścisku. Przejęcie blondynki zdawało się być prawdziwe, jakby brak synów stanowił tragedię każdej kobiety. -Córki też potrafią nieść chwałę, nie raz lepiej niż synowie. - Odparła szybko na takie dictum. Mieli tego żywe przykłady. Iluż było słabych mężczyzn w ich otoczeniu, iluż z nich się poddało, chowając się za chorobami, za chęcią poznania świata. Słabość, brak kręgosłupa moralnego i przeświadczenie, że jest się centrum świata tylko dlatego, że urodzili się chłopcami. Zacisnęła mocniej szczęki.-Czasami lady Malfoy nie dostajemy tego na co zasłużyliśmy, czy tego czego oczekujemy, a to co dostajemy przez los i tylko głupiec by nad tym rozpaczał. Należy czerpać pełnymi garściami z tego co mamy, bo oczekując czegoś wielkiego, możemy coś ważnego pominąć. - Ot prawda oczywista, ale zdaje się, że Cordelia za często ich nie słyszała albo uznawała, że prawdy oczywiste jej nie dotyczą. Spojrzała na dziewczynę łagodniej, oby znaleziono jej męża, który nadal będzie trzymał ją w diamentowej bańce, bo gdy ta ptaszyna zderzy się z realnym światem może tego nie przeżyć. Zaraz jednak jej uwagę przykuł obraz, który tak mocno wstrząsnął lady Malfoy.
-Śniadanie na trawie, dość znany obraz - Odparła zupełnie nie speszona faktem jego istnienia. -Koniecznie powinnaś obejrzeć rzeźby i dzieła starożytnego Rzymu albo renesansu. To dopiero była pochwała idealnego ciała.
Nie zamierzała uspokajać lady Malfoy czy unosić się udawanym i pruderyjnym oburzeniem. Sztukę należało podziwiać i z tym widokiem Cordelia powinna się oswoić.
-Rubens zaś malował bardziej krągłe kształty - Dodała jeszcze z lekką nonszalancją obchodząc Cordelię za jej plecami i kierując się w głąb wystawy, potem obejrzała się przez ramię na córkę Ministra. -Czy chcę odpocząć? Tyle barw i kolorów może spowodować zawrót głowy. - Nie ciesz się tak Prim, to nieprzyzwoite. Jednak nie mogła sobie odmówić tej drobnej uszczypliwości.
-Aspiracji mam wiele. Bycie matką i żoną są jednymi z nich, ale nie jedynymi - Odpowiedziała z pełną powagą na twarzy, którą trudno jej było zachować kiedy Cordelia wypaliła z jeżdżeniem na jednorożcach i srebrnych rogach. Musiała odchrząknąć aby nie parsknąć śmiechem, a w kącikach ust czaił się cień drwiny. Wzięła głębszy wdech. -Obawiam się droga lady Malfoy, że nie jest to… - Przerwała uznając w połowie zdania, że może lepiej jednak ubrać to jeszcze w inne słowa. -..., że może być to lekko problematyczne. Widzisz, jednorożce to dzikie i piękne zwierzęta, ale nie hoduje się ich pod siodło. - Innymi słowy nie ma takiej możliwości abyś na nich pojeździła, na brodę Merlina! Czy blondynka nie miała absolutnie żadnych realnych marzeń o podróżowaniu do dalekich krain chociażby? O napisaniu książki jak Aquila? O zarządzaniu teatrem jak Evandra? Zdobycia wiedzy na temat czarnej magii i jej początków, jak Primrose. Tyleż miały możliwości, mogły udowodnić braciom, mężom, kuzynom, że są im równe, że nie należy ich traktować jak klaczy rozpłodowych i dobrej karty przetargowej w negocjacjach rodowych. - Z tego co wiem to potężne, magiczne stworzenia, może nie być łatwo zmienić ich rogi, ale… z twoją inteligencją i zdolnościami jestem przekonana, że dałabyś radę temu zadaniu. - Nie mogła się powstrzymać aby pod gładkimi słowami ukryć lekkiej złośliwości, która czaiła się w głosie lady Burke. Zaraz jednak lady Malfoy znów postanowiła się zachować nieprzewidywanie i ujęła dłonie Primrose, a ta w ostatniej chwili się powstrzymała by ich nie wyrwać z uścisku. Przejęcie blondynki zdawało się być prawdziwe, jakby brak synów stanowił tragedię każdej kobiety. -Córki też potrafią nieść chwałę, nie raz lepiej niż synowie. - Odparła szybko na takie dictum. Mieli tego żywe przykłady. Iluż było słabych mężczyzn w ich otoczeniu, iluż z nich się poddało, chowając się za chorobami, za chęcią poznania świata. Słabość, brak kręgosłupa moralnego i przeświadczenie, że jest się centrum świata tylko dlatego, że urodzili się chłopcami. Zacisnęła mocniej szczęki.-Czasami lady Malfoy nie dostajemy tego na co zasłużyliśmy, czy tego czego oczekujemy, a to co dostajemy przez los i tylko głupiec by nad tym rozpaczał. Należy czerpać pełnymi garściami z tego co mamy, bo oczekując czegoś wielkiego, możemy coś ważnego pominąć. - Ot prawda oczywista, ale zdaje się, że Cordelia za często ich nie słyszała albo uznawała, że prawdy oczywiste jej nie dotyczą. Spojrzała na dziewczynę łagodniej, oby znaleziono jej męża, który nadal będzie trzymał ją w diamentowej bańce, bo gdy ta ptaszyna zderzy się z realnym światem może tego nie przeżyć. Zaraz jednak jej uwagę przykuł obraz, który tak mocno wstrząsnął lady Malfoy.
-Śniadanie na trawie, dość znany obraz - Odparła zupełnie nie speszona faktem jego istnienia. -Koniecznie powinnaś obejrzeć rzeźby i dzieła starożytnego Rzymu albo renesansu. To dopiero była pochwała idealnego ciała.
Nie zamierzała uspokajać lady Malfoy czy unosić się udawanym i pruderyjnym oburzeniem. Sztukę należało podziwiać i z tym widokiem Cordelia powinna się oswoić.
-Rubens zaś malował bardziej krągłe kształty - Dodała jeszcze z lekką nonszalancją obchodząc Cordelię za jej plecami i kierując się w głąb wystawy, potem obejrzała się przez ramię na córkę Ministra. -Czy chcę odpocząć? Tyle barw i kolorów może spowodować zawrót głowy. - Nie ciesz się tak Prim, to nieprzyzwoite. Jednak nie mogła sobie odmówić tej drobnej uszczypliwości.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zapewnienie Primrose, że godne kontynuowanie tradycji rodu jako żona i matka jednak jest jej priorytetem, uspokoiło Cordelię na tyle, by przestała spoglądać na towarzyszkę z niepokojem. Oczywiście słyszała to, co chciała usłyszeć: najważniejsze, że lady Burke zmieni swoje nazwisko na inne, równie godne, oraz urodzi gromadkę słodkich (bo odziedziczą urodę po ojcu, bez wątpienia) szkrabów, które za dwadzieścia lat będą kontynuować schedę przodków w świecie pełnym sprawiedliwości, pozbawionym szlam i niebezpieczeństw. Wierzyła w to z całego, niewinnego serduszka, tak, jak wierzyła w możliwość przejażdżki na imponującym zwierzęciu. Ach, wszystkie inne damy by jej zazdrościły! Nawet wyfiokowana lady Nott czy daleka kuzynka Parkinson spąsowiałyby z żalu, widząc, jak ona, Cordelia Armanda Malfoy, podjeżdża pod salę balową na skrzącym się w blasku księżyca jednorożcu…
Naiwne rozmarzenie przerwał poważny ton Primrose, ostrożnie próbujący przekazać brutalną nowinę. Jasnowłosa szlachcianka przyjrzała się jej podejrzliwie, nieco urażona, czekając, aż dokończy pourywane zdanie. – Właśnie dlatego to marzenie, droga Prim, a nie plan! Gdyby hodowano je pod siodło już dawno wszędzie jeździłabym na tym ślicznym stworzonku – wyjaśniła wyniośle, jakby pozjadała wszystkie rozumy w lukrowanej posypce, ale mimo wszystko łaskawie postanowiła wytłumaczyć mniej bystrej koleżance zawiłości nomenklatury pragnień. – Marzenia są trudne do osiągnięcia, prawie niemożliwe, ale jeśli bardzo się czegoś chce, to cały magiczny wszechświat sprzyja ci, byś osiągnęła ten cel! – kontynuowała, coraz bardziej podekscytowana i uduchowiona, demonstrując niezwykle rozwinięty zmysł filozoficzny. – No i galeony. Galeony też ci sprzyjają – dodała po chwili namysłu, udowadniając, że jest nie tylko szalenie uduchowiona, ale także potrafi patrzeć na życie praktycznie, korzystając z dobrodziejstw płynących z doskonałego urodzenia. Oraz z niebywałej inteligencji, jaką zauważyła nawet lady Primrose! Udobruchana komplementami Cordelia, nieświadoma, że podszyte były one drwiną, spojrzała przychylniej na brunetkę, poklepując ją po wierzchu dłoni. – Masz rację, moja droga. Na dodatek jestem całkiem niezła z transmutacji…Poczytam na ten temat – zastanowiła się na głos, uśmiechając się na powrót promiennie, czarująco, doprawdy ślicznie. Wiele można było córce Ministra zarzucić, ale na pewno nie braku urody czy specyficznego uroku niewinnej kokietki, czarującej młodością oraz bezkompromisową pewnością siebie.
- Oczywiście, córeczki są cudowne, ale jednak co syn, to syn. To on będzie niósł dalej nazwisko – zgodziła się dyplomatycznie, świadoma istnienia niezwykle silnych czarownic. Nawet lubiła o nich czytać: o alchemiczkach, mitycznych wiedźmach, uzdrowicielkach i twórczyniach zaklęć, głównie jednak doszukując się w ich historiach opisów strojów albo podejmowanych przez nie romansów. Oczywiście cnotliwych i w granicach przyzwoitości – nie zamierzała kalać umysłu jakimiś niegrzecznymi rewelacjami natury romantycznej. Nie przepadała też za smutnymi zakończeniami, dlatego też często nie kończyła opowieści, zatrzymując się na momencie, gdy czarownice stawały na ślubnym kobiercu i nic im nie zagrażało. Nic więc dziwnego, że rozważne słowa Primrose o kaprysach losu wywołały na twarzy Cordie wyraźną konsternację. Może przez nagromadzenie metaforycznych zdań, może przez absolutne niezrozumienie zasad dorosłego świata. Nie zgadzała się z poglądem Burke: ona sama zasługiwała na wszystko, co najlepsze i to właśnie dostawała, nawet jeśli na przejażdżkę jednorożcem musiała chwilę poczekać. Pokiwała więc głową, ni to jako potwierdzenie, ni zaprzeczenie, nie chcąc wchodzić w dyskusję. Dobrą damę rozpoznawało się tez po tym, kiedy potrafiła zamilknąć.
I jak radziła sobie z przykrościami, jakie ją spotkały. W tym przypadku – z obrazoburczym dziełem, które raziło wrażliwe, dziewicze oczy Cordelii bezpruderyjną nagością przedstawionych postaci. Nerwowo poprawiła kosmyk srebrzystych włosów, zagarniając go za ucho, wzrokiem umykając w bok. –To nie przystoi…Kto to widział, by na piknikach siedzieć bez ubrania! I to jeszcze w mieszanym towarzystwie. To…to jest niegrzeczne – odparła, zaaferowana i zawstydzona nieziemsko, robiąc krok do tyłu, jakby z obrazu zerkał na nią rozwścieczony troll, dzikie nundu albo krwiożerczy olbrzym, a nie piękne ciała w równie estetycznych okolicznościach przyrody. Wzdrygnęła się, słysząc o krągłościach Rubensa: i po raz pierwszy tego dnia zamilkła na naprawdę długą chwilę, zdezorientowana i zawstydzona. Uratowana na szczęście przez pojawiającą się Brunhildę, nieco zziajaną, niosącą tacę z dwoma kieliszkami szampana. Taca była niezbyt ładna, a kieliszki za mało kryształowe, lecz Cordelia wyjątkowo nie odprawiła służki z kwitkiem, a z ulgą przyjęła trunek, wypijając go tak, jakby był szklanką wody. Zrobiło jej się zdecydowanie za gorąco. – Idealne ciało powinno być pokazywane tylko najbliższemu mężczyźnie, mężowi, lub uzdrowicielowi, nie każdemu… - zaprotestowała słabiutko, z ulgą odwracając się od Śniadania na trawie, by podążyć, nieco chwiejnie, za Primrose. – Och, nie, wszystko w porządku, oglądajmy dalej, ale myślę, że wolałabym inne obrazy… - wymamrotała słabym tonem, wskazując lady Burke służkę z tacą, by i ta poczęstowała się napojem.
Naiwne rozmarzenie przerwał poważny ton Primrose, ostrożnie próbujący przekazać brutalną nowinę. Jasnowłosa szlachcianka przyjrzała się jej podejrzliwie, nieco urażona, czekając, aż dokończy pourywane zdanie. – Właśnie dlatego to marzenie, droga Prim, a nie plan! Gdyby hodowano je pod siodło już dawno wszędzie jeździłabym na tym ślicznym stworzonku – wyjaśniła wyniośle, jakby pozjadała wszystkie rozumy w lukrowanej posypce, ale mimo wszystko łaskawie postanowiła wytłumaczyć mniej bystrej koleżance zawiłości nomenklatury pragnień. – Marzenia są trudne do osiągnięcia, prawie niemożliwe, ale jeśli bardzo się czegoś chce, to cały magiczny wszechświat sprzyja ci, byś osiągnęła ten cel! – kontynuowała, coraz bardziej podekscytowana i uduchowiona, demonstrując niezwykle rozwinięty zmysł filozoficzny. – No i galeony. Galeony też ci sprzyjają – dodała po chwili namysłu, udowadniając, że jest nie tylko szalenie uduchowiona, ale także potrafi patrzeć na życie praktycznie, korzystając z dobrodziejstw płynących z doskonałego urodzenia. Oraz z niebywałej inteligencji, jaką zauważyła nawet lady Primrose! Udobruchana komplementami Cordelia, nieświadoma, że podszyte były one drwiną, spojrzała przychylniej na brunetkę, poklepując ją po wierzchu dłoni. – Masz rację, moja droga. Na dodatek jestem całkiem niezła z transmutacji…Poczytam na ten temat – zastanowiła się na głos, uśmiechając się na powrót promiennie, czarująco, doprawdy ślicznie. Wiele można było córce Ministra zarzucić, ale na pewno nie braku urody czy specyficznego uroku niewinnej kokietki, czarującej młodością oraz bezkompromisową pewnością siebie.
- Oczywiście, córeczki są cudowne, ale jednak co syn, to syn. To on będzie niósł dalej nazwisko – zgodziła się dyplomatycznie, świadoma istnienia niezwykle silnych czarownic. Nawet lubiła o nich czytać: o alchemiczkach, mitycznych wiedźmach, uzdrowicielkach i twórczyniach zaklęć, głównie jednak doszukując się w ich historiach opisów strojów albo podejmowanych przez nie romansów. Oczywiście cnotliwych i w granicach przyzwoitości – nie zamierzała kalać umysłu jakimiś niegrzecznymi rewelacjami natury romantycznej. Nie przepadała też za smutnymi zakończeniami, dlatego też często nie kończyła opowieści, zatrzymując się na momencie, gdy czarownice stawały na ślubnym kobiercu i nic im nie zagrażało. Nic więc dziwnego, że rozważne słowa Primrose o kaprysach losu wywołały na twarzy Cordie wyraźną konsternację. Może przez nagromadzenie metaforycznych zdań, może przez absolutne niezrozumienie zasad dorosłego świata. Nie zgadzała się z poglądem Burke: ona sama zasługiwała na wszystko, co najlepsze i to właśnie dostawała, nawet jeśli na przejażdżkę jednorożcem musiała chwilę poczekać. Pokiwała więc głową, ni to jako potwierdzenie, ni zaprzeczenie, nie chcąc wchodzić w dyskusję. Dobrą damę rozpoznawało się tez po tym, kiedy potrafiła zamilknąć.
I jak radziła sobie z przykrościami, jakie ją spotkały. W tym przypadku – z obrazoburczym dziełem, które raziło wrażliwe, dziewicze oczy Cordelii bezpruderyjną nagością przedstawionych postaci. Nerwowo poprawiła kosmyk srebrzystych włosów, zagarniając go za ucho, wzrokiem umykając w bok. –To nie przystoi…Kto to widział, by na piknikach siedzieć bez ubrania! I to jeszcze w mieszanym towarzystwie. To…to jest niegrzeczne – odparła, zaaferowana i zawstydzona nieziemsko, robiąc krok do tyłu, jakby z obrazu zerkał na nią rozwścieczony troll, dzikie nundu albo krwiożerczy olbrzym, a nie piękne ciała w równie estetycznych okolicznościach przyrody. Wzdrygnęła się, słysząc o krągłościach Rubensa: i po raz pierwszy tego dnia zamilkła na naprawdę długą chwilę, zdezorientowana i zawstydzona. Uratowana na szczęście przez pojawiającą się Brunhildę, nieco zziajaną, niosącą tacę z dwoma kieliszkami szampana. Taca była niezbyt ładna, a kieliszki za mało kryształowe, lecz Cordelia wyjątkowo nie odprawiła służki z kwitkiem, a z ulgą przyjęła trunek, wypijając go tak, jakby był szklanką wody. Zrobiło jej się zdecydowanie za gorąco. – Idealne ciało powinno być pokazywane tylko najbliższemu mężczyźnie, mężowi, lub uzdrowicielowi, nie każdemu… - zaprotestowała słabiutko, z ulgą odwracając się od Śniadania na trawie, by podążyć, nieco chwiejnie, za Primrose. – Och, nie, wszystko w porządku, oglądajmy dalej, ale myślę, że wolałabym inne obrazy… - wymamrotała słabym tonem, wskazując lady Burke służkę z tacą, by i ta poczęstowała się napojem.
-Marzenia zwykle staram się zamienić w plan. - Odparła całkowicie nie zrażona tonem lady Malfoy, a raczej nim poirytowana. Po czym zerknęła na nią z błyskiem w szarozielonych oczach słysząc uwagę o galeonach. Czyżby istniała szansa, że ta rozpuszczona jak dziadowski bicz pannica miała trochę oleju w głowie i od czasu do czasu dochodziła do słusznych wniosków. -Galeony to mierzawa, z której wyrasta wolność osobista, nauka, sztuka, a nawet - idealna miłość. - Dodała jeszcze, być może coś zostanie w pamięci Cordelii, jakaś myśl, która od czasu do czasu będzie drążyć niczym woda w skale umysł młodej dziewczyny zmuszając do refleksji. Nigdy nie sądziła, że to ona będzie tą rozważną w rozmowie, zwykle to Evandra stopowała rozgorączkowana lady Burke, a Aquila szukała kolejnego rozwiązania choć w tym samym czasie popychała Prim do działania. Patrzyła na córkę Ministra Magii z mieszaniną zdziwienia i konsternacji. Gdyby tyle uwagi i energii, jaką poświęca trajkotaniu przekuła w rozwój samej siebie lub zmianę otoczenia na lepsze mogłaby osiągnąć ogromne sukcesy. Tylko czy dziewczyna była materiałem na kogoś takiego? Primrose przyłapała się na tym, że ją ocenia, sprawdza, szuka choć cienia szansy na to, że Cordelia wzbije się ponad oczekiwania społeczeństwa. Jak na razie lady Malfoy zbierała same minusy. Nie mogła się jednak nie zgodzić z nią, że to syn niesie nazwisko rodu dalej, kiedy córki są jedynie jego czasowymi ambasadorkami. Jednak one same mają ogromną siłę i moc. Kreując odpowiednio nazwisko w środowisku torują i ułatwiają dalsze działania mężczyznom. Kiedy chłopiec jest w otoczeniu mądrych sióstr, ma o wiele prostsze życie, a te nawet po zamążpójściu mogą działać na rzecz brata, wpływać na bieg wydarzeń, nadawać im nowy tor czy wręcz wytyczać ścieżki. Należało przy tym wykazać się ogromem sprytu i inteligencji, ale nie było to nic nieosiągalnego. Gdyby tylko świat chciał to zobaczyć i doceniać. Ileż to razy kobiety robiły za dyplomatki w sporach, koiły gniew mężczyzn, przedstawiały inne wyjścia z sytuacji, między sobą zawierały sojusze by pokonać kryzys. Kiedyś myślała, że wystarczy tupnąć nogą i wygłosić swoje żądanie, tak jak Cordelia. Szybko jednak się nauczyła, że potrzeba czegoś więcej niż buty, dużo szybciej niż towarzysząca jej dziewczyna. Obserwowała przez chwilę w milczeniu jak ta stroi minki, idzie z dumnie podniesioną głową do góry jakby cały świat leżał u jej stóp zupełnie nieświadoma okrucieństwa jakie ją otacza. Przez moment lady Burke poczuła żal dla tej osóbki. Im szybciej pozna ona gorzki smak życia tym lepiej, tym mniejszy będzie szok później kiedy przyjdzie burza niszcząca ład jaki stworzy do tego momentu wokół siebie córka ministra.
-To jedynie wyraz artystyczny… - Zaczęła wyjaśniać Primrose ale widząc jak lady Malfoy pąsowieje postanowiła jednak nie naciskać na dziewczynę bardziej. Jeszcze zemdleje z nadmiaru emocji. Na szczęście pojawiła się służka z kieliszkami szampana, który przyniósł ulgę im obydwu. Primrose z wdzięcznością upiła solidny łyk trunku ciesząc się jego smakiem. Westchnęła cicho i z rezygnacją uznając, że dalsze droczenie się z lady Malfoy będzie zakrawało na znęcanie się nad nią. Poczekała aż Lady Malfoy zrówna się z nią i wskazała inne skrzydło galerii. -Zdaje się, że są tam uchylone okna oraz głównie obrazy Degasa, a ten słynął z malowania baletnic i tancerek.
Mogła być pewna, że raczej szokujących dzieł nie spotkają.
-Masz jednak rację, że ciało winno być przez nas szanowane, ale nie można się też go całkowicie wstydzić. - Łatwo jej było mówić, ale sama nie wiedziała jakby się zachowała w obecności męża gdyby zobaczył ją całą nagą.
-To jedynie wyraz artystyczny… - Zaczęła wyjaśniać Primrose ale widząc jak lady Malfoy pąsowieje postanowiła jednak nie naciskać na dziewczynę bardziej. Jeszcze zemdleje z nadmiaru emocji. Na szczęście pojawiła się służka z kieliszkami szampana, który przyniósł ulgę im obydwu. Primrose z wdzięcznością upiła solidny łyk trunku ciesząc się jego smakiem. Westchnęła cicho i z rezygnacją uznając, że dalsze droczenie się z lady Malfoy będzie zakrawało na znęcanie się nad nią. Poczekała aż Lady Malfoy zrówna się z nią i wskazała inne skrzydło galerii. -Zdaje się, że są tam uchylone okna oraz głównie obrazy Degasa, a ten słynął z malowania baletnic i tancerek.
Mogła być pewna, że raczej szokujących dzieł nie spotkają.
-Masz jednak rację, że ciało winno być przez nas szanowane, ale nie można się też go całkowicie wstydzić. - Łatwo jej było mówić, ale sama nie wiedziała jakby się zachowała w obecności męża gdyby zobaczył ją całą nagą.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cordelia po raz pierwszy tego popołudnia spojrzała na Primrose z czymś w rodzaju uznania. Faktycznie, marzenia można zamienić w plan – dlaczego o tym wcześniej nie pomyślała? Do tej pory uznawała, że to po prostu los ześle jej prosto przed taras na tyłach Wilton osiodłanego jednorożca, w tle rozlegną się fanfary, a z nieba zaczną padać płatki róż. Zrozumiała, że tak się nie stanie, że szczęściu trzeba pomóc. Czy to był już znak, że dojrzewała? A może, że towarzystwo do bólu rzeczowej lady Burke nieco zwiększało średnią inteligencję pomieszczenia, wpływając również zbawiennie na bardzo mały rozumek drugiej szlachcianki? – Masz rację, muszę zaplanować działania. Najpierw poczytam o transmutacji kolorów, a potem – napiszę do Parkinsonów, oni przecież opiekują się rezerwatem jednorożców! – zdradziła swoje plany podekscytowana, stając aż na czubkach palców i pozwalając sobie na ciche klaśnięcie w dłonie. Tak, krok po kroku, a spełni swoje marzenie! Skonfundowała się jedynie określeniem, którego użyła Prim, zmrużyła oczy w zastanowieniu. – Co to znaczy mierzawa? – spytała ostrożnie, mając nadzieję, że nie jest to jakieś francuskie słówko, którego haniebnie nie znała. Ach, cóż to byłby za wstyd! – Miłość jest silniejsza od galeonów. To w ogóle osobne kwestie, kto by myślał o złocie, gdy staje na ślubnym kobiercu – dorzuciła pouczającym tonem, bo jeśli na czymś się znała, to na romantyzmie właśnie. Mówiła szczerze, bo dla Cordelii pieniądze nie miały najmniejszego znaczenia: głównie dlatego, że nigdy się nimi nie przejmowała, nie były problemem, nie pojmowała, jak bogata jest i że inni, prości ludzie, mogą mieć z tą kwestią jakiekolwiek problemy. Opływała w galeony, zostanie żoną równie majętnego człowieka, mogła więc pozwalać sobie na tak beztroskie, uwznioślone spojrzenie na uczucie silniejsze od różnic ekonomicznych. Te wszak nie miały szans stanąć na drodze szlacheckiej miłości.
Czystej, niewinnej, wzniosłej. Małżeńskiej, a więc powiązanej, o Merlinie, z nagością. Temat ten krępował Cordelię niemożebnie, zawstydzał zawsze, gdy pojawiał się w cichych rozmowach starszych sióstr. Zwłaszcza Medea upodobała sobie wpędzania najmłodszej latorośli w stan bliski omdlenia z zakłopotania: nic więc dziwnego, że młodziutka dama unikała tej kwestii, z jednej strony zafascynowana tajemniczym ogrodem małżeńskiego pożycia, z drugiej zaś nieziemsko skrępowana ewentualnymi szczegółami. Wiedziała, że żona jest winna mężowi bliskość, ale wyobrażała to sobie na swój dziecięcy sposób. Pocałunki i przytulenie pod kołdrą, nago, a kilka miesięcy później: rosnący brzuszek, zwalniający z tego dziwacznego obowiązku przez kolejnych kilkanaście miesięcy. Tylko tyle i aż tyle. W kontekście tego głupiutkiego poglądu przesiadywanie nago na pikniku jawiło się Cordelii jako wyraz skrajnego moralnego zepsucia.
- To ja nie chcę oglądać takich wyrazów…To nie przystoi panience na wydaniu – wymruczała, dalej spąsowiała, przejęta i prawie spocona, bowiem ciągle miała przed oczami kobiece krągłości rozłożone na barwnym tle. Zamrugała, chcąc pozbyć się tego widoku spod powiek, nieskutecznie – na szczęście wychylenie kieliszka szampana pomogło uspokoić rozkołatane nerwy. – O, tak chętnie zobaczę śliczne baleriny w eterycznym tańcu. To jest prawdziwa sztuka, a nie tania golizna! – z ulgą przyjęła propozycję zmiany skrzydła galerii sztuki, wdzięczna za to, że ta wyszła od Primrose. Nie chciała wyjść na tchórza ani obnażyć niedojrzałości – wydawało się jej, że lady Burke nie spostrzegła ekstremalnego zakłopotania. – Ja się nie wstydzę. Jestem piękna, ale skromna – zaperzyła się jeszcze buntowniczo, obracając w dłoniach nieco nerwowo kieliszek. – Nie sądzisz, że ostatnio obyczaje uległy rozluźnieniu? – zagadnęła trochę smutno, z ulgą przechodząc pod obraz Degasa. Ładny, prosty, uroczy. Takie lubiła. Taki mogłaby powiesić nad łóżkiem. – Na szczęście takie damy jak my ciągle stanowią przykłady cnoty – dorzuciła dumnie, spoglądając z ukosa na posągowy profil lady Burke. – Nic dziwnego, że posiadam tylu adoratorów a ty – tak przystojnego narzeczonego! Zdradzisz mi, moja droga, jak przebiegają przygotowania do wielkiego dnia? I w ogóle – jak to jest, być zaręczoną? – spytała miękko i swobodnie, ciekawa odpowiedzi zachowawczej damy: tak bardzo lubiła słuchać o miłości! I o pierścionkach, oczywiście.
Czystej, niewinnej, wzniosłej. Małżeńskiej, a więc powiązanej, o Merlinie, z nagością. Temat ten krępował Cordelię niemożebnie, zawstydzał zawsze, gdy pojawiał się w cichych rozmowach starszych sióstr. Zwłaszcza Medea upodobała sobie wpędzania najmłodszej latorośli w stan bliski omdlenia z zakłopotania: nic więc dziwnego, że młodziutka dama unikała tej kwestii, z jednej strony zafascynowana tajemniczym ogrodem małżeńskiego pożycia, z drugiej zaś nieziemsko skrępowana ewentualnymi szczegółami. Wiedziała, że żona jest winna mężowi bliskość, ale wyobrażała to sobie na swój dziecięcy sposób. Pocałunki i przytulenie pod kołdrą, nago, a kilka miesięcy później: rosnący brzuszek, zwalniający z tego dziwacznego obowiązku przez kolejnych kilkanaście miesięcy. Tylko tyle i aż tyle. W kontekście tego głupiutkiego poglądu przesiadywanie nago na pikniku jawiło się Cordelii jako wyraz skrajnego moralnego zepsucia.
- To ja nie chcę oglądać takich wyrazów…To nie przystoi panience na wydaniu – wymruczała, dalej spąsowiała, przejęta i prawie spocona, bowiem ciągle miała przed oczami kobiece krągłości rozłożone na barwnym tle. Zamrugała, chcąc pozbyć się tego widoku spod powiek, nieskutecznie – na szczęście wychylenie kieliszka szampana pomogło uspokoić rozkołatane nerwy. – O, tak chętnie zobaczę śliczne baleriny w eterycznym tańcu. To jest prawdziwa sztuka, a nie tania golizna! – z ulgą przyjęła propozycję zmiany skrzydła galerii sztuki, wdzięczna za to, że ta wyszła od Primrose. Nie chciała wyjść na tchórza ani obnażyć niedojrzałości – wydawało się jej, że lady Burke nie spostrzegła ekstremalnego zakłopotania. – Ja się nie wstydzę. Jestem piękna, ale skromna – zaperzyła się jeszcze buntowniczo, obracając w dłoniach nieco nerwowo kieliszek. – Nie sądzisz, że ostatnio obyczaje uległy rozluźnieniu? – zagadnęła trochę smutno, z ulgą przechodząc pod obraz Degasa. Ładny, prosty, uroczy. Takie lubiła. Taki mogłaby powiesić nad łóżkiem. – Na szczęście takie damy jak my ciągle stanowią przykłady cnoty – dorzuciła dumnie, spoglądając z ukosa na posągowy profil lady Burke. – Nic dziwnego, że posiadam tylu adoratorów a ty – tak przystojnego narzeczonego! Zdradzisz mi, moja droga, jak przebiegają przygotowania do wielkiego dnia? I w ogóle – jak to jest, być zaręczoną? – spytała miękko i swobodnie, ciekawa odpowiedzi zachowawczej damy: tak bardzo lubiła słuchać o miłości! I o pierścionkach, oczywiście.
Nie o to dokładnie jej chodziło, ale widząc, że Cordelia nagle uznała, że czas dopomóc swojemu szczęściu i losowi odebrała jako nadzieję na przyszłość. Nie spodziewała się cudów jeżeli chodzi o rozpuszczoną pannicę, ale to nie znaczy, że nie należało próbować. W każdej osobie był potencjał, należało go tylko znaleźć i odpowiednio ukierunkować - słyszała głos własnej matki w tyle głowy. Trochę ją przerażała myśl, że coraz częściej zaczynała myśleć i postrzegać świat tak jak ona.
-Mierzawa, to inaczej grunt, coś stabilnego, coś co może być podstawą do tworzenia innych rzeczy. Tak jak galeony są silną podstawą, z której wyrasta sztuka czy wolność. - Wyjaśniła Cordeli bez cienia złośliwości w głosie. Przekrzywiła lekko głowę na bok niczym ciekawski ptak słuchając uważnie wypowiedzi lady Malfoy. -Wielu patrzy na pieniądze kiedy staje na ślubnym kobiercu. Ciebie i mnie to nie dotyczy, ale sporej części naszej społeczności już tak.
Pamiętała dzień, kiedy sama została uświadomiona, że nie każdy jest tak obrzydliwe bogaty jak rody arystokratyczne, że wielu mieszka w mniejszych domach, a Durham Castle pozostaje w sferze ich marzeń, ba! Niektórzy nawet nie mają odwagi marzyć o takim domu.
Zmieszanie Cordelii zaś przypomniało Primrose kolejne wydarzenie z czasów szkolnych kiedy to Evandra podsunęła jej parę pozycji do przeczytania. Romanse, które opowiadały najczęściej o tym, że jedna ze stron był bajecznie bogata, a druga biedna i pomimo tych różnic, wielu perypetii ostatecznie odnajdywali drogę do siebie łącząc się w wielkiej i prawdziwej miłości. Nagość była tam opisana słowami, a nie obrazami, tak samo bliskość i namiętność. I choś Primrose sama nie doświadczyła miłości fizycznej tak owe historie nakreśliły jej to czego może spodziewać się w małżeńskim łóżku. Poza tym z pomocą przychodziła też wiedza matki i bratowej, które starały się dokładnie i delikatnie wytłumaczyć przyszłej lady Carrow czego mąż może oczekiwać od małżonki. Fascynowało ją to i przerażało jednocześnie; zastanawiała się więc czy owych książek nie podrzucić też Cordelii. Nie znały się jednak aż tak blisko więc dziewczyna mogłaby to opacznie zrozumieć.
Gdyby piła szampana na stwierdzenie “jestem piękna ale skromna” na pewno by się udławiła, ale na szczęście kieliszek był dawno na tacy, którą zabrała Brunhilda.
-Świat się zmienia, lady Malfoy, choć nie zawsze tak jakbyśmy sobie tego życzyły - Odpowiedziała taktowanie acz nie zagłębiając się w temat zmian. W końcu, nie kto inny jak lady Burke w Durham Castle pozwalała sobie na noszenie spodni oraz koszul, które ponoć przystoją jedynie męskiej części społeczeństwa. Ona zaś sama pozbyła się ściskających gorsetów i ich nie nosiła oraz nie pozwalała się w nie wbić, nawet idąc na sabat. Relikt przeszłości, którego należało się pozbyć ostatecznie i rozprawić się z nim.
Kolejne pytanie wybiło ją z rytmu, zerknęła na Cordelię zastanawiając się ile jeszcze pytań padnie z rozćwierkanej buzi.
-Nie wiem - Odpowiedziała zgodnie z prawdą. -Lord Ares Carrow i ja żyjemy całkowicie osobno, wiedząc, że nasze małżeństwo to związek dwóch rodzin, a nie dwóch osób. To tylko czysty biznes, lady Malfoy, jak zapewne zdajesz sobie sprawę. - Była okrutna w swojej wypowiedzi, ale nie miała zamiaru rozpływać się nad tym jak wspaniałym narzeczonym był Ares, bo nim nie był, a ona nie była idealną narzeczoną, która wpatruje się w niego jak w obrazek z myślą, że jest mu całkowicie oddana. Byli niedopasowani tak jak niedopasowana może być letnia sukienka do zimowego płaszcza. -Jeżeli zaś idzie o przygotowania do ślubu, już się toczą. Znamy jego przebieg, planowane są już zabawy dla gości weselnych, ale z pełnym działaniem zapewne wejdziemy pod koniec roku.
Nie czuła ekscytacji związanej z weselem, ale przykładała się do jego organizacji, ponieważ miał być idealny. Miał zachwycać i pokazywać siłę dwóch rodów.
-Masz swoją wymarzoną wizję ślubu? - Zapytała Cordelię, ponieważ zakładała, że na pewno dziewczyna snuła wizje na ten temat; wolała aby ta mówiła o sobie, swoich planach niż wypytywała ją samą o takowe.
-Mierzawa, to inaczej grunt, coś stabilnego, coś co może być podstawą do tworzenia innych rzeczy. Tak jak galeony są silną podstawą, z której wyrasta sztuka czy wolność. - Wyjaśniła Cordeli bez cienia złośliwości w głosie. Przekrzywiła lekko głowę na bok niczym ciekawski ptak słuchając uważnie wypowiedzi lady Malfoy. -Wielu patrzy na pieniądze kiedy staje na ślubnym kobiercu. Ciebie i mnie to nie dotyczy, ale sporej części naszej społeczności już tak.
Pamiętała dzień, kiedy sama została uświadomiona, że nie każdy jest tak obrzydliwe bogaty jak rody arystokratyczne, że wielu mieszka w mniejszych domach, a Durham Castle pozostaje w sferze ich marzeń, ba! Niektórzy nawet nie mają odwagi marzyć o takim domu.
Zmieszanie Cordelii zaś przypomniało Primrose kolejne wydarzenie z czasów szkolnych kiedy to Evandra podsunęła jej parę pozycji do przeczytania. Romanse, które opowiadały najczęściej o tym, że jedna ze stron był bajecznie bogata, a druga biedna i pomimo tych różnic, wielu perypetii ostatecznie odnajdywali drogę do siebie łącząc się w wielkiej i prawdziwej miłości. Nagość była tam opisana słowami, a nie obrazami, tak samo bliskość i namiętność. I choś Primrose sama nie doświadczyła miłości fizycznej tak owe historie nakreśliły jej to czego może spodziewać się w małżeńskim łóżku. Poza tym z pomocą przychodziła też wiedza matki i bratowej, które starały się dokładnie i delikatnie wytłumaczyć przyszłej lady Carrow czego mąż może oczekiwać od małżonki. Fascynowało ją to i przerażało jednocześnie; zastanawiała się więc czy owych książek nie podrzucić też Cordelii. Nie znały się jednak aż tak blisko więc dziewczyna mogłaby to opacznie zrozumieć.
Gdyby piła szampana na stwierdzenie “jestem piękna ale skromna” na pewno by się udławiła, ale na szczęście kieliszek był dawno na tacy, którą zabrała Brunhilda.
-Świat się zmienia, lady Malfoy, choć nie zawsze tak jakbyśmy sobie tego życzyły - Odpowiedziała taktowanie acz nie zagłębiając się w temat zmian. W końcu, nie kto inny jak lady Burke w Durham Castle pozwalała sobie na noszenie spodni oraz koszul, które ponoć przystoją jedynie męskiej części społeczeństwa. Ona zaś sama pozbyła się ściskających gorsetów i ich nie nosiła oraz nie pozwalała się w nie wbić, nawet idąc na sabat. Relikt przeszłości, którego należało się pozbyć ostatecznie i rozprawić się z nim.
Kolejne pytanie wybiło ją z rytmu, zerknęła na Cordelię zastanawiając się ile jeszcze pytań padnie z rozćwierkanej buzi.
-Nie wiem - Odpowiedziała zgodnie z prawdą. -Lord Ares Carrow i ja żyjemy całkowicie osobno, wiedząc, że nasze małżeństwo to związek dwóch rodzin, a nie dwóch osób. To tylko czysty biznes, lady Malfoy, jak zapewne zdajesz sobie sprawę. - Była okrutna w swojej wypowiedzi, ale nie miała zamiaru rozpływać się nad tym jak wspaniałym narzeczonym był Ares, bo nim nie był, a ona nie była idealną narzeczoną, która wpatruje się w niego jak w obrazek z myślą, że jest mu całkowicie oddana. Byli niedopasowani tak jak niedopasowana może być letnia sukienka do zimowego płaszcza. -Jeżeli zaś idzie o przygotowania do ślubu, już się toczą. Znamy jego przebieg, planowane są już zabawy dla gości weselnych, ale z pełnym działaniem zapewne wejdziemy pod koniec roku.
Nie czuła ekscytacji związanej z weselem, ale przykładała się do jego organizacji, ponieważ miał być idealny. Miał zachwycać i pokazywać siłę dwóch rodów.
-Masz swoją wymarzoną wizję ślubu? - Zapytała Cordelię, ponieważ zakładała, że na pewno dziewczyna snuła wizje na ten temat; wolała aby ta mówiła o sobie, swoich planach niż wypytywała ją samą o takowe.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Lady Malfoy spoglądała na Primrose z niezrozumieniem wypisanym na ślicznej buzi, ale nie zgłębiała tematu mierzawy. Wypowiedź towarzyszki wydawała się jej zupełnie bez sensu! Sztuka wyrastała na żyznej glebie weny oraz wrodzonego talentu, blisko związanego z siłą magii, drzemiącej w czarodziejach. Podobnie działo się z miłością, choć tutaj liczyło się przede wszystkim dobre serce oraz ujmująca prezencja - z tego też powodu Cordelia była przekonana, że każdy, kto ją spotkał, pała do niej wielką sympatią, ba, wręcz miłością. Nie było innego wyjścia. Ludzie ją uwielbiali, a arystokratka pozostawała ślepa na sugestie, że jest to może wynik jej pochodzenia lub galeonów właśnie: większości ludzi po prostu opłacało się być dla córki Ministra Magii miłym, znosząc głoszenie dyrdymałów oraz niewinną arogancję. Była to stosunkowo niska cena za miłe słowo, szepnięte wpływowemu ojcu. Podobne motywacje rządziły poczynaniami przyjaciółek z wyższych sfer, choć tutaj uprzejmość bazowała na doskonałym wychowaniu, pozwalającym znosić trajkotanie młodziutkiej szlachcianki z taką klasą, z jaką czyniła to Primrose.
- Biedni ludzie, wychodzić za mąż dla pieniędzy! Co za prymitywne motywacje! Pozbawione magii miłości! - zareagowała ze smutkiem i zdziwieniem, raczej dumna z tego, że jej nie dotyczą podobne niskie pragnienia, niż naprawdę współczująca galeonowym małżonkom. Nie mogli po prostu godnie pracować i dzięki temu więcej zarabiać? Tak przecież wyglądał ten świat: tylko niemile pachnące lenie nie mogły poszczycić się kopczykiem złota w skrytce Gringotta! Cordie wierzyła w magiczną sprawiedliwość i w to, że działania pana ojca sprawiają, że codzienność każdego obywatela Anglii jest łatwiejsza, przyjemniejsza i bezpieczniejsza. O ile, oczywiście, wyznają odpowiednie poglądy. - Zmienia się na lepsze, moja droga. Zobacz, Londyn jest już wolny od brudu! Czyż nie przyjemnie spaceruje się odzyskanymi ulicami stolicy? Wiedząc, że teraz zamieszkują go tylko nasi magiczni bracia i siostry? - zapytała ciemnowłosą damę czysto retorycznie, odpowiedź była przecież więcej niż oczywista. Tak, wszystko szło w dobrą stronę, a świat niedługo będzie milutkim miejscem rodem z romantycznej powieści. Wystarczy tylko pozbyć się tych śmierdzących glonami zdrajców krwi oraz szalonych terrorystów. Oni na pewno oglądali takie niemoralne obrazki i przez to stali się tak okrutnymi osobami, bez dwóch zdań.
Zawstydzenie Cordelii utrudniłoby dalszy zachwyt nad obrazami, lecz na szczęście temat konwersacji zszedł na kwestie plotek, a te poprawiały humor niezależnie od okoliczności. Malfoyówna przyglądała się Primrose z uwagą, chłonąc każde słowo, diabeł tkwił w szczegółach, a ona pragnęła znać każdy detal, który później będzie można rozesłać dalej. Dyskretnie, oczywiście. - Och, moja droga, to nic smutnego. Na początku zawsze tak bywa - a przynajmniej tak słyszałam. Musicie się poznać. Na pewno się w sobie zakochacie, na zabój! Lord Carrow jest przystojny, ma odpowiednie poglądy. No i będziesz miała zawsze dostęp do najlepszych koni! To wspaniała partia, nie mogę się doczekać waszego ślubu - zaczęła trajkotać, zupełnie nie odczuwając pewnej rezerwy, z jaką Burke wypowiadała się o mężczyźnie, z którym miała spędzić resztę życia. Sprawy sercowe były dla Cordie proste: mąż i żona musieli się kochać, niezależnie od wszystkiego. Wierzyła więc, że Ares i Primrose stworzą cudowną parę na równie cudownym wydarzeniu. - Ale ślub nie odbędzie się na Nokturnie, prawda? - dodała z lekkim przestrachem. Nie chciała tam wracać, pachniało pleśnią, było niebezpiecznie i w ogóle nie. Lęk o to, czy będzie mogła zjawić się na weselu najmilszej przyjaciółki szybko zniknął, zastąpiony podekscytowaniem. Burke nie mogła trafniej wybrać tematu. - Oczywiście, że tak! Mam wstępnie rozrysowaną kreację, listę gości, aktualizuję ją już od trzech lat...Chciałabym, by ślub odbył się w ogrodach Wilton, wśród białych róż, nasze pawie przystrojone różowymi wstążeczkami, płatki kwiatów sypiące się z nieba niczym konfetti, złota zastawa... - ćwierkała, gotowa opowiadać o wymarzonym dniu cały dzień, prawie tracąc przy tym zainteresowanie mijanymi obrazami. Zerkała na ładne obrazki, lecz skupiała się raczej na tych, które powstawały w wyobraźni: ona i on, na ślubnym kobiercu, najpiękniejsi i najszczęśliwsi na świecie.
| ztx2
- Biedni ludzie, wychodzić za mąż dla pieniędzy! Co za prymitywne motywacje! Pozbawione magii miłości! - zareagowała ze smutkiem i zdziwieniem, raczej dumna z tego, że jej nie dotyczą podobne niskie pragnienia, niż naprawdę współczująca galeonowym małżonkom. Nie mogli po prostu godnie pracować i dzięki temu więcej zarabiać? Tak przecież wyglądał ten świat: tylko niemile pachnące lenie nie mogły poszczycić się kopczykiem złota w skrytce Gringotta! Cordie wierzyła w magiczną sprawiedliwość i w to, że działania pana ojca sprawiają, że codzienność każdego obywatela Anglii jest łatwiejsza, przyjemniejsza i bezpieczniejsza. O ile, oczywiście, wyznają odpowiednie poglądy. - Zmienia się na lepsze, moja droga. Zobacz, Londyn jest już wolny od brudu! Czyż nie przyjemnie spaceruje się odzyskanymi ulicami stolicy? Wiedząc, że teraz zamieszkują go tylko nasi magiczni bracia i siostry? - zapytała ciemnowłosą damę czysto retorycznie, odpowiedź była przecież więcej niż oczywista. Tak, wszystko szło w dobrą stronę, a świat niedługo będzie milutkim miejscem rodem z romantycznej powieści. Wystarczy tylko pozbyć się tych śmierdzących glonami zdrajców krwi oraz szalonych terrorystów. Oni na pewno oglądali takie niemoralne obrazki i przez to stali się tak okrutnymi osobami, bez dwóch zdań.
Zawstydzenie Cordelii utrudniłoby dalszy zachwyt nad obrazami, lecz na szczęście temat konwersacji zszedł na kwestie plotek, a te poprawiały humor niezależnie od okoliczności. Malfoyówna przyglądała się Primrose z uwagą, chłonąc każde słowo, diabeł tkwił w szczegółach, a ona pragnęła znać każdy detal, który później będzie można rozesłać dalej. Dyskretnie, oczywiście. - Och, moja droga, to nic smutnego. Na początku zawsze tak bywa - a przynajmniej tak słyszałam. Musicie się poznać. Na pewno się w sobie zakochacie, na zabój! Lord Carrow jest przystojny, ma odpowiednie poglądy. No i będziesz miała zawsze dostęp do najlepszych koni! To wspaniała partia, nie mogę się doczekać waszego ślubu - zaczęła trajkotać, zupełnie nie odczuwając pewnej rezerwy, z jaką Burke wypowiadała się o mężczyźnie, z którym miała spędzić resztę życia. Sprawy sercowe były dla Cordie proste: mąż i żona musieli się kochać, niezależnie od wszystkiego. Wierzyła więc, że Ares i Primrose stworzą cudowną parę na równie cudownym wydarzeniu. - Ale ślub nie odbędzie się na Nokturnie, prawda? - dodała z lekkim przestrachem. Nie chciała tam wracać, pachniało pleśnią, było niebezpiecznie i w ogóle nie. Lęk o to, czy będzie mogła zjawić się na weselu najmilszej przyjaciółki szybko zniknął, zastąpiony podekscytowaniem. Burke nie mogła trafniej wybrać tematu. - Oczywiście, że tak! Mam wstępnie rozrysowaną kreację, listę gości, aktualizuję ją już od trzech lat...Chciałabym, by ślub odbył się w ogrodach Wilton, wśród białych róż, nasze pawie przystrojone różowymi wstążeczkami, płatki kwiatów sypiące się z nieba niczym konfetti, złota zastawa... - ćwierkała, gotowa opowiadać o wymarzonym dniu cały dzień, prawie tracąc przy tym zainteresowanie mijanymi obrazami. Zerkała na ładne obrazki, lecz skupiała się raczej na tych, które powstawały w wyobraźni: ona i on, na ślubnym kobiercu, najpiękniejsi i najszczęśliwsi na świecie.
| ztx2
Fantine skłamałaby mówiąc, że w chwili skreślenia listu, przed kilkoma dniami, zaadresowanego do lorda Bulstrode, kierowała nią wyłącznie chęć uprzejmego przypomnienia mu o nadchodzącym wernisażu, którym mógłby być zainteresowany, skoro zapytany o ulubionego artystę wspomniał właśnie o nim. Liczyła, że połknie haczyk, wyłapie zawoalowaną aluzję i w odpowiedzi otrzyma zaproszenie - i nie zawiodła się. Udając zaskoczoną przyjęła je, naturalnie, bardzo z siebie zadowolona. Takie też sprawiała wrażenie, kiedy w towarzystwie lorda Bulstrode wkroczyła do Sali Południowej w galerii; na tę okazję wybrała kreację w barwie ciemnego, wyblakłego bordo i czerni, z lekko bufiastymi rękawami i dekoltem zabudowanym czarną koronką.
Nie wiedziała czego się spodziewać. Wojna, jaka targała Wielką Brytanią, znacznie ograniczyła świat artystów; wyjeżdżali poza kraj, tracili mecenasów i opiekunów, a twórcy z zagranicy niechętnie odwiedzali Londyn ze zwykłego strachu. Wzbudzało to w Fantine Rosier irytację, smutek i żal zarazem; ostatnie z uczuć żywiła głównie do Zakonu Feniksa i Harolda Longbottoma, których obwiniała o wszelkie niedogodności z jakimi musiała się mierzyć. Traciła już nadzieję, że Jean-Philippe Levasseur wraz ze swym dorobkiem pojawi się w Londynie, jego wernisaż przekładano w ciągu minionych tygodni kilkukrotnie, lecz data została ostatecznie potwierdzona. Nie wiedziała jednak czego się spodziewać. W innych okolicznościach z pewnością wernisaż przyciągnąłby tłumy, lecz Londyn teraz wydawał się taki opustoszały.
Przyjemnie się jednak zaskoczyła. Nie wszyscy zapomnieli, że pokarmem dla duszy jest sztuka. Gości nie było tak wielu jak podczas innych wernisaży artystów jego formatu, lecz sala południowa rozbrzmiewała rozmowami, cichą muzyką w tle i śmiechem. Fantine uśmiechnęła się promiennie - dzięki temu poczuła się bardziej jak dawniej.
- Dziękuję, że mimo obowiązków, których jak się domyślam, ma lord teraz wiele, znalazł pan czas. Jestem przekonana, że Jean-Philippe Levasseur jest tego wart - wyrzekła miękkim tonem, uśmiechając się do arystokraty uprzejmie. Zdążyła już usłyszeć o jego zaangażowaniu w sprawy inne, niż wyłącznie prowadzony w Londynie biznes. Od bratowej o pomocy i obecności podczas prób nakarmienia mieszkańców stolicy, z plotek o tym, co miało miejsce w Stoke-on-Trent w Staffordshire. Fantine wciąż nie pytała starszego brata o szczegóły, potrafiła jednak połączyć jedno z drugim, a jeśli jej przypuszczenia były trafne, tym lepszą decyzją był list sprzed kilku dni.
Odjęła spojrzenie od twarzy Maghnusa i powiodła nim po obrazach, które tego wieczoru zdobiły ściany sali południowej; przed niemalże każdym stało kilka osób pogrążonych w cichej dyskusji, Róża jednak kroczyła powoli, jakby poszukując czegoś konkretnego - aż wreszcie przyśpieszyła kroku i lawirując z wdziękiem między gośćmi wernisażu, nim ostatecznie zatrzymała się przed obrazem w złotej ramie, na którym przedstawiono parę w tańcu. Z pewnością nie był to taniec dworski, lecz po figurze w jakiej uwieczniono tańczących przypuszczała, że to tango. Wokół czarodzieja i czarownicy, poruszających się w tańcu, panował półmrok, oczy pozostałych były skierowane właśnie na nich, tak jak blask świec.
- Czy nie sądzi pan, lordzie Bulstrode, zachwycające jest to jak Levasseur panuje nad grą świateł i cieni? Proszę tylko spojrzeć! - spytała Fantine, nie kryjąc szczerego entuzjazmu, kiedy wskazała na to jak światło padało na twarze i sylwetki tańczących.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sala południowa
Szybka odpowiedź