Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Lasy Cairngorms
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lasy Cairngorms
Cairngorms w Szkocji to jeden z największych i najbardziej rozległych parków narodowych Wielkiej Brytanii; obszerne wysokie lasy roztaczające się na zboczach delikatnych gór są schronieniem dla tuzinów różnego rodzaju zwierzyny i ptactwa łownych, przez co w trakcie sezonu łowieckiego przyciągają ku sobie myśliwych nie tylko ze wszystkich stron Królestwa, ale i z dalszych zakątków Europy.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
Steffen nie patrzył na Lyalla jak na dziwaka, lecz jak na bohatera, który uratował go przed straszną bestią - i to jak szybko, jak zręcznie, jak profesjonalnie, jak mistrzowsko! Niestety, sam Lupin zaczynał sprawiać, że Cattermole zmieniał o nim zdanie. Kto to widział, przyklejać (prawie) bezbronnego dzieciaka do drzewa, a potem traktować Jęzlepem? Słysząc inkantancję, rozdziawił usta z nagłym przestrachem, ale z różdżki Lyalla poleciało tylko kilka bezradnych iskier. Grymas zaskoczenia przeistoczył się w usatysfakcjonowany uśmieszek. Lupin nie miał do czynienia z byle kim, a z samozwańczym mistrzem transmutacji/animagii, którego klej powstrzymywał niestety od przemiany w szczura. Zaklęcie pewnie przytrzymałoby w miejscu nawet futerko gryzonia.
Ale przynajmniej nie zdążył go uciszyć! Steff chętnie pouczyłby go, że akcent powinien padać na "ę" w "jĘzlep", ale jakoś stracił zapał do pomocy.
-Wystarczyło poprosić! Co z pana za brygadzista, zawsze rzuca pan zaklęcia na niewinnych przechodniów? - fuknął oburzony, posłusznie ściszając jednak głos. Perspektywa przywołania kolejnych wilkołaków podziałała mu na wyobraźnię, więc błyskawicznie przegrał pojedynek na spojrzenia i szybko wbił wzrok w ziemię. W głowie zaczęły pojawiać mu się kolejne, straszne obrazy - stado bestii przerywa uwolnić pobratymca, Lyall teleportuje się w bezpieczne miejsce lub ginie w walce, a Steff nie może odkleić się od głupiego drzewa i zostaje pożarty żywcem...
-Tu.... mogą się zjawiiiić następne wiiilkołakiii? - pisnął z nieco szczurzym "iii". Nawet nie zauważył kiedy, zaczął się trząść z zimna, a może ze strachu.
-Proszę, proszę, niech mnie pan wypuści, teleportuję się do domu albo w jakieś bezpieczne miejsce! Będzie pan tu trzymał całkiem bezbronnego chłopaka? - poprosił, podnosząc na Lyalla nagle szkliste oczy. Wyglądał bezradnie i błagalnie, trochę jak Randall, gdy Lupin zabierał z rodzinnego talerza ostatnie ciasteczko, ale drugi Lupin z pewnością radził sobie z tą przykrością lepiej niż Steffen ze swoim strasznym położeniem.
-Czy chce mnie pan użyć jako przynęty?! - uświadomił sobie nagle, biorąc urywany wdech. Co za straszna, straszna noc! Musiał się natychmiast uwolnić, więc nie ustawał w swoim próbach.
Finite Incantatem! - pomyślał, wijąc się przy drzewie.
Ale przynajmniej nie zdążył go uciszyć! Steff chętnie pouczyłby go, że akcent powinien padać na "ę" w "jĘzlep", ale jakoś stracił zapał do pomocy.
-Wystarczyło poprosić! Co z pana za brygadzista, zawsze rzuca pan zaklęcia na niewinnych przechodniów? - fuknął oburzony, posłusznie ściszając jednak głos. Perspektywa przywołania kolejnych wilkołaków podziałała mu na wyobraźnię, więc błyskawicznie przegrał pojedynek na spojrzenia i szybko wbił wzrok w ziemię. W głowie zaczęły pojawiać mu się kolejne, straszne obrazy - stado bestii przerywa uwolnić pobratymca, Lyall teleportuje się w bezpieczne miejsce lub ginie w walce, a Steff nie może odkleić się od głupiego drzewa i zostaje pożarty żywcem...
-Tu.... mogą się zjawiiiić następne wiiilkołakiii? - pisnął z nieco szczurzym "iii". Nawet nie zauważył kiedy, zaczął się trząść z zimna, a może ze strachu.
-Proszę, proszę, niech mnie pan wypuści, teleportuję się do domu albo w jakieś bezpieczne miejsce! Będzie pan tu trzymał całkiem bezbronnego chłopaka? - poprosił, podnosząc na Lyalla nagle szkliste oczy. Wyglądał bezradnie i błagalnie, trochę jak Randall, gdy Lupin zabierał z rodzinnego talerza ostatnie ciasteczko, ale drugi Lupin z pewnością radził sobie z tą przykrością lepiej niż Steffen ze swoim strasznym położeniem.
-Czy chce mnie pan użyć jako przynęty?! - uświadomił sobie nagle, biorąc urywany wdech. Co za straszna, straszna noc! Musiał się natychmiast uwolnić, więc nie ustawał w swoim próbach.
Finite Incantatem! - pomyślał, wijąc się przy drzewie.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Chociaż sytuacja była drażniąca oraz nieoczywista, wraz z każdym upływającym momentem zaczynała się uspokajać. Najważniejszą kwestią było zabezpieczenie wilkołaka, co właśnie udało się brygadziście, a ostatnie dociągnięcia wykazały brak zagrożenia ze strony rozjuszonej istoty. To zawsze był moment, od którego zależało naprawdę wiele. Nieodpowiednio przygotowana klatka, pułapka czy sidła mogły w końcu pęknąć, puścić, nie utrzymać takiej siły, którą niosły w sobie bestie nocy. Prawdziwy sprawdzian swoich umiejętności dla łowcy. Lyall doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę, a z krążącym za plecami Steffenem to skupienie byłoby zdecydowanie utrudnione. Gdyby jego cel się uwolnił, mieliby spore problemy. - Raczej ciekawe miejsce i czas na przechadzkę, panie Cattermole - odparł już spokojnie, chociaż zaklęcie go zawiodło. Może i dobrze... Przynajmniej chłopak nie darł się już na całe gardło, co wcześniej nie było takie oczywiste. Najważniejsze było, że nie kręcił się dokoła i wciąż nie przerwał zaklęcia trwałego przylepca. Ostatnim czego chciał Lupin, to to, żeby taki laik kręcił się po miejscu zasadzki. - Cieszę się, że to zauważyłeś - rzucił w momencie, w którym Steffen wspomniał o innych wilkołakach. Zaraz też zarzucił sobie na plecy upakowany w specjalnej torbie sprzęt i podszedł do drzewa, przy którym tkwił czarodziej. - To przysługa. Nie kara - dodał i pochylił się nad stertą liści między korzeniami, by butem odszukać schowany tam wcześniej świstoklik. Mały, gliniany słonik nie był tylko niepozorną zabaweczką, lecz również silnym przedmiotem, który miał zabrać całą ich trójkę w odpowiednie miejsce. - Jak myślisz ile sideł tu rozstawiłem? - spytał retorycznie, podnosząc wzrok na Steffena i posyłając mu wymowne spojrzenie. Pęta na wilkołaka były na tyle silne, że spokojnie mogłyby trwale uszkodzić ludzkie ciało. Być może nawet i zabić, jednak Lyall nie miał ochoty się o tym przekonywać.
Czy chce mnie pan użyć jako przynęty?!
- Co? Nie bądź śmieszny - rzucił Lupin, podnosząc zdekoncentrowane spojrzenie na Steffena. - Po co miałbym to robić? - dodał, kręcąc głową i rozluźniając zmarszczone w szczerym rozbawieniu tym domysłem brwi. W końcu co jak co, ale nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nawet on nie był na tyle szalony, żeby łapać bandę wilkołaków w pojedynkę. Nawet najsilniejsi z brygadzistów tego nie potrafili. Ani nie przeżyli. - I nie. Nie mogę cię wypuścić - odpowiedział na wcześniej poruszoną kwestię, zerkając w stronę linii drzew, która wciąż była pochłonięta przez mrok. - Muszę zdać raport z tego, co się tu wydarzyło i zabieram nie tylko jego - tu zerknął na wilkołaka - Ale również i ciebie. Jeśli tam pracujesz, podpiszesz odpowiedni papier i się to zakończy. Zamierzasz to przyjąć czy dalej będziesz walczył? - spytał, stając naprzeciwko młodego czarodzieja i czekając na jego decyzję. Albo miał iść po dobroci i zachowywać się jak cywilizowany człowiek, albo utracić na reputacji i dać się spętać łowcy. Jego wybór.
Czy chce mnie pan użyć jako przynęty?!
- Co? Nie bądź śmieszny - rzucił Lupin, podnosząc zdekoncentrowane spojrzenie na Steffena. - Po co miałbym to robić? - dodał, kręcąc głową i rozluźniając zmarszczone w szczerym rozbawieniu tym domysłem brwi. W końcu co jak co, ale nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nawet on nie był na tyle szalony, żeby łapać bandę wilkołaków w pojedynkę. Nawet najsilniejsi z brygadzistów tego nie potrafili. Ani nie przeżyli. - I nie. Nie mogę cię wypuścić - odpowiedział na wcześniej poruszoną kwestię, zerkając w stronę linii drzew, która wciąż była pochłonięta przez mrok. - Muszę zdać raport z tego, co się tu wydarzyło i zabieram nie tylko jego - tu zerknął na wilkołaka - Ale również i ciebie. Jeśli tam pracujesz, podpiszesz odpowiedni papier i się to zakończy. Zamierzasz to przyjąć czy dalej będziesz walczył? - spytał, stając naprzeciwko młodego czarodzieja i czekając na jego decyzję. Albo miał iść po dobroci i zachowywać się jak cywilizowany człowiek, albo utracić na reputacji i dać się spętać łowcy. Jego wybór.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Przecież panu mówiłem, to czkawka teleportacyjna! Nie widzi pan, że jestem w piżamie? - oburzył się Steff. Jeszcze nigdy nie padł ofiarą żadnego łowcy, a przynajmniej nie w ludzkiej postaci.
-Teleportuję się do domu, nie będę przecież łazić po pańskich sidłach! - naciskał, bo ten brygadzista miał bardzo dziwne podejście do życia i wykazywał się brakiem zrozumienia dla młodych chłopaków w piżamach. Dlaczego miałby się tu kręcić chwilę po narażeniu życia. Chciał tylko wrócić do swojego ciepłego łóżeczka, czy naprawdę prosił o tak wiele?!
-A w jakim innym celu przytwierdzałby mnie pan do drzewa? Nikt nie wie, że tu jestem, nikt nie powiąże tego z panem jeśli wilkołaki mnie rozszarpią, to przecież oczywiste... - głos lekko mu się załamał w obliczu tej konfrontacji z psychopatycznym mordercą, który mógł użyć go jako łapki na wilkołaki i nigdy nie ponieść konsekwencji. Solennie przysiągł sobie, że gdy tylko zjawią się tu wilkołaki, to przemieni się w szczura, nawet przyklejonego do pnia. Nie zamierzał ułatwiać psychopacie tego spisku!
Lyall wydawał się jednak równie zaskoczony co Steff, a chwilę później na jaw wyszła jeszcze straszniejsza i dziwniejsza prawda. Cattermole nie miał do czynienia z seryjnym mordercą, a z kompulsywnym formalistą. Gdyby miał zdefiniować wampira emocjonalnego, to zwizualizowałby właśnie takiego biurokratę!
-Że co proszę?! Będzie mnie pan tutaj trzymał całą noc żebym mógł podpisać jakiś głupi papier? Nabawię się zapalenia płuc i jeszcze dział łamaczy klątw obciąży budżet brygadzistów za mój urlop, zobaczy pan! - oburzył się święcie, spoglądając na Lyalla jak na wariata. Kto to widział, narażać cudze zdrowie dla jakiejś biurokracji?! Steff też wypełniał w pracy mnóstwo papierków, ale nigdy równie idiotycznych.
-Nie walczę złośliwie, tylko... muszę skorzystać z toalety! - w desperacji sięgnął po ostateczny argument, który mógłby mu zapewnić odrobinę wolności i prywatności.
Finite Incantatem! - próbował zarazem dalej. Tylko czy da radę się potem teleportować, skoro nie wychodzi mu proste Finite?
-Teleportuję się do domu, nie będę przecież łazić po pańskich sidłach! - naciskał, bo ten brygadzista miał bardzo dziwne podejście do życia i wykazywał się brakiem zrozumienia dla młodych chłopaków w piżamach. Dlaczego miałby się tu kręcić chwilę po narażeniu życia. Chciał tylko wrócić do swojego ciepłego łóżeczka, czy naprawdę prosił o tak wiele?!
-A w jakim innym celu przytwierdzałby mnie pan do drzewa? Nikt nie wie, że tu jestem, nikt nie powiąże tego z panem jeśli wilkołaki mnie rozszarpią, to przecież oczywiste... - głos lekko mu się załamał w obliczu tej konfrontacji z psychopatycznym mordercą, który mógł użyć go jako łapki na wilkołaki i nigdy nie ponieść konsekwencji. Solennie przysiągł sobie, że gdy tylko zjawią się tu wilkołaki, to przemieni się w szczura, nawet przyklejonego do pnia. Nie zamierzał ułatwiać psychopacie tego spisku!
Lyall wydawał się jednak równie zaskoczony co Steff, a chwilę później na jaw wyszła jeszcze straszniejsza i dziwniejsza prawda. Cattermole nie miał do czynienia z seryjnym mordercą, a z kompulsywnym formalistą. Gdyby miał zdefiniować wampira emocjonalnego, to zwizualizowałby właśnie takiego biurokratę!
-Że co proszę?! Będzie mnie pan tutaj trzymał całą noc żebym mógł podpisać jakiś głupi papier? Nabawię się zapalenia płuc i jeszcze dział łamaczy klątw obciąży budżet brygadzistów za mój urlop, zobaczy pan! - oburzył się święcie, spoglądając na Lyalla jak na wariata. Kto to widział, narażać cudze zdrowie dla jakiejś biurokracji?! Steff też wypełniał w pracy mnóstwo papierków, ale nigdy równie idiotycznych.
-Nie walczę złośliwie, tylko... muszę skorzystać z toalety! - w desperacji sięgnął po ostateczny argument, który mógłby mu zapewnić odrobinę wolności i prywatności.
Finite Incantatem! - próbował zarazem dalej. Tylko czy da radę się potem teleportować, skoro nie wychodzi mu proste Finite?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej kuriozalna i niewnosząca nic nowego do aktualnego stanu rzeczy. Lyall wyeliminował w jakiś sposób szaszor związany z ciągłym potokiem słów padających z ust chłopca, skupiając się na procedurze zamykającej polowanie. Był to schemat, który powtarzał setki, jak i nie tysiące razy, dlatego automatyczność tych czynności ułatwiła mu oderwanie się od Steffena Cattermole i jego przygód. Gdyby nie sytuacja ze wciąż czujnym wilkołakiem tuż za plecami, zapewne wydawałoby się to brygadziście nawet komiczne, jednak im dłużej przebywał w towarzystwie niespodziewanego gościa, tym większą ochotę miał na napuszczenie na niego Bonesa. Przynajmniej zapanowałaby cisza. Nie słuchał już rzucanych przez młodego czarodzieja słów, łącząc je w jeden bełkot, który przecinał raz po raz powietrze dokoła nich. Nie miał siły mu tłumaczyć ani się z nim sprzeczać. Jeśli był to przypadek — a Lyall podejrzewał, że tak — nic wielkiego nie miało się stać. Cokolwiek jednak się wydarzyło, musiało zostać zaraportowane. Cattermole mógł nawet nie zauważyć, że był draśnięty przez wilkołaka, a badania wstępne miały zapobiec wypuszczenia nowego dziecka Luny na wolność. Tego Lupin by sobie nie wybaczył. I chociaż miał zdecydowanie dość tego mądrali, nie chciałby na niego polować. Czy jego rozgadany towarzysz pomyślał o takiej opcji, czy wolał mimo wszystko dalej bronić swojego zdania, które i tak nie miało racji bytu. Mógł złożyć na Lyalla później skargę, ale ona również miała być bezpodstawna. Lupin wykonywał tylko swoje obowiązki, a dobrych brygadzistów pozostała już garstka. Cattermole zamierzał pozbawiać społeczeństwa jednego z nich przez własną dumę?
Były Gryfon odczepił haki, umocowane w ziemi, które podtrzymywały w ryzach klatkę, przez co wilkołak poczuł większą swobodę i zaczął się mocniej szarpać. Była to tylko ułuda. Ściany pułapki trzymały tak samo ciasno, a srebrne pręty wbijały w umięśnione ciało bestii. Czarodziej nie patrzył na szalejącą istotę za swoimi plecami tylko podszedł do wciąż przylepionego do drzewa dzieciaka. Zanim zdjął z niego swoje własne zaklęcie, złapał go za kołnierz i spojrzał wymownie na różdżkę. Już wspólnie zbliżyli się do klatki z wilkołakiem, a Lyall zaklęciem przywołał do siebie świstoklik. - Nie posikaj się tylko teraz- rzucił do Steffena, nie dając mu nawet szansy na odpowiedź. Dwójka czarodziejów wraz z uwięzionym w klatce wilkołakiem zniknęła z lasów Caingorms przenosząc się do Londynu.
|zt x2
Były Gryfon odczepił haki, umocowane w ziemi, które podtrzymywały w ryzach klatkę, przez co wilkołak poczuł większą swobodę i zaczął się mocniej szarpać. Była to tylko ułuda. Ściany pułapki trzymały tak samo ciasno, a srebrne pręty wbijały w umięśnione ciało bestii. Czarodziej nie patrzył na szalejącą istotę za swoimi plecami tylko podszedł do wciąż przylepionego do drzewa dzieciaka. Zanim zdjął z niego swoje własne zaklęcie, złapał go za kołnierz i spojrzał wymownie na różdżkę. Już wspólnie zbliżyli się do klatki z wilkołakiem, a Lyall zaklęciem przywołał do siebie świstoklik. - Nie posikaj się tylko teraz- rzucił do Steffena, nie dając mu nawet szansy na odpowiedź. Dwójka czarodziejów wraz z uwięzionym w klatce wilkołakiem zniknęła z lasów Caingorms przenosząc się do Londynu.
|zt x2
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 25 lutego
Znów wracał do Szkocji.
Zdawało się, że coś go tu ciągnęło – w jakiś nienaturalny, trudny do wyjaśnienia sposób kierowało jego kroki ku porośniętym drzewami szczytom, wypełniając płuca rześkim, górskim powietrzem. Który to już raz w ciągu ostatnich miesięcy? Stracił rachubę; nie liczył zresztą tych podróży, za każdym razem skupiając się na obecnej, na celu kryjącym się gdzieś za wysokimi wierzchołkami – choć podejrzewał, że ten, za którym miał podążać dzisiaj, będzie poruszał się raczej nisko przy ziemi.
Wylądował tuż obok Alexandra, w świeżym śniegu niemal od razu otulającym jego stopy i kostki; zachwiał się – ale utrzymał równowagę, prostując się ostrożnie i rozglądając dookoła, pozwalając, by poranny chłód starł spod powiek resztki senności. Nie przywykł do zrywania się z samego rana, chociaż odkąd dręczące go koszmary zaczęły zdecydowanie rzadziej budzić się w jego umyśle, i tak czuł się znacznie lepiej – dopiero teraz orientując się, że do tej pory ciągle poruszał się w sennej mgle, ciągnącej go bezlitośnie w stronę ziemi i przytępiającej zmysły.
Wypuścił spomiędzy palców wysłużoną rączkę czerwonej parasolki, sprytnie zaklętej w świstoklik, i poprawił ciążącą na ramionach pelerynę, upewniając się również, że ciepła czapka nadal trzymała się na jego uszach. Ubrany był praktycznie i wygodnie, jak na jedną z własnych wypraw: solidne buty o grubej podeszwie miały być mu wyjątkowo pomocne w poruszaniu się po górskich szlakach, a wzmacniany włóknami ze smoczej skóry płaszcz skutecznie opierał się nie tylko podmuchom ognia, ale i niskiej temperaturze. Najważniejsze kryło się jednak pod spodem, na zawiązanych ostrożnie rzemieniach i we wszytych w podszewkę kieszeniach; usprawniające przepływ magię kamienie i podstawowy zestaw eliksirów były czymś, z czym praktycznie już się nie rozstawał, traktując je jak obowiązkową część ekwipunku, tak samo jak własną różdżkę. Chociaż dzisiaj nie miał mierzyć się ze smokiem, a stworzeniem zdecydowanie mniejszym, ani przez moment nie popełnił błędu zlekceważenia przeciwnika, pamiętając, że nie tropili wilka, a zamkniętego w jego skórze czarodzieja – na tyle przebiegłego i inteligentnego, że do tej pory skutecznie wymykał się Zakonowi Feniksa z rąk. Magiczne bestie mogły być groźne, ale jeśli miałby wybierać, to ludzie byli tymi, których zdecydowanie obawiał się bardziej.
– Brooks mówił ci, w którym kierunku wyruszył Podmore? – odezwał się, zerkając w stronę Alexandra, zupełnie jakby podejmował przerwany przed sekundą temat rozmowy, a nie odbył mało przyjemną, podniebną podróż. Zatrzymał na moment pytające spojrzenie na profilu Gwardzisty; gdy dzień wcześniej otrzymał od niego list, nie wahał się długo nad wyborem towarzystwa. Skoro to Alex był tym, który do tej pory tropił uciekiniera, wydawało mu się więcej niż rozsądne, by kontynuował poszukiwania u jego boku – przez ostatnie dni musiał poznać co najmniej kilka jego zwyczajów. Percival mu zresztą ufał, a przynajmniej wiedział, że w kwestiach ocierających się o Zakon Feniksa, mógł na niego liczyć: w ciągu ostatnich miesięcy udowodnił mu to wielokrotnie. – Myślę, że powinniśmy trzymać się głównego szlaku. Podmore raczej nie będzie uciekał ścieżką, ale gdybym był na jego miejscu, pozostawałbym tak blisko niej, jak to tylko możliwe – podzielił się z Alexandrem swoimi przemyśleniami, spoglądając w górę – w miejsce, gdzie niewielki prześwit między drzewami znaczył początek prowadzącego w górę szlaku. – Słuchaj, zanim ruszymy – odezwał się po chwili zawahania, odruchowo sprawdzając jeszcze, czy jego różdżka tkwiła bezpiecznie w rękawie płaszcza. – Co chcesz zrobić z tym człowiekiem, kiedy już go znajdziemy? – zapytał ostrożnie, nie kryjąc czającej się w głosie niepewności. Wiedział doskonale, jak Rycerze Walpurgii postępowali ze swoimi zdrajcami – co Zakon Feniksa robił ze swoimi?
Znów wracał do Szkocji.
Zdawało się, że coś go tu ciągnęło – w jakiś nienaturalny, trudny do wyjaśnienia sposób kierowało jego kroki ku porośniętym drzewami szczytom, wypełniając płuca rześkim, górskim powietrzem. Który to już raz w ciągu ostatnich miesięcy? Stracił rachubę; nie liczył zresztą tych podróży, za każdym razem skupiając się na obecnej, na celu kryjącym się gdzieś za wysokimi wierzchołkami – choć podejrzewał, że ten, za którym miał podążać dzisiaj, będzie poruszał się raczej nisko przy ziemi.
Wylądował tuż obok Alexandra, w świeżym śniegu niemal od razu otulającym jego stopy i kostki; zachwiał się – ale utrzymał równowagę, prostując się ostrożnie i rozglądając dookoła, pozwalając, by poranny chłód starł spod powiek resztki senności. Nie przywykł do zrywania się z samego rana, chociaż odkąd dręczące go koszmary zaczęły zdecydowanie rzadziej budzić się w jego umyśle, i tak czuł się znacznie lepiej – dopiero teraz orientując się, że do tej pory ciągle poruszał się w sennej mgle, ciągnącej go bezlitośnie w stronę ziemi i przytępiającej zmysły.
Wypuścił spomiędzy palców wysłużoną rączkę czerwonej parasolki, sprytnie zaklętej w świstoklik, i poprawił ciążącą na ramionach pelerynę, upewniając się również, że ciepła czapka nadal trzymała się na jego uszach. Ubrany był praktycznie i wygodnie, jak na jedną z własnych wypraw: solidne buty o grubej podeszwie miały być mu wyjątkowo pomocne w poruszaniu się po górskich szlakach, a wzmacniany włóknami ze smoczej skóry płaszcz skutecznie opierał się nie tylko podmuchom ognia, ale i niskiej temperaturze. Najważniejsze kryło się jednak pod spodem, na zawiązanych ostrożnie rzemieniach i we wszytych w podszewkę kieszeniach; usprawniające przepływ magię kamienie i podstawowy zestaw eliksirów były czymś, z czym praktycznie już się nie rozstawał, traktując je jak obowiązkową część ekwipunku, tak samo jak własną różdżkę. Chociaż dzisiaj nie miał mierzyć się ze smokiem, a stworzeniem zdecydowanie mniejszym, ani przez moment nie popełnił błędu zlekceważenia przeciwnika, pamiętając, że nie tropili wilka, a zamkniętego w jego skórze czarodzieja – na tyle przebiegłego i inteligentnego, że do tej pory skutecznie wymykał się Zakonowi Feniksa z rąk. Magiczne bestie mogły być groźne, ale jeśli miałby wybierać, to ludzie byli tymi, których zdecydowanie obawiał się bardziej.
– Brooks mówił ci, w którym kierunku wyruszył Podmore? – odezwał się, zerkając w stronę Alexandra, zupełnie jakby podejmował przerwany przed sekundą temat rozmowy, a nie odbył mało przyjemną, podniebną podróż. Zatrzymał na moment pytające spojrzenie na profilu Gwardzisty; gdy dzień wcześniej otrzymał od niego list, nie wahał się długo nad wyborem towarzystwa. Skoro to Alex był tym, który do tej pory tropił uciekiniera, wydawało mu się więcej niż rozsądne, by kontynuował poszukiwania u jego boku – przez ostatnie dni musiał poznać co najmniej kilka jego zwyczajów. Percival mu zresztą ufał, a przynajmniej wiedział, że w kwestiach ocierających się o Zakon Feniksa, mógł na niego liczyć: w ciągu ostatnich miesięcy udowodnił mu to wielokrotnie. – Myślę, że powinniśmy trzymać się głównego szlaku. Podmore raczej nie będzie uciekał ścieżką, ale gdybym był na jego miejscu, pozostawałbym tak blisko niej, jak to tylko możliwe – podzielił się z Alexandrem swoimi przemyśleniami, spoglądając w górę – w miejsce, gdzie niewielki prześwit między drzewami znaczył początek prowadzącego w górę szlaku. – Słuchaj, zanim ruszymy – odezwał się po chwili zawahania, odruchowo sprawdzając jeszcze, czy jego różdżka tkwiła bezpiecznie w rękawie płaszcza. – Co chcesz zrobić z tym człowiekiem, kiedy już go znajdziemy? – zapytał ostrożnie, nie kryjąc czającej się w głosie niepewności. Wiedział doskonale, jak Rycerze Walpurgii postępowali ze swoimi zdrajcami – co Zakon Feniksa robił ze swoimi?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Przez ostatni czas Podmore zdążył przemienić się w obsesję Alexandra.
Farley w każdej wolnej chwili siedział na piętach czarodzieja, krok w krok podążając za nim tam, gdzie zbieg się udawał. Angielskie i szkockie krajobrazy już dawno przestały wywoływać w młodym uzdrowicielu jakiekolwiek reakcje – kiedy młodzieniec skupiał się bowiem na jednym konkretnym zadaniu mało co było w stanie go rozproszyć. Był nad-ambitny i nad-skrupulatny. Ostatnie dwa dni wziął w pracy wolne, żeby poświęcić więcej czasu na szukanie Jeremiaha, a efektem tych działań zamiast pochwyconego zdrajcy okazało się niewyspanie, irytacja i jeden zbieg. Długo nie namyślał się nad tym, do kogo udać się z zadaniem. Były Nott posiadał wszystkie cechy, które potrzebne były w tym zadaniu: od A, którym było wytropienie gagatka, po Z, które to z kolej obejmowało pojmanie go i rozprawienie się z nim w adekwatny sposób. Zaskoczyło go jednak to, że Blake zdecydował się właśnie jego zaciągnąć do Szkocji. Alexander nie był znany z nieprzeciętnej kondycji, za zimnem nie przepadał szczególnie, a kiedy ostatnio był w górach – nie pamiętał. Faktem pozostawało jednak to, że posiadał największą wiedzę o sprawie, więc bez zastanowienia przystał na zaproponowane rozwiązanie.
Nieprzyjemne uczucie szarpania całego ciała minęło, kiedy ich stopy wylądowały na świeżym śniegu. Rześkie powietrze uderzyło ich w twarze, a Alexander zamrugał gwałtownie, starając się, aby przemęczone oczy pokryte siecią czerwonych żyłek nie pokryły się łzami. W zimowej scenerii chłopak wydawał się blady i dziwnie niechlujny z kilkudniowym zarostem pokrywającym twarz; jego rysy były ostre, dodatkowo podkreślone zmarszczonym czołem i determinacją błyszczącą w srebrno-niebieskich tęczówkach. Sięgnął po różdżkę i mamrocząc pod nosem inkantację zaklęcia zmniejszył czerwoną parasolkę, dzięki której mogli w ogóle dostać się do Szkocji, następnie odchylając połę czarnej jak krucze skrzydło peleryny i wciskając świstoklik w kieszeń szaty podróżnej, którą miał na sobie. Przejechał spojrzeniem po okolicy, upewniając się, że nikt ich nie widział, ostatecznie zatrzymując je na sylwetce swojego towarzysza.
– Tak. Podobno udał się na wschód – myślę, że zmierza do Aberdeen, kursują stamtąd statki prosto do Norwegii. Obstawiam jednak, że ominął Ben Nevis odbijając na północ. Przeprawianie się przez szczyt o tej porze roku byłoby samobójstwem – nie żebym miał coś przeciw temu, dodał w myślach, zaciskając szczękę. Śmierć Pomdore'a w zimowej zamieci byłaby mu na rękę, ponieważ chciał jak najszybciej zakończyć tę misję: pogoń trwała już zdecydowanie za długo, zbyt wiele czasu stracili na uganianie się za jednym mężczyzną, kiedy dziesiątki innych potrzebowały ich pomocy. Zadanie było wagi tak ogromnej, że wymagało rzucenia wszystkiego innego w kąt – i dlatego należało uporać się z nim jak najprędzej.
Wysłuchał uważnie słów Percivala i pokiwał głową, zaraz po tym poprawiając podszytą futrem czapkę, która w tym procesie podsunęła się kawałek za bardzo do góry. Chciał już wykonać pierwszy krok w kierunku szlaku, kiedy zatrzymały go słowa Notta. Alexander ściągnął brwi i odrobinę zmrużył oczy, przypatrując się sojusznikowi bardzo uważnie. – Fakt, że posłali za nim legilimentę jest wskazówką w tej kwestii. Niezbyt dobrze mu zresztą wróżącą – odpowiedział, a wyraz jego twarzy potwierdzał, że mówił całkowicie poważnie. – Dowiem się dokładnie co i komu powiedział, a później zadbam o to, żeby nie pamiętał już czegokolwiek, co mógłby przekazać dalej w czyjekolwiek uszy. Ale nie, nie zamierzam go zabić, jeśli o to pytasz – odpowiedział tonem, jakby diagnozował chorobę, bez emocji: przedstawiał czyste fakty. Podmore był zdrajcą, lecz Farley nie zamierzał pozbawiać go życia. O tym mieli zadecydować później, wraz z innymi Gwardzistami. – Jeszcze jakieś pytania? Czas ucieka – ponaglił i nie czekając na odpowiedź ruszył w kierunku szlaku.
Farley w każdej wolnej chwili siedział na piętach czarodzieja, krok w krok podążając za nim tam, gdzie zbieg się udawał. Angielskie i szkockie krajobrazy już dawno przestały wywoływać w młodym uzdrowicielu jakiekolwiek reakcje – kiedy młodzieniec skupiał się bowiem na jednym konkretnym zadaniu mało co było w stanie go rozproszyć. Był nad-ambitny i nad-skrupulatny. Ostatnie dwa dni wziął w pracy wolne, żeby poświęcić więcej czasu na szukanie Jeremiaha, a efektem tych działań zamiast pochwyconego zdrajcy okazało się niewyspanie, irytacja i jeden zbieg. Długo nie namyślał się nad tym, do kogo udać się z zadaniem. Były Nott posiadał wszystkie cechy, które potrzebne były w tym zadaniu: od A, którym było wytropienie gagatka, po Z, które to z kolej obejmowało pojmanie go i rozprawienie się z nim w adekwatny sposób. Zaskoczyło go jednak to, że Blake zdecydował się właśnie jego zaciągnąć do Szkocji. Alexander nie był znany z nieprzeciętnej kondycji, za zimnem nie przepadał szczególnie, a kiedy ostatnio był w górach – nie pamiętał. Faktem pozostawało jednak to, że posiadał największą wiedzę o sprawie, więc bez zastanowienia przystał na zaproponowane rozwiązanie.
Nieprzyjemne uczucie szarpania całego ciała minęło, kiedy ich stopy wylądowały na świeżym śniegu. Rześkie powietrze uderzyło ich w twarze, a Alexander zamrugał gwałtownie, starając się, aby przemęczone oczy pokryte siecią czerwonych żyłek nie pokryły się łzami. W zimowej scenerii chłopak wydawał się blady i dziwnie niechlujny z kilkudniowym zarostem pokrywającym twarz; jego rysy były ostre, dodatkowo podkreślone zmarszczonym czołem i determinacją błyszczącą w srebrno-niebieskich tęczówkach. Sięgnął po różdżkę i mamrocząc pod nosem inkantację zaklęcia zmniejszył czerwoną parasolkę, dzięki której mogli w ogóle dostać się do Szkocji, następnie odchylając połę czarnej jak krucze skrzydło peleryny i wciskając świstoklik w kieszeń szaty podróżnej, którą miał na sobie. Przejechał spojrzeniem po okolicy, upewniając się, że nikt ich nie widział, ostatecznie zatrzymując je na sylwetce swojego towarzysza.
– Tak. Podobno udał się na wschód – myślę, że zmierza do Aberdeen, kursują stamtąd statki prosto do Norwegii. Obstawiam jednak, że ominął Ben Nevis odbijając na północ. Przeprawianie się przez szczyt o tej porze roku byłoby samobójstwem – nie żebym miał coś przeciw temu, dodał w myślach, zaciskając szczękę. Śmierć Pomdore'a w zimowej zamieci byłaby mu na rękę, ponieważ chciał jak najszybciej zakończyć tę misję: pogoń trwała już zdecydowanie za długo, zbyt wiele czasu stracili na uganianie się za jednym mężczyzną, kiedy dziesiątki innych potrzebowały ich pomocy. Zadanie było wagi tak ogromnej, że wymagało rzucenia wszystkiego innego w kąt – i dlatego należało uporać się z nim jak najprędzej.
Wysłuchał uważnie słów Percivala i pokiwał głową, zaraz po tym poprawiając podszytą futrem czapkę, która w tym procesie podsunęła się kawałek za bardzo do góry. Chciał już wykonać pierwszy krok w kierunku szlaku, kiedy zatrzymały go słowa Notta. Alexander ściągnął brwi i odrobinę zmrużył oczy, przypatrując się sojusznikowi bardzo uważnie. – Fakt, że posłali za nim legilimentę jest wskazówką w tej kwestii. Niezbyt dobrze mu zresztą wróżącą – odpowiedział, a wyraz jego twarzy potwierdzał, że mówił całkowicie poważnie. – Dowiem się dokładnie co i komu powiedział, a później zadbam o to, żeby nie pamiętał już czegokolwiek, co mógłby przekazać dalej w czyjekolwiek uszy. Ale nie, nie zamierzam go zabić, jeśli o to pytasz – odpowiedział tonem, jakby diagnozował chorobę, bez emocji: przedstawiał czyste fakty. Podmore był zdrajcą, lecz Farley nie zamierzał pozbawiać go życia. O tym mieli zadecydować później, wraz z innymi Gwardzistami. – Jeszcze jakieś pytania? Czas ucieka – ponaglił i nie czekając na odpowiedź ruszył w kierunku szlaku.
Słuchał uważnie słów Alexandra, przez większość czasu jednak na niego nie patrząc. Wiedział, że czas ich naglił – wykorzystywał więc tych kilka minut na rozeznanie się w terenie, mrużąc oczy oślepione porannym, odbijającym się od śniegu słońcem; śnieg wydawał się świeży, co dobrze wróżyło – ślady w miękkim puchu trudniej było zatrzeć niż te pozostawione na ubitej warstwie. – Ben Nevis w ogóle nie jest teraz najszczęśliwszym miejscem na wyprawę – odezwał się, kiedy ucichł głos Gwardzisty, a on sam skończył zataczać pełną pętlę i na powrót zatrzymał spojrzenie na twarzy swojego towarzysza. – Zarówno szczyt, jak i dolina u jego podnóży mocno oberwały w czasie anomalii. Rośliny i zwierzęta, które tam żyją, zachowują się… inaczej, agresywniej. Nawet teraz. Zupełnie jakby magia anomalii nieodwracalnie je zmieniła – powiedział, nie do końca wiedząc, dlaczego dzieli się tą informacją z Alexandrem. – Byłem tam w grudniu z grupą z Peak District, ale burza zmusiła nas do wycofania się. Myślę, że powinniśmy zacząć tutaj – ciągnął dalej, ostatnie zdanie swobodnie wplatając w resztę wypowiedzi, mimo że nie miało z nią żadnego związku. Jednocześnie wyciągnął dłoń przed siebie, ku szlakowi odbijającemu nieco na wschód – w kierunku, który wskazał wcześniej Alexander. Wąska ścieżka była niemal niewidoczna pod śniegiem i kluczyła między drzewami, ale dla kogoś, kto poruszał się w ciele wilka, nie powinno to stanowić żadnego problemu. Obejrzał się na Gwardzistę, przez moment szukając w jego spojrzeniu potwierdzenia, i dopiero później ruszając przed siebie – krokiem energicznym, ale ostrożnym; poruszanie się zimą po górskich szlakach było ryzykowne, i to wbrew pozorom nie tylko ze względu na możliwość pośliźnięcia się na niepewnym terenie. Magiczne i niemagiczne stworzenia, które zamieszkiwały te lasy, miały za sobą kilka trudnych miesięcy – mogły być więc bardziej niż zazwyczaj skore do agresywnego zachowania.
Nie wymagał od Alexandra natychmiastowej odpowiedzi, a prawdę mówiąc – nie wymagał jej wcale, pozwolił więc swojemu pytaniu zawisnąć w powietrzu, w międzyczasie uważnie rozglądając się dookoła; kiedy jednak Gwardzista się odezwał, obejrzał się na niego, kiwając głową. Nie zazdrościł Podmore’owi – stanięcie po drugiej stronie różdżki legilimenty nie było niczym przyjemnym, o czym sam w ostatnich miesiącach miał okazję przekonać się niejednokrotnie – ale z drugiej strony mógł spotkać go znacznie gorszy los niż utrata kilku wspomnień. – Jeżeli będziesz chciał wymazać mu pamięć, mogę pomóc – odpowiedział tylko krótko, wcześniej kiwając głową na znak, że przyjął przekazane mu informacje. Wiedział, że legilimencja pozwalała na pewną ingerencję we wspomnienia, gdyby jednak postanowili uciec się do tradycyjnego Obliviate – powinien sobie z tym bez większych trudności poradzić. – Już nie – zaprzeczył, póki co wszystko wydawało mu się jasne. – Spójrz – odezwał się jednak zaraz potem, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na zaroślach nieco na lewo od ścieżki, którą się przemieszczali. Wskazał Alexandrowi odpowiedni kierunek, po czym sam ruszył w tamtą stronę, zatrzymując się niedaleko ściany zieleni. Dopiero wtedy przykucnął, bliżej przyglądając się pokrytym śniegiem gałązkom. Tylko właśnie… – Widzisz? – zapytał, prawie dotykając palcami łyse gałęzie. – Ktoś – lub coś – strąciło śnieg z tych zarośli, prawdopodobnie kryło się wewnątrz. – Wyprostował się, zaglądając dalej. – Te drobniejsze są połamane. Zwierzę, ale niezbyt duże lub bardzo ostrożne. Być może obserwowało stąd ścieżkę. Wydaje mi się, że idziemy w dobrym kierunku – podzielił się swoimi przypuszczeniami z Alexandrem. Mógł nie mieć racji, mógł też mieć ją połowicznie – nie było dowodu na to, że zarośla stanowiły kryjówkę akurat dla Podmore’a – ale coś, jakieś przeczucie, którego nie potrafił jednoznacznie wyjaśnić ani uchwycić, podpowiadało mu, że byli na właściwym tropie. Ruszył więc dalej przed siebie, rozglądając się za kolejnymi wskazówkami; musiały gdzieś tutaj być.
Nie wymagał od Alexandra natychmiastowej odpowiedzi, a prawdę mówiąc – nie wymagał jej wcale, pozwolił więc swojemu pytaniu zawisnąć w powietrzu, w międzyczasie uważnie rozglądając się dookoła; kiedy jednak Gwardzista się odezwał, obejrzał się na niego, kiwając głową. Nie zazdrościł Podmore’owi – stanięcie po drugiej stronie różdżki legilimenty nie było niczym przyjemnym, o czym sam w ostatnich miesiącach miał okazję przekonać się niejednokrotnie – ale z drugiej strony mógł spotkać go znacznie gorszy los niż utrata kilku wspomnień. – Jeżeli będziesz chciał wymazać mu pamięć, mogę pomóc – odpowiedział tylko krótko, wcześniej kiwając głową na znak, że przyjął przekazane mu informacje. Wiedział, że legilimencja pozwalała na pewną ingerencję we wspomnienia, gdyby jednak postanowili uciec się do tradycyjnego Obliviate – powinien sobie z tym bez większych trudności poradzić. – Już nie – zaprzeczył, póki co wszystko wydawało mu się jasne. – Spójrz – odezwał się jednak zaraz potem, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na zaroślach nieco na lewo od ścieżki, którą się przemieszczali. Wskazał Alexandrowi odpowiedni kierunek, po czym sam ruszył w tamtą stronę, zatrzymując się niedaleko ściany zieleni. Dopiero wtedy przykucnął, bliżej przyglądając się pokrytym śniegiem gałązkom. Tylko właśnie… – Widzisz? – zapytał, prawie dotykając palcami łyse gałęzie. – Ktoś – lub coś – strąciło śnieg z tych zarośli, prawdopodobnie kryło się wewnątrz. – Wyprostował się, zaglądając dalej. – Te drobniejsze są połamane. Zwierzę, ale niezbyt duże lub bardzo ostrożne. Być może obserwowało stąd ścieżkę. Wydaje mi się, że idziemy w dobrym kierunku – podzielił się swoimi przypuszczeniami z Alexandrem. Mógł nie mieć racji, mógł też mieć ją połowicznie – nie było dowodu na to, że zarośla stanowiły kryjówkę akurat dla Podmore’a – ale coś, jakieś przeczucie, którego nie potrafił jednoznacznie wyjaśnić ani uchwycić, podpowiadało mu, że byli na właściwym tropie. Ruszył więc dalej przed siebie, rozglądając się za kolejnymi wskazówkami; musiały gdzieś tutaj być.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 8 października '57 |
Kusza. Magiczna kusza. Przedmiot o wiele bardziej skomplikowany niż śmiałby przypuszczać. Oczywiste było, że najpierw sprawdził poprawność działania w mieszkaniu, którego ściany przyozdobiło kilka znamienitych dziur po bełtach. Niestety pomimo tego, że w miarę dobrze poradziłby sobie ze strzelaniem w obiekty żywe, nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby poradzić sobie ze zwierzyną. W żaden sposób nie potrafił wyobrazić sobie jak w ogóle podjąć się próby łowieckiej, ale kiedyś przecież musiał być ten pierwszy raz!
Logicznym wydawało się pójść do lasu... i co dalej? Kusza leżała w ręku swobodniej niż pierwszego dnia zakupu. Widoczne były ślady po poprzednim właścicielu, jednak miała pewien charakter, którego Weasley nie był w stanie jej odmówić. Jednak wyglądała o wiele lepiej, niż było to czuć. Po chwili porządnego uchwytu w prawej dłoni kontuzjowany nadgarstek odezwał się, bez ostrzeżenia promieniując do głowy. Mimowolnie uwolnił rękę od przedmiotu, przekładając go do drugiej dłoni. Szlag by to.
Polowanie przy ciągłych efektach po 23 września nie promieniowały zbyt dobrym wynikiem na koniec dnia. Cholerny budynek i jego sytuacyjna amnezja. Zakląłby, gdyby nie fakt, że znalazł się już w lesie. Polowanie w teorii wydawało się takie samo jak tropienie ludzi, jednakże istniał jeden, potężny problem. Rudzielec nie znał żadnego rodzaju poszlak, które mogłyby doprowadzić go do jakiegokolwiek stworzenia, poza oczywistymi śladami na miękkim podłożu.
Po kilkudziesięciu minutach patrzenia jedynie pod nogi, co zagwarantowało mu kilka szram na piegowatych polikach, zorientował się, że chyba na coś wpadł! Nie były to konkretnie ślady stworzenia, a przynajmniej nie takiego, które był w stanie jakoś określić, co nie oznaczało, że był to ślepy trop! Idąc na oślep, zwracał uwagę na całe otoczenie. Każdy dźwięk się liczył, dlatego starał się stawiać możliwie najlżejsze kroki, na jakie tylko było go stać. Ostatnim czego potrzebował, to jacyś szmalcownicy krzyżujący z nim ścieżkę. Nie była to kwestia strachu, a jedynie rozważnego postępowania. Przecież głupotą byłoby stawać w szranki jednemu przeciwko trzem. Zwykle chodzili stadami, a przynajmniej takie miał informacje z wielu źródeł. Trójka była szczęśliwą liczbą, zwykle najmniejszą z możliwych grup. Skurwysyny potrafiły sobie osłaniać dupe. Weasley już niekoniecznie.
Przechodząc przez jeden z kamieni, nie zauważył lekko wystającego korzenia, o który naturalnie się potknął. Przygotowana magiczna kusza jakby wyczuwając polecenie od właściciela, wypuściła cięciwę, a z nią bełt, który poszybował w konar drzewa, obok którego przebiegał pewien ciemnowłosy, niewidoczny dla Weasleya, pan. Momentalnie udało się usłyszeć szum skrzydeł uciekających stworzeń. Ogarniając się z podłogi, rudzielec nie miał pojęcia, że jego felerny przewrót mógł kosztować kogoś życie!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Trzask wilgotnej gałęzi, która opadła z drzewa, wymusiła na nim zwolnienie kroku. Wciąż przyzwyczajał ciało do znajomej, ale nie zapomnianej pewności i siły z jaką się poruszał. Wracał do siebie, nie poprzestając w wytrwałości. I poznawaniu na nowo siebie i zachodzących zmian. Jak przemijające dni i coraz bardziej widoczne znamiona postępującej jesieni. Leśne powietrze przesiąknięte było wilgocią, pleśnią, żywicą... i błotem. Jeśli nie stąpał ostrożnie, ciężkie buty zanurzały się w ściółkowej brei, oblepiając podeszwy gnijącymi liśćmi i czarną jak ślepia ziemią.
Długi, bury płaszcz, poznaczony długim użytkowaniem, miał chronić nie tylko przez chłodem. Ciężki kaptur ściągał tylko od czasu do czasu, bez konieczności nie odsłaniając oblicza. Przy boku, znajdował się już jeden z upolowanych zająców, a przez ramię przewiesił kuszę. Nie potrzebował już jej ładować na dziś, ale wiedział, ze w razie konieczności, magia miała wspomóc w szybkim naciągnięciu. W skupieniu obserwował nie tylko śliską ziemię, odnajdując mniej lub bardziej ukryte ślady rozmaitej obecności. Czasem, wystarczyło się schylić, by złapać trop. czasem, podążyć za innymi znakami. Spektrum polowania nie było wyjątkowo duże, ale posiadana wiedza magizoologiczna pozwalała mu na niekłopotliwe działania w tym kierunku. Nie znaczyło to, ze zawsze wracał ze zdobyczą. Jeśli już podjął trop, strzała zawsze trafiała do celu. Ale sztuką było jeszcze przyłapać poszukiwane stworzenie na obecności w okolicy wystarczająco długo, by mógł się zorientować.
Wyjątkowo, pojawił się na obrzeżach sam. Pozostawiając kuzyna z innymi planami na dziś. Spotkać mieli się i tak wieczorem, przy skonstruowanym na szybko obozowisku. Odetchnął cicho, przez nos i oprał bark o jeden z wysokich pni drzew, które sterczały niby wojenne wieże. Coś w tym porównaniu było prawdziwego, bo nawet cienie lasów drgały niespokojnie. W oczekiwaniu. Nie tylko Skamander decydował się na podobne eskapady, chociaż w stricte innym celu. Nie byłby to pierwszy raz, by nie spotkał umykających mugoli, lub też "kłusowników", którzy obrali sobie ich za ofiary. Im dłużej zagłębiał się w aktualne realia, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że w umysłach zbyt wielu czarodziei zalęgła się trucizna. Brzydka, niemal śmierdząca, bo miał dziwne wrażenie, że spotykani szmalcownicy, zawsze zionęli metaliczną wonią krwi. I nie pozostawiał większego wyboru ani sobie ani im, gdy przychodziło do bezpośredniej konfrontacji. Polowania, bywały więc często nietuzinkową formą osiągania celu.
Ciało napięło się, gdy w okolicy dostrzegł ruch, potem i kroki. Przyparł plecami do muru pnia. Nasłuchiwał, przymykając zmęczone powieki. Dłoń, niemal z automatu podążyła do rękawa i ukrytej w nim różdżki. Wychylił się, akurat w momencie, gdy usłyszał cichu świst wypuszczonej strzały. Bełt kuszy wbił się tuż obok, nie robiąc mu krzywdy, ale bardziej zainteresował go mężczyzna, który... wyłożył się niedaleko. Szum skrzydeł i nagłą reakcja pobliskich stworzeń nie świadczyła raczej o celności, ani znajomości tajników polowania. Albo, ktoś miał bardzo zły dzień. Wysunął się z ukrycia, kierując koniec różdżki w stronę nieznajomego - mam nadzieję, że na co dzień, nie polujesz na ludzi - zakomunikował w końcu, chwytając spojrzeniem najpierw rudowłosą czuprynę - kiepsko ci to idzie - głos miał zachrypnięty, zmęczony, ale chłodny. Stanowczy - Wstań i pokaż dłonie, żebym widział, że nie masz różdżki - dodał tonem nie znającym sprzeciwu - chyba, że chcesz od razu lamino w plecy - banda szmalcowników i ministerialnych szczurów, rzadko podróżowała samotnie. Taktyka atakowania słabszych, była dla nich czymś niemal charakterystycznym, zwijając parszywe ogony, gdy tylko trafiali na opór. Nie przewidywał więc, że mężczyzna mógł należeć do nich, ale nie miał prawa pozbywać się czujnych nawyków. Dopiero, gdy cień kaptura odsłonił oblicze niedoszłego łowcy, Skamander niemal gwizdnął, nie spodziewając się, że w takiej głuszy, spotka akurat jego. Los bywał zabawny.
Długi, bury płaszcz, poznaczony długim użytkowaniem, miał chronić nie tylko przez chłodem. Ciężki kaptur ściągał tylko od czasu do czasu, bez konieczności nie odsłaniając oblicza. Przy boku, znajdował się już jeden z upolowanych zająców, a przez ramię przewiesił kuszę. Nie potrzebował już jej ładować na dziś, ale wiedział, ze w razie konieczności, magia miała wspomóc w szybkim naciągnięciu. W skupieniu obserwował nie tylko śliską ziemię, odnajdując mniej lub bardziej ukryte ślady rozmaitej obecności. Czasem, wystarczyło się schylić, by złapać trop. czasem, podążyć za innymi znakami. Spektrum polowania nie było wyjątkowo duże, ale posiadana wiedza magizoologiczna pozwalała mu na niekłopotliwe działania w tym kierunku. Nie znaczyło to, ze zawsze wracał ze zdobyczą. Jeśli już podjął trop, strzała zawsze trafiała do celu. Ale sztuką było jeszcze przyłapać poszukiwane stworzenie na obecności w okolicy wystarczająco długo, by mógł się zorientować.
Wyjątkowo, pojawił się na obrzeżach sam. Pozostawiając kuzyna z innymi planami na dziś. Spotkać mieli się i tak wieczorem, przy skonstruowanym na szybko obozowisku. Odetchnął cicho, przez nos i oprał bark o jeden z wysokich pni drzew, które sterczały niby wojenne wieże. Coś w tym porównaniu było prawdziwego, bo nawet cienie lasów drgały niespokojnie. W oczekiwaniu. Nie tylko Skamander decydował się na podobne eskapady, chociaż w stricte innym celu. Nie byłby to pierwszy raz, by nie spotkał umykających mugoli, lub też "kłusowników", którzy obrali sobie ich za ofiary. Im dłużej zagłębiał się w aktualne realia, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że w umysłach zbyt wielu czarodziei zalęgła się trucizna. Brzydka, niemal śmierdząca, bo miał dziwne wrażenie, że spotykani szmalcownicy, zawsze zionęli metaliczną wonią krwi. I nie pozostawiał większego wyboru ani sobie ani im, gdy przychodziło do bezpośredniej konfrontacji. Polowania, bywały więc często nietuzinkową formą osiągania celu.
Ciało napięło się, gdy w okolicy dostrzegł ruch, potem i kroki. Przyparł plecami do muru pnia. Nasłuchiwał, przymykając zmęczone powieki. Dłoń, niemal z automatu podążyła do rękawa i ukrytej w nim różdżki. Wychylił się, akurat w momencie, gdy usłyszał cichu świst wypuszczonej strzały. Bełt kuszy wbił się tuż obok, nie robiąc mu krzywdy, ale bardziej zainteresował go mężczyzna, który... wyłożył się niedaleko. Szum skrzydeł i nagłą reakcja pobliskich stworzeń nie świadczyła raczej o celności, ani znajomości tajników polowania. Albo, ktoś miał bardzo zły dzień. Wysunął się z ukrycia, kierując koniec różdżki w stronę nieznajomego - mam nadzieję, że na co dzień, nie polujesz na ludzi - zakomunikował w końcu, chwytając spojrzeniem najpierw rudowłosą czuprynę - kiepsko ci to idzie - głos miał zachrypnięty, zmęczony, ale chłodny. Stanowczy - Wstań i pokaż dłonie, żebym widział, że nie masz różdżki - dodał tonem nie znającym sprzeciwu - chyba, że chcesz od razu lamino w plecy - banda szmalcowników i ministerialnych szczurów, rzadko podróżowała samotnie. Taktyka atakowania słabszych, była dla nich czymś niemal charakterystycznym, zwijając parszywe ogony, gdy tylko trafiali na opór. Nie przewidywał więc, że mężczyzna mógł należeć do nich, ale nie miał prawa pozbywać się czujnych nawyków. Dopiero, gdy cień kaptura odsłonił oblicze niedoszłego łowcy, Skamander niemal gwizdnął, nie spodziewając się, że w takiej głuszy, spotka akurat jego. Los bywał zabawny.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie był do końca przekonany, czy w rzeczywistości było to realne, żeby mógł mieć tak potężnego pecha. Zagrażał nie tylko sobie, ale również innym ludziom, co skutecznie odwodziło od wszelkich myśli dłuższego powrotu do rodzinnego domu; nic dziwnego, że zamiast rzucać się na niespodziewanego towarzysza, zwyczajnie zastygł w miejscu. Znajdował się w bardzo niekorzystnej sytuacji, gdzie każdy ruch mógł kosztować go dalszą wolność; Michael nie byłby zadowolony...
Powoli wstał, lekko unosząc ręce do góry. Kusza wylądowała gdzieś nieopodal jego nóg. Bardzo wyważonym ruchem zaczął powoli obracać się w kierunku niespodziewanego towarzysza. Wydawało się, że głos i sylwetka jegomościa były znajome, dlatego też nie próbował oponować jego żądaniom, choć w żadnym wypadku nie podobał mu się element własnej niezdarności odbierającej pełną czujność; co jeśli to był jakiś sprzymierzeniec szmalcowników? Jego ciało napięło się w pełnej gotowości do skoku lub wyciągnięcia różdżki schowanej gdzieś w płaszczu; ale zaraz jegomość nieco wybił go z rytmu.
Z każdą upływającą sekundą Weasley odnosił wrażenie, że mężczyzna coraz bardziej przypomina kogoś bardzo znajomego, z kim dawno się nie widział, a był to… - Sammy? – wyrwało się spomiędzy suchych warg rudzielca, który odrzucił w tym samym czasie kaptur.
- Kopę lat! Wyglądasz, jakbyś miał pięcioletnią głodówkę! – pomimo minionego niemalże roku w rozłące Urien był w stanie rozpoznać w zapadniętej twarzy rysy kuzyna od strony matki. Nieświadom tego, że Sam trafił do Azkabanu, popisywał się swoim brakiem taktu i wiedzy; choć czy aby na pewno można mówić o wielkich błędach w chęci poszukiwania nieco rozrywki, kiedy rzeczywistość leci łeb na szyję?
– Sammy, przepraszam cię najmocniej, matka chyba by zabiła, gdybym cię przypadkiem trafił! – tradycyjnie już, gniew przed ciotką był większy niż sam fakt postrzelenia Skamandera. – Możesz mi przypomnieć, jak to było z tamtym pierwszym przepraniem skóry w twojej czwartej klasie? Co wtedy żeśmy zrobili? – zaproponował śmiało, robiąc nieco przyjacielski test swojego rozmówcy, do którego dotychczas się nie zbliżył. Jeśli był to ktoś podszywający się pod Skamandera to… po co? Szkocja wydawała się poza wszelkimi podziałami, choć cóż on – szary Londyńczyk – mógł wiedzieć? Być może pojawiło się o wiele więcej aspektów, o których Michael nie zdążył mu powiedzieć? Ślepe podążanie nie było zbyt przyjazne, choć Weasley był w stanie im zaufać, przynajmniej do momentu, w którym nie straci w nich wiary, a tej miał wiele. Starał się porzucić swoją paniczną czujność i podejrzliwość w tym jednym aspekcie ze względu na to, że nie chodziło o jakąś tam buntowniczą organizację, a ludzi potrzebujących. Widział w tym wszystkim większy cel, który napędzał go myślą, że cały ten sposób ukarania siebie za brak pomocy Strażnikowi w Oslo mógł zostać odroczony na rzecz czegoś o wiele potężniejszego. Mugole potrzebowali pomocy, a Weasley nie miał serca, żeby obejść tego szerokim łukiem. Zbyt dużo czasu spędził w mugolskim ciepełku w Oslo, żeby móc przekreślić ich cały rodzaj, a może było w tym jeszcze coś więcej?
Powoli wstał, lekko unosząc ręce do góry. Kusza wylądowała gdzieś nieopodal jego nóg. Bardzo wyważonym ruchem zaczął powoli obracać się w kierunku niespodziewanego towarzysza. Wydawało się, że głos i sylwetka jegomościa były znajome, dlatego też nie próbował oponować jego żądaniom, choć w żadnym wypadku nie podobał mu się element własnej niezdarności odbierającej pełną czujność; co jeśli to był jakiś sprzymierzeniec szmalcowników? Jego ciało napięło się w pełnej gotowości do skoku lub wyciągnięcia różdżki schowanej gdzieś w płaszczu; ale zaraz jegomość nieco wybił go z rytmu.
Z każdą upływającą sekundą Weasley odnosił wrażenie, że mężczyzna coraz bardziej przypomina kogoś bardzo znajomego, z kim dawno się nie widział, a był to… - Sammy? – wyrwało się spomiędzy suchych warg rudzielca, który odrzucił w tym samym czasie kaptur.
- Kopę lat! Wyglądasz, jakbyś miał pięcioletnią głodówkę! – pomimo minionego niemalże roku w rozłące Urien był w stanie rozpoznać w zapadniętej twarzy rysy kuzyna od strony matki. Nieświadom tego, że Sam trafił do Azkabanu, popisywał się swoim brakiem taktu i wiedzy; choć czy aby na pewno można mówić o wielkich błędach w chęci poszukiwania nieco rozrywki, kiedy rzeczywistość leci łeb na szyję?
– Sammy, przepraszam cię najmocniej, matka chyba by zabiła, gdybym cię przypadkiem trafił! – tradycyjnie już, gniew przed ciotką był większy niż sam fakt postrzelenia Skamandera. – Możesz mi przypomnieć, jak to było z tamtym pierwszym przepraniem skóry w twojej czwartej klasie? Co wtedy żeśmy zrobili? – zaproponował śmiało, robiąc nieco przyjacielski test swojego rozmówcy, do którego dotychczas się nie zbliżył. Jeśli był to ktoś podszywający się pod Skamandera to… po co? Szkocja wydawała się poza wszelkimi podziałami, choć cóż on – szary Londyńczyk – mógł wiedzieć? Być może pojawiło się o wiele więcej aspektów, o których Michael nie zdążył mu powiedzieć? Ślepe podążanie nie było zbyt przyjazne, choć Weasley był w stanie im zaufać, przynajmniej do momentu, w którym nie straci w nich wiary, a tej miał wiele. Starał się porzucić swoją paniczną czujność i podejrzliwość w tym jednym aspekcie ze względu na to, że nie chodziło o jakąś tam buntowniczą organizację, a ludzi potrzebujących. Widział w tym wszystkim większy cel, który napędzał go myślą, że cały ten sposób ukarania siebie za brak pomocy Strażnikowi w Oslo mógł zostać odroczony na rzecz czegoś o wiele potężniejszego. Mugole potrzebowali pomocy, a Weasley nie miał serca, żeby obejść tego szerokim łukiem. Zbyt dużo czasu spędził w mugolskim ciepełku w Oslo, żeby móc przekreślić ich cały rodzaj, a może było w tym jeszcze coś więcej?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
W milczeniu obserwował, jak nieznajomy podnosi się z ziemi, jak odwraca powoli. Nawet przez moment nie opuścił różdżki, nie pozwalając sobie na głupi błąd. Od tego zależało zbyt wiele, aby dał się podejść. Dopóki nie zdołał potwierdzić, czy ma do czynienia z wrogiem, czy przypadkowym czarodziejem, bo o tym, że nie miał przed sobą mugola świadczył bełt magicznej kuszy. Podobną miał sam, teraz już przerzuconą bezpiecznie przez ramię. Korzystał z niej tylko na potrzeby łowów, a lasy, w których się znajdował, szczęśliwie obfitowały w zwierzynę. Nie miał zamiaru rezygnować, gdyby przyszło tylko do nieporozumienia. Pozostawał jednak w skupieniu, gotowy do natychmiastowej reakcji, napięty niczym instrumentalna struna.
Imię, które ku niemu posłano, wprawiło go w niewielką konsternację. Niewiele osób sięgało po podobne zdrobnienie imienia. Jeszcze mniej, w ogóle zwracało się do niego w ten sposób. Zupełnie, jakby wyrwany z obrazka w niepasującej scenerii. Bardziej beztroskiej, odległej. Z zapomnianej przeszłości, wprawiając go w stan większego spięcia. I tylko rudowłosa czupryna i pospieszne skojarzenie zatrzymało dłoń przed niekontrolowanym ruchem. Nie opuścił jednak drewienka, które ścisnął mocniej - Urien - zwerbalizował myśl i sięgnął po tożsamość, która zdążyła się rozmyć gdzieś w wydarzeniach z przeszłości. Brat Rii. No tak. Nawet, jeśli nie minęło wiele czasu odkąd wrócił "do żywych", to zdążył zapoznać się z listą zakonnych sojuszników. mało prawdopodobne, by ktoś nie tylko oszukał jego natrętną spostrzegawczość i komunikacyjną wiedzę organizacji. Tym bardziej, że znał kiedyś możliwości kuzyna i profesję, którą pełnił. Wrócił. Widocznie, ostatnio był czas powrotów - Tylko półroczną - odpowiedział poważnie, nawet nie starając się zabrzmieć, jakby żartował. Osunął różdżkę niżej, chociaż było wiadomo, że wystarczył niepotrzebny gest, by zareagował pospiesznie.
- Zrobiłbym to pierwszy - zmarszczył brwi i rozpogodził zaraz potem. Nie wyczuwał kłamstwa, obserwując nieco młodszego od niego czarodzieja. W ciemnobrązowych źrenicach, trudno było szukać lekkości, czy rozbawienia - To naprawdę było dla ciebie niebezpieczne - dodał - a z lamino nie byłoby ci do twarzy - tym razem pozwolił sobie na odrobinę, powracającego, nieco czarnego humoru. Tak znamiennego dla wielu aurorów.
- Wiem do czego zmierzasz, ale nie muszę sięgać aż do czasów szkoły, żeby przypomnieć sobie kiedy pakowaliśmy się w kłopoty. Kilka razy zdarzyło nam się pracować razem - opuścił różdżkę, wsuwając ją w rękaw. Nie każdy musiał wiedzieć, że potrafił miotnąć zaklęciem bez jej pomocy - powiedz mi tylko, planowałeś polować, czy tylko testowałeś stresowanie zwierząt? - spojrzał w dół, na chwilowo porzuconą kuszę - i czemu poniosło cię, aż tutaj? - nawyki z pracy, wciąż się odzywały, nie odpuszczając stanowczych pytań, by uzyskać właściwy obraz sytuacji.
Imię, które ku niemu posłano, wprawiło go w niewielką konsternację. Niewiele osób sięgało po podobne zdrobnienie imienia. Jeszcze mniej, w ogóle zwracało się do niego w ten sposób. Zupełnie, jakby wyrwany z obrazka w niepasującej scenerii. Bardziej beztroskiej, odległej. Z zapomnianej przeszłości, wprawiając go w stan większego spięcia. I tylko rudowłosa czupryna i pospieszne skojarzenie zatrzymało dłoń przed niekontrolowanym ruchem. Nie opuścił jednak drewienka, które ścisnął mocniej - Urien - zwerbalizował myśl i sięgnął po tożsamość, która zdążyła się rozmyć gdzieś w wydarzeniach z przeszłości. Brat Rii. No tak. Nawet, jeśli nie minęło wiele czasu odkąd wrócił "do żywych", to zdążył zapoznać się z listą zakonnych sojuszników. mało prawdopodobne, by ktoś nie tylko oszukał jego natrętną spostrzegawczość i komunikacyjną wiedzę organizacji. Tym bardziej, że znał kiedyś możliwości kuzyna i profesję, którą pełnił. Wrócił. Widocznie, ostatnio był czas powrotów - Tylko półroczną - odpowiedział poważnie, nawet nie starając się zabrzmieć, jakby żartował. Osunął różdżkę niżej, chociaż było wiadomo, że wystarczył niepotrzebny gest, by zareagował pospiesznie.
- Zrobiłbym to pierwszy - zmarszczył brwi i rozpogodził zaraz potem. Nie wyczuwał kłamstwa, obserwując nieco młodszego od niego czarodzieja. W ciemnobrązowych źrenicach, trudno było szukać lekkości, czy rozbawienia - To naprawdę było dla ciebie niebezpieczne - dodał - a z lamino nie byłoby ci do twarzy - tym razem pozwolił sobie na odrobinę, powracającego, nieco czarnego humoru. Tak znamiennego dla wielu aurorów.
- Wiem do czego zmierzasz, ale nie muszę sięgać aż do czasów szkoły, żeby przypomnieć sobie kiedy pakowaliśmy się w kłopoty. Kilka razy zdarzyło nam się pracować razem - opuścił różdżkę, wsuwając ją w rękaw. Nie każdy musiał wiedzieć, że potrafił miotnąć zaklęciem bez jej pomocy - powiedz mi tylko, planowałeś polować, czy tylko testowałeś stresowanie zwierząt? - spojrzał w dół, na chwilowo porzuconą kuszę - i czemu poniosło cię, aż tutaj? - nawyki z pracy, wciąż się odzywały, nie odpuszczając stanowczych pytań, by uzyskać właściwy obraz sytuacji.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Być może powinien mieć trudność w odczytaniu, kim była niespodziewana persona w lesie. Stała czujność będąca jego tymczasową dewizą ewidentnie przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy potykał się o wystające korzenie. Dzień ewidentnie miał być jednym z gorszych, które będzie wspominać raczej niemiło, choć czy ktokolwiek jeszcze łapał się w tych wszystkich momentach? Dni zabójstwa w Oslo zaczęły przemijać, cóż więc wielkiego mogło być w potykaniu się w lesie o konary, skoro było z tego tak liche porównanie.
Powaga i napięcie widoczne w posturze Samuela przemówiło trochę do rudowłosego gagatka, który słysząc jego ton, lekko oprzytomniał. Spotkanie w lesie z daleka od całego tego rosnącego bajzlu nie oznaczało, że wszystko jest jak kiedyś – to dawne i przyjazne kiedyś. Zapowietrzył się lekko, próbując wymyślić naprędce konstruktywne słowa, które nijak chciały w ogóle współpracować z jego aparatem mowy i intencjami. Przecież nie miał pojęcia o zamknięciu Skamandera, dlatego też rozszerzył oczy w niemalże niemym szoku. Powinien mu pogratulować? Zapłakać? Przytulić? Każda z propozycji wydawała się trywialna. Dlaczego zawsze musiał zrobić z siebie tak nieczułego idiotę!
- Gdzie? Dlaczego? – zdziwił się nie na żarty, próbując wyłapać skromne informacje, które posiadał. Półroczna przerwa od Brytyjskiego życia zdecydowanie nie ułatwiała mu aktualizowania informacji, które i tak już wtedy przestawały go w pewnym momencie dotyczyć. Nie był przecież jednym z tych odważniaków, którzy stawali w szrankach z wyprężoną piersią, jeszcze wtedy wierzył w sprawującą nad nimi władzę i cały okalający ją system. Wtedy był w pełni powierzony pracy i na co mu to było? Na chwilę obecną tylko po to, żeby rozpoznawać bardzo znajome twarze z przeszłości, które przeszły spore zmiany i może trochę rozpoznania w świecie Londyńskiego cienia przemytniczego. Myśli o stoczeniu się na moralne dno przychodziły wieczorami, wtedy kiedy umysł mógł być uśpiony alkoholem i porządną dawką adrenaliny z przeróżnych powodów.
- Lamino? Do twarzy? Tak byś załatwił swojego kuzyna? – daleki, czy nie, to był Skamander, tak samo, jak rudowłosy chłopak tylko od tej strony, której nazwisko nie widniało na jego papierach. Oburzone spojrzenie zaraz przemieniło się w rozbawienie, kiedy załapał żart w słowach Samuela. Dziwne poczucie humoru, ale miewał knypków śmiejących się z urwanych kończyn, to dopiero była patologia, na którą musiał przystawać, jeśli chciał faktycznie dobrze odgrywać swoją rolę. Na szczęście wtedy nikt nie pytał o komentarz, tak samo, jak i teraz. Nie w stylu rudzielca było odgryzanie się, tym bardziej że starał się dawać wszystkim poczucie wygody i komfortu, które było mu nieco obce.
Piegowata twarz zaczerwieniła się przy pomknięciu o polowaniu. Czy to było tak oczywiste, że starał się coś upolować? Czy był to człowiek, czy zwierzę…spora różnica, ale nie był to czas na myślenie o takich detalach.
- To nie tak! Znaczy no…starałem się…ale nie w Ciebie…no…polowanie..wiesz takie…na zwierzaki! – zaciął się kilkukrotnie, kończąc finalnie z małą gracją na twarzy, bo przecież musiał się jakoś wytłumaczyć z tego, że nie potrafi polować i mógł zrobić krzywdę własnemu kuzynowi, co z tego, że tamten był byłym aurorem! – Uczę się…myślałem, że nikogo tu nie będzie, ale to nie tak, że się nie cieszę, bardzo się cieszę z Twojego widoku, ale chudy jesteś jejku…załatwię Ci kalarepę z Londynu, co? – zaproponował w miłym geście pokoju, jakby fakt, że się spotkali pierwszy raz, po tak długim czasie zaburzał jakąś równowagę. Kucharz był z niego marny, ale pewnie to, co zielone, to było zdrowe, więc przydałoby się dużo dla wychudzonego Samuela. – Załatwię Ci, co tylko chcesz…no może poza sarnami…w Londynie na bakier z takimi wykwintnościami…pewnie nawet Anthony nie ma tego u siebie. – wyjaśnił prędko, starając się pokazać, że nie miał zamiaru sprzedawać zwierzyny, a oddać ją rodzinie, bo przecież ta była najważniejsza!
Powaga i napięcie widoczne w posturze Samuela przemówiło trochę do rudowłosego gagatka, który słysząc jego ton, lekko oprzytomniał. Spotkanie w lesie z daleka od całego tego rosnącego bajzlu nie oznaczało, że wszystko jest jak kiedyś – to dawne i przyjazne kiedyś. Zapowietrzył się lekko, próbując wymyślić naprędce konstruktywne słowa, które nijak chciały w ogóle współpracować z jego aparatem mowy i intencjami. Przecież nie miał pojęcia o zamknięciu Skamandera, dlatego też rozszerzył oczy w niemalże niemym szoku. Powinien mu pogratulować? Zapłakać? Przytulić? Każda z propozycji wydawała się trywialna. Dlaczego zawsze musiał zrobić z siebie tak nieczułego idiotę!
- Gdzie? Dlaczego? – zdziwił się nie na żarty, próbując wyłapać skromne informacje, które posiadał. Półroczna przerwa od Brytyjskiego życia zdecydowanie nie ułatwiała mu aktualizowania informacji, które i tak już wtedy przestawały go w pewnym momencie dotyczyć. Nie był przecież jednym z tych odważniaków, którzy stawali w szrankach z wyprężoną piersią, jeszcze wtedy wierzył w sprawującą nad nimi władzę i cały okalający ją system. Wtedy był w pełni powierzony pracy i na co mu to było? Na chwilę obecną tylko po to, żeby rozpoznawać bardzo znajome twarze z przeszłości, które przeszły spore zmiany i może trochę rozpoznania w świecie Londyńskiego cienia przemytniczego. Myśli o stoczeniu się na moralne dno przychodziły wieczorami, wtedy kiedy umysł mógł być uśpiony alkoholem i porządną dawką adrenaliny z przeróżnych powodów.
- Lamino? Do twarzy? Tak byś załatwił swojego kuzyna? – daleki, czy nie, to był Skamander, tak samo, jak rudowłosy chłopak tylko od tej strony, której nazwisko nie widniało na jego papierach. Oburzone spojrzenie zaraz przemieniło się w rozbawienie, kiedy załapał żart w słowach Samuela. Dziwne poczucie humoru, ale miewał knypków śmiejących się z urwanych kończyn, to dopiero była patologia, na którą musiał przystawać, jeśli chciał faktycznie dobrze odgrywać swoją rolę. Na szczęście wtedy nikt nie pytał o komentarz, tak samo, jak i teraz. Nie w stylu rudzielca było odgryzanie się, tym bardziej że starał się dawać wszystkim poczucie wygody i komfortu, które było mu nieco obce.
Piegowata twarz zaczerwieniła się przy pomknięciu o polowaniu. Czy to było tak oczywiste, że starał się coś upolować? Czy był to człowiek, czy zwierzę…spora różnica, ale nie był to czas na myślenie o takich detalach.
- To nie tak! Znaczy no…starałem się…ale nie w Ciebie…no…polowanie..wiesz takie…na zwierzaki! – zaciął się kilkukrotnie, kończąc finalnie z małą gracją na twarzy, bo przecież musiał się jakoś wytłumaczyć z tego, że nie potrafi polować i mógł zrobić krzywdę własnemu kuzynowi, co z tego, że tamten był byłym aurorem! – Uczę się…myślałem, że nikogo tu nie będzie, ale to nie tak, że się nie cieszę, bardzo się cieszę z Twojego widoku, ale chudy jesteś jejku…załatwię Ci kalarepę z Londynu, co? – zaproponował w miłym geście pokoju, jakby fakt, że się spotkali pierwszy raz, po tak długim czasie zaburzał jakąś równowagę. Kucharz był z niego marny, ale pewnie to, co zielone, to było zdrowe, więc przydałoby się dużo dla wychudzonego Samuela. – Załatwię Ci, co tylko chcesz…no może poza sarnami…w Londynie na bakier z takimi wykwintnościami…pewnie nawet Anthony nie ma tego u siebie. – wyjaśnił prędko, starając się pokazać, że nie miał zamiaru sprzedawać zwierzyny, a oddać ją rodzinie, bo przecież ta była najważniejsza!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Przewrażliwiona i notoryczna czujność, nie pozwalała na chwilę oddechu. Paranoicznie wręcz karząc mu doszukiwać się niebezpieczeństwa w najbliższym otoczeniu. Całość spotęgowana doświadczeniami z więzienia, nie raz obracając przeciw niemu atut, który w pracy aurora służył z taką precyzją. Szczęśliwie dla niego samego, pomocą było twarde opanowanie, które trzymało w ryzach wciąż rozchwianą psychikę. Nie był jednak w stanie zawsze zatrzymać halucynacji, koszmarów, czy fizycznych znamion strat. Być może, zgodnie ze słowami młodej uzdrowicielki, powinien odsłonić zalegającą w umyśle ciemność. Mimo to, nie czuł się dobrze z myślą, ze ktokolwiek mógł zajrzeć mu do głowy. Właściwie nie potrafiąc tez wyobrazić sobie opowieści, które zaplatała się na tak wielu wydarzeniach z przeszłości, tylu tajemnicach, które chroniła przysięga, że oczywistą i logiczną decyzją było wyłączenie się z podobnych decyzji. Źle, czy dobrze robił - nie wiedział. O tym miała zdecydować przyszłość i niesione na barkach konsekwencje. To wszystko jednak, nie było pogłębiającym się mrokiem. Przynajmniej częściowo wiedział, jak sobie z nim radzić. Wśród wskazanej wiedzy, znajdowało się działanie. W nim odnajdując odpowiedzi. Te, zanurzone w teraźniejszości. Nie wymagające sięgania do tyłu. Jak fakt, że na potencjalnym polowaniu na zwierzynę, czasem kwalifikowali się także ludzie. W różnym, nawet bardzo niespodziewanym wydaniu.
Mieszanka mimicznych zmian, jakie odsłonił mu rudowłosy towarzysz, nie dała się pomylić. W skupieniu rozchylił i zacisnął usta, przez moment, nie tak szybki, ważąc odpowiedź. Ile z prawdy mógł zgodzić na ujawnienie? - Tam, gdzie wrzuciliby każdego, schwytanego aurora - to, czym się trudnił wcześniej, było dla Weasleya znajome. Tak, jak - miał nadzieję - obecna sytuacja "władzy". Nie trudno byłoby dodać do siebie odpowiedzi. Trudno było za to powiedzieć, czy w głosie dawnego aurora czaiła się gorycz, powaga, czy coś innego. Sztucznie wręcz odrzucając każdą, możliwą emocję, tym samym pozywając się płynącego nieprzyjemnie wspomnienia. Te, lubiły atakować bez zapowiedzi, a zapraszane, były trudniejsze do opanowania.
Poruszył palcami, jeszcze przez chwilę obracając trzon różdżki - Zależy po której stronie wojny byś stał - skwitował tylko, utrzymując nieodgadniony wyraz twarzy, ale rozluźnienie, nawet jeśli chwilowe, które zakołysało się między nimi, dało mu moment na oddech, zrzucenie ciężaru decyzji - co by było gdyby. Urien, którego znał, nie był wrogiem. I nie miał być nim nigdy. Był też rodziną. Miał w sobie krew Skamanderów. Nawet, jeśli od czasu do czasu przychodziły mu do głowy dziwne pomysły. Takie, które dzielił z nim wiele lat wcześniej, pozostawiając tam, gdzie być powinny - w przeszłości.
Polowanie, które miało być tematem dzisiejszego wypadku do lasu, wróciło na piedestał. Odetchnął głębiej, zamykając usta i wypuszczając powietrze przez nos - Dobra - cisnęło mu się na usta kilka mniej lub bardziej ciętych komentarzy, przypominając sobie nawet ich prywatne dysputy, ostatecznie skupiając się na tym, co właściwie mieli robić. Opuścił dłoń w dół, jakby chciał uciąć tłumaczenia rudowłosego - Każdy kiedyś zaczynał... chociaż nie każdy trenował na ludziach - podsumował tylko nieco cierpko, gdy usłyszał kolejne nawiązanie do jego fizycznej słabości - Doceniam - raz jeszcze lakoniczna odpowiedź - a przy dobrych wiatrach, coś wykwintnego wciąż możemy upolować - nawet Anthony by nie pogardził - Bierz kuszę i uważaj. Trochę tu śladów jest, trzeba znaleźć właściwe - wskazał dłonią na broń, samemu w końcu pokonując dzielącą ich odległość. Stawiał kroki ostrożnie, skupiając uwagę na nieco błotnistym podłożu i potencjalnych śladach zwierzyny.
| k6 na psychologiczne atrakcje
| k100 na tropienie
Mieszanka mimicznych zmian, jakie odsłonił mu rudowłosy towarzysz, nie dała się pomylić. W skupieniu rozchylił i zacisnął usta, przez moment, nie tak szybki, ważąc odpowiedź. Ile z prawdy mógł zgodzić na ujawnienie? - Tam, gdzie wrzuciliby każdego, schwytanego aurora - to, czym się trudnił wcześniej, było dla Weasleya znajome. Tak, jak - miał nadzieję - obecna sytuacja "władzy". Nie trudno byłoby dodać do siebie odpowiedzi. Trudno było za to powiedzieć, czy w głosie dawnego aurora czaiła się gorycz, powaga, czy coś innego. Sztucznie wręcz odrzucając każdą, możliwą emocję, tym samym pozywając się płynącego nieprzyjemnie wspomnienia. Te, lubiły atakować bez zapowiedzi, a zapraszane, były trudniejsze do opanowania.
Poruszył palcami, jeszcze przez chwilę obracając trzon różdżki - Zależy po której stronie wojny byś stał - skwitował tylko, utrzymując nieodgadniony wyraz twarzy, ale rozluźnienie, nawet jeśli chwilowe, które zakołysało się między nimi, dało mu moment na oddech, zrzucenie ciężaru decyzji - co by było gdyby. Urien, którego znał, nie był wrogiem. I nie miał być nim nigdy. Był też rodziną. Miał w sobie krew Skamanderów. Nawet, jeśli od czasu do czasu przychodziły mu do głowy dziwne pomysły. Takie, które dzielił z nim wiele lat wcześniej, pozostawiając tam, gdzie być powinny - w przeszłości.
Polowanie, które miało być tematem dzisiejszego wypadku do lasu, wróciło na piedestał. Odetchnął głębiej, zamykając usta i wypuszczając powietrze przez nos - Dobra - cisnęło mu się na usta kilka mniej lub bardziej ciętych komentarzy, przypominając sobie nawet ich prywatne dysputy, ostatecznie skupiając się na tym, co właściwie mieli robić. Opuścił dłoń w dół, jakby chciał uciąć tłumaczenia rudowłosego - Każdy kiedyś zaczynał... chociaż nie każdy trenował na ludziach - podsumował tylko nieco cierpko, gdy usłyszał kolejne nawiązanie do jego fizycznej słabości - Doceniam - raz jeszcze lakoniczna odpowiedź - a przy dobrych wiatrach, coś wykwintnego wciąż możemy upolować - nawet Anthony by nie pogardził - Bierz kuszę i uważaj. Trochę tu śladów jest, trzeba znaleźć właściwe - wskazał dłonią na broń, samemu w końcu pokonując dzielącą ich odległość. Stawiał kroki ostrożnie, skupiając uwagę na nieco błotnistym podłożu i potencjalnych śladach zwierzyny.
| k6 na psychologiczne atrakcje
| k100 na tropienie
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Lasy Cairngorms
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja