Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Lasy Cairngorms
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lasy Cairngorms
Cairngorms w Szkocji to jeden z największych i najbardziej rozległych parków narodowych Wielkiej Brytanii; obszerne wysokie lasy roztaczające się na zboczach delikatnych gór są schronieniem dla tuzinów różnego rodzaju zwierzyny i ptactwa łownych, przez co w trakcie sezonu łowieckiego przyciągają ku sobie myśliwych nie tylko ze wszystkich stron Królestwa, ale i z dalszych zakątków Europy.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 13
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 13
Mina zastygła w zaskoczeniu zmieszanym z powagą, bo przecież wiedział, że Samuel był aurorem jak Brendan i Garrett, a ich losy... nie były zbyt kolorowe. Merlinie, jaki jestem głupi. Skarcił się w myśli, praktycznie od razu łapiąc się na tym, że przez chwilę zapomniał o całym tym zamieszaniu, przez które wybrał się do lasu. Mięso ludzkie nigdy nie było w jego jadłospisie, miał nadzieję, że Samuela również. Pogłoski o Azkabanie, do którego tamten musiał trafić bywały różne, co nie oznacza, że wierzył w każdą z nich, większość skazańców przecież nigdy stamtąd nie wychodziła. Patrząc na minę towarzysza, nie do końca był pewien czy sam miał ochotę wiedzieć co, jak i dlaczego, choć bardzo kusiło zadać kilka dodatkowych pytań.
- No tak - przytaknął jedynie, powstrzymując swój ciekawski umysł od napływu natarczywych słów, które wystrzelałby z nieprawdopodobną prędkością, gdyby tylko nie fakt, że widok kuzyna praktycznie łamał mu serce. Okropnie było patrzeć na żniwa zbierane przez wojnę, a jednak należało się z tym mierzyć i stawać naprzeciw, tylko on nigdy nie był wielkim wojownikiem jak większość jego dalszej i bliższej rodziny, może to był czas coś zmienić?
Zacisnął usta dosyć mocno na słowa kuzyna o stronach, bo co mógł powiedzieć? Przecież nie miał żadnych specjalnych przemyśleń poza tym, żeby wszyscy przeżyli, a jednak dobrze wiedział, że nic nie przychodzi samo. Zmarszczył brwi w smutku, nawet nie zwracając uwagi przy tym na rękę z różdżką Samuela, bo przecież mu ufał, nawet jeśli nie mieli zbyt bliskiego kontaktu przez minione lata i otaczał się dziwaczną aurą, wciąż był tą samą krwią. Przemilczał mocne oznajmienie, które chyba miało być ostrzeżeniem. Przyjął je na siebie z dosyć zmąconym umysłem, bo przecież to nie tak miało wyglądać! Chciał ucieszyć się z widoku kuzyna, a wychodził na jakiegoś bałwana na początku października - nieudany, czyli wszystko się wciąż zgadzało. Czasem miewał wrażenie, że powinien to sobie wypalić na czole, tak samo, jak momentalną infantylność i ciekawość, które czasem plątały w niebezpieczne sytuacje. Nawet teraz nie był w stanie do końca zrozumieć, kiedy wszystko wzięło w łeb. Kiedyś powinien się tego oduczyć, kiedyś.
Zamykając swoją paszczę, zaczął zwyczajnie obserwować. W Wiedźmiej Straży przecież go uczyli, żeby trzymał gębę na kłódkę, jednak te czasy dawno już minęły, a mimo to zamilknął na jedno słowo kuzyna. Dość już się wygłupił, żeby kontynuować ten swój potok niezrozumiałych zawiłości, które przecież były kierowane tylko i wyłącznie troską. Mocne słowa o początkach spowodowały ściągnięcie brwi w skupieniu, nie chciał być postrzeganym jako totalna ciapa, a tym bardziej okrutnik. Jeszcze tego brakowało, żeby Neala się dowiedziała, choć patrząc z perspektywy tego, że nie słyszał żadnych wieści o Samuelu ze strony rodziny, oznaczały, że nie byli w kontakcie albo bardzo dobrze to zatajali. Teraz to nie było ważne. - Jasne - rzucił pokornie, starając się nie dać mu więcej podstaw do wątpienia w swoje dobre intencje. Złapał za swoją kuszę, zaciskając zęby, żeby tylko nie rzucić kolejnej nieco niekontrolowanej głupoty, a raczej tej podsycanej zmartwieniem. Szczenięcymi, szeroko otwartymi oczami zaczął rozglądać się po otoczeniu, skupiając się w końcu na podłożu, starał się skupić na tym, o czym wspominał towarzysz. Wiedział, czym są odciski na ściółce leśnej, jednakże nijak rozpoznawał zwierzaki kłębiące się w lesie, stąd też złapawszy wzrokiem jeden z nieznajomych śladów, zaczął podążać jego tropem, tuż obok Samuela, który z pewnością zauważył je jako pierwszy. Rudzielec wolał pełnić funkcję sekundanta, już wystarczająco się wykazał przy strzelaniu na początku niespodziewanego spotkania; wiadomo, jak to jest z tym szczęściem rudych. Przystanął w miejscu koło jednego z drzew, tuż obok krzewu zakrywającego sylwetkę zwierzyny. Wystarczyło się tylko wychylić, bo przecież to nie mógł być drugi biegacz, takie przypadki zdarzały się jeden na milion, a przynajmniej powinny! Trzymał kuszę w gotowości, nie łapiąc jeszcze za spust, nałożył strzałę. Czekał na instrukcje ze strony starszego czarodzieja.
| k100 na zwierzynę, bo Sam jest osom, potrafi w ONMS i pozwala rzucać
- No tak - przytaknął jedynie, powstrzymując swój ciekawski umysł od napływu natarczywych słów, które wystrzelałby z nieprawdopodobną prędkością, gdyby tylko nie fakt, że widok kuzyna praktycznie łamał mu serce. Okropnie było patrzeć na żniwa zbierane przez wojnę, a jednak należało się z tym mierzyć i stawać naprzeciw, tylko on nigdy nie był wielkim wojownikiem jak większość jego dalszej i bliższej rodziny, może to był czas coś zmienić?
Zacisnął usta dosyć mocno na słowa kuzyna o stronach, bo co mógł powiedzieć? Przecież nie miał żadnych specjalnych przemyśleń poza tym, żeby wszyscy przeżyli, a jednak dobrze wiedział, że nic nie przychodzi samo. Zmarszczył brwi w smutku, nawet nie zwracając uwagi przy tym na rękę z różdżką Samuela, bo przecież mu ufał, nawet jeśli nie mieli zbyt bliskiego kontaktu przez minione lata i otaczał się dziwaczną aurą, wciąż był tą samą krwią. Przemilczał mocne oznajmienie, które chyba miało być ostrzeżeniem. Przyjął je na siebie z dosyć zmąconym umysłem, bo przecież to nie tak miało wyglądać! Chciał ucieszyć się z widoku kuzyna, a wychodził na jakiegoś bałwana na początku października - nieudany, czyli wszystko się wciąż zgadzało. Czasem miewał wrażenie, że powinien to sobie wypalić na czole, tak samo, jak momentalną infantylność i ciekawość, które czasem plątały w niebezpieczne sytuacje. Nawet teraz nie był w stanie do końca zrozumieć, kiedy wszystko wzięło w łeb. Kiedyś powinien się tego oduczyć, kiedyś.
Zamykając swoją paszczę, zaczął zwyczajnie obserwować. W Wiedźmiej Straży przecież go uczyli, żeby trzymał gębę na kłódkę, jednak te czasy dawno już minęły, a mimo to zamilknął na jedno słowo kuzyna. Dość już się wygłupił, żeby kontynuować ten swój potok niezrozumiałych zawiłości, które przecież były kierowane tylko i wyłącznie troską. Mocne słowa o początkach spowodowały ściągnięcie brwi w skupieniu, nie chciał być postrzeganym jako totalna ciapa, a tym bardziej okrutnik. Jeszcze tego brakowało, żeby Neala się dowiedziała, choć patrząc z perspektywy tego, że nie słyszał żadnych wieści o Samuelu ze strony rodziny, oznaczały, że nie byli w kontakcie albo bardzo dobrze to zatajali. Teraz to nie było ważne. - Jasne - rzucił pokornie, starając się nie dać mu więcej podstaw do wątpienia w swoje dobre intencje. Złapał za swoją kuszę, zaciskając zęby, żeby tylko nie rzucić kolejnej nieco niekontrolowanej głupoty, a raczej tej podsycanej zmartwieniem. Szczenięcymi, szeroko otwartymi oczami zaczął rozglądać się po otoczeniu, skupiając się w końcu na podłożu, starał się skupić na tym, o czym wspominał towarzysz. Wiedział, czym są odciski na ściółce leśnej, jednakże nijak rozpoznawał zwierzaki kłębiące się w lesie, stąd też złapawszy wzrokiem jeden z nieznajomych śladów, zaczął podążać jego tropem, tuż obok Samuela, który z pewnością zauważył je jako pierwszy. Rudzielec wolał pełnić funkcję sekundanta, już wystarczająco się wykazał przy strzelaniu na początku niespodziewanego spotkania; wiadomo, jak to jest z tym szczęściem rudych. Przystanął w miejscu koło jednego z drzew, tuż obok krzewu zakrywającego sylwetkę zwierzyny. Wystarczyło się tylko wychylić, bo przecież to nie mógł być drugi biegacz, takie przypadki zdarzały się jeden na milion, a przynajmniej powinny! Trzymał kuszę w gotowości, nie łapiąc jeszcze za spust, nałożył strzałę. Czekał na instrukcje ze strony starszego czarodzieja.
| k100 na zwierzynę, bo Sam jest osom, potrafi w ONMS i pozwala rzucać
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Dawne ja prawdopodobnie zawyłoby żałośnie na widok zachowania i sposobu, w jaki traktował otoczenie. Szczególnie biorąc pod uwagę osoby, które należeć miały do tej bliższej, nie tak odległej rzeczywistości rodzinnej. Powiązania krwi były ważne. I nawet jeśli w słowach rzucał cień wątpliwości na intencję działania kuzyna, wiedział bardziej niż pewnie, że żaden Skamander nie runąłby w mrok zdradzieckiej strony wojny. Choćby tylko połowiczny Skamander. Choćby ścieżki prowadziły kręto. To jednak kim Samuel aktualnie był, kim się stał, popychało go do bardziej ekstremalnych zachowań. Nie mógł sobie pozwolić na beztroskę, czy lekkomyślność. Za nią płaciło się okrutnie. Powtarzanie starych błędów nie mogło mieć miejsca w jego położeniu.
Krótka odpowiedź kuzyna wywołała impuls niewidocznej na pierwszy rzut oka ulgi. Nie tylko dlatego, że nie chciał wdrażać go w szczegóły swojej nieobecności, ale przez fakt zadania, jakie skłoniło go do samotnej wędrówki przez szkocki las. Głód. Zapasy, jakie posiadał, szybko się kurczyły. Resztki upieczonej kury z dnia poprzedniego i kawałek pszennego chleba zniknęły jeszcze o poranku. Pozostałe racje, musiał rozdzielać i decydowanie uzupełnić o coś bardziej treściwego niż kilka ziemniaków. W polowaniu jednak był całkiem biegły. Wiedza, jaką otrzymał jeszcze od ojca była tu skutecznym wyznacznikiem przydatności. Nigdy nie podejrzewał, że coś, co kiedyś traktował bardziej jako rodowe hobby, miało mu pomóc w przetrwaniu. A patrząc na Uriena, wnioskował, że musiał dojść do podobnych wniosków w kwestii polowań. Albo jego prób.
Skupienie na przerwanym - dość nieoczekiwanym spotkaniu - zajęciu, nie zajęło długo czasu. Współpraca z kuzynem ułatwiała też podjęcie pierwotnego tropu, za którym podążał i urwał. Nie zawahała się też, by odwrócić się plecami do rudowłosego, pozwalając wyczulonym zmysłom, by odnalazły się w nowej okoliczności - Ciebie też dobrze cię widzieć całego - przerwał chwilowe milczenie, które błądziło pomiędzy kolejnymi, stawianymi krokami i niewidoczną dla oka, leśną ścieżką tropów - Pardwa - zawyrokował cicho, spoglądając na utkwione między cienkimi gałązkami ściółki, wskazując znalezisko Weasleyowi. I tylko nieco błotniste odbicie ptasiej nogi dało szansę na właściwe rozpoznanie potencjalnej zdobyczy - zaczekaj - odezwał się widząc, jak czarodziej szykuje kuszę - spłoszy się za szybko. Są bardzo wyczulone na ruch - wciąż szeptał, opierając ramię o pień drzewa, przy którym się zatrzymali, tymczasowo zasłaniając swój widok czujnemu stworzeniu - strzelasz na wydechu, nie czai się ze zbyt długim celowaniem - swoją broń trzymał w pogotowiu, ale sugestie, które kierował w stronę towarzysza były wyraźną podpowiedzią, że to on ma strzelić pierwszy - jest dość daleko, ale masz czystą linie strzału - kontynuował - zrób to zanim wzbije się w powietrze, poprawię, jeśli chybisz - chociaż mówił do czarodzieja, wzrok miał utkwiony w ich potencjalnej, ptasiej zdobyczy. Chociaż zwierzę nie było duże, to zdążył zauważyć, że wśród niektórych, co bogatszych, było przysmakiem. Ale głodnemu, jak on smakowało niemal wszystko. Nawet jeśli w mięsiwie znajdowało się kilka dodatkowych piór, które umknęły przy oprawianiu.
Nie wiedział ile z tego co mówił miał zapamiętać Reggie, ani czy wykorzysta wskazówki, jakie mu podsunął. Jeśli jednak mieli dziś zjeść coś na kolację, wolał mieć zaznajomionego z łowiectwem towarzysza, który nie spłoszy mu kolejnej zwierzyny. A wiedząc, jaka gamę potencjalnych umiejętności posiadał kuzyn, obstawiał, że polowanie zakończy się sukcesem. I żaden nie zaśnie z burczącym brzuchem.
sprawdzam odległość
Krótka odpowiedź kuzyna wywołała impuls niewidocznej na pierwszy rzut oka ulgi. Nie tylko dlatego, że nie chciał wdrażać go w szczegóły swojej nieobecności, ale przez fakt zadania, jakie skłoniło go do samotnej wędrówki przez szkocki las. Głód. Zapasy, jakie posiadał, szybko się kurczyły. Resztki upieczonej kury z dnia poprzedniego i kawałek pszennego chleba zniknęły jeszcze o poranku. Pozostałe racje, musiał rozdzielać i decydowanie uzupełnić o coś bardziej treściwego niż kilka ziemniaków. W polowaniu jednak był całkiem biegły. Wiedza, jaką otrzymał jeszcze od ojca była tu skutecznym wyznacznikiem przydatności. Nigdy nie podejrzewał, że coś, co kiedyś traktował bardziej jako rodowe hobby, miało mu pomóc w przetrwaniu. A patrząc na Uriena, wnioskował, że musiał dojść do podobnych wniosków w kwestii polowań. Albo jego prób.
Skupienie na przerwanym - dość nieoczekiwanym spotkaniu - zajęciu, nie zajęło długo czasu. Współpraca z kuzynem ułatwiała też podjęcie pierwotnego tropu, za którym podążał i urwał. Nie zawahała się też, by odwrócić się plecami do rudowłosego, pozwalając wyczulonym zmysłom, by odnalazły się w nowej okoliczności - Ciebie też dobrze cię widzieć całego - przerwał chwilowe milczenie, które błądziło pomiędzy kolejnymi, stawianymi krokami i niewidoczną dla oka, leśną ścieżką tropów - Pardwa - zawyrokował cicho, spoglądając na utkwione między cienkimi gałązkami ściółki, wskazując znalezisko Weasleyowi. I tylko nieco błotniste odbicie ptasiej nogi dało szansę na właściwe rozpoznanie potencjalnej zdobyczy - zaczekaj - odezwał się widząc, jak czarodziej szykuje kuszę - spłoszy się za szybko. Są bardzo wyczulone na ruch - wciąż szeptał, opierając ramię o pień drzewa, przy którym się zatrzymali, tymczasowo zasłaniając swój widok czujnemu stworzeniu - strzelasz na wydechu, nie czai się ze zbyt długim celowaniem - swoją broń trzymał w pogotowiu, ale sugestie, które kierował w stronę towarzysza były wyraźną podpowiedzią, że to on ma strzelić pierwszy - jest dość daleko, ale masz czystą linie strzału - kontynuował - zrób to zanim wzbije się w powietrze, poprawię, jeśli chybisz - chociaż mówił do czarodzieja, wzrok miał utkwiony w ich potencjalnej, ptasiej zdobyczy. Chociaż zwierzę nie było duże, to zdążył zauważyć, że wśród niektórych, co bogatszych, było przysmakiem. Ale głodnemu, jak on smakowało niemal wszystko. Nawet jeśli w mięsiwie znajdowało się kilka dodatkowych piór, które umknęły przy oprawianiu.
Nie wiedział ile z tego co mówił miał zapamiętać Reggie, ani czy wykorzysta wskazówki, jakie mu podsunął. Jeśli jednak mieli dziś zjeść coś na kolację, wolał mieć zaznajomionego z łowiectwem towarzysza, który nie spłoszy mu kolejnej zwierzyny. A wiedząc, jaka gamę potencjalnych umiejętności posiadał kuzyn, obstawiał, że polowanie zakończy się sukcesem. I żaden nie zaśnie z burczącym brzuchem.
sprawdzam odległość
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Spotkanie to traktował jako szczęśliwe zrządzenie losu, bo jakżeby inaczej mógłby powiedzieć o spotkaniu się z kuzynem, którego widok cieszył, aż do granic możliwości! Żył, oddychał i co więcej, nawet nie próbował go udusić za tą przypadkową strzałę, która w rzeczywistości mogłaby go przebić na wylot. Nie do końca świadom jeszcze jak działają wszystkie te zaklęcia związane z magią leczniczą, bałby się bardziej go uszkodzić przy ewentualnej próbie ratowania, do której na szczęście nie doszło.
Z należytą uwagą obserwował ruchy Samuela, który to zaczął podążać jakimś śladem, który dla wzroku rudzielca wydawał się przykrytym leśną ściółką. W rzeczywistości wystarczyłoby mu się jedynie mocniej przechylić do ziemi, żeby zobaczyć, że szli za dwunożnym stworzeniem, co zrobił praktycznie od razu, kiedy tylko Skamander zaczął obierać jakiś kierunek.
Starał się nie zaprzepaszczać okazji do nauki, szczególnie tak cennej, bo przecież planował jeszcze nie raz i nie dwa spróbować własnych sił. Być może nie wydawało się to zbyt dobre, aby zabijać zwierzęta dla własnych potrzeb, ale wolał zasypiać z myślą, że jego bliscy zasypiają z pełnym brzuchem. Samuel widocznie odczuwał dokładnie tak samo, bo skupił się w pełni na podążaniu za śladami pardwy. Poprawił uchwyt, zaraz opuszczając kuszę na słowa swojego towarzysza. Więc tak wyglądały odciski nogi tego stworzenia, wydawało się nie być duże, choć nie był przecież żadnym zwierzęcym specjalistą, który potrafiłby powiedzieć, jak duże było stworzenie i ile waży. Wyuczony do utrzymywania dyskrecji zaprzestał gwałtownych ruchów przeciwko głośno bijącemu sercu, które kotłowało się chyba na wysokości jego gardzieli. Przyswajając wiedzę, jaką dzielił się z nim kuzyn, powolnym ruchem wychylił się zza drzewa, które dotychczas przysłaniało ich przed stworzeniem. Nie wyobrażał sobie tak tego stworzenia, jednakże nie zamierzał szczególnie się przyglądać, kiedy na szali stało powodzenie zadania, jakie mieli przed sobą. Potrafił poruszać się cicho, choć zwykle zwierzęta posiadały ten dodatkowy zmysł, który powiadamiał je, że coś czaiło się w okolicy, odległość od stworzenia pozwoliło mu na swobodne poprawienie kuszy, którą wycelowałdla odmiany w stronę pardwy. Czuł, że jego dłonie się spociły, ale nie zamierzał rezygnować z oddania strzału. Musiał próbować nawet z daleka. Głupio byłoby zawieść na oczach kuzyna.
Strzał w pardwe, ST 80 (bez bonusu za spostrzegawczość)
Z należytą uwagą obserwował ruchy Samuela, który to zaczął podążać jakimś śladem, który dla wzroku rudzielca wydawał się przykrytym leśną ściółką. W rzeczywistości wystarczyłoby mu się jedynie mocniej przechylić do ziemi, żeby zobaczyć, że szli za dwunożnym stworzeniem, co zrobił praktycznie od razu, kiedy tylko Skamander zaczął obierać jakiś kierunek.
Starał się nie zaprzepaszczać okazji do nauki, szczególnie tak cennej, bo przecież planował jeszcze nie raz i nie dwa spróbować własnych sił. Być może nie wydawało się to zbyt dobre, aby zabijać zwierzęta dla własnych potrzeb, ale wolał zasypiać z myślą, że jego bliscy zasypiają z pełnym brzuchem. Samuel widocznie odczuwał dokładnie tak samo, bo skupił się w pełni na podążaniu za śladami pardwy. Poprawił uchwyt, zaraz opuszczając kuszę na słowa swojego towarzysza. Więc tak wyglądały odciski nogi tego stworzenia, wydawało się nie być duże, choć nie był przecież żadnym zwierzęcym specjalistą, który potrafiłby powiedzieć, jak duże było stworzenie i ile waży. Wyuczony do utrzymywania dyskrecji zaprzestał gwałtownych ruchów przeciwko głośno bijącemu sercu, które kotłowało się chyba na wysokości jego gardzieli. Przyswajając wiedzę, jaką dzielił się z nim kuzyn, powolnym ruchem wychylił się zza drzewa, które dotychczas przysłaniało ich przed stworzeniem. Nie wyobrażał sobie tak tego stworzenia, jednakże nie zamierzał szczególnie się przyglądać, kiedy na szali stało powodzenie zadania, jakie mieli przed sobą. Potrafił poruszać się cicho, choć zwykle zwierzęta posiadały ten dodatkowy zmysł, który powiadamiał je, że coś czaiło się w okolicy, odległość od stworzenia pozwoliło mu na swobodne poprawienie kuszy, którą wycelował
Strzał w pardwe, ST 80 (bez bonusu za spostrzegawczość)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
W pewien specyficzny sposób, porównywał polowania na zwierzynę, do łowów podczas aurorskich śledztw. Chociaż te wciąż trwały w zawieszeniu, pozbawieni wsparcia Ministerstwa, każdy, kto poszedł za Longbottomem wydawał się żywo działać w ramach dawnych, profesjonalnych nawyków. Szukanie śladów, które zostawiali złoczyńcy, różniły się od tych zwierzęcych tylko tym, że często próbowali je ukryć. Skamander wolał mimo wszystko ściganie zbrodniarzy, niż szukać latającego (znowu) posiłku. Ale i tu i tu, wymagało się od niego czujności i spostrzegawczości na najwyższych obrotach. Być może dlatego uniknął niefortunnego strzału kuzyna. Zdecydowanie nie widział siebie w roli ofiary, a wbity w udo grot strzały, nie należał do przyjemnych doświadczeń.
Pierwotne napięcie, które utrzymywało w nim serwowany dystans, zmienił swój bieg, skupiająca uwagę na polowaniu. Reggie nie należał do głupców, by potwarzach te same błędy. Mógł podchodzić do rzeczywistości zbyt lekko, jeśli się nie mylił - była to maska. Jedna z wielu, którą pokazywał otoczeniu. Co się za nią aktualnie kryło - musiał jeszcze odkryć, ale znał rudowłosego czarodzieja wystarczająco długo, by wyciągnąć właściwe wnioski. Nie mieli przez ostatnie pół roku okazji by rozeznać się w swoich intencjach i zmianach, jakie mogły zajść. Ale spotkanie mogło być skuteczną do tego okazję. Stąd też uporczywa obserwacja, jakiej poddał dawnego wiedźmiego strażnika. Nie umknęła mu też cisza i skupienie, jakiego podjął się po kilku podpowiedziach. Ptactwo nie było zbyt prostą zwierzyną do ustrzelenia. Tak jak i tropienia. ledwie widoczne ślady niknęły w wilgotnej ściółce i mocna role odgrywały inne ślady ich bytności. Wydawane skrzeki, szum skrzydeł, czy pozostawiane od czasu do czasu pióra. Wszystko to miało znaczenie i na te elementy wskazywał swemu towarzyszowi.
Zgodnie z podpowiedzią, Urien na krótko wycelował, by puścić bełt z kuszy. Ale już w momencie jej lotu, Skamander widział, że tor zsuwa się z celu, by strzelić gdzieś za pardwą. Nie skomentował żadnym słowem chybionego strzału. Początki naprawdę nigdy nie były proste. Ich zdobycz momentalnie zerwała się do ucieczki i lotu przy akompaniamencie charakterystycznego pisku. Strzał był trudniejszy, wymagał większej precyzji znalezienia właściwego punktu, w którym - miała pojawić się zdobycz. Samuel nie czekał. Krótko wycelował, by wpuścić strzałę, która zakończyła ptasi lot - Piszesz się na kolację? - odwrócił głowę w stronę kuzyna, w końcu, po raz pierwszy, pozwalając sobie na słaby uśmiech. Jak na komendę, zaburczało mu w żołądku. Rychło w czas - Ty skubiesz - dodał jeszcze, opuszczając kuszę i zarzucając ją bezpiecznie na ramię.
Tutaj jestem celny w strzelaniu do pardwy
| zt x2
Pierwotne napięcie, które utrzymywało w nim serwowany dystans, zmienił swój bieg, skupiająca uwagę na polowaniu. Reggie nie należał do głupców, by potwarzach te same błędy. Mógł podchodzić do rzeczywistości zbyt lekko, jeśli się nie mylił - była to maska. Jedna z wielu, którą pokazywał otoczeniu. Co się za nią aktualnie kryło - musiał jeszcze odkryć, ale znał rudowłosego czarodzieja wystarczająco długo, by wyciągnąć właściwe wnioski. Nie mieli przez ostatnie pół roku okazji by rozeznać się w swoich intencjach i zmianach, jakie mogły zajść. Ale spotkanie mogło być skuteczną do tego okazję. Stąd też uporczywa obserwacja, jakiej poddał dawnego wiedźmiego strażnika. Nie umknęła mu też cisza i skupienie, jakiego podjął się po kilku podpowiedziach. Ptactwo nie było zbyt prostą zwierzyną do ustrzelenia. Tak jak i tropienia. ledwie widoczne ślady niknęły w wilgotnej ściółce i mocna role odgrywały inne ślady ich bytności. Wydawane skrzeki, szum skrzydeł, czy pozostawiane od czasu do czasu pióra. Wszystko to miało znaczenie i na te elementy wskazywał swemu towarzyszowi.
Zgodnie z podpowiedzią, Urien na krótko wycelował, by puścić bełt z kuszy. Ale już w momencie jej lotu, Skamander widział, że tor zsuwa się z celu, by strzelić gdzieś za pardwą. Nie skomentował żadnym słowem chybionego strzału. Początki naprawdę nigdy nie były proste. Ich zdobycz momentalnie zerwała się do ucieczki i lotu przy akompaniamencie charakterystycznego pisku. Strzał był trudniejszy, wymagał większej precyzji znalezienia właściwego punktu, w którym - miała pojawić się zdobycz. Samuel nie czekał. Krótko wycelował, by wpuścić strzałę, która zakończyła ptasi lot - Piszesz się na kolację? - odwrócił głowę w stronę kuzyna, w końcu, po raz pierwszy, pozwalając sobie na słaby uśmiech. Jak na komendę, zaburczało mu w żołądku. Rychło w czas - Ty skubiesz - dodał jeszcze, opuszczając kuszę i zarzucając ją bezpiecznie na ramię.
Tutaj jestem celny w strzelaniu do pardwy
| zt x2
Darkness brings evil things
the reckoning begins
/ 30 grudnia
Nie mogła ukryć faktu, że przyjmowanie jakichkolwiek zleceń w tej wojennej atmosferze było jej nie po drodze. Porozwieszane po całej stolicy plakaty nawołujące do zatrzymywania rebeliantów sprawiły, że Lucinda nie chciała ufać nikomu kogo nie znała. Ufanie ludziom jej bliskim też było trudne, ale to rozważania na kolejne dni, nie na dzisiaj. Chociaż Szkocja napawała ją poczuciem bezpieczeństwa, to jednak ludzie wszędzie byli tacy sami. Jedyni gotowi chronić swoich za własną cenę, a inni oddaliby w ręce wroga każdego, nawet członka własnej rodziny. Dawniej pracowała by być niezależną, robiła to z przyjemnością, bo czuła, że w swojej pracy odnajduje samą siebie, nie jest niczyim pionkiem. Wtedy nie martwiła się wojną, wtedy pracy było dużo, a ludzie lgnęli do niej, bo potrzebowali pomocy. Nikt nie spoglądał na jej twarz, nie zastanawiał się nad jej imieniem, a nawet jeśli tak było, to nie musiała się obawiać o swoje zdrowie i życie. Teraz pobudki były całkowicie inne. Praca była o wiele trudniejsza, ludzie mniej ufni i bardziej wycofani. Przeklętych przedmiotów się pozbywali nawet nie zastanawiając się nad tym czy dany przedmiot może wpłynąć na kogoś innego, z klątwami uczyli się żyć, albo pozwalali na to by ich moc na zawsze zmieniła życie. Wnioski każdy może wyciągnąć sobie sam, ale ta przykra rzeczywistość atakowała ją każdego dnia. A jednak musiała coś jeść.
Lucinda dalej nie mogła pogodzić się z faktem, że Marcy ją zostawiła. To był jej dom, a ona była w nim jedynie gościem. Nie potrafiła się w tym odnaleźć, nie wiedziała czego potrzebuje by opalić cały dom i ile środków będzie potrzebować by tego dokonać. To były rzeczy, którymi wcześniej się nie martwiły, które napawały ją żalem i bezradnością. Złość, którą odczuwała kierowała jedynie w kierunku swojej rodziny, bo jak można uczyć człowieka rzeczy tak mało istotny jak milion odmian tańca towarzyskiego, a nie nauczyć życia na własny rachunek. Wiedziała, że nie doczeka czasów, które to zmienią.
Zmuszona przez życie do szukania kolejnych zleceń starała się być ostrożna. To nawet nie było tak, że wolała schować głowę w piasek niczym struś i udawać, że obok nikt nie potrzebuje jej pomocy. W poprzednim miesiącu nawet się nie zastanowiła, gdy pod drzwiami jej domu znalazł się człowiek potrzebujący pomocy. Wiedziała jednak, że wszystko co teraz robi musi być skoordynowane, przemyślane i z ograniczonym ryzykiem. Idąc za tą myślą napisała list do swojego przyjaciela prowadzącego dawniej sklep z talizmanami. Choć sama nigdy po talizman się do niego nie zgłosiła, to jednak był pewnym stopniu jej informatorem. Ludzie zgłaszali się do niego, gdy potrzebowali łamacza, a Ministerstwo Magii odmawiało im pomocy – od dawna dbali już przecież tylko o siebie.
Minęło kilka dni zanim sowa powróciła do niej z odpowiedzią. Na kartce zapisanej znajomym pismem znalazły się trzy adresy, a przy nich drobny opis problemu. Dwa z nich znajdowały się w Londynie, ale Lucinda nie miała w sobie wystarczająco odwagi by wracać teraz do miasta. Miała w głowie słowa lorda Longbottoma. Gdyby misja wychodziła dowodzącego Zakonem Feniksa nawet by się nie zastanowiła. Jednakże, biorąc pod uwagę to co stało się ostatnim razem, gdy złapano Justine nie chciała ryzykować. Zbyt dużo wiedziała, a ta wiedza choć częściej była dla niej zbawienna, to czasami okazywała się być wyrokiem śmierci.
Trzeci z adresów kierował ją poza granice miasta, tam gdzie wpływy szlacheckich zwolenników Malfoya nie sięgały tak bardzo. Krótki dopisek znajdujący się przy adresie mówił o tym, że kobieta od wielu dni zmaga się z przekleństwem. Sama nigdy nie pomyślałaby o klątwie, ale jej najbliżsi są o tym przekonani. Jej zachowanie uległo zmianie, kobieta nie kontroluje swoich ruchów, swoich słów. Zachowuje się tak jakby ktoś kierował jej działaniami, tak jakby ktoś planował to jak ma się w danej chwili zachować. Dawniej wszystko przypisywało się klątwom. Każde odchylenie od normy. Teraz już nawet czarodzieje wiedzą, że zdrowie psychiczne bywa kruche. W stresie, w którym przyszło im żyć, w żalu i roztargnieniu. Każdy kto doskonale poznał wyroki wojenne ten wiedział, że psychika potrafi wodzić za nos. Nie umniejszała oczywiście działaniom klątw. Tych było w ostatnim czasie coraz więcej. Nauczyła się jednak, że nie wszystko jest takie jak się wydaje. Nawet rzeczywistość.
Blondynka udała się pod wskazany adres nikogo wcześniej nie informując o swoim przybyciu. Wysłała jedynie Senetta do przyjaciela z podziękowaniem i prośbą o znalezienie innego łamacza klątw dla pozostałej dwójki. Gdy znalazła się pod wskazanym adresem jej oczom ukazała się mała, zaśnieżona chatka. Albo gospodarze już dawno nie opuszczali swojego domostwa, albo jeszcze niedawno musiał spaść tu świeży śnieg, bo droga była kompletnie zasypana. Z założonym na głowę kapturem ruszyła w stronę drzwi mącąc tym samym piękny zimowy krajobraz. Już w zwyczaju miała idąc na tego typu misje zmienianie koloru włosów. To było proste zaklęcie, którym sama bawiła się jeszcze jako dziecko. Czasem jej się udawało, a czasem nie. Zdarzało jej się wyglądać komicznie, ale uważała to za dobry znak. Miała nie przypominać samem siebie i tak się działo.
Czarownica zastukała do drzwi domu, a po chwili zauważyła ruch za firanką. Zrobiła krok w tył i wychyliła się delikatnie by pomachać dłonią. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, a na progu pojawiła się starsza kobieta. – Tak? – zapytała niepewnym głosem wlepiając w blondynkę zaskoczone spojrzenie.
- Dzień dobry, dostałam informacje, że potrzebujecie pilnie… łamacza klątw. Czy to prawda? Mogę jakąś pomóc? – zaczęła delikatnie, trochę niechętnie nie chcąc zdradzać jak bardzo zależy jej na tym zadaniu. Kobieta jeszcze chwile potrzymała Lucindę w niepewności i zamruczała coś niezrozumiale do siebie. Kiedy zdecydowała się wpuścić ją do środka obdarowała ją dozą zaufania, a Lucinda miała nadzieje, że może zrobić to samo.
Kobieta zaprowadziła Lucindę do małego salonu, w którym urzędowała reszta rodziny. Kobieta, dwójka kilkuletnich dzieci i mężczyzna. Starsza pani szybko wytłumaczyła kim jest i po co przyszła czarownica. Zaskoczenie można było zauważyć nawet w oczach dzieci. Lucinda utkwiła swoje spojrzenie w siedzącej w najdalszej części pokoju kobiecie. Była bardzo blada, szczupła, a jej wzrok nieobecny. Mężczyzna bardzo szybko wyjaśnił Lucindzie w czym leży główny problem. – Moja żona nie śpi, nie je, na Merlina nawet do kibla boi się sama chodzić. Mówi, że ktoś ją prześladuje, nie rozmawia z dziećmi, przestała nawet pić herbatę, bo boi się zaglądać na jej dno. Nie wiemy co się dzieje, nigdy takiego czegoś nie było. Poszła na targ i wróciła wycieńczona. Całą drogę biegła i to tak jakby coś ją goniło. Mówi, że goniło. – mężczyzna utkwił wzrok w nieobecnej małżonce i z irytacją w głosie powiedział. – No mów, że goniło.
Czarownica w końcu podniosła niewyraźne spojrzenie na blondynkę. Pokręciła głową spoglądając na męża. – Moglibyście zostawić nas same? – ton łamaczki klątw nie znosił sprzeciwu. Po chwili wszyscy opuścili pokój, a Lucinda została sama z kobietą. Niewyraźna czarownica opowiedziała w skrócie to co powiedział też wcześniej mąż. To co najbardziej zainteresowało Lucindę to fakt, że we wszystkich jej obawach pojawiał się wielki pies lub wilk. Szlachcianka zapytała kobiety czy może użyć różdżki by sprawdzić czy ta nie jest przeklęta, a czarownica od razu się zgodziła.
Lucinda uniosła różdżkę i wycelowała jej kraniec w stronę kobiety. - Hexa Revelio – błysk zaklęcia szybko ujawnił, że czarownica zmaga się z bardzo silną klątwą. Co dziwniejsze nawet nie pamiętała kto mógłby takową na nią rzucić. Jej wiedza dotycząca klątw była niewielka. Przez chwile nawet myślała, że można się takową zarazić.
Naprowadzona tym co opowiedziała jej kobieta, Lucinda zaczęła myśleć o runie wiodącej. Podejrzewała, że nałożona na kobietę klątwa, to klątwa ponuraka, a do niej przynależała runa Hagalaz. Blondynka doskonale znała tę runę, spotkała się już niejednokrotnie z tą klątwą. Była dość prosta i mogła doprowadzić człowieka na skraj wszelkiego wyczerpania. Szlachcianka wyjaśniła szybko kobiecie co myśli na ten temat, przedstawiła jej runę, która jej zdaniem mogła mieć wpływ na to co jej się dzieje, a gdy była już pewna co do swoich przepuszczeń uniosła różdżkę i rzuciła Finite Incantatem chcąc uwolnić kobietę od wpływu czarnej magii. Na szczęście i tym razem miała rację.
1283
z.t
Nie mogła ukryć faktu, że przyjmowanie jakichkolwiek zleceń w tej wojennej atmosferze było jej nie po drodze. Porozwieszane po całej stolicy plakaty nawołujące do zatrzymywania rebeliantów sprawiły, że Lucinda nie chciała ufać nikomu kogo nie znała. Ufanie ludziom jej bliskim też było trudne, ale to rozważania na kolejne dni, nie na dzisiaj. Chociaż Szkocja napawała ją poczuciem bezpieczeństwa, to jednak ludzie wszędzie byli tacy sami. Jedyni gotowi chronić swoich za własną cenę, a inni oddaliby w ręce wroga każdego, nawet członka własnej rodziny. Dawniej pracowała by być niezależną, robiła to z przyjemnością, bo czuła, że w swojej pracy odnajduje samą siebie, nie jest niczyim pionkiem. Wtedy nie martwiła się wojną, wtedy pracy było dużo, a ludzie lgnęli do niej, bo potrzebowali pomocy. Nikt nie spoglądał na jej twarz, nie zastanawiał się nad jej imieniem, a nawet jeśli tak było, to nie musiała się obawiać o swoje zdrowie i życie. Teraz pobudki były całkowicie inne. Praca była o wiele trudniejsza, ludzie mniej ufni i bardziej wycofani. Przeklętych przedmiotów się pozbywali nawet nie zastanawiając się nad tym czy dany przedmiot może wpłynąć na kogoś innego, z klątwami uczyli się żyć, albo pozwalali na to by ich moc na zawsze zmieniła życie. Wnioski każdy może wyciągnąć sobie sam, ale ta przykra rzeczywistość atakowała ją każdego dnia. A jednak musiała coś jeść.
Lucinda dalej nie mogła pogodzić się z faktem, że Marcy ją zostawiła. To był jej dom, a ona była w nim jedynie gościem. Nie potrafiła się w tym odnaleźć, nie wiedziała czego potrzebuje by opalić cały dom i ile środków będzie potrzebować by tego dokonać. To były rzeczy, którymi wcześniej się nie martwiły, które napawały ją żalem i bezradnością. Złość, którą odczuwała kierowała jedynie w kierunku swojej rodziny, bo jak można uczyć człowieka rzeczy tak mało istotny jak milion odmian tańca towarzyskiego, a nie nauczyć życia na własny rachunek. Wiedziała, że nie doczeka czasów, które to zmienią.
Zmuszona przez życie do szukania kolejnych zleceń starała się być ostrożna. To nawet nie było tak, że wolała schować głowę w piasek niczym struś i udawać, że obok nikt nie potrzebuje jej pomocy. W poprzednim miesiącu nawet się nie zastanowiła, gdy pod drzwiami jej domu znalazł się człowiek potrzebujący pomocy. Wiedziała jednak, że wszystko co teraz robi musi być skoordynowane, przemyślane i z ograniczonym ryzykiem. Idąc za tą myślą napisała list do swojego przyjaciela prowadzącego dawniej sklep z talizmanami. Choć sama nigdy po talizman się do niego nie zgłosiła, to jednak był pewnym stopniu jej informatorem. Ludzie zgłaszali się do niego, gdy potrzebowali łamacza, a Ministerstwo Magii odmawiało im pomocy – od dawna dbali już przecież tylko o siebie.
Minęło kilka dni zanim sowa powróciła do niej z odpowiedzią. Na kartce zapisanej znajomym pismem znalazły się trzy adresy, a przy nich drobny opis problemu. Dwa z nich znajdowały się w Londynie, ale Lucinda nie miała w sobie wystarczająco odwagi by wracać teraz do miasta. Miała w głowie słowa lorda Longbottoma. Gdyby misja wychodziła dowodzącego Zakonem Feniksa nawet by się nie zastanowiła. Jednakże, biorąc pod uwagę to co stało się ostatnim razem, gdy złapano Justine nie chciała ryzykować. Zbyt dużo wiedziała, a ta wiedza choć częściej była dla niej zbawienna, to czasami okazywała się być wyrokiem śmierci.
Trzeci z adresów kierował ją poza granice miasta, tam gdzie wpływy szlacheckich zwolenników Malfoya nie sięgały tak bardzo. Krótki dopisek znajdujący się przy adresie mówił o tym, że kobieta od wielu dni zmaga się z przekleństwem. Sama nigdy nie pomyślałaby o klątwie, ale jej najbliżsi są o tym przekonani. Jej zachowanie uległo zmianie, kobieta nie kontroluje swoich ruchów, swoich słów. Zachowuje się tak jakby ktoś kierował jej działaniami, tak jakby ktoś planował to jak ma się w danej chwili zachować. Dawniej wszystko przypisywało się klątwom. Każde odchylenie od normy. Teraz już nawet czarodzieje wiedzą, że zdrowie psychiczne bywa kruche. W stresie, w którym przyszło im żyć, w żalu i roztargnieniu. Każdy kto doskonale poznał wyroki wojenne ten wiedział, że psychika potrafi wodzić za nos. Nie umniejszała oczywiście działaniom klątw. Tych było w ostatnim czasie coraz więcej. Nauczyła się jednak, że nie wszystko jest takie jak się wydaje. Nawet rzeczywistość.
Blondynka udała się pod wskazany adres nikogo wcześniej nie informując o swoim przybyciu. Wysłała jedynie Senetta do przyjaciela z podziękowaniem i prośbą o znalezienie innego łamacza klątw dla pozostałej dwójki. Gdy znalazła się pod wskazanym adresem jej oczom ukazała się mała, zaśnieżona chatka. Albo gospodarze już dawno nie opuszczali swojego domostwa, albo jeszcze niedawno musiał spaść tu świeży śnieg, bo droga była kompletnie zasypana. Z założonym na głowę kapturem ruszyła w stronę drzwi mącąc tym samym piękny zimowy krajobraz. Już w zwyczaju miała idąc na tego typu misje zmienianie koloru włosów. To było proste zaklęcie, którym sama bawiła się jeszcze jako dziecko. Czasem jej się udawało, a czasem nie. Zdarzało jej się wyglądać komicznie, ale uważała to za dobry znak. Miała nie przypominać samem siebie i tak się działo.
Czarownica zastukała do drzwi domu, a po chwili zauważyła ruch za firanką. Zrobiła krok w tył i wychyliła się delikatnie by pomachać dłonią. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, a na progu pojawiła się starsza kobieta. – Tak? – zapytała niepewnym głosem wlepiając w blondynkę zaskoczone spojrzenie.
- Dzień dobry, dostałam informacje, że potrzebujecie pilnie… łamacza klątw. Czy to prawda? Mogę jakąś pomóc? – zaczęła delikatnie, trochę niechętnie nie chcąc zdradzać jak bardzo zależy jej na tym zadaniu. Kobieta jeszcze chwile potrzymała Lucindę w niepewności i zamruczała coś niezrozumiale do siebie. Kiedy zdecydowała się wpuścić ją do środka obdarowała ją dozą zaufania, a Lucinda miała nadzieje, że może zrobić to samo.
Kobieta zaprowadziła Lucindę do małego salonu, w którym urzędowała reszta rodziny. Kobieta, dwójka kilkuletnich dzieci i mężczyzna. Starsza pani szybko wytłumaczyła kim jest i po co przyszła czarownica. Zaskoczenie można było zauważyć nawet w oczach dzieci. Lucinda utkwiła swoje spojrzenie w siedzącej w najdalszej części pokoju kobiecie. Była bardzo blada, szczupła, a jej wzrok nieobecny. Mężczyzna bardzo szybko wyjaśnił Lucindzie w czym leży główny problem. – Moja żona nie śpi, nie je, na Merlina nawet do kibla boi się sama chodzić. Mówi, że ktoś ją prześladuje, nie rozmawia z dziećmi, przestała nawet pić herbatę, bo boi się zaglądać na jej dno. Nie wiemy co się dzieje, nigdy takiego czegoś nie było. Poszła na targ i wróciła wycieńczona. Całą drogę biegła i to tak jakby coś ją goniło. Mówi, że goniło. – mężczyzna utkwił wzrok w nieobecnej małżonce i z irytacją w głosie powiedział. – No mów, że goniło.
Czarownica w końcu podniosła niewyraźne spojrzenie na blondynkę. Pokręciła głową spoglądając na męża. – Moglibyście zostawić nas same? – ton łamaczki klątw nie znosił sprzeciwu. Po chwili wszyscy opuścili pokój, a Lucinda została sama z kobietą. Niewyraźna czarownica opowiedziała w skrócie to co powiedział też wcześniej mąż. To co najbardziej zainteresowało Lucindę to fakt, że we wszystkich jej obawach pojawiał się wielki pies lub wilk. Szlachcianka zapytała kobiety czy może użyć różdżki by sprawdzić czy ta nie jest przeklęta, a czarownica od razu się zgodziła.
Lucinda uniosła różdżkę i wycelowała jej kraniec w stronę kobiety. - Hexa Revelio – błysk zaklęcia szybko ujawnił, że czarownica zmaga się z bardzo silną klątwą. Co dziwniejsze nawet nie pamiętała kto mógłby takową na nią rzucić. Jej wiedza dotycząca klątw była niewielka. Przez chwile nawet myślała, że można się takową zarazić.
Naprowadzona tym co opowiedziała jej kobieta, Lucinda zaczęła myśleć o runie wiodącej. Podejrzewała, że nałożona na kobietę klątwa, to klątwa ponuraka, a do niej przynależała runa Hagalaz. Blondynka doskonale znała tę runę, spotkała się już niejednokrotnie z tą klątwą. Była dość prosta i mogła doprowadzić człowieka na skraj wszelkiego wyczerpania. Szlachcianka wyjaśniła szybko kobiecie co myśli na ten temat, przedstawiła jej runę, która jej zdaniem mogła mieć wpływ na to co jej się dzieje, a gdy była już pewna co do swoich przepuszczeń uniosła różdżkę i rzuciła Finite Incantatem chcąc uwolnić kobietę od wpływu czarnej magii. Na szczęście i tym razem miała rację.
1283
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
24.06
Kury nie niosły jaj.
Nie miał pojęcia, jak długo to potrwa i czy kiedykolwiek zaczną. Ponad dwa tygodnie - to dużo czy mało? Nie chciał nadmiernie dociekać, Kerstin chyba nie traciła nadziei - ale jeśli to trwałe, to najprościej byłoby je zabić i zjeść. Nie robił tego, bo żywe zwierzęta były droższe niż martwe, i bo wiedział, że siostra w jakiś sposób je kocha. Nadała im nawet imiona i podobno potrafiła rozróżnić jedną od drugiej.
Już wcześniej czuł wyrzuty sumienia, że za rzadko znajduje czas na polowania. Teraz musiał naprawdę wziąć się w garść. Polował od prawie roku, w wolne dni, odkąd kupił kuszę - i chyba miał do tego smykałkę. Początkowy brak doświadczenia wynagradzał sokolim wzrokiem, a z biegiem czasu doszedł do wprawy. Nauczył się stąpać ciszej, wypatrywać śladów, zastygać w miejscu na widok zwierzyny.
Znał trochę te lasy - od końca 1955 roku, jeszcze zanim oswoił się z kuszą, patrzył na każdy las jak na potencjalną kryjówkę. Szacował jak daleko są ludzie siedziby, zatrzymywał wzrok na większych drzewach. O pniach, które można opleść łańcuchem, a zarazem są dostatecznie silne.
Dezercja z rejestru Brygady Wilkołaków sprawiła, że nie mógł się już pokazać w żadnej z oficjalnych kryjówek, w żadnym miejscu wyznaczonym specjalnie dla likantropów i objętym nadzorem. Z chwilą odejścia z Ministerstwa stał się nie tylko rebeliantem, ale i niebezpiecznym potworem, niestosującym się do oficjalnych zaleceń w kwestii bezpieczeństwa. W teorii i wilkołaków i osób postronnych, ale w praktyce - co Brygada zrobiłaby o poranku z półprzytomnym, bezbronnym mugolakiem? Nerwowo zaczął szukać wtedy odludnych miejsc, w Szkocji, w Irlandii, w całej Anglii. Wreszcie, gdy sytuacja na Półwyspie Kornwalijskim się nieco ustabilizowała, zaczął spędzać pełnie głównie tam, ale nadal pamiętał szkockie lasy.
Próbował dziś nie myśleć o pracy. O tym, że gdzieś nadal grasują szmalcownicy, którzy ranili Addę - na tyle powierzchownie, by szybko doszła do siebie dzięki magii, rozmawiał z uzdrowicielem. Jej kolega przeżyje, ale będzie potrzebował wiele, wiele czasu by wrócić do formy.
Niektórzy nigdy nie wracają do formy - ale przynajmniej Michael nie męczył się już tak szybko jak w 1956tym, co ułatwiało plan na kilkugodzinne polowanie. A może szczęście dopisze mu prędzej? Wypatrywał na ściółce śladów, cieni zwierząt między drzewami, większych ptaków w koronach drzew. Trzymał kuszę w gotowości.
1. spostrzegawczość, st 40
2. rodzaj zwierzyny
Kury nie niosły jaj.
Nie miał pojęcia, jak długo to potrwa i czy kiedykolwiek zaczną. Ponad dwa tygodnie - to dużo czy mało? Nie chciał nadmiernie dociekać, Kerstin chyba nie traciła nadziei - ale jeśli to trwałe, to najprościej byłoby je zabić i zjeść. Nie robił tego, bo żywe zwierzęta były droższe niż martwe, i bo wiedział, że siostra w jakiś sposób je kocha. Nadała im nawet imiona i podobno potrafiła rozróżnić jedną od drugiej.
Już wcześniej czuł wyrzuty sumienia, że za rzadko znajduje czas na polowania. Teraz musiał naprawdę wziąć się w garść. Polował od prawie roku, w wolne dni, odkąd kupił kuszę - i chyba miał do tego smykałkę. Początkowy brak doświadczenia wynagradzał sokolim wzrokiem, a z biegiem czasu doszedł do wprawy. Nauczył się stąpać ciszej, wypatrywać śladów, zastygać w miejscu na widok zwierzyny.
Znał trochę te lasy - od końca 1955 roku, jeszcze zanim oswoił się z kuszą, patrzył na każdy las jak na potencjalną kryjówkę. Szacował jak daleko są ludzie siedziby, zatrzymywał wzrok na większych drzewach. O pniach, które można opleść łańcuchem, a zarazem są dostatecznie silne.
Dezercja z rejestru Brygady Wilkołaków sprawiła, że nie mógł się już pokazać w żadnej z oficjalnych kryjówek, w żadnym miejscu wyznaczonym specjalnie dla likantropów i objętym nadzorem. Z chwilą odejścia z Ministerstwa stał się nie tylko rebeliantem, ale i niebezpiecznym potworem, niestosującym się do oficjalnych zaleceń w kwestii bezpieczeństwa. W teorii i wilkołaków i osób postronnych, ale w praktyce - co Brygada zrobiłaby o poranku z półprzytomnym, bezbronnym mugolakiem? Nerwowo zaczął szukać wtedy odludnych miejsc, w Szkocji, w Irlandii, w całej Anglii. Wreszcie, gdy sytuacja na Półwyspie Kornwalijskim się nieco ustabilizowała, zaczął spędzać pełnie głównie tam, ale nadal pamiętał szkockie lasy.
Próbował dziś nie myśleć o pracy. O tym, że gdzieś nadal grasują szmalcownicy, którzy ranili Addę - na tyle powierzchownie, by szybko doszła do siebie dzięki magii, rozmawiał z uzdrowicielem. Jej kolega przeżyje, ale będzie potrzebował wiele, wiele czasu by wrócić do formy.
Niektórzy nigdy nie wracają do formy - ale przynajmniej Michael nie męczył się już tak szybko jak w 1956tym, co ułatwiało plan na kilkugodzinne polowanie. A może szczęście dopisze mu prędzej? Wypatrywał na ściółce śladów, cieni zwierząt między drzewami, większych ptaków w koronach drzew. Trzymał kuszę w gotowości.
1. spostrzegawczość, st 40
2. rodzaj zwierzyny
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 08.03.23 21:53, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k100' : 21
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k100' : 21
W kociej postaci wszystko było proste.
Nigdy nie brakowało jej zwinności i gibkości, ale zmiana kształtu zmieniła wszystko. Teraz wspinaczka po drzewie była dziecinną igraszką, podobnie jak swobodne pląsanie po naprawdę wąskich parapetach. Było coś niezaprzeczalnie przyjemnego w tym, jak kocie łapki cicho stąpały po ziemi, jak potrafiła podkraść się do celu, bez wzbudzania najmniejszych podejrzeń i alarmów. Jak fantazyjnie kołysał się jej ogon ― dostosowując się zawsze do ułożenia ciała tak, by zachować równowagę.
Lubiła spędzać czas w drugim ciele, lubiła się czasem włóczyć bez celu, zwiedzać.
Ale tym razem to nie była jedna z jej kolejnych wycieczek w nieznane, a czysta konieczność. Podczas jej ostatniej wizyty w Londynie wydarzyło się parę nie do końca przyjemnych rzeczy, a Wiedźmia Straż miała się zmierzyć z archiwalnymi danymi czarodziejów należących do niegdysiejszego Biura Aurorów.
Innymi słowy: teczki. Akta personalne.
Okazja, której nie wykorzystała dotychczas, szansa na poznanie sekretów Michaela, której do końca nie chciała. Cokolwiek chował i z czymkolwiek się mierzył ― wolałaby o tym usłyszeć od niego. I na Merlina, dałaby mu cały czas tego świata, gdyby tylko mogła, ale w obliczu najnowszych wydarzeń jedyne, co mogła w tej kwestii uczynić, to wyśledzenie go i kolejna próba rozmowy.
Nie miała zielonego pojęcia, jak na to zareaguje; czy się zjeży, czy znowu ją odtrąci, czy się pogniewa. Po ostatnim spotkaniu w podziemnym MM tliła się w niej nadzieja, nieśmiało pozwoliła sobie dostrzec szansę na ułożenie tej relacji od nowa, tym razem bez sekretów i kłamstw.
Tylko czy Michael widział to tak samo, jak ona?
Wyśledzenie go w lesie, mimo lepszych zmysłów, nadal było wyzwaniem, zwłaszcza, że pojawił się tutaj przed nią, zdążył już wejść głębiej w teren. Nie była tropicielką, ale wiedziała, jak podążać za pozostawionym na śladach zapachem; szczęśliwie dla niej w pobliżu nie było nikogo innego, żadnych innych niecodziennych dla lasu zapachów.
Zanurzyła się między zielone paprocie, jak duch przemknęła pod zwalonym pniem dębu, ominęła wejście do jakiejś sporej nory. Przeskoczyła po kamieniach w strumieniu (musiała walczyć sama ze sobą z nagłą chęcią na złowienie rybki), znów zniknęła w niskich krzewach. Zapach nasilał się, choć nigdy nie potrafiła go nazwać jednym słowem, po prostu czuła go i wiedziała, czy należy do kogoś, kogo zna, czy jest to kompletnie nieznana woń.
Kiedy wskoczyła na kolejne powalone drzewo, dostrzegła znajomy zarys sylwetki między drzewami, nikły błysk kuszy w półcieniu. Sama nie wiedziała, dlaczego tak strasznie zaskoczyło ją najnowsze odkrycie w postaci polującego aurora, ale zanim pozwoliła sobie na cień rozbawienia, zganiła się w duchu. Nie miał wsparcia londyńskiego MM, jak ona, pewnie było mu ciężej. Poza tym, obiło jej się o uszy, że mieszkał z rodziną, a przecież im więcej brzuchów do napełnienia, tym gorzej z zaopatrzeniem.
Ześlizgnęła się zwinnie w kolejne paprocie, zmieniła kształt. Nie wiedziała, jakie ma szanse na zaskoczenie go, ale miała dzisiaj dobry humor, nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować. Pochyliła się, przeciągnęła spojrzeniem po terenie, jaki ich dzielił. Ściółka, miękka, ale trochę zdradziecka; kto wie, czy gdzieś nie czaił się wysuszony patyk, tylko czekający na nadepnięcie. Michael stał do niej tyłem, wypatrywał czegoś w oddali, zdawał się nieświadomy obecności intruza, odległość oceniła na parę metrów. Ostrożnie wysunęła stopę naprzód, wykonała parę naprawdę miękkich, niemal kocich kroków.
Była tak blisko zrealizowania swojego podstępu…
co się stało?
1. Adda podkradła się do Michaela, dzień dobry
2. zdradziecki patyk w natarciu - rozległ się suchy, cichy trzask
3. Michael usłyszał gęś
Nigdy nie brakowało jej zwinności i gibkości, ale zmiana kształtu zmieniła wszystko. Teraz wspinaczka po drzewie była dziecinną igraszką, podobnie jak swobodne pląsanie po naprawdę wąskich parapetach. Było coś niezaprzeczalnie przyjemnego w tym, jak kocie łapki cicho stąpały po ziemi, jak potrafiła podkraść się do celu, bez wzbudzania najmniejszych podejrzeń i alarmów. Jak fantazyjnie kołysał się jej ogon ― dostosowując się zawsze do ułożenia ciała tak, by zachować równowagę.
Lubiła spędzać czas w drugim ciele, lubiła się czasem włóczyć bez celu, zwiedzać.
Ale tym razem to nie była jedna z jej kolejnych wycieczek w nieznane, a czysta konieczność. Podczas jej ostatniej wizyty w Londynie wydarzyło się parę nie do końca przyjemnych rzeczy, a Wiedźmia Straż miała się zmierzyć z archiwalnymi danymi czarodziejów należących do niegdysiejszego Biura Aurorów.
Innymi słowy: teczki. Akta personalne.
Okazja, której nie wykorzystała dotychczas, szansa na poznanie sekretów Michaela, której do końca nie chciała. Cokolwiek chował i z czymkolwiek się mierzył ― wolałaby o tym usłyszeć od niego. I na Merlina, dałaby mu cały czas tego świata, gdyby tylko mogła, ale w obliczu najnowszych wydarzeń jedyne, co mogła w tej kwestii uczynić, to wyśledzenie go i kolejna próba rozmowy.
Nie miała zielonego pojęcia, jak na to zareaguje; czy się zjeży, czy znowu ją odtrąci, czy się pogniewa. Po ostatnim spotkaniu w podziemnym MM tliła się w niej nadzieja, nieśmiało pozwoliła sobie dostrzec szansę na ułożenie tej relacji od nowa, tym razem bez sekretów i kłamstw.
Tylko czy Michael widział to tak samo, jak ona?
Wyśledzenie go w lesie, mimo lepszych zmysłów, nadal było wyzwaniem, zwłaszcza, że pojawił się tutaj przed nią, zdążył już wejść głębiej w teren. Nie była tropicielką, ale wiedziała, jak podążać za pozostawionym na śladach zapachem; szczęśliwie dla niej w pobliżu nie było nikogo innego, żadnych innych niecodziennych dla lasu zapachów.
Zanurzyła się między zielone paprocie, jak duch przemknęła pod zwalonym pniem dębu, ominęła wejście do jakiejś sporej nory. Przeskoczyła po kamieniach w strumieniu (musiała walczyć sama ze sobą z nagłą chęcią na złowienie rybki), znów zniknęła w niskich krzewach. Zapach nasilał się, choć nigdy nie potrafiła go nazwać jednym słowem, po prostu czuła go i wiedziała, czy należy do kogoś, kogo zna, czy jest to kompletnie nieznana woń.
Kiedy wskoczyła na kolejne powalone drzewo, dostrzegła znajomy zarys sylwetki między drzewami, nikły błysk kuszy w półcieniu. Sama nie wiedziała, dlaczego tak strasznie zaskoczyło ją najnowsze odkrycie w postaci polującego aurora, ale zanim pozwoliła sobie na cień rozbawienia, zganiła się w duchu. Nie miał wsparcia londyńskiego MM, jak ona, pewnie było mu ciężej. Poza tym, obiło jej się o uszy, że mieszkał z rodziną, a przecież im więcej brzuchów do napełnienia, tym gorzej z zaopatrzeniem.
Ześlizgnęła się zwinnie w kolejne paprocie, zmieniła kształt. Nie wiedziała, jakie ma szanse na zaskoczenie go, ale miała dzisiaj dobry humor, nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować. Pochyliła się, przeciągnęła spojrzeniem po terenie, jaki ich dzielił. Ściółka, miękka, ale trochę zdradziecka; kto wie, czy gdzieś nie czaił się wysuszony patyk, tylko czekający na nadepnięcie. Michael stał do niej tyłem, wypatrywał czegoś w oddali, zdawał się nieświadomy obecności intruza, odległość oceniła na parę metrów. Ostrożnie wysunęła stopę naprzód, wykonała parę naprawdę miękkich, niemal kocich kroków.
Była tak blisko zrealizowania swojego podstępu…
co się stało?
1. Adda podkradła się do Michaela, dzień dobry
2. zdradziecki patyk w natarciu - rozległ się suchy, cichy trzask
3. Michael usłyszał gęś
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
The member 'Adriana de Verley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Zmrużył oczy, widząc między drzewami... gęś?
Akurat, gdy miał ochotę na drób.
Uniósł kuszę, skupiony. Mógłby spróbować zakraść się bliżej, ale nie stąpał dostatecznie cicho, jeszcze by ją spłoszył. Mógłby poczekać, ale ptak kroczył niezgrabnie w bok, zaraz zniknie za kolejnym pniem albo poderwie się do lotu.
Strzelił, wierząc, że ręka nie zadrży mu pomimo odległości. Bełt świsnął w powietrzu, gęś upadła na ziemię.
I wtedy, zanim zdążył uśmiechnąć się triumfalnie, usłyszał za sobą kobiecy głos. Znajomy głos, jakieś pytanie, konkretne słowa - ale te rozmyły się w głuchym szumie krwi, która zaczęła krążyć szybciej, w panicznym biciu serca, wyrzucie adrenaliny.
Odwrócił się, tak by wycelować w nią kuszą. Nie zdąży sięgnąć po różdżkę, dał się zaskoczyć, ale może zdoła chociaż przestraszyć intru...
Addę.
To Adda.
W jego spojrzeniu przez moment widziała szczery, niemalże zwierzęcy strach, na twarzy wypisane skupienie, poczucie zagrożenia. Przez ostatnie miesiące był ścigany, wykształcił w sobie odruchy obronne - a te zdawały się jedynie intensyfikować w lasach, tak jakby podświadomość pamiętała, że co miesięc budził się w podobnym otoczeniu związany i nagi i bezbronny, wystawiony na cel...
To tylko Adda.
Zamrugał, opuścił kuszę.
-Nie rób tak więcej. - poprosił cicho, poważnie. Nie wydawał się rozzłoszczony, raczej trochę zawstydzony. Wziął głęboki oddech, tak jak doradził magipsychiatra, trzy, dwa, jeden, jest bezpiecznie. Zmusił usta do bladego uśmiechu.
Chyba pytała o to, co tu robił?
-Upolowałem gęś. - pochwalił się, tak jakby nie widziała jego celnego strzału. -Chodź, muszę zobaczyć, czy trzeba ją dobić. - zarzucił kuszę na ramię. Wychował się w mieście, dopiero od niedawna nauczył się skręcać karki dogorywającym ptakom. Nie znała go takiego, ale to nic - zrzucił przy niej z miotły człowieka, miała mocny żołądek.
Ale jak mocny?
Widziała go podczas pojedynku, widziała jak udaremnił komuś zaklęciem - ale czystym, stosunkowo prostym, równie dobrze używanym do faulowania, nie do zabijania.
Nie widziała go z krwią na rękach.
-Jak twój bark i noga? - obrzucił ją kontrolnym spojrzeniem, napięcie mijało z każdą sekundą. Wdech - wydech. -Jesteś tu sama? - upewnił się, nawyki bywały silniejsze od zdrowego rozsądku.
rzuty - st 80, osiągnięte
Akurat, gdy miał ochotę na drób.
Uniósł kuszę, skupiony. Mógłby spróbować zakraść się bliżej, ale nie stąpał dostatecznie cicho, jeszcze by ją spłoszył. Mógłby poczekać, ale ptak kroczył niezgrabnie w bok, zaraz zniknie za kolejnym pniem albo poderwie się do lotu.
Strzelił, wierząc, że ręka nie zadrży mu pomimo odległości. Bełt świsnął w powietrzu, gęś upadła na ziemię.
I wtedy, zanim zdążył uśmiechnąć się triumfalnie, usłyszał za sobą kobiecy głos. Znajomy głos, jakieś pytanie, konkretne słowa - ale te rozmyły się w głuchym szumie krwi, która zaczęła krążyć szybciej, w panicznym biciu serca, wyrzucie adrenaliny.
Odwrócił się, tak by wycelować w nią kuszą. Nie zdąży sięgnąć po różdżkę, dał się zaskoczyć, ale może zdoła chociaż przestraszyć intru...
Addę.
To Adda.
W jego spojrzeniu przez moment widziała szczery, niemalże zwierzęcy strach, na twarzy wypisane skupienie, poczucie zagrożenia. Przez ostatnie miesiące był ścigany, wykształcił w sobie odruchy obronne - a te zdawały się jedynie intensyfikować w lasach, tak jakby podświadomość pamiętała, że co miesięc budził się w podobnym otoczeniu związany i nagi i bezbronny, wystawiony na cel...
To tylko Adda.
Zamrugał, opuścił kuszę.
-Nie rób tak więcej. - poprosił cicho, poważnie. Nie wydawał się rozzłoszczony, raczej trochę zawstydzony. Wziął głęboki oddech, tak jak doradził magipsychiatra, trzy, dwa, jeden, jest bezpiecznie. Zmusił usta do bladego uśmiechu.
Chyba pytała o to, co tu robił?
-Upolowałem gęś. - pochwalił się, tak jakby nie widziała jego celnego strzału. -Chodź, muszę zobaczyć, czy trzeba ją dobić. - zarzucił kuszę na ramię. Wychował się w mieście, dopiero od niedawna nauczył się skręcać karki dogorywającym ptakom. Nie znała go takiego, ale to nic - zrzucił przy niej z miotły człowieka, miała mocny żołądek.
Ale jak mocny?
Widziała go podczas pojedynku, widziała jak udaremnił komuś zaklęciem - ale czystym, stosunkowo prostym, równie dobrze używanym do faulowania, nie do zabijania.
Nie widziała go z krwią na rękach.
-Jak twój bark i noga? - obrzucił ją kontrolnym spojrzeniem, napięcie mijało z każdą sekundą. Wdech - wydech. -Jesteś tu sama? - upewnił się, nawyki bywały silniejsze od zdrowego rozsądku.
rzuty - st 80, osiągnięte
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uchwyciła to. Przerażenie czające się w spojrzeniu, poważną, skupioną minę. Przez krótką chwilę niemal czuła bełt wbijający się w pierś, ale to było tylko złudzenie, wytwór jej własnej wyobraźni. Zaskoczyła go, ale nie było to mądre posunięcie; gdyby panował nad sobą odrobinę mniej, doszłoby do tragedii.
Momentalnie spoważniała, jakby nauczyła się przesiąkać jego nastrojem; skinęła krótko głową.
― Gęś ― powtórzyła za nim, wsuwając dłonie w kieszenie spodni. ― Nie wiedziałam, że w lasach są gęsi. Myślałam, że to bardziej… ― wzruszyła ramionami. W zasadzie nie wiedziała, gdzie żyją dzikie gęsi, jedyną styczność z tymi ptakami miała na farmie babki i nie wspominała tego najlepiej. Obawiała się nawet, że może mieć jakaś gęsiofobię. ― No wiesz. Takie nie-leśne ptaki.
Kiedyś widziała, jak patroszy się królika. Była naocznym świadkiem tego, jak wyciągnięto go z klatki, zdzieliło rurą po głowie i przeszło do konkretów. Pamiętała chrupnięcie łamanych kości kręgosłupa, przerwanie rdzenia kręgowego, by mieć pewność, że zwierzak nie żyje. Pamiętała niewielką, metalową miskę pełną wnętrzności. Jelita, nerki, wątroba… zawsze powtarzano jej, żeby nie naruszyć jelit, bo patroszenie stanie się naprawdę śmierdzącą sprawą.
Od tamtego doświadczenia minęło dobrych dwadzieścia lat, a ona wciąż czuła nieznaczną niechęć do mięsa, nie przepadała za jedzeniem go i kiedy tylko miała wybór ― wolała się trzymać raczej roślin, może nabiału.
Rozumiała jednak konieczność, rozumiała głód. Patroszenie zwierząt i zabijanie ich nie robiło na niej wrażenia. Ciężko było ją zagiąć w tej kwestii; widziała już sporo rzeczy podczas tej wojny, widziała też różne sceny przed wojną. Czasem zastanawiała się, czy to wszystko jej nie odczłowiecza, nie czyni z niej jakiejś wypranej ze współczucia i emocji pustej skorupy. Czasem chciałaby potrafić uronić chociaż łzę nad zamordowaną rodziną mugoli, zamiast po prostu dodać kolejne ciała do rachunku.
Nie widziała krwi na jego rękach, ale to nic nie zmieniało. Każdy ― w przenośni ― miał krew na rękach. On ― kiedy zrzucił z miotły tamtego chłopaka chociażby; ona ― kiedy doprowadzała śledczych do celu. A to przecież był tylko wierzchołek góry lodowej.
W jej oczach na chwilę zagościła pustka, zobojętnienie, ale zaraz zniknęły, kiedy zadał swoje pytanie.
― Lepiej, dziękuję. ― Uśmiechnęła się wesoło, jakby wcześniejsze przemyślenia wcale nie miały miejsca. ― Okazuje się, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest po prostu odpoczynek. Może kiedyś w końcu któryś uzdrowiciel wbije mi to do głowy, ale jak na razie odnoszą na tym polu same porażki.
Spojrzała na niego uważniej przy kolejnym pytaniu; powoli skinęła głową.
― Tak, Mike. Jestem sama ― potwierdziła, a wyczytując niepokój z jego oczu, dodała łagodnie: ― Byłam ostrożna, nie martw się.
Gęś nie leżała daleko, dojście do niej zajęło im krótką chwilę. Wydawało jej się, że oddycha, że jeszcze życie z niej nie uleciało, ale nie była do końca pewna ― koniec końców nikogo gołymi rękami nie zabiła. Jeszcze. Zawsze się obawiała, że to kiedyś nastąpi, że wypali jej dziurę w psychice, której nie załata lekceważeniem i dobrym humorem.
― Jak sobie radzicie? Z żywnością? ― zainteresowała się nagle. ― Jest bardzo ciężko?
Przyjąłby jej pomoc, gdyby zaoferowała podzielenie się zapasami? Była sama, w dodatku miała benefity przysługujące pracownikom Ministerstwa, czasami stołowała się poza domem; mogłaby im część odstąpić.
Nie uniesie się dumą?...
― Bo… mogę trochę pomóc. Jeśli chcesz.
Momentalnie spoważniała, jakby nauczyła się przesiąkać jego nastrojem; skinęła krótko głową.
― Gęś ― powtórzyła za nim, wsuwając dłonie w kieszenie spodni. ― Nie wiedziałam, że w lasach są gęsi. Myślałam, że to bardziej… ― wzruszyła ramionami. W zasadzie nie wiedziała, gdzie żyją dzikie gęsi, jedyną styczność z tymi ptakami miała na farmie babki i nie wspominała tego najlepiej. Obawiała się nawet, że może mieć jakaś gęsiofobię. ― No wiesz. Takie nie-leśne ptaki.
Kiedyś widziała, jak patroszy się królika. Była naocznym świadkiem tego, jak wyciągnięto go z klatki, zdzieliło rurą po głowie i przeszło do konkretów. Pamiętała chrupnięcie łamanych kości kręgosłupa, przerwanie rdzenia kręgowego, by mieć pewność, że zwierzak nie żyje. Pamiętała niewielką, metalową miskę pełną wnętrzności. Jelita, nerki, wątroba… zawsze powtarzano jej, żeby nie naruszyć jelit, bo patroszenie stanie się naprawdę śmierdzącą sprawą.
Od tamtego doświadczenia minęło dobrych dwadzieścia lat, a ona wciąż czuła nieznaczną niechęć do mięsa, nie przepadała za jedzeniem go i kiedy tylko miała wybór ― wolała się trzymać raczej roślin, może nabiału.
Rozumiała jednak konieczność, rozumiała głód. Patroszenie zwierząt i zabijanie ich nie robiło na niej wrażenia. Ciężko było ją zagiąć w tej kwestii; widziała już sporo rzeczy podczas tej wojny, widziała też różne sceny przed wojną. Czasem zastanawiała się, czy to wszystko jej nie odczłowiecza, nie czyni z niej jakiejś wypranej ze współczucia i emocji pustej skorupy. Czasem chciałaby potrafić uronić chociaż łzę nad zamordowaną rodziną mugoli, zamiast po prostu dodać kolejne ciała do rachunku.
Nie widziała krwi na jego rękach, ale to nic nie zmieniało. Każdy ― w przenośni ― miał krew na rękach. On ― kiedy zrzucił z miotły tamtego chłopaka chociażby; ona ― kiedy doprowadzała śledczych do celu. A to przecież był tylko wierzchołek góry lodowej.
W jej oczach na chwilę zagościła pustka, zobojętnienie, ale zaraz zniknęły, kiedy zadał swoje pytanie.
― Lepiej, dziękuję. ― Uśmiechnęła się wesoło, jakby wcześniejsze przemyślenia wcale nie miały miejsca. ― Okazuje się, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest po prostu odpoczynek. Może kiedyś w końcu któryś uzdrowiciel wbije mi to do głowy, ale jak na razie odnoszą na tym polu same porażki.
Spojrzała na niego uważniej przy kolejnym pytaniu; powoli skinęła głową.
― Tak, Mike. Jestem sama ― potwierdziła, a wyczytując niepokój z jego oczu, dodała łagodnie: ― Byłam ostrożna, nie martw się.
Gęś nie leżała daleko, dojście do niej zajęło im krótką chwilę. Wydawało jej się, że oddycha, że jeszcze życie z niej nie uleciało, ale nie była do końca pewna ― koniec końców nikogo gołymi rękami nie zabiła. Jeszcze. Zawsze się obawiała, że to kiedyś nastąpi, że wypali jej dziurę w psychice, której nie załata lekceważeniem i dobrym humorem.
― Jak sobie radzicie? Z żywnością? ― zainteresowała się nagle. ― Jest bardzo ciężko?
Przyjąłby jej pomoc, gdyby zaoferowała podzielenie się zapasami? Była sama, w dodatku miała benefity przysługujące pracownikom Ministerstwa, czasami stołowała się poza domem; mogłaby im część odstąpić.
Nie uniesie się dumą?...
― Bo… mogę trochę pomóc. Jeśli chcesz.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uspokoił się na tyle, by obrzucić ją uważnym spojrzeniem. Przesunął wzrokiem z mostku - w który przed chwilą, niechcący, celował bełtem - na poważną twarz. Przestraszył ją?
Chyba instynktownie czekał na to, kiedy ją czymś przestraszy. Wojenną bezwzględnością, zabójczymi zaklęciami, porywczością, prawdą. Nie widział, nie czuł jednak strachu.
Jeszcze nie.
To puste spojrzenie, to chyba nie strach. Oby.
Nie chciał, żeby się go bała. Wystarczyło, że pod Starym Sue zdołał osiągnąć coś na kształt strachu, choć bliższe rozczarowaniu i złości.
A zarazem wiedział, że to pewnie nieuniknione.
-To dzikie gęsi. - nie zdołał się roześmiać, ale zdołała go rozbawić. Uśmiechnął się szerzej, krzywo. -Jeszcze nie sprawdzałem, jak smakują. - wzruszył ramionami.
Lepiej niż nic.
-To lekcja, której sam nie mogę zapamiętać. Nie wiem, czy ten uzdrowiciel rozumie nasze... ryzyko zawodowe. - uśmiechnął się półgębkiem. Trzy, dwa, jeden... Oddech uspokajał się, bicie serca zwolniło. Ton Addy był łagodny, słowa wybrzmiały z pewnością siebie. Była sama, była ostrożna.
Niepokój minął. Skinął krótko głową, po żołniersku, wdzięczny za potwierdzenie.
Podeszli bliżej, Mike idąc przodem, niecierpliwie.
Bełt wbił się w tułów i musiał przebić jakiś ważny organ. Zanim zdążyli zamienić te parę słów, zanim klęknął przy zdobyczy - gęś była już nieruchoma.
Doskonale.
Wstał, oderwał wzrok od jutrzejszego obiadu, spojrzał z zaskoczeniem na Addę. Musiała się przysunąć, stali teraz jakoś... bliżej.
-Jest ciężko, ale radzimy sobie. - najpierw zareagował z dumą, radzili sobie, jakoś.
Potem się zreflektował. Może jej powiedzieć, nie ma nic do stracenia. A poza tym, sama się dowie.
-Wciąż ciężko o pożywne jedzenie, jest trochę lepiej, bo już nie muszę się ukrywać, a zima się skończyła. Ale... no, sama wiesz. Na terenach rebelii nie jest łatwo. - wzruszył ramionami. -Poluję. - dodał na własną obronę, nieco za głośno, nieco zbyt dumnie.
Skrzyżował odruchowo ramiona.
-Pomóc...? - zawahał się.
Gdyby chodziło tylko o niego...
...ale miał siostry, czuł się za nie odpowiedzialny.
-Jak?
Chyba instynktownie czekał na to, kiedy ją czymś przestraszy. Wojenną bezwzględnością, zabójczymi zaklęciami, porywczością, prawdą. Nie widział, nie czuł jednak strachu.
Jeszcze nie.
To puste spojrzenie, to chyba nie strach. Oby.
Nie chciał, żeby się go bała. Wystarczyło, że pod Starym Sue zdołał osiągnąć coś na kształt strachu, choć bliższe rozczarowaniu i złości.
A zarazem wiedział, że to pewnie nieuniknione.
-To dzikie gęsi. - nie zdołał się roześmiać, ale zdołała go rozbawić. Uśmiechnął się szerzej, krzywo. -Jeszcze nie sprawdzałem, jak smakują. - wzruszył ramionami.
Lepiej niż nic.
-To lekcja, której sam nie mogę zapamiętać. Nie wiem, czy ten uzdrowiciel rozumie nasze... ryzyko zawodowe. - uśmiechnął się półgębkiem. Trzy, dwa, jeden... Oddech uspokajał się, bicie serca zwolniło. Ton Addy był łagodny, słowa wybrzmiały z pewnością siebie. Była sama, była ostrożna.
Niepokój minął. Skinął krótko głową, po żołniersku, wdzięczny za potwierdzenie.
Podeszli bliżej, Mike idąc przodem, niecierpliwie.
Bełt wbił się w tułów i musiał przebić jakiś ważny organ. Zanim zdążyli zamienić te parę słów, zanim klęknął przy zdobyczy - gęś była już nieruchoma.
Doskonale.
Wstał, oderwał wzrok od jutrzejszego obiadu, spojrzał z zaskoczeniem na Addę. Musiała się przysunąć, stali teraz jakoś... bliżej.
-Jest ciężko, ale radzimy sobie. - najpierw zareagował z dumą, radzili sobie, jakoś.
Potem się zreflektował. Może jej powiedzieć, nie ma nic do stracenia. A poza tym, sama się dowie.
-Wciąż ciężko o pożywne jedzenie, jest trochę lepiej, bo już nie muszę się ukrywać, a zima się skończyła. Ale... no, sama wiesz. Na terenach rebelii nie jest łatwo. - wzruszył ramionami. -Poluję. - dodał na własną obronę, nieco za głośno, nieco zbyt dumnie.
Skrzyżował odruchowo ramiona.
-Pomóc...? - zawahał się.
Gdyby chodziło tylko o niego...
...ale miał siostry, czuł się za nie odpowiedzialny.
-Jak?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Lasy Cairngorms
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja