Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
"Winda ponownie ruszyła i po chwili drzwi się otworzyły, a głos oznajmił:
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu."
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu."
Wiele się zmieniło w ich życiu, ale pewne rzeczy pozostawały niezmienne. Jak to, że nadal były sobie bliskie i nawet w tak zagmatwanym czasie powinny podtrzymywać dobre relacje. A może zwłaszcza w takim czasie, kiedy obie potrzebowały wsparcia i zrozumienia.
Zastanowiła się nad sugestią Artis, po chwili wahania kiwając głową. Miała rację, zdarzały się sytuacje, gdy ktoś postanowił ukarać kogoś za jakieś przewinienie sprzed lat. Zgodnie z takim tokiem myślenia starzec mógł narazić się komuś niekoniecznie teraz, a całe lata temu. Sophia wciąż nie wiedziała wiele o jego przeszłości, w ich zapiskach nie było wiele. Nie znalazła wiele w ministerialnych kartotekach, był także problem z odnalezieniem rodziny ofiary. Zapewne istniało niewielu ludzi, którzy wiedzieli o zmarłym i jego przeszłości coś więcej. Może wiedział coś o tym sam sprawca, który mógł zabić go z konkretnego powodu, ale równie dobrze mógł po prostu znaleźć słabą, samotną ofiarę, którą nikt się nie interesował.
- Możliwe – odezwała się więc. – Może wcale nie był tylko niewinnym starcem żyjącym w swojej samotni. Ciągle mam wrażenie, że o czymś ważnym nie wiemy... Ciekawe tylko, co to jest? – Przygryzła wargę, zastanawiając się intensywnie nad swoim ulotnym przeczuciem. Oczywiście mogła się mylić, ale co jeśli nie? – Jeśli znajdziesz cokolwiek na temat jego przeszłości, opowiedz mi o tym. Jeśli będzie tego więcej, możemy wspólnie poprzekopywać się przez akta... – Sophia wątpiła jednak, żeby tak było. Ale może spotka je zaskoczenie i okaże się, że staruszek mógł pochwalić się jakimiś młodzieńczymi dokonaniami, lub niepokojącymi powiązaniami z innymi dawnymi lub mniej dawnymi sprawami?
- Tak, zobaczymy się później. Powodzenia w szukaniu... – powiedziała jeszcze. Pożegnała się z Artis, patrząc, jak ta odchodzi, ale wiedziała, że przecież wkrótce spotkają się w domu. Po chwili wahania także postanowiła udać się do swoich obowiązków; sprawa starca nie była jedyną, w której uczestniczyła, ale bez wątpienia należała do tych bardziej enigmatycznych, a co za tym idzie – niepokojących. Zwłaszcza ze względu na to, że ostatnio takich enigmatycznych, dziwacznych spraw było po prostu za dużo, co zmuszało do zastanowienia nad ewentualnymi wspólnymi mianownikami.
| zt.
Zastanowiła się nad sugestią Artis, po chwili wahania kiwając głową. Miała rację, zdarzały się sytuacje, gdy ktoś postanowił ukarać kogoś za jakieś przewinienie sprzed lat. Zgodnie z takim tokiem myślenia starzec mógł narazić się komuś niekoniecznie teraz, a całe lata temu. Sophia wciąż nie wiedziała wiele o jego przeszłości, w ich zapiskach nie było wiele. Nie znalazła wiele w ministerialnych kartotekach, był także problem z odnalezieniem rodziny ofiary. Zapewne istniało niewielu ludzi, którzy wiedzieli o zmarłym i jego przeszłości coś więcej. Może wiedział coś o tym sam sprawca, który mógł zabić go z konkretnego powodu, ale równie dobrze mógł po prostu znaleźć słabą, samotną ofiarę, którą nikt się nie interesował.
- Możliwe – odezwała się więc. – Może wcale nie był tylko niewinnym starcem żyjącym w swojej samotni. Ciągle mam wrażenie, że o czymś ważnym nie wiemy... Ciekawe tylko, co to jest? – Przygryzła wargę, zastanawiając się intensywnie nad swoim ulotnym przeczuciem. Oczywiście mogła się mylić, ale co jeśli nie? – Jeśli znajdziesz cokolwiek na temat jego przeszłości, opowiedz mi o tym. Jeśli będzie tego więcej, możemy wspólnie poprzekopywać się przez akta... – Sophia wątpiła jednak, żeby tak było. Ale może spotka je zaskoczenie i okaże się, że staruszek mógł pochwalić się jakimiś młodzieńczymi dokonaniami, lub niepokojącymi powiązaniami z innymi dawnymi lub mniej dawnymi sprawami?
- Tak, zobaczymy się później. Powodzenia w szukaniu... – powiedziała jeszcze. Pożegnała się z Artis, patrząc, jak ta odchodzi, ale wiedziała, że przecież wkrótce spotkają się w domu. Po chwili wahania także postanowiła udać się do swoich obowiązków; sprawa starca nie była jedyną, w której uczestniczyła, ale bez wątpienia należała do tych bardziej enigmatycznych, a co za tym idzie – niepokojących. Zwłaszcza ze względu na to, że ostatnio takich enigmatycznych, dziwacznych spraw było po prostu za dużo, co zmuszało do zastanowienia nad ewentualnymi wspólnymi mianownikami.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
W końcu stanęła, rozglądając się dookoła. Na jej twarzy malowało się zrezygnowanie, obrazujące wewnętrzny brak nadziei na znalezienie celu swojej podróży. Zabawne, bo przecież wcześniej niejednokrotnie przychodziła do tego budynku i bez problemu trafiała na miejsce. Dzisiaj jednak było inaczej, a wszystko przez pojawienie się w Ministerstwie w "godzinach szczyt". Dobre chęci okazały się jej największą zgubą, kiedy została otoczona przez tłum czarodziejów, napierających na nią ze wszystkich stron. Popychana przez urzędniczą masę, trafiła do nieznanego jej korytarza. Na początku postanowiła nim pójść, licząc na odnalezienie drogi do odpowiedniego departamentu. Szybko jednak zorientowała się, że to zła droga, a zatem zawróciła. Wszystkie jej kroki, działania usiłujące naprowadzić ją na najmniejszy trop, jedynie coraz bardziej zagłębiały ją w tym ogromnym labiryncie. Wiara w osiągnięciu celu zaczynała stopniowo maleć, by ostatecznie całkowicie zniknąć. Ostatecznie trafiła do tego właśnie miejsca, również jej nieznanego. Postanowiła iść jeszcze kawałek przed siebie, rozglądając się dookoła. W ręku wciąż trzymała teczkę z papierami, które miała przekazać do departamentu związanego z magicznymi stworzeniami. Dokumentami, które prawdopodobnie nigdy tam nie dotrą, a ona zginie gdzieś w Ministerstwie i będzie po nim krążyć jako zagubiony duch...
Gwałtownie potrząsnęła głową na tę myśl, starając się wykrzesać chociażby odrobinę pogody ducha. Uśmiechnęła się nawet, aczkolwiek emocje na twarzy nie były tak żywe, jak zazwyczaj. Poszukiwała miejsc, które wydawały jej się być charakterystyczne. Trudno jednak było o takowe, skoro miała przed sobą nie wyróżniający się niczym korytarz. Nagle mignęły jej w oddali windy, na widok których stała się nieco pogodniejsza. Ruszyła w ich stronę - musiała już tu wcześniej być. Możliwe jednak, iż zaplątana w gąszczu własnych myśli, panicznie starających się odnaleźć właściwą drogę, nie zwróciła na nie wcześniej uwagi. Cóż jednak z nich, skoro wciąż nie wiedziała, gdzie powinna się udać ani, o zgrozo, gdzie sama się znajduje. Myśl ta nie była ani trochę przyjemna, zwłaszcza, że źle o niej świadczyło. W końcu windy zazwyczaj obwieszczają miejsce pobytu, a jej ta informacja gdzieś umknęła...
Nagle usłyszała gdzieś nieopodal kroki. Mocniej ścisnęła plik dokumentów, by ruszyć w stronę tego dźwięku. Szybko dostrzegła postać kobiecą, która mogła być dla niej ratunkiem.
- Przepraszam - powiedziała w kierunku nieznajomej, gdy znalazła się dość blisko niej. Z początku jednak jej głos był znacznie cichszy niż chciała, toteż musiała powtórzyć - tym razem o wiele głośniej.
Chwila wątpliwości i wtem postać zareagowała! Wilkes przybrała o wiele pogodniejszy uśmiech na twarzy.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale zgubiłam się i ... mogłaby mi pani powiedzieć gdzie ja jestem?
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Był to kolejny dzień w pracy, nie różniący się zbytnio od większości poprzednich. Sophia spędziła większość tego dnia w biurze, głównie zmagając się z papierkową robotą lub rozmawiając z aurorami, którym aktualnie pomagała przy jakichś sprawach. A było ich kilka, więc mimo że zasadniczo w każdej pełniła rolę raczej pomocniczą i nie musiała być osobą decyzyjną, obarczoną największą odpowiedzialnością, to i tak często chodziła zmęczona. Mimo że tak zależało jej na tej pracy i traktowała ją poważnie, czasami miała po prostu dość. Przede wszystkim dość tego, że działo się tyle złych rzeczy, że tak wielu czarodziejów zbłądziło na zgubną i destrukcyjną ścieżkę czarnej magii, za jej pomocą czyniąc zło, z którym próbowali walczyć aurorzy. Sophia głęboko gardziła czarną magią i czuła w sobie potrzebę pomagania jej ofiarom, więc tym bardziej bolało ją, gdy docierali gdzieś za późno. Chciałaby kiedyś doczekać świata, w którym aurorzy nie są już potrzebni, ale to była czysta mrzonka, nierealne marzenie, bo zło zawsze było, jest i będzie, i jak długo będzie istnieć czarna magia, tak długo musieli istnieć czarodzieje, którzy próbują z nią walczyć.
W pewnym momencie wyszła na korytarz, ściskając w ramionach kilka teczek. Miała zamiar udać się do archiwum, żeby sprawdzić coś w kartotekach starych spraw. Wtedy jednak, gdy tak szła, pogrążając się w myślach i przywołując w pamięci możliwe lokalizacje interesujących ją zapisków, nagle usłyszała czyjś głos. Pytający ją o drogę.
Odruchowo spojrzała w kierunku kobiety. Podkrążone ze zmęczenia oczy barwy płynnego złota zatrzymały się na jej twarzy, odnotowując, że było w niej coś ulotnie znajomego. W tej chwili nie potrafiła jednoznacznie określić, co spowodowało to wrażenie.
- Oczywiście – powiedziała, po czym pospieszyła z wyjaśnieniami. – Znajdujemy się na drugim piętrze, w Departamencie Przestrzegania Prawa, a konkretnie w okolicy wejścia do Biura Aurorów.
Kobieta najprawdopodobniej nie była pracownicą tego departamentu. Może pracowała w innym dziale, lub, co bardziej prawdopodobne biorąc pod uwagę jej niewiedzę, może nie pracowała tu w ogóle i była tylko interesantką, chcącą załatwić jakąś ważną urzędową sprawę lub coś w tym rodzaju.
- Czy potrzebuje pani pomocy od kogoś z Biura Aurorów lub innych działów Departamentu Przestrzegania Prawa? – zapytała po chwili. Jeśli kobieta szukała aurorów, Sophia mogła jej pomóc. Mogła też skierować ją do poszukiwanego przez nią działu, bo znała rozmieszczenie większości struktur tego departamentu, wiedziała też gdzie znajdują się gabinety urzędników.
W pewnym momencie wyszła na korytarz, ściskając w ramionach kilka teczek. Miała zamiar udać się do archiwum, żeby sprawdzić coś w kartotekach starych spraw. Wtedy jednak, gdy tak szła, pogrążając się w myślach i przywołując w pamięci możliwe lokalizacje interesujących ją zapisków, nagle usłyszała czyjś głos. Pytający ją o drogę.
Odruchowo spojrzała w kierunku kobiety. Podkrążone ze zmęczenia oczy barwy płynnego złota zatrzymały się na jej twarzy, odnotowując, że było w niej coś ulotnie znajomego. W tej chwili nie potrafiła jednoznacznie określić, co spowodowało to wrażenie.
- Oczywiście – powiedziała, po czym pospieszyła z wyjaśnieniami. – Znajdujemy się na drugim piętrze, w Departamencie Przestrzegania Prawa, a konkretnie w okolicy wejścia do Biura Aurorów.
Kobieta najprawdopodobniej nie była pracownicą tego departamentu. Może pracowała w innym dziale, lub, co bardziej prawdopodobne biorąc pod uwagę jej niewiedzę, może nie pracowała tu w ogóle i była tylko interesantką, chcącą załatwić jakąś ważną urzędową sprawę lub coś w tym rodzaju.
- Czy potrzebuje pani pomocy od kogoś z Biura Aurorów lub innych działów Departamentu Przestrzegania Prawa? – zapytała po chwili. Jeśli kobieta szukała aurorów, Sophia mogła jej pomóc. Mogła też skierować ją do poszukiwanego przez nią działu, bo znała rozmieszczenie większości struktur tego departamentu, wiedziała też gdzie znajdują się gabinety urzędników.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Grace poczuła ogromną ulgę, gdy ta zareagowała na jej prośbę. Zdawała sobie sprawę z istoty świata, było wielu gotowych co najmniej ominąć ją obojętnie, z kpiną w oczach i drwiną na ustach. Była na to gotowa, lecz jakże milej jej było słuchać odpowiedzi na pytanie bez wszystkich tych negatywnych reakcji. Uprzejmie i z wdzięcznością uśmiechała się w stronę nieznajomej, kiwając głową na jej wyjaśnienia. A zatem trafiła do zupełnie innego miejsca, niźli sobie tego życzyła. Gdyby jednak chciała zwalić to na zrządzenie losu, pomyślałaby, iż trafiła w odpowiednie miejsce. Niejednokrotnie sprawy, o których słyszała, z pewnością mogłaby podeprzeć pod pracę osób, znajdujących się w tym departamencie. Nie należała do osób fanatycznych, traktowała jednak zwierzęta na równi z sobą samą - one przecież czuły podobnie jak ona i jeśli ktoś je uderzył, bolało tak samo, jak ją. Dlaczego więc często podchodzono do ich spraw w tak błahy, lekceważący wręcz sposób?
- Próbowałam dostać się do departamentu związanemu z magicznymi stworzeniami - odpowiedziała. - Po raz pierwszy jestem tutaj w godzinach, kiedy Ministerstwo jest najbardziej zatłoczone. Starałam się znaleźć w miarę dogodne miejsce, jednakże nie udało mi się, a wręcz pogorszyłam swoją sytuację...
Zaśmiała się cicho. W prawdzie nie musiała się tłumaczyć nieznajomej, ale wszystkie te słowa same wyszły z jej ust. Była raczej gadatliwą osobą, toteż często mówiła wiele potencjalnie niepotrzebnych rzeczy, stanowiących swoistą przepustkę do rozmowy i nowej znajomości. Niejednokrotnie działała wbrew zdrowemu rozsądkowi, jednakże stojąca przed nią kobieta nie była pijanym nieznajomym w Czarnym Kotle. Tutaj nie musiała stukać się po głowie za lekkomyślność, a jedynie za gadulstwo.
- Grace Wilkes - wyciągnęła po chwili rękę w stronę aurora, bo przecież prawdopodobnie taką funkcję pełniła kobieta. Naturalnie mogła się mylić, lecz nie wiedzieć czemu tamta pasowała jej do tej roli. Było w niej coś znajomego, co przypominało potrzebę walki o sprawiedliwość i dobro.
- Próbowałam dostać się do departamentu związanemu z magicznymi stworzeniami - odpowiedziała. - Po raz pierwszy jestem tutaj w godzinach, kiedy Ministerstwo jest najbardziej zatłoczone. Starałam się znaleźć w miarę dogodne miejsce, jednakże nie udało mi się, a wręcz pogorszyłam swoją sytuację...
Zaśmiała się cicho. W prawdzie nie musiała się tłumaczyć nieznajomej, ale wszystkie te słowa same wyszły z jej ust. Była raczej gadatliwą osobą, toteż często mówiła wiele potencjalnie niepotrzebnych rzeczy, stanowiących swoistą przepustkę do rozmowy i nowej znajomości. Niejednokrotnie działała wbrew zdrowemu rozsądkowi, jednakże stojąca przed nią kobieta nie była pijanym nieznajomym w Czarnym Kotle. Tutaj nie musiała stukać się po głowie za lekkomyślność, a jedynie za gadulstwo.
- Grace Wilkes - wyciągnęła po chwili rękę w stronę aurora, bo przecież prawdopodobnie taką funkcję pełniła kobieta. Naturalnie mogła się mylić, lecz nie wiedzieć czemu tamta pasowała jej do tej roli. Było w niej coś znajomego, co przypominało potrzebę walki o sprawiedliwość i dobro.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sophia, mimo zmęczenia dużą ilością spraw, które spadały na aurorów w ciągu minionych tygodni, nie miała żadnego powodu, żeby być opryskliwą wobec kobiety, która po prostu zapytała ją o to, gdzie się znajduje. Ktoś, kto nie bywał tu na co dzień, łatwo mógł się zgubić. Nie było więc w czym na siłę doszukiwać się spisków i złych intencji. Na początku swojej pracy sama też potrafiła się pogubić, a kiedyś, będąc niewyspaną, przez pomyłkę opuściła windę na złym piętrze i zastanawiała się, dlaczego nie potrafi znaleźć Biura Aurorów. To było bardzo dawno, tak przynajmniej jej się wydawało, chociaż w rzeczywistości nie minął nawet rok od momentu, gdy skończyła kurs i zdobyła uprawnienia aurora. Po trzech latach wyczerpującego kursu dopięła swego i dołączyła do dzielnych stróżów magicznego prawa, dopiero mając się przekonać, że kurs naprawdę był zaledwie przedsmakiem tego, co miało czekać ją później. Tej pracy daleko było do sielankowej i monotonnej.
- Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami znajduje się na czwartym piętrze – powiedziała. Całkiem możliwe, że w porze, kiedy w ministerstwie znajdowały się tłumy pracowników i interesantów, a ludzie w windach byli ściśnięci jak sardynki w puszce, kobieta po prostu pomyliła piętra, bądź też została mylnie pokierowana na drugie piętro zamiast na czwarte. – Myślę, że tam powinien znajdować się dział, którego pani szuka.
Uśmiechnęła się nieznacznie. Sama rzadko bywała na innych piętrach, chyba że w sytuacjach, gdzie sprawa prowadzona przez aurorów zazębiała się z zakresem działań innego departamentu. Jako pracownik wciąż zbyt niedoświadczony, żeby zajmować się najpoważniejszą częścią śledztw, niekiedy była posyłana, żeby załatwiać tego typu pomniejsze sprawy. Będąc młodą kobietą z nawet nie rocznym stażem nie miała co liczyć na prowadzenie naprawdę dużych spraw; niektórzy sprawiali wrażenie, jakby samo pozwalanie jej na uczestnictwo i pomoc już stanowiło sporą łaskę, ale starała się to ignorować, chcąc czuć się potrzebną i licząc, że pewnego dnia zostanie doceniona bez względu na swoją płeć i pochodzenie.
- Sophia Carter – rzekła odruchowo, gdy kobieta się przedstawiła. Zdała sobie też sprawę, że już gdzieś słyszała nazwisko Wilkes. Zamiast po udzieleniu kobiecie odpowiedzi na pytanie odejść, wciąż stała w miejscu, marszcząc lekko brwi, próbując sobie przypomnieć, kiedy i gdzie miało to miejsce. Przy okazji którejś ze spraw? W Hogwarcie? Czy może w jeszcze innych okolicznościach? Otworzyła usta, jakby chciała o coś zapytać, ale ostatecznie umilkła.
- Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami znajduje się na czwartym piętrze – powiedziała. Całkiem możliwe, że w porze, kiedy w ministerstwie znajdowały się tłumy pracowników i interesantów, a ludzie w windach byli ściśnięci jak sardynki w puszce, kobieta po prostu pomyliła piętra, bądź też została mylnie pokierowana na drugie piętro zamiast na czwarte. – Myślę, że tam powinien znajdować się dział, którego pani szuka.
Uśmiechnęła się nieznacznie. Sama rzadko bywała na innych piętrach, chyba że w sytuacjach, gdzie sprawa prowadzona przez aurorów zazębiała się z zakresem działań innego departamentu. Jako pracownik wciąż zbyt niedoświadczony, żeby zajmować się najpoważniejszą częścią śledztw, niekiedy była posyłana, żeby załatwiać tego typu pomniejsze sprawy. Będąc młodą kobietą z nawet nie rocznym stażem nie miała co liczyć na prowadzenie naprawdę dużych spraw; niektórzy sprawiali wrażenie, jakby samo pozwalanie jej na uczestnictwo i pomoc już stanowiło sporą łaskę, ale starała się to ignorować, chcąc czuć się potrzebną i licząc, że pewnego dnia zostanie doceniona bez względu na swoją płeć i pochodzenie.
- Sophia Carter – rzekła odruchowo, gdy kobieta się przedstawiła. Zdała sobie też sprawę, że już gdzieś słyszała nazwisko Wilkes. Zamiast po udzieleniu kobiecie odpowiedzi na pytanie odejść, wciąż stała w miejscu, marszcząc lekko brwi, próbując sobie przypomnieć, kiedy i gdzie miało to miejsce. Przy okazji którejś ze spraw? W Hogwarcie? Czy może w jeszcze innych okolicznościach? Otworzyła usta, jakby chciała o coś zapytać, ale ostatecznie umilkła.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Kiwnęła głowa, słysząc odpowiedź.
- Dziękuję bardzo, naprawdę. - powiedziała z wyraźną ulgą. - Dobrze jest wiedzieć, gdzie się jest.
A zatem od celu jej podróży dzieliły ją dwa piętra. Jakże milej było znać położenie własne oraz miejsca, do którego chciało się trafić - o wiele łatwiej będzie się jej teraz tam dostać. Naturalnie o ile znowu nie otoczy ją rozszalały tłum urzędników, który zabierze ją wraz ze sobą do jeszcze bardziej oddalonych od celu, departamentów. Miała nadzieję, iż nic podobnego jej już nie spotka, marzył jej się powrót do domu. Jakże jednak zabawnym zbiegiem okoliczności był fakt, iż trafiła do tego właśnie departamentu. Cóż jednak dałoby jej, gdyby postanowiła spróbować tutaj złożyć swoje wszelkie wnioski, skargi i zażalenia. Jeśli nie odesłaliby jej tam, gdzie od razu powinna się zgłosić, z pewnością wyśmialiby ją czy też po prostu zbagatelizowali. Poza tym doskonale wiedziała o tym, że aurorzy mają wiele spraw na głowie i chociaż dla niej było to ważne, to oni nie mieli zapewne zamiaru zajmować się zwierzętami, gdy na włosku wisi życie czarodzieja. Rozumiała, iż ich priorytety nieco różnią się od tych jej. Prawdę mówiąc jednak, Grace nigdy nie zastanawiała się nad tym, co by zrobiła w sytuacji, gdyby miała wybierać pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Zarówno jedno jak i drugie było jej drogie w jakiś sposób i chociaż o wiele dłużej łączyły ją więzy z tą drugą grupą, to i tak wiedziała, że wybór nie byłby łatwy. Na szczęście nie musiała takowego podejmować, nie musiała zatem myśleć nad tym. Skupiła się na swojej wybawczyni, niemalże od razu zapominając o poprzednich myślach. Samo imię kobiety nie podziałało na nią tak piorunująco, jak nazwisko. Zaskoczenie, które pojawiło się na jej twarzy, z pewnością nie odwzorowywało tego, które pojawiło się w jej głowie. Dzisiejszy dzień był pełen niespodzianek, a spotkanie siostry Raidena było zdecydowanie największą. Nie spodziewała się jej kiedykolwiek spotkać, a nawet jeśli, to z pewnością nie teraz, kiedy dopiero niedawno napotkała ponownie na swojej drodze jej brata.
- Wybacz - powiedziała nagle, zdając sobie sprawę z tego jak musiała wyglądać. Nie dało się ukryć, że tożsamość kobiety nieco ją poraziła. - Ja po prostu... po prostu nie spodziewałam się kiedykolwiek Ciebie poznać. A przynajmniej nie w takich okolicznościach...
Kiedy była jeszcze w Chicago i spotykała się z jej bratem, podświadomie liczyła iż kiedyś pozna osobę, o której mówił jej Carter. Czuć było w jego wypowiedzi miłość do najbliższej, a sposób w jaki się o niej wypowiadał jeszcze bardziej podsycał nadzieję. Jednakże wraz z wyjazdem z ich miasta, ta zaczęła zanikać, by ostatecznie odejść w niebyt.
- Dziękuję bardzo, naprawdę. - powiedziała z wyraźną ulgą. - Dobrze jest wiedzieć, gdzie się jest.
A zatem od celu jej podróży dzieliły ją dwa piętra. Jakże milej było znać położenie własne oraz miejsca, do którego chciało się trafić - o wiele łatwiej będzie się jej teraz tam dostać. Naturalnie o ile znowu nie otoczy ją rozszalały tłum urzędników, który zabierze ją wraz ze sobą do jeszcze bardziej oddalonych od celu, departamentów. Miała nadzieję, iż nic podobnego jej już nie spotka, marzył jej się powrót do domu. Jakże jednak zabawnym zbiegiem okoliczności był fakt, iż trafiła do tego właśnie departamentu. Cóż jednak dałoby jej, gdyby postanowiła spróbować tutaj złożyć swoje wszelkie wnioski, skargi i zażalenia. Jeśli nie odesłaliby jej tam, gdzie od razu powinna się zgłosić, z pewnością wyśmialiby ją czy też po prostu zbagatelizowali. Poza tym doskonale wiedziała o tym, że aurorzy mają wiele spraw na głowie i chociaż dla niej było to ważne, to oni nie mieli zapewne zamiaru zajmować się zwierzętami, gdy na włosku wisi życie czarodzieja. Rozumiała, iż ich priorytety nieco różnią się od tych jej. Prawdę mówiąc jednak, Grace nigdy nie zastanawiała się nad tym, co by zrobiła w sytuacji, gdyby miała wybierać pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Zarówno jedno jak i drugie było jej drogie w jakiś sposób i chociaż o wiele dłużej łączyły ją więzy z tą drugą grupą, to i tak wiedziała, że wybór nie byłby łatwy. Na szczęście nie musiała takowego podejmować, nie musiała zatem myśleć nad tym. Skupiła się na swojej wybawczyni, niemalże od razu zapominając o poprzednich myślach. Samo imię kobiety nie podziałało na nią tak piorunująco, jak nazwisko. Zaskoczenie, które pojawiło się na jej twarzy, z pewnością nie odwzorowywało tego, które pojawiło się w jej głowie. Dzisiejszy dzień był pełen niespodzianek, a spotkanie siostry Raidena było zdecydowanie największą. Nie spodziewała się jej kiedykolwiek spotkać, a nawet jeśli, to z pewnością nie teraz, kiedy dopiero niedawno napotkała ponownie na swojej drodze jej brata.
- Wybacz - powiedziała nagle, zdając sobie sprawę z tego jak musiała wyglądać. Nie dało się ukryć, że tożsamość kobiety nieco ją poraziła. - Ja po prostu... po prostu nie spodziewałam się kiedykolwiek Ciebie poznać. A przynajmniej nie w takich okolicznościach...
Kiedy była jeszcze w Chicago i spotykała się z jej bratem, podświadomie liczyła iż kiedyś pozna osobę, o której mówił jej Carter. Czuć było w jego wypowiedzi miłość do najbliższej, a sposób w jaki się o niej wypowiadał jeszcze bardziej podsycał nadzieję. Jednakże wraz z wyjazdem z ich miasta, ta zaczęła zanikać, by ostatecznie odejść w niebyt.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sophia uśmiechnęła się.
- Nie ma sprawy. Teraz przynajmniej już wiadomo, gdzie szukać kogoś, kto będzie mógł pomóc.
Takie sytuacje zdarzały się, zdarzają i będą zdarzać. Każdy mógł się zgubić, choć zawsze należało mieć baczenie na ludzi kręcących się w okolicy Biura Aurorów czy innych ważnych struktur. W końcu nigdy nie wiadomo, co może chodzić po głowie nieznanym odwiedzającym, zwłaszcza w tych czasach, kiedy nastroje nie należą do najspokojniejszych. Należało stosować ograniczone zaufanie, a aurorzy byli szczególnie silnie na to uczulani. „Stała czujność!”, powtarzano im zawsze na kursie i już po jego zakończeniu. Te słowa dawno już wryły się w umysł Sophii, wyrabiając w niej pewne nawyki i zmuszając do znacznie większego wyczulenia na wszelkie oznaki nie pasujące do normy.
To nie tak, że aurorzy byli zupełnie zobojętniali na losy zwierząt. Z pewnością zainteresowaliby się sprawą, gdzie w grę wchodziłoby praktykowanie czarnej magii wobec stworzeń magicznych lub pozamagicznych. Czarna magia to czarna magia – zawsze jest zła, a jej użyciem należało się poważnie zainteresować, bo jeśli czarodziej nie miał oporów, żeby rzucać tego rodzaju klątwy na zwierzęta, może nie mieć ich też, żeby pewnego dnia użyć ich wobec innego czarodzieja bądź mugola. Innymi, nie powiązanymi z czarną magią przypadkami dotyczącymi stworzeń zajmował się jednak inny departament, tak samo, jak aurorzy nie zajmowali się również wszystkimi przestępstwami dotyczącymi ludzi, bo i od tego były inne wydziały. Do spraw pokroju używania magii w miejscach niedozwolonych czy robienia głupich kawałów oddelegowywane były inne jednostki, bo aurorzy mieli wystarczająco dużo własnych obowiązków, żeby dodatkowo angażować się w bardziej trywialne sprawy. Sophia była więc zdania, że w kwestii zwierząt kobieta najlepszą pomoc otrzyma na czwartym piętrze, bo pracowali tam ludzie, którzy lepiej niż ona znali się na tym temacie.
Obserwowała z pewną ciekawością jej reakcję na swoje nazwisko. Nieco ją to zaskoczyło, więc uniosła lekko brwi, intensywnie się zastanawiając.
- To znaczy? – zapytała, przyglądając się kobiecie. – Jesteś... znajomą mojego brata? Raidena Cartera? – postanowiła się upewnić, bo to było chyba najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Sophia nie znała przecież absolutnie każdego znajomego brata, tak samo jak on nie znał wielu jej znajomych, bądź co bądź była między nimi różnica wieku, która sprawiała, że nie dane im było uczyć się w Hogwarcie razem i obracać się w podobnych kręgach. Ale nazwisko Wilkes kiedyś słyszała, więc doszła do wniosku, że zapewne mogła to być jakaś znajoma Raidena, która rozpoznała jej nazwisko. Była na tyle zaciekawiona, że postanowiła jeszcze zostać, by usłyszeć dalszy ciąg wyjaśnień, zamiast po wyjaśnieniu drogi na czwarte piętro po prostu odejść.
- Nie ma sprawy. Teraz przynajmniej już wiadomo, gdzie szukać kogoś, kto będzie mógł pomóc.
Takie sytuacje zdarzały się, zdarzają i będą zdarzać. Każdy mógł się zgubić, choć zawsze należało mieć baczenie na ludzi kręcących się w okolicy Biura Aurorów czy innych ważnych struktur. W końcu nigdy nie wiadomo, co może chodzić po głowie nieznanym odwiedzającym, zwłaszcza w tych czasach, kiedy nastroje nie należą do najspokojniejszych. Należało stosować ograniczone zaufanie, a aurorzy byli szczególnie silnie na to uczulani. „Stała czujność!”, powtarzano im zawsze na kursie i już po jego zakończeniu. Te słowa dawno już wryły się w umysł Sophii, wyrabiając w niej pewne nawyki i zmuszając do znacznie większego wyczulenia na wszelkie oznaki nie pasujące do normy.
To nie tak, że aurorzy byli zupełnie zobojętniali na losy zwierząt. Z pewnością zainteresowaliby się sprawą, gdzie w grę wchodziłoby praktykowanie czarnej magii wobec stworzeń magicznych lub pozamagicznych. Czarna magia to czarna magia – zawsze jest zła, a jej użyciem należało się poważnie zainteresować, bo jeśli czarodziej nie miał oporów, żeby rzucać tego rodzaju klątwy na zwierzęta, może nie mieć ich też, żeby pewnego dnia użyć ich wobec innego czarodzieja bądź mugola. Innymi, nie powiązanymi z czarną magią przypadkami dotyczącymi stworzeń zajmował się jednak inny departament, tak samo, jak aurorzy nie zajmowali się również wszystkimi przestępstwami dotyczącymi ludzi, bo i od tego były inne wydziały. Do spraw pokroju używania magii w miejscach niedozwolonych czy robienia głupich kawałów oddelegowywane były inne jednostki, bo aurorzy mieli wystarczająco dużo własnych obowiązków, żeby dodatkowo angażować się w bardziej trywialne sprawy. Sophia była więc zdania, że w kwestii zwierząt kobieta najlepszą pomoc otrzyma na czwartym piętrze, bo pracowali tam ludzie, którzy lepiej niż ona znali się na tym temacie.
Obserwowała z pewną ciekawością jej reakcję na swoje nazwisko. Nieco ją to zaskoczyło, więc uniosła lekko brwi, intensywnie się zastanawiając.
- To znaczy? – zapytała, przyglądając się kobiecie. – Jesteś... znajomą mojego brata? Raidena Cartera? – postanowiła się upewnić, bo to było chyba najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Sophia nie znała przecież absolutnie każdego znajomego brata, tak samo jak on nie znał wielu jej znajomych, bądź co bądź była między nimi różnica wieku, która sprawiała, że nie dane im było uczyć się w Hogwarcie razem i obracać się w podobnych kręgach. Ale nazwisko Wilkes kiedyś słyszała, więc doszła do wniosku, że zapewne mogła to być jakaś znajoma Raidena, która rozpoznała jej nazwisko. Była na tyle zaciekawiona, że postanowiła jeszcze zostać, by usłyszeć dalszy ciąg wyjaśnień, zamiast po wyjaśnieniu drogi na czwarte piętro po prostu odejść.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Od spotkania z Raidenem minęło pięć dni - zbyt mało, by móc całkowicie zapomnieć wszystkich emocji, które pojawiły się wraz ze znajomą twarzą. Sam wieczór przebiegł w przyjemny dla niej sposób, podczas którego to między innymi miała okazję wreszcie poznać kuzyna Cartera, o którym ten zwykł opowiadać wiele rzeczy. Te swoją drogą okazały się nie mieć pokrycia w rzeczywistości. Wróciły jednak wspomnienia - wiele z nich było dla niej bardzo przyjemnych, lecz były też i te bolesne. Pierwszym z nich zaś było rozstanie i wszystko to, co się wokół niego obracało. Do tej pory nie potrafiła ocenić tamtego momentu w obiektywny sposób, czy był jednak sens by to robić? Minęło wiele lat i jakkolwiek wtedy było, czuła z okresu "chicagowskich" miłostek nic już ma nie powrócić. Jedyne na co liczyła to przyjaźń.
- Tak, jestem jego znajomą z dawnych czasów - powiedziała, kiwając przy tym powoli głową. Szok ustąpił dawno z jej twarzy, a na tej ponownie pojawił się uśmiech. Nie był on jednak tak promienny jak wcześniej, a nieco bledszy. - Naprawdę cieszę się, że mogę cię w końcu poznać. Wiesz, twój brat mówił o tobie. Z tego co pamiętam wyjechałam z Chicago tuż przed twoim przyjazdem do niego...
Nie była pewna czy mogła sobie pozwolić na podobne wyznania. Grace przez lata stała się osobą otwartą, nie bojącą się mówić tego, co akurat myśli i nie tyczyło się to tylko opinii. Nie mogła jednak być pewna co Raiden opowiedział o nich i niej samej, czy w ogóle coś wyznał siostrze. Przecież równie dobrze mógł milczeć, tym samym czyniąc ich przygody tylko nieistotnymi wspomnieniami. Nie było to jednak podobne do niego, a przynajmniej tak sądziła Wilkes. Nie miała też powodów, bowiem ich ostatnie spotkanie przebiegło w zaskakująco dobry sposób.
Naprawdę cała sytuacja wydawała się być w jakiś sposób zaskakująca - akurat w tym momencie jej życia, dane jej było nie tylko ponownie widzieć przyjazną dla niej twarz, ale i poznać wszystkich, o której ten się wypowiadał. A przynajmniej tych najbliższych. Czyż to jednak nie świadczyło o przekorności, a nawet i śmieszności losu ludzkiego?
- Tak, jestem jego znajomą z dawnych czasów - powiedziała, kiwając przy tym powoli głową. Szok ustąpił dawno z jej twarzy, a na tej ponownie pojawił się uśmiech. Nie był on jednak tak promienny jak wcześniej, a nieco bledszy. - Naprawdę cieszę się, że mogę cię w końcu poznać. Wiesz, twój brat mówił o tobie. Z tego co pamiętam wyjechałam z Chicago tuż przed twoim przyjazdem do niego...
Nie była pewna czy mogła sobie pozwolić na podobne wyznania. Grace przez lata stała się osobą otwartą, nie bojącą się mówić tego, co akurat myśli i nie tyczyło się to tylko opinii. Nie mogła jednak być pewna co Raiden opowiedział o nich i niej samej, czy w ogóle coś wyznał siostrze. Przecież równie dobrze mógł milczeć, tym samym czyniąc ich przygody tylko nieistotnymi wspomnieniami. Nie było to jednak podobne do niego, a przynajmniej tak sądziła Wilkes. Nie miała też powodów, bowiem ich ostatnie spotkanie przebiegło w zaskakująco dobry sposób.
Naprawdę cała sytuacja wydawała się być w jakiś sposób zaskakująca - akurat w tym momencie jej życia, dane jej było nie tylko ponownie widzieć przyjazną dla niej twarz, ale i poznać wszystkich, o której ten się wypowiadał. A przynajmniej tych najbliższych. Czyż to jednak nie świadczyło o przekorności, a nawet i śmieszności losu ludzkiego?
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
O wielu rzeczach, które miały miejsce w Chicago, Sophia nie miała pojęcia, gdyż sama spędziła tam znacznie mniej czasu niż Raiden. Jej brat wyjechał do Ameryki, kiedy jeszcze uczyła się w Hogwarcie, i było to dla niej dziwne doświadczenie – nagle znalazł się tak daleko od domu i widywali się jeszcze rzadziej, i nawet listy z racji odległości stały się jeszcze rzadsze. Z racji różnicy wieku niestety się rozminęli, nad czym Sophia czasami ubolewała, żałując, że nie dane im było wspólnie przeżywać nauki w Hogwarcie. Dopiero, gdy już ukończyła szkołę, mogła do niego pojechać i wakacyjny wyjazd zmienił się nagle w dwuletni pobyt, co zawdzięczała znalezionemu tam uczuciu, które pewnego dnia zostało brutalnie zdruzgotane. To przypomniało Sophii o dawnych marzeniach i zmusiło do powrotu, a także na długie trzy lata popsuło zawsze zgodne relacje rodzeństwa. Dopiero, gdy po niedawnej śmierci rodziców Raiden wrócił do kraju, mogli zacząć te relacje odbudowywać, bo teraz mieli tylko siebie.
- Z dawnych czasów? – zdziwiła się. – Ach tak, Chicago. Raiden był tam znacznie dłużej niż ja, więc możliwe, że po prostu się minęłyśmy. Dane mi było mieszkać tam przez dwa lata po ukończeniu szkoły. – W końcu było to całkiem możliwe, że starszy Carter i ta kobieta już się zetknęli, w czasach, kiedy ona wciąż jeszcze była uczennicą Hogwartu. – W takim razie tym bardziej miło poznać... I jestem ciekawa, co takiego mówił o mnie Raiden.
Zaśmiała się cicho, nagle jakby mniej myśląc o obowiązkach czy zmęczeniu. Tylko na chwilę, bo wiedziała, że nie był to czas i miejsce na poznawanie się, o czym przypomniało jej dziwne spojrzenie mijającego je czarodzieja. No, ale skoro już o sobie wiedziały, zawsze mogły do siebie napisać i spotkać się znowu, i to już nieprzypadkowo.
- Wiesz co... Jak chcesz, mogę cię odprowadzić do windy – zaproponowała nagle, bo dzięki temu po drodze będą miały jeszcze chwilę, by porozmawiać, bez wzbudzania dziwnych spojrzeń mijających je ludzi zmierzających w stronę Biura Aurorów. – Chciałabym porozmawiać dłużej, naprawdę, ale w Biurze urwą mi głowę, jak zauważą, że plotkuję na korytarzu zamiast zajmować się papierkową robotą – ściszyła głos i wywróciła lekko oczami. Chciała poznać tę kobietę, skoro znała Raidena i także spędziła pewien czas w Chicago, ale... W jakichś innych okolicznościach, bez dyszącego w kark widma pracy.
- Z dawnych czasów? – zdziwiła się. – Ach tak, Chicago. Raiden był tam znacznie dłużej niż ja, więc możliwe, że po prostu się minęłyśmy. Dane mi było mieszkać tam przez dwa lata po ukończeniu szkoły. – W końcu było to całkiem możliwe, że starszy Carter i ta kobieta już się zetknęli, w czasach, kiedy ona wciąż jeszcze była uczennicą Hogwartu. – W takim razie tym bardziej miło poznać... I jestem ciekawa, co takiego mówił o mnie Raiden.
Zaśmiała się cicho, nagle jakby mniej myśląc o obowiązkach czy zmęczeniu. Tylko na chwilę, bo wiedziała, że nie był to czas i miejsce na poznawanie się, o czym przypomniało jej dziwne spojrzenie mijającego je czarodzieja. No, ale skoro już o sobie wiedziały, zawsze mogły do siebie napisać i spotkać się znowu, i to już nieprzypadkowo.
- Wiesz co... Jak chcesz, mogę cię odprowadzić do windy – zaproponowała nagle, bo dzięki temu po drodze będą miały jeszcze chwilę, by porozmawiać, bez wzbudzania dziwnych spojrzeń mijających je ludzi zmierzających w stronę Biura Aurorów. – Chciałabym porozmawiać dłużej, naprawdę, ale w Biurze urwą mi głowę, jak zauważą, że plotkuję na korytarzu zamiast zajmować się papierkową robotą – ściszyła głos i wywróciła lekko oczami. Chciała poznać tę kobietę, skoro znała Raidena i także spędziła pewien czas w Chicago, ale... W jakichś innych okolicznościach, bez dyszącego w kark widma pracy.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wiedza Grace na temat sytuacji Raidena po jej wyjeździe była niezwykle uboga. Można by wręcz uznać, że dalej trwałaby w nieświadomości, gdyby nie fakt, iż czasami nie potrafi powstrzymać się przed używaniem leglimencji. Zdarzały się dni, w których zwykła ludzka ciekawość potrafiła wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem, tym samym zdobywając informacje, których prawdopodobnie mogłaby nie posiąść tak szybko. W ten więc sposób dowiedziała się o prawdziwym powodzie powrotu Cartera z Chicago. Kiedyś wierzyła, że ten zagrzeje tam miejsce na dość długi czas, może nawet i tam zostanie. I chociaż okres, w którym ten przebywał w Ameryce nie należał do krótkich, to z pewnością mógł zabawić tam o wiele dłużej.
- Ah tak, Raiden mówił coś o twoim przyjeździe. - na chwilę zamilkła, starając się przywołać słowa mężczyzny. A było ich z tamtego okresu wiele... - W istocie, chyba się minęłyśmy.
Chociaż jej zdanie nie wyrażało stu procentowej pewności, w rzeczywistości Grace wiedziała, że to prawda. Carter wiele razy opowiadał o przyjeździe ukochanej Sophii, a wręcz mówił, iż je sobie przedstawi. Wydawał się być wówczas nieco podekscytowany tym, zresztą i ona czuła podobne emocje. Naturalnie do tamtego spotkania wówczas nie doszło. Ma ono miejsce jednak teraz, w momencie dla niej najmniej oczekiwanym. I chociaż po spotkaniu z przyjacielem na nowo pojawiła się niewinna myśl, wyrażająca nadzieję na poznanie kobiety, to z pewnością nie wyobrażała go sobie w taki sposób. Los był jednak przewrotny i zaskakujący, lecz z drugiej strony czy było to złe?
- Możesz być pewna, iż brat mówił same dobre rzeczy. - odpowiedziała. Kiedy jednak zdanie to padło z jej ust, ona zaczęła zastanawiać się nad podobną kwestią - czy Raiden wspominał coś o niej samej czy może jednak postanowił milczeć, w ten sposób zapominając? Zdecydowanie pytanie to było dość nurtujące. Grace postanowiła jednak wymazać je z pamięci, nie chciała znać odpowiedzi.
- Byłoby mi naprawdę miło - powiedziała. - Jeśli jednak to stanowi dla Ciebie problem, sama postaram się do nich trafić. Nie chcę Ci sprawiać problemów w pracy, a skoro już się spotkałyśmy, to wierzę, iż nie jest to ostatni raz. Prawdę mówiąc to chętnie kiedyś bym się z Tobą spotkała w nieco korzystniejszych okolicznościach.
- Ah tak, Raiden mówił coś o twoim przyjeździe. - na chwilę zamilkła, starając się przywołać słowa mężczyzny. A było ich z tamtego okresu wiele... - W istocie, chyba się minęłyśmy.
Chociaż jej zdanie nie wyrażało stu procentowej pewności, w rzeczywistości Grace wiedziała, że to prawda. Carter wiele razy opowiadał o przyjeździe ukochanej Sophii, a wręcz mówił, iż je sobie przedstawi. Wydawał się być wówczas nieco podekscytowany tym, zresztą i ona czuła podobne emocje. Naturalnie do tamtego spotkania wówczas nie doszło. Ma ono miejsce jednak teraz, w momencie dla niej najmniej oczekiwanym. I chociaż po spotkaniu z przyjacielem na nowo pojawiła się niewinna myśl, wyrażająca nadzieję na poznanie kobiety, to z pewnością nie wyobrażała go sobie w taki sposób. Los był jednak przewrotny i zaskakujący, lecz z drugiej strony czy było to złe?
- Możesz być pewna, iż brat mówił same dobre rzeczy. - odpowiedziała. Kiedy jednak zdanie to padło z jej ust, ona zaczęła zastanawiać się nad podobną kwestią - czy Raiden wspominał coś o niej samej czy może jednak postanowił milczeć, w ten sposób zapominając? Zdecydowanie pytanie to było dość nurtujące. Grace postanowiła jednak wymazać je z pamięci, nie chciała znać odpowiedzi.
- Byłoby mi naprawdę miło - powiedziała. - Jeśli jednak to stanowi dla Ciebie problem, sama postaram się do nich trafić. Nie chcę Ci sprawiać problemów w pracy, a skoro już się spotkałyśmy, to wierzę, iż nie jest to ostatni raz. Prawdę mówiąc to chętnie kiedyś bym się z Tobą spotkała w nieco korzystniejszych okolicznościach.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sophia cieszyła się z powrotu Raidena, chociaż niewątpliwie wolałaby, żeby powodem jego przyjazdu do kraju nie była nagła śmierć rodziców. Mimo początkowych trudności w relacjach z czasem udało im się ponownie nawiązać kontakt i do siebie zbliżyć – w końcu teraz mieli tylko siebie. Wiadomo, posiadali też dalszych krewnych oraz przyjaciół, ale ta podstawowa, czteroosobowa rodzina przestała istnieć, kiedy zabrakło Williama i Marlene.
O zdolnościach kobiety nie widziała, chociaż niewątpliwie wyczułaby próbę wdarcia się do jej umysłu. Każdy auror musiał wiedzieć, jak rozpoznać przejawy legilimencji i wskazana była znajomość oklumencji, chociaż tej Sophia wciąż nie posiadła, nie mając dość czasu na jej naukę. Także dawne chęci zostania animagiem musiały zostać odsunięte na bok. Sophia zaniedbała próby zgłębienia tej przydatnej umiejętności i nie wiadomo, kiedy znowu do tego powróci.
Życie czasami potrafiło zaskakiwać. Sophia w pracy raczej nie spodziewała się tego typu spotkania z osobą z przeszłości Raidena, która w dodatku także była kiedyś w Chicago, w czasach, zanim zamieszkała tam Sophia. Ale tak się stało, chociaż może to i dobrze, bo dzięki temu będą mogły się poznać? Na pewno nie dziś. Nie, kiedy czekała na nią praca i obowiązki, a rozmowa na korytarzu stanowiła jedynie chwilę przerwy, małą odskocznię od zajęć w Biurze. Za chwilę miała dobiec końca i obie zdawały sobie z tego sprawę.
- Wobec tego cieszę się – powiedziała. – I nie, nie stanowi to problemu.
Postanowiła przejść ten kawałek, nie było to bardzo daleko, a mogły dokończyć rozmowę bez zwracania większej uwagi, więc po chwili ruszyła przodem.
- Ja również. Tak, musimy się kiedyś spotkać, w jakiś dzień wolny od pracy. – Chociaż nie wiadomo, kiedy taki nastąpi. Przynajmniej w przypadku Sophii; a nie wiedziała, czym dokładnie zajmuje się Grace. – W razie czego proszę napisać do mnie list. Sowa zaadresowana do Sophii Carter z pewnością mnie znajdzie.
Uśmiechnęła się; naprawdę chciała poznać tę kobietę. Była w końcu kimś, kto znał jej brata, i to w czasach, gdy sama była w Hogwarcie i prawie w ogóle go nie widywała, a jedyny kontakt utrzymywali przez listy.
Po chwili dotarły do wind.
- Mam nadzieję, że do zobaczenia – powiedziała na odchodne, uśmiechając się raz jeszcze, a potem odwróciła się na pięcie i pospieszyła w stronę Biura, by znowu pogrążyć się w pracy. Mimo to spotkanie z Grace było raczej pozytywnym akcentem tego dnia.
| zt. x 2
O zdolnościach kobiety nie widziała, chociaż niewątpliwie wyczułaby próbę wdarcia się do jej umysłu. Każdy auror musiał wiedzieć, jak rozpoznać przejawy legilimencji i wskazana była znajomość oklumencji, chociaż tej Sophia wciąż nie posiadła, nie mając dość czasu na jej naukę. Także dawne chęci zostania animagiem musiały zostać odsunięte na bok. Sophia zaniedbała próby zgłębienia tej przydatnej umiejętności i nie wiadomo, kiedy znowu do tego powróci.
Życie czasami potrafiło zaskakiwać. Sophia w pracy raczej nie spodziewała się tego typu spotkania z osobą z przeszłości Raidena, która w dodatku także była kiedyś w Chicago, w czasach, zanim zamieszkała tam Sophia. Ale tak się stało, chociaż może to i dobrze, bo dzięki temu będą mogły się poznać? Na pewno nie dziś. Nie, kiedy czekała na nią praca i obowiązki, a rozmowa na korytarzu stanowiła jedynie chwilę przerwy, małą odskocznię od zajęć w Biurze. Za chwilę miała dobiec końca i obie zdawały sobie z tego sprawę.
- Wobec tego cieszę się – powiedziała. – I nie, nie stanowi to problemu.
Postanowiła przejść ten kawałek, nie było to bardzo daleko, a mogły dokończyć rozmowę bez zwracania większej uwagi, więc po chwili ruszyła przodem.
- Ja również. Tak, musimy się kiedyś spotkać, w jakiś dzień wolny od pracy. – Chociaż nie wiadomo, kiedy taki nastąpi. Przynajmniej w przypadku Sophii; a nie wiedziała, czym dokładnie zajmuje się Grace. – W razie czego proszę napisać do mnie list. Sowa zaadresowana do Sophii Carter z pewnością mnie znajdzie.
Uśmiechnęła się; naprawdę chciała poznać tę kobietę. Była w końcu kimś, kto znał jej brata, i to w czasach, gdy sama była w Hogwarcie i prawie w ogóle go nie widywała, a jedyny kontakt utrzymywali przez listy.
Po chwili dotarły do wind.
- Mam nadzieję, że do zobaczenia – powiedziała na odchodne, uśmiechając się raz jeszcze, a potem odwróciła się na pięcie i pospieszyła w stronę Biura, by znowu pogrążyć się w pracy. Mimo to spotkanie z Grace było raczej pozytywnym akcentem tego dnia.
| zt. x 2
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
|6 VI
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że ten dzień będzie ciężki. Zaczęło się od momentu w którym udało się mu znaleźć i osadzić w Tower jednego z podejrzanych - to miało miejsce wczoraj. Od tamtego momentu działał w typowy dla siebie nieustępliwie chorobliwy sposób chcąc dopiąć sprawę tak mocno jak tylko był w stanie. Poświęcił więc czasu by przesłuchać pojmanego po raz kolejny z rzędu.Gdy był przekonany co do tego, że wycisnął z niego tyle ile tylko się dało przeszedł do kolejnej formalizacji pewnych kwestii - ściągnięcie Solene do departamentu, złożenie oficjalnych zeznać, potwierdzenia tożsamości. Skamander doskonale sobie zdawał sprawę, że bezwzględnie wykorzystywał aparat prawa celem osiągnięcia dla oskarżonego wygórowanej kary jednak w tym szaleństwie była metoda skutkująca usunięciem jednej męty z dala od niewinnych.
- Przepraszam - powiedział, patrząc na idącą po jego prawej półwillę. Przepraszał oczywiście za to, że przyciągnął ją tu by powiedziała to co zresztą on sam wiedział. Musiała się potem wskazać sprawcę konfrontując się z nim zza zaklętej ściany przez którą oprawca nie był wstanie jej dojrzeć. Były to formalności niestety niezbędne do przeprowadzenia i na które (również niestety) należało poświęcić czas. Nie było w tym jednak przekonania, faktycznej skruchy. Nie uważał że postąpił nieodpowiednio. Jako że Solene była światkiem to wszystko leżało po części w jej obowiązku. Tak, zasadniczość była częścią niego co sprawiało, że niekoniecznie mógł być postrzegany jako dobry człowiek,lecz to było w porządku - w końcu był dobrym aurorem.
- Dzięki tobie Londyn jest bezpieczniejszy - dodał chcąc ją pocieszyć, gdyż niewątpliwie cała ta farsa mogła wzbudzić rozmaitą gamę emocji począwszy od strachu,poprzez złość, a skończywszy na zwykłym zmęczeniu. Wątpił jednak by to podnosiło ją na duchu tak jak jego.
Gdy wyprowadził ją korytarzami departamentu niemalże do wyjścia jej mina sprawiła, że złapał ją za łokieć chcąc przytrzymać ją w miejscu.
- Odprowadzę cię - zadecydował mierząc ją z góry spojrzeniem - Pozwól mi. Nie będziesz żałowała. - założył odważnie z góry czekając na werdykt
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że ten dzień będzie ciężki. Zaczęło się od momentu w którym udało się mu znaleźć i osadzić w Tower jednego z podejrzanych - to miało miejsce wczoraj. Od tamtego momentu działał w typowy dla siebie nieustępliwie chorobliwy sposób chcąc dopiąć sprawę tak mocno jak tylko był w stanie. Poświęcił więc czasu by przesłuchać pojmanego po raz kolejny z rzędu.Gdy był przekonany co do tego, że wycisnął z niego tyle ile tylko się dało przeszedł do kolejnej formalizacji pewnych kwestii - ściągnięcie Solene do departamentu, złożenie oficjalnych zeznać, potwierdzenia tożsamości. Skamander doskonale sobie zdawał sprawę, że bezwzględnie wykorzystywał aparat prawa celem osiągnięcia dla oskarżonego wygórowanej kary jednak w tym szaleństwie była metoda skutkująca usunięciem jednej męty z dala od niewinnych.
- Przepraszam - powiedział, patrząc na idącą po jego prawej półwillę. Przepraszał oczywiście za to, że przyciągnął ją tu by powiedziała to co zresztą on sam wiedział. Musiała się potem wskazać sprawcę konfrontując się z nim zza zaklętej ściany przez którą oprawca nie był wstanie jej dojrzeć. Były to formalności niestety niezbędne do przeprowadzenia i na które (również niestety) należało poświęcić czas. Nie było w tym jednak przekonania, faktycznej skruchy. Nie uważał że postąpił nieodpowiednio. Jako że Solene była światkiem to wszystko leżało po części w jej obowiązku. Tak, zasadniczość była częścią niego co sprawiało, że niekoniecznie mógł być postrzegany jako dobry człowiek,lecz to było w porządku - w końcu był dobrym aurorem.
- Dzięki tobie Londyn jest bezpieczniejszy - dodał chcąc ją pocieszyć, gdyż niewątpliwie cała ta farsa mogła wzbudzić rozmaitą gamę emocji począwszy od strachu,poprzez złość, a skończywszy na zwykłym zmęczeniu. Wątpił jednak by to podnosiło ją na duchu tak jak jego.
Gdy wyprowadził ją korytarzami departamentu niemalże do wyjścia jej mina sprawiła, że złapał ją za łokieć chcąc przytrzymać ją w miejscu.
- Odprowadzę cię - zadecydował mierząc ją z góry spojrzeniem - Pozwól mi. Nie będziesz żałowała. - założył odważnie z góry czekając na werdykt
Find your wings
Nie tylko Skamanderowi cały wszechświat podpowiadał, że ten dzień nie będzie kolejnym pełnym spokoju i pozbawionym zmartwień ślęczeniem nad ulubioną książką z kubkiem ciepłej, aromatycznej kawy. Już po przebudzeniu się, dziwne przeczucie, że coś się dzisiaj wydarzy nie opuszczało jasnowłosej na krok, swoje potwierdzenie odnajdując zaledwie dwie godziny później, kiedy w drzwiach wejściowych ponownie ujrzała swoją największą zmorę ostatnich tygodni. Nie potrafiła zrozumieć czego Anthony nie pojął z wcześniejszych kilku wypowiedzi i czy przypadkiem nie tkwił w nim mały, ukryty sadysta, napawający się ludzką złością. O ile Solange posiadała duże pokłady cierpliwości - przynajmniej zaskakująco duże jak na półwilę - tak w przypadku tego mężczyzny nie była pewna, czy ma ochotę udusić go gołymi rękoma teraz, czy może jednak dać mu jeszcze chwilę na opamiętanie się i uznanie, że nic więcej nie wyciągnie z odpowiedzi, z każdym razem coraz bardziej obszernych i pełnych nerwów. Doprowadzał ją do szewskiej pasji, czego powoli nie była w stanie ukrywać pod porcelanową maską pięknej nimfy, jedynie siłą woli i niechęcią do spalenia mebli w salonie nie wymierzając w niego małą kulką ognia a jednocześnie, chyba nieświadomie dawała mu się poznać od tej prawdziwej, naturalnej strony, znanej niewielkiemu gronu. Tego poranka nie odezwała się, witając go tą samą ponurą miną i spojrzeniem oczekującym wyjaśnień, sugerującym również, że inni ludzie też bywają zajęci swoją pracą.
Oczywistym było, że słysząc z antosiowych ust takie rewelacje, mężczyzna spotkał się z oporem i niechęcią, niźli uskrzydlonym frunięciem do ministerstwa. Nie było w tym zresztą nic dziwnego - nie chciała konfrontować się z człowiekiem, który planował przehandlować ją za sporą sumę pieniędzy na narkotyki dla zidiociałej i znudzonej elity. Znów była bliska zamknięcia mu drzwi przed nosem, gdyby nie ciotka, która słysząc całą wymianę zdań dała aurorowi nieme przyzwolenie na zaciągnięcie jej do departamentu siłą - ciotka najlepiej wiedziała, że żadna rozmowa nie będzie przekonująca, tak jak doraźne środki. Odgrażanie się nie pomogło, lekkie, nieznaczne oparzenie nadgarstka również, przez co już po kilku minutach wpadła w sam środek prywatnego piekła; nienawidziła bowiem żadnych instytucji publicznych, od szpitala zaczynając, na ministerstwie kończąc. Kiedy już było po wszystkim - trzymając nerwy na wodzy i niezbyt pokazując jakiekolwiek emocje - ruszyła szybkim krokiem w kierunku wyjścia. Na kroczącego u boku Anthony'ego starała się nie zwracać uwagi; pochłonięta swoimi myślami nie usłyszała jego przeprosin i późniejszego zapewnienia, które skwitowałaby krótkim prychnięciem. Dopiero chwycenie za łokieć i stanowcze zwrócenie blondynki ku sobie sprowadziło ją na ziemię. Spoglądając nań wyraźnie skonsternowana, z początku nie zrozumiała czego znowu od niej chce, skoro już chyba było po wszystkim.
- Nie uważa pan, że w ostatnim czasie widywaliśmy się zbyt często a nastrój podczas spotkań nie należał do najprzyjemniejszych? Jaki jest więc sens dalszego szargania sobie nerwów? - Odparła spokojnie, zaskakująco chłodno, marząc w tej chwili o białym winie albo spacerze po odludziu, albo o jednym i drugim na raz, zamiast psucia sobie - i tak marnego - nastroju podczas kolejnych kilku minut przebywania w towarzystwie tego człowieka. - Zresztą, od kiedy moja zgoda jest ci do czegoś potrzebna? - Dodała, wcale nie retorycznie, szczególną uwagę zwracając na zwrot początkujący jego wypowiedź; w końcu prosił o zgodę! Dalsza jej część jednak była już taka sama, jak przez ostatnich kilka rozmów, chociaż tym razem Anthony zdawał się być ciut weselszy, ale wciąż: stanowczy, nie przyjmujący odmowy. To tylko motywowało ją do tego, by rzeczywiście odmówić i sobie pójść, z drugiej zaś strony zaciekawienie wróciło, nieśmiało przebijając się przez całą otoczkę zmęczenia. Podobnie jak on, zmierzyła go wzrokiem, delikatnie ściągając męską dłoń ze swojego łokcia. Przelotnie nawet skontrolowała, czy nie wyrządziła mu wcześniej wielkiej krzywdy, ale poza zaczerwienieniem nie dostrzegła niczego, za co mógłby być zły.
- Pod warunkiem, że nie poruszymy już tego tematu. Skoro mamy to za sobą, nie widzę sensu dalszego rozprawiania o handlu wilami. - Skrzyżowawszy ręce pod biustem, powiodła spojrzeniem w kierunku wyjścia, w głowie odliczając całe dziesięć sekund na odpowiedź. Więcej nie zamierzała czekać.
zt oboje
Oczywistym było, że słysząc z antosiowych ust takie rewelacje, mężczyzna spotkał się z oporem i niechęcią, niźli uskrzydlonym frunięciem do ministerstwa. Nie było w tym zresztą nic dziwnego - nie chciała konfrontować się z człowiekiem, który planował przehandlować ją za sporą sumę pieniędzy na narkotyki dla zidiociałej i znudzonej elity. Znów była bliska zamknięcia mu drzwi przed nosem, gdyby nie ciotka, która słysząc całą wymianę zdań dała aurorowi nieme przyzwolenie na zaciągnięcie jej do departamentu siłą - ciotka najlepiej wiedziała, że żadna rozmowa nie będzie przekonująca, tak jak doraźne środki. Odgrażanie się nie pomogło, lekkie, nieznaczne oparzenie nadgarstka również, przez co już po kilku minutach wpadła w sam środek prywatnego piekła; nienawidziła bowiem żadnych instytucji publicznych, od szpitala zaczynając, na ministerstwie kończąc. Kiedy już było po wszystkim - trzymając nerwy na wodzy i niezbyt pokazując jakiekolwiek emocje - ruszyła szybkim krokiem w kierunku wyjścia. Na kroczącego u boku Anthony'ego starała się nie zwracać uwagi; pochłonięta swoimi myślami nie usłyszała jego przeprosin i późniejszego zapewnienia, które skwitowałaby krótkim prychnięciem. Dopiero chwycenie za łokieć i stanowcze zwrócenie blondynki ku sobie sprowadziło ją na ziemię. Spoglądając nań wyraźnie skonsternowana, z początku nie zrozumiała czego znowu od niej chce, skoro już chyba było po wszystkim.
- Nie uważa pan, że w ostatnim czasie widywaliśmy się zbyt często a nastrój podczas spotkań nie należał do najprzyjemniejszych? Jaki jest więc sens dalszego szargania sobie nerwów? - Odparła spokojnie, zaskakująco chłodno, marząc w tej chwili o białym winie albo spacerze po odludziu, albo o jednym i drugim na raz, zamiast psucia sobie - i tak marnego - nastroju podczas kolejnych kilku minut przebywania w towarzystwie tego człowieka. - Zresztą, od kiedy moja zgoda jest ci do czegoś potrzebna? - Dodała, wcale nie retorycznie, szczególną uwagę zwracając na zwrot początkujący jego wypowiedź; w końcu prosił o zgodę! Dalsza jej część jednak była już taka sama, jak przez ostatnich kilka rozmów, chociaż tym razem Anthony zdawał się być ciut weselszy, ale wciąż: stanowczy, nie przyjmujący odmowy. To tylko motywowało ją do tego, by rzeczywiście odmówić i sobie pójść, z drugiej zaś strony zaciekawienie wróciło, nieśmiało przebijając się przez całą otoczkę zmęczenia. Podobnie jak on, zmierzyła go wzrokiem, delikatnie ściągając męską dłoń ze swojego łokcia. Przelotnie nawet skontrolowała, czy nie wyrządziła mu wcześniej wielkiej krzywdy, ale poza zaczerwienieniem nie dostrzegła niczego, za co mógłby być zły.
- Pod warunkiem, że nie poruszymy już tego tematu. Skoro mamy to za sobą, nie widzę sensu dalszego rozprawiania o handlu wilami. - Skrzyżowawszy ręce pod biustem, powiodła spojrzeniem w kierunku wyjścia, w głowie odliczając całe dziesięć sekund na odpowiedź. Więcej nie zamierzała czekać.
zt oboje
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
25 czerwca, między 19 a 20:30
Nie lubił wracać do domu w którym wyczekiwała go apodyktyczna sowa i całe szczęście nie musiał się martwić o to, że przypadkiem dzisiejszego wieczora znajdzie się tam chociażby przed północą. Dziś piętrzyło się przed nim zadanie przejrzenia nie małej ilości dokumentacji. Jako nowy-stary auror pracujący na nowo w londyńskiej jednostce od niecałych dwóch miesięcy nie posiadał na swoim koncie odpowiedniej ilości zajmujących spraw które mógłby prowadzić równolegle. Mimo wszystko miał względnie dużo czasu, który do tej pory poświęcał na wdrożenie. Teraz gdy miał już to praktycznie za sobą, tą biurokratyczną ścianę - mógł skupić się na pracy. Dziś dostał w ręce pierwszą porcję akt, które miały wypełnić pozyskany czas. Była to sprawa zaczęta przez innego aurora, który w tym momencie zmuszony był do zawieszenia swojej aktywności zawodowej - zamknęli biedaka w Mungu po ostatniej misji na całe dwa tygodnie. Zdarzało się.
Anthony siedział na swoim stanowisku i wczytywał się w raport z miejsca zbrodni. Były do niego załączone magiczne fotografie. Przedstawiały brzeg jakiegoś zbiornika wyścielanego okrwawionym żwirem - miejscem w którym znaleziono ciało Lary Scott. Jezioro w London Borough of Waltham Forest. Oględziny koronera potwierdzały przypuszczenia autora raportu. Skamander jednak im głębiej brnął w darowaną dokumentację tym bardziej był przekonany o tym, że o czymś w tym wszystkim zapomniano. Coś pominięto...
Od lektury oderwał go huk - głośny, donośny, zdecydowanie nie pasujący do pory dnia i miejsca. Chociaż...? Czyżby ktoś własnie zaliczył wypadek w pomieszczeniu z czarnomagicznymi skonfiskowanymi artefaktami? Podniósł spojrzenie znad trzymanych akt w stronę źródła hałasu. Uniósł wyżej brwi zaskoczony obrazem sypiącego się z sufitu tynku. Nie od razu zrozumiał, że to co widzi to faktycznie jest tym co widzi. Wizja sypiącego się Ministerstwa wydawała mu się czymś skrajnie absurdalnym. Ze stanowiska poderwał go ostatecznie kobiecy krzyk przerażenia. Trzymane akta upuścił - te rozsypały się po biurku i podłodze - zostawił to wszystko w tyle wychodząc na korytarz. Gdy się na nim znalazł wszystko zaczęło do niego docierać ze zwielokrotnioną mocą. Ministerstwo nie tyle co się sypało - było pożerane przez czarnomagiczne płomienie. Wiły się pod postacią węży i przeżerały przez stropy chwiejąc posadami, a już na pewno ścianami Departamentu Przestrzegania Prawa. Ktoś krzyknął nawołując do ucieczki. Thony ponaglił towarzyszy z którymi dzielił pokój. Choć udało im się wybiec w porę to ogień jednak był szybszy, morderczy - wyprzedził ich wszystkich ocierając się o strop który przeraźliwie zgrzytnął. Wszystko po tym to były sekundy. Nikt nie miał czasu na to by w porę osłonić się magią. Grunt osunął się pod nogami, a na powalonych czarodziei posypała się kaskada gruzu. Ostatecznie co pamiętał Thony to odłamki tynku, jak i twardą powierzchnię samej posadzki (a może jej resztki?) na swej twarzy. Kakofonia przerażenia i wrzasków cierpienia nie utrudniła mu utraty przytomności. Nie wiedział jak długo trwał jego niebyt. Nienawidził tracić przytomności i osuwać się w nicość. Przerażało go to. Dlatego też pomimo bólu który go przeszył cieszył się z powrotu do tego chaosu. Przez myśl przeszła mu dygresja odnośnie tego, czy nie zmieni przypadkiem zdania w chwili gdy zacznie płonąć żywcem...ale to może zostawmy na później. W chwili obecnej, walcząc o oddech próbował się podnieść co skończyło się jedynie wydobyciem z siebie skowytu bólu. Jego noga utknęła pod odłupanym szczątkiem nadtopionego sufitu, a ciało ledwie się poruszało. Dławiąc się dymem zdał sobie sprawę z bardzo pocieszającej rzeczy - że przecież szybciej się udusi niż spłonie tu żywcem. Wtedy też usłyszał czyjś głos, inny od agonalnych jęków umierania które współgrały z trzaskającym ogniem, konstrukcją.
- Heeej...?! Ktoś tam żyje...?
Obrażenia: zmiażdżona stopa (-20, zmiażdżenie), liczne, krwiste obtarcia (-10, szarpane), zaczadzenie (-10, duszenie się).
Nie lubił wracać do domu w którym wyczekiwała go apodyktyczna sowa i całe szczęście nie musiał się martwić o to, że przypadkiem dzisiejszego wieczora znajdzie się tam chociażby przed północą. Dziś piętrzyło się przed nim zadanie przejrzenia nie małej ilości dokumentacji. Jako nowy-stary auror pracujący na nowo w londyńskiej jednostce od niecałych dwóch miesięcy nie posiadał na swoim koncie odpowiedniej ilości zajmujących spraw które mógłby prowadzić równolegle. Mimo wszystko miał względnie dużo czasu, który do tej pory poświęcał na wdrożenie. Teraz gdy miał już to praktycznie za sobą, tą biurokratyczną ścianę - mógł skupić się na pracy. Dziś dostał w ręce pierwszą porcję akt, które miały wypełnić pozyskany czas. Była to sprawa zaczęta przez innego aurora, który w tym momencie zmuszony był do zawieszenia swojej aktywności zawodowej - zamknęli biedaka w Mungu po ostatniej misji na całe dwa tygodnie. Zdarzało się.
Anthony siedział na swoim stanowisku i wczytywał się w raport z miejsca zbrodni. Były do niego załączone magiczne fotografie. Przedstawiały brzeg jakiegoś zbiornika wyścielanego okrwawionym żwirem - miejscem w którym znaleziono ciało Lary Scott. Jezioro w London Borough of Waltham Forest. Oględziny koronera potwierdzały przypuszczenia autora raportu. Skamander jednak im głębiej brnął w darowaną dokumentację tym bardziej był przekonany o tym, że o czymś w tym wszystkim zapomniano. Coś pominięto...
Od lektury oderwał go huk - głośny, donośny, zdecydowanie nie pasujący do pory dnia i miejsca. Chociaż...? Czyżby ktoś własnie zaliczył wypadek w pomieszczeniu z czarnomagicznymi skonfiskowanymi artefaktami? Podniósł spojrzenie znad trzymanych akt w stronę źródła hałasu. Uniósł wyżej brwi zaskoczony obrazem sypiącego się z sufitu tynku. Nie od razu zrozumiał, że to co widzi to faktycznie jest tym co widzi. Wizja sypiącego się Ministerstwa wydawała mu się czymś skrajnie absurdalnym. Ze stanowiska poderwał go ostatecznie kobiecy krzyk przerażenia. Trzymane akta upuścił - te rozsypały się po biurku i podłodze - zostawił to wszystko w tyle wychodząc na korytarz. Gdy się na nim znalazł wszystko zaczęło do niego docierać ze zwielokrotnioną mocą. Ministerstwo nie tyle co się sypało - było pożerane przez czarnomagiczne płomienie. Wiły się pod postacią węży i przeżerały przez stropy chwiejąc posadami, a już na pewno ścianami Departamentu Przestrzegania Prawa. Ktoś krzyknął nawołując do ucieczki. Thony ponaglił towarzyszy z którymi dzielił pokój. Choć udało im się wybiec w porę to ogień jednak był szybszy, morderczy - wyprzedził ich wszystkich ocierając się o strop który przeraźliwie zgrzytnął. Wszystko po tym to były sekundy. Nikt nie miał czasu na to by w porę osłonić się magią. Grunt osunął się pod nogami, a na powalonych czarodziei posypała się kaskada gruzu. Ostatecznie co pamiętał Thony to odłamki tynku, jak i twardą powierzchnię samej posadzki (a może jej resztki?) na swej twarzy. Kakofonia przerażenia i wrzasków cierpienia nie utrudniła mu utraty przytomności. Nie wiedział jak długo trwał jego niebyt. Nienawidził tracić przytomności i osuwać się w nicość. Przerażało go to. Dlatego też pomimo bólu który go przeszył cieszył się z powrotu do tego chaosu. Przez myśl przeszła mu dygresja odnośnie tego, czy nie zmieni przypadkiem zdania w chwili gdy zacznie płonąć żywcem...ale to może zostawmy na później. W chwili obecnej, walcząc o oddech próbował się podnieść co skończyło się jedynie wydobyciem z siebie skowytu bólu. Jego noga utknęła pod odłupanym szczątkiem nadtopionego sufitu, a ciało ledwie się poruszało. Dławiąc się dymem zdał sobie sprawę z bardzo pocieszającej rzeczy - że przecież szybciej się udusi niż spłonie tu żywcem. Wtedy też usłyszał czyjś głos, inny od agonalnych jęków umierania które współgrały z trzaskającym ogniem, konstrukcją.
- Heeej...?! Ktoś tam żyje...?
Obrażenia: zmiażdżona stopa (-20, zmiażdżenie), liczne, krwiste obtarcia (-10, szarpane), zaczadzenie (-10, duszenie się).
Find your wings
Po prostu biegł. Nie myślał o tym, co będzie dalej.
Kiedy Justine przywołała go na miejsce wypadku w podobny sposób spodziewał się, że zastanie piekło, ale nie spodziewał się, że to piekło będzie tak intensywne. Mijał rannych, osmolonych, przerażonych czarodziejów, których raz po razie wychwytywali z tłumu zgromadzeni już uzdrowiciele i nie potrafił nawet w myślach odnaleźć słów, które wyrażałyby tę tragedię. Nie myślał o swoich przyjaciołach, o rodzinie, która mogła tego wieczora znaleźć się w Ministerstwie Magii - i spłonąć razem z nim - myślał o śmierci, której wokół było tak wiele, jak wiele nie widział jej jeszcze nigdy. Nie miał długiego stażu jako auror, był młody, szczęśliwie raczej ominęła go Wielka Wojna Czarodziejów i choć mimo to widział na oczy wiele okrucieństw, to to jedno przyćmiewało je wszystkie. Nie zrobiło to na nim wrażenia, kiedy, biegnąć, wdepnął prosto w kałużę krwi wylewającą się z jednego spośród rannych - nie potrafił pomóc nikomu z nich. Ale jeśli gdzieś tam, wewnątrz budynku, pod gruzami, wciąż znajdowali się ranni, musiał do nich dotrzeć. Wiódł go instynkt, nic innego, kiedy omijał czarodziejów odgradzających teren i wdarł się do środka inferna. Ostrożnie stawiał kroki po popękanej podłodze, tuż przy wejściu biorąc głęboki oddech - wiedział, że wewnątrz powietrza nie będzie dużo, ogień musiał go odciąć. Wszystko mogło runąć lada moment - a wewnątrz wciąż byli ludzie. Ogarnięci paniką i przerażeni, urzędnicy nigdy nie prosili się o silne wrażenia. Wydawane ocalałym, którzy byli w stanie iść o własnych siłach, rozkazy padały z jego ust szorstko i szybko, podobnie jak szybko oni winni próbować się stąd wydostać. Czy dotarcie na niższe piętra było jeszcze w ogóle możliwe? Zadarł się o jeden z prętów, ale otarcie na jego nodze nie wyglądało poważnie; wziął za to pręt ze sobą - wydawał się solidny i mógł pomóc mu w walce z gruzem. Zeskoczył ze schodów prowadzących na niższe piętro, poszukując żywych - mijane ciała były wciąż ciepłe, ale już pozbawione oddechu - do czasu, kiedy usłyszał kolejny skowyt, kierując się za jego dźwiękiem; ktoś zaczynał mówić.
- Anthony - Dopadł do niego od razu, choć nie znajdował się pod gruzami sam; był niemal pewien, że pod tymi głazami słyszał więcej niż jeden jęk, choć w kłębach kurzu i dymu niewiele potrafił ujrzeć. W innych warunkach najpierw ratowało się cywili - ale tutaj liczyła się szybkość, a Skamander mógł pomóc wyrwać z objęć śmierci tych, którzy wciąż mieli szansę zachować życie. Nie chciał nawet myśleć, jak wielu czarodziejów je dzisiaj straciło. Nie zatrzymując się, w biegu, wbił przechwycony wcześniej stalowy pręt pod odłamek sufitu, który nie pozwalał się podnieść Skamanderowi i natarł na niego, tak dłonią, jak kikutem, a potem - całym ciałem - podważając go, nie powstrzymując jęku wywołanego wysiłkiem. Wokół nie było tlenu, musieli o tym pamiętać. I dopiero teraz - mógł pojąć, jak poważna była sytuacja. - Możesz chodzić? - Pełzać? Nie był w stanie jednocześnie tego trzymać i go stamtąd wyciągać. Jego noga wyglądała źle - ale to wciąż była tylko jedna noga. Jak z ręką, można było sobie poradzić. - Tu wciąż są ludzie - Tuż za nim, tuż obok, też umierali, dziewczyna w żółtej sukience której większość tułowia znajdowała się pod gruzami, zapewne wydawała właśnie swoje ostatnie tchnienie, starszy mężczyzna, pod którym leżały roztrzaskane okulary, wciąż poruszał ustami, a głębiej, głębiej mogło ich być więcej. Musieli wziąć ich ze sobą tylu, ilu byli w stanie.
rozcięta skóra na udzie (-5), zaczadzenie (-10)
Kiedy Justine przywołała go na miejsce wypadku w podobny sposób spodziewał się, że zastanie piekło, ale nie spodziewał się, że to piekło będzie tak intensywne. Mijał rannych, osmolonych, przerażonych czarodziejów, których raz po razie wychwytywali z tłumu zgromadzeni już uzdrowiciele i nie potrafił nawet w myślach odnaleźć słów, które wyrażałyby tę tragedię. Nie myślał o swoich przyjaciołach, o rodzinie, która mogła tego wieczora znaleźć się w Ministerstwie Magii - i spłonąć razem z nim - myślał o śmierci, której wokół było tak wiele, jak wiele nie widział jej jeszcze nigdy. Nie miał długiego stażu jako auror, był młody, szczęśliwie raczej ominęła go Wielka Wojna Czarodziejów i choć mimo to widział na oczy wiele okrucieństw, to to jedno przyćmiewało je wszystkie. Nie zrobiło to na nim wrażenia, kiedy, biegnąć, wdepnął prosto w kałużę krwi wylewającą się z jednego spośród rannych - nie potrafił pomóc nikomu z nich. Ale jeśli gdzieś tam, wewnątrz budynku, pod gruzami, wciąż znajdowali się ranni, musiał do nich dotrzeć. Wiódł go instynkt, nic innego, kiedy omijał czarodziejów odgradzających teren i wdarł się do środka inferna. Ostrożnie stawiał kroki po popękanej podłodze, tuż przy wejściu biorąc głęboki oddech - wiedział, że wewnątrz powietrza nie będzie dużo, ogień musiał go odciąć. Wszystko mogło runąć lada moment - a wewnątrz wciąż byli ludzie. Ogarnięci paniką i przerażeni, urzędnicy nigdy nie prosili się o silne wrażenia. Wydawane ocalałym, którzy byli w stanie iść o własnych siłach, rozkazy padały z jego ust szorstko i szybko, podobnie jak szybko oni winni próbować się stąd wydostać. Czy dotarcie na niższe piętra było jeszcze w ogóle możliwe? Zadarł się o jeden z prętów, ale otarcie na jego nodze nie wyglądało poważnie; wziął za to pręt ze sobą - wydawał się solidny i mógł pomóc mu w walce z gruzem. Zeskoczył ze schodów prowadzących na niższe piętro, poszukując żywych - mijane ciała były wciąż ciepłe, ale już pozbawione oddechu - do czasu, kiedy usłyszał kolejny skowyt, kierując się za jego dźwiękiem; ktoś zaczynał mówić.
- Anthony - Dopadł do niego od razu, choć nie znajdował się pod gruzami sam; był niemal pewien, że pod tymi głazami słyszał więcej niż jeden jęk, choć w kłębach kurzu i dymu niewiele potrafił ujrzeć. W innych warunkach najpierw ratowało się cywili - ale tutaj liczyła się szybkość, a Skamander mógł pomóc wyrwać z objęć śmierci tych, którzy wciąż mieli szansę zachować życie. Nie chciał nawet myśleć, jak wielu czarodziejów je dzisiaj straciło. Nie zatrzymując się, w biegu, wbił przechwycony wcześniej stalowy pręt pod odłamek sufitu, który nie pozwalał się podnieść Skamanderowi i natarł na niego, tak dłonią, jak kikutem, a potem - całym ciałem - podważając go, nie powstrzymując jęku wywołanego wysiłkiem. Wokół nie było tlenu, musieli o tym pamiętać. I dopiero teraz - mógł pojąć, jak poważna była sytuacja. - Możesz chodzić? - Pełzać? Nie był w stanie jednocześnie tego trzymać i go stamtąd wyciągać. Jego noga wyglądała źle - ale to wciąż była tylko jedna noga. Jak z ręką, można było sobie poradzić. - Tu wciąż są ludzie - Tuż za nim, tuż obok, też umierali, dziewczyna w żółtej sukience której większość tułowia znajdowała się pod gruzami, zapewne wydawała właśnie swoje ostatnie tchnienie, starszy mężczyzna, pod którym leżały roztrzaskane okulary, wciąż poruszał ustami, a głębiej, głębiej mogło ich być więcej. Musieli wziąć ich ze sobą tylu, ilu byli w stanie.
rozcięta skóra na udzie (-5), zaczadzenie (-10)
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Korytarz
Szybka odpowiedź