Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
"Winda ponownie ruszyła i po chwili drzwi się otworzyły, a głos oznajmił:
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu."
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu."
Zadawał sobie sprawę, że nie przypominał adonisa, który potrafiłby unieść ławkę wraz z siedzącą na niej damą, ale... Czy naprawdę było mu to potrzebne? Był naukowcem, numerologiem, pracownikiem umysłowym, nie potrzebował rozbudowanego bicepsa, a jego figura była raczej wysoka, smukła i trochę... Rozlazła. No na aurora się nie nadawał i nigdy nie miał ambicji nim zostać, ale miał sporo znajomych aurorów. I całkiem ich cenił, może nie za same umiejętności powalania przeciwnika jednym machnięciem różdżki, ale za nich samych. Jako ludzi. Nawet po odejściu miał kilku takich znajomych, z którymi wychodził na wieczorne posiedzenia w barze. Tylko dlatego w ogóle tu był, bo gdyby miał większy wybór, wybrałby nie przychodzenie tutaj. Choć Ministerstwo zostało odnowione, nadal przypominały mu stare czasy. Paskudnie nudne stare czasy.
Tonks to osobowość wybitnie osobliwa w jego oczach, coś zasłychnął, że zmieniła swoją ścieżkę życiową diametralnie. Nie chciał jednak specjalnie ufać opiniom ludzi wokół siebie. Jako posiadacz wybitnego umysłu przecież (skromności nie można mu odmówić) nie chciał posiłkować się w swoich opiniach słowami innych. Skoro jednak była teraz na tym piętrze, musiał uznać, że to prawda i właściwie... Chętnie powiedziałby, że bardzo cieszy się z takiej zmiany w jej życiu. Czasami są potrzebne, sam również dokonał dosyć sporego przewrotu rezygnując z pracy, by wyjść na swoje... Na dobre. Uniósł lekko brew, kiedy odpowiedziała mu kąśliwie, jednak po chwili na ustach pojawił się uśmiech i nie pytał już więcej. Po prostu zabrał ładunek prosto jej ramion i aż jęknął żałośnie. Ciężkie.
- To grzeczność. Słyszałaś o standardach społecznych? - spytał tonem podobnym co kobieta. - Nie, nie wracam na stare śmieci. - Prawie się skrzywił. Nie chciał wracać i naprawdę nic tego nie zmieni. Nawet to, że Shelta ostatnio postanowiła nawiązać współpracę z Ministerstwem. A niech sobie korposzczukuje, nie obchodziło go to. Ani trochę. - A Ty co tutaj robisz? Kiedy ostatnio się widzieliśmy, bandażowałaś rany w terenie.
Zagaił. Może czegoś się dowie? W sumie był całkiem zainteresowany, a konwersacja z ładną kobietą to zawsze miła odmiana od... siedzenia samemu w pracowni i jarania kolejnej paczki fajek.
Tonks to osobowość wybitnie osobliwa w jego oczach, coś zasłychnął, że zmieniła swoją ścieżkę życiową diametralnie. Nie chciał jednak specjalnie ufać opiniom ludzi wokół siebie. Jako posiadacz wybitnego umysłu przecież (skromności nie można mu odmówić) nie chciał posiłkować się w swoich opiniach słowami innych. Skoro jednak była teraz na tym piętrze, musiał uznać, że to prawda i właściwie... Chętnie powiedziałby, że bardzo cieszy się z takiej zmiany w jej życiu. Czasami są potrzebne, sam również dokonał dosyć sporego przewrotu rezygnując z pracy, by wyjść na swoje... Na dobre. Uniósł lekko brew, kiedy odpowiedziała mu kąśliwie, jednak po chwili na ustach pojawił się uśmiech i nie pytał już więcej. Po prostu zabrał ładunek prosto jej ramion i aż jęknął żałośnie. Ciężkie.
- To grzeczność. Słyszałaś o standardach społecznych? - spytał tonem podobnym co kobieta. - Nie, nie wracam na stare śmieci. - Prawie się skrzywił. Nie chciał wracać i naprawdę nic tego nie zmieni. Nawet to, że Shelta ostatnio postanowiła nawiązać współpracę z Ministerstwem. A niech sobie korposzczukuje, nie obchodziło go to. Ani trochę. - A Ty co tutaj robisz? Kiedy ostatnio się widzieliśmy, bandażowałaś rany w terenie.
Zagaił. Może czegoś się dowie? W sumie był całkiem zainteresowany, a konwersacja z ładną kobietą to zawsze miła odmiana od... siedzenia samemu w pracowni i jarania kolejnej paczki fajek.
Wzrok ulokował się na mężczyźnie, który stanął obok niej. Jasne tęczówki błądziły po znajomej aparycji w końcu konstruując odpowiedź na pytanie, które wystosował w jego kierunku. Nie czekając dłużej odebrał ładunek z jej ramion, ale jego usta zdradził się odrobinę. Mając wolne ręce rozprostowała je i ułożyła na biodrach, unosząc jedną z brwi ku górze, niepewnie lustrując teraz jego, pod ciężarem niesionych przedmiotów. Uniosła dłoń by założyć za ucho kilka kosmyków włosów.
- Czy ty i twoja grzeczność jesteście pewni, że dacie radę? - zapytała przekrzywiając lekko głowę, zaraz jednak przestąpiła z nogi na protezę. Odrobinę w to powątpiewała, ale znów nie zamierzała narzekać, skoro stertę ciężkich rzeczy nie musiała nieść ona, bo robił to ktoś za nią. - Może ruszymy. - zaproponowała, zaczynając kierować kroki w stronę w którą podążała wcześniej. Zerknęła na niego kiedy odpowiedź odwołała się do samego Ministerstwa. Brwi zmarszczyły się lekko. Więc pracował tutaj wcześniej. Przynajmniej taki wniosek mogła wyciągnąć z wypowiedzianych przez niego słów. Miesiące spędzone na kursie, już znacząco rozwinęły jej umiejętność wnioskowania. A dopiero był początek. Wsadziła dłonie w kieszenie, nie zaprzestając kulawego marszu. Poruszanie się o protezie nie należało do najprostszych, zwłaszcza, że jeszcze nie nauczyła się na niej poprawnie poruszać. Nadal nie była jej, bardziej zdawała się całkowicie oddzielnym bytem, który lubił sprawiać jej problemy. Odwróciła głowę by spojrzeć na niego przez ramię, częstując łagodnym uśmiechem.
- Dostałam się na kurs aurorski. Także, zajmowanie się ranami już za mną. - zrelacjonowała krótko, właściwie pomijając wszystko, co zdarzyło się po drodze, jak i to, dlaczego właśnie tak postanowiła. Ale nie sądziła, by długa historia była w stanie zmieścić się w czasie dotarcia do biurka, które dzisiaj zajmowała. Cóż, zapytana nie zamierzała unikać odpowiedzi, ale też nie sądziła, że powinna zagłębiać się w nie od razu - Coś konkretnie sprowadza cię tutaj, czy stęskniłeś się za mną? - zapytała, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że wątpliwym było to, aby druga z opcji mogła mieć cokolwiek wspólnego z prawdą. Wszystko jednak zawsze było możliwe.
- Czy ty i twoja grzeczność jesteście pewni, że dacie radę? - zapytała przekrzywiając lekko głowę, zaraz jednak przestąpiła z nogi na protezę. Odrobinę w to powątpiewała, ale znów nie zamierzała narzekać, skoro stertę ciężkich rzeczy nie musiała nieść ona, bo robił to ktoś za nią. - Może ruszymy. - zaproponowała, zaczynając kierować kroki w stronę w którą podążała wcześniej. Zerknęła na niego kiedy odpowiedź odwołała się do samego Ministerstwa. Brwi zmarszczyły się lekko. Więc pracował tutaj wcześniej. Przynajmniej taki wniosek mogła wyciągnąć z wypowiedzianych przez niego słów. Miesiące spędzone na kursie, już znacząco rozwinęły jej umiejętność wnioskowania. A dopiero był początek. Wsadziła dłonie w kieszenie, nie zaprzestając kulawego marszu. Poruszanie się o protezie nie należało do najprostszych, zwłaszcza, że jeszcze nie nauczyła się na niej poprawnie poruszać. Nadal nie była jej, bardziej zdawała się całkowicie oddzielnym bytem, który lubił sprawiać jej problemy. Odwróciła głowę by spojrzeć na niego przez ramię, częstując łagodnym uśmiechem.
- Dostałam się na kurs aurorski. Także, zajmowanie się ranami już za mną. - zrelacjonowała krótko, właściwie pomijając wszystko, co zdarzyło się po drodze, jak i to, dlaczego właśnie tak postanowiła. Ale nie sądziła, by długa historia była w stanie zmieścić się w czasie dotarcia do biurka, które dzisiaj zajmowała. Cóż, zapytana nie zamierzała unikać odpowiedzi, ale też nie sądziła, że powinna zagłębiać się w nie od razu - Coś konkretnie sprowadza cię tutaj, czy stęskniłeś się za mną? - zapytała, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że wątpliwym było to, aby druga z opcji mogła mieć cokolwiek wspólnego z prawdą. Wszystko jednak zawsze było możliwe.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Komisją Rejestracji Różdżek i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu. Wykrzywiła nieznacznie usta na samą wzmiankę o komisji. Kiedyś zamiast niej była Kwatera Główna Aurorów, a w niej James... Jej skorumpowany mąż, który był wzorowym stróżem prawa ze splamionym nazwiskiem i udowodnionym potrójnym morderstwem. Ona była wdową po jego spuściźnie, ich syn natomiast dziedzicem grzechów rodziców. Nie wiedział i nigdy nie miał się dowiedzieć, dlaczego jego ojciec dopuścił się tych przestępstw. Nigdy nie miał się dowiedzieć, że jego matka wpierw podniosła rękę na drugiego człowieka. Nigdy nie miał się dowiedzieć, że oboje jego opiekunów było mordercami w zemście za krzywdy, które na nich spadły. Niezasłużenie, ale najwyraźniej to nie winowajcom przyszło płacić karę przez resztę życia. Wysiadając z windy, Sintas wyczuwała na sobie spojrzenia pracowników departamentu, którzy dość wymownie dawali jej odczuć, że nie zamierzali zapominać, z czym kojarzyło się teraz nazwisko Carter. Właśnie dlatego tak bardzo ich nienawidziła i gdyby mogła, wsadziłaby różdżkę w oko byle tylko przestali się gapić. Rezygnacja z pracy w Ministerstwie Magii była dobrą decyzją i wiedziała, że nie odnalazłaby już na powrót swojego miejsca między tymi czupiradłami i szowinistami. Świniami, które sądziły, że znały ją i jej męża lepiej, bo nasłuchiwali plotek, które odwracały ich głowy od własnych grzechów. Dawna wiedźmia strażniczka nie pojawiła się w dawnym miejscu pracy z przyjemności i widać było to już z daleka. Słychać było to tak dobrze... Stukot butów na obcasie niósł się przez korytarz Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, a delikatny szelest spódnicy towarzyszył każdemu ruchowi czarownicy, która przemierzała kolejne metry pełna zdecydowania i motywacji. Umiała się maskować i nie zamierzała dać po sobie poznać, że chociaż przez moment czuła się nieswojo. Nie. Nie spodziewała się problemów z rejestracją różdżki, ale to to miejsce... Ci ludzie sprawiali, że czuła pod skórą dreszcze obrzydzenia. W końcu to tutaj osądzono jej męża i to tutejsi pracownicy skazali go na zamknięcie. To przez nich wraz z synem stała się wyklęta, trędowata. Wzgardzona, chociaż poświęciła większość swojego życia, by przysłużyć się swojej ojczyźnie. I po co? Po to, żeby koniec końców być ponownie porzuconym dzieckiem, z którego ojciec nie był zadowolony? Żałosne... Była momentami żałosna, ale jeszcze bardziej wzbudzało w niej niesmak to, co widziała. Kolejki czekających czarodziejów starających się o akceptację papierów, o których państwo nawet nie dbało. Tematem numer jeden byli tylko i wyłącznie celebryci przestępczego świata, a o mróweczkach nikt nie chciał myśleć. Tania siła robocza, która od czasu do czasu mogła się przydać. Ona była jedną z nich, bo nie posiadała odpowiedniego statusu krwi ani nie posiadała znajomości. Nie była poszukiwana listami gończymi, chociaż patrząc na niektóre twarze na plakatach, czuła jak z bólu wykręcało jej żołądek. Chciało jej się wymiotować, przeglądając te uśmiechnięte twarze i zarzuty. Zdrajcy, panienki i starcy... Niektórzy z nich byli rodzicami. Było warto? Było warto angażować się w ten cyrk, poświęcając swoje bezpieczeństwo dla bezbarwnej, mugolskiej masy? I po jednej i po drugiej stronie znajdowali się przestępcy — dlaczego to nikogo nie interesowało, jedynie chciano władzy... Sintas kiedyś wybrała swoją ścieżkę, ale zdradzono ją i już nie zamierzała pobłażać tym, którzy dopuścili się rozbicia jej rodziny.
Dlatego gdy usiadła na jednej z ławek w korytarzu, a później zerknęła na pierwszą stronę Walczącego Maga leżącego obok i twarz jednego z poszukiwanych, czuła ścisk w żołądku. Nie z żalu, nie z obawy przed nimi. Nie poprzez miłosierdzie. Nie. Nie było w niej ów emocji. Był tylko i wyłącznie gniew. Nienawidziła zarówno Zakon Feniksa, jak i całej reszty z Ministerstwem Magii na czele. Ale potrzebowała ich, by utrzymać dziecko oraz zapewnić mu odpowiednią przyszłość. Chciała wykorzystać ich istnienie dla własnej korzyści — ścigając jednych, by dostarczyć ich drugim. Zakon Feniksa nie oferował pracy, więc mogli sobie wsadzić swoje idee głęboko w dupska. Chciała zarabiać, musiała zarabiać, dlatego pojawiła się w Ministerstwie, przywdziewając najmodniejszą z szat i nie kryjąc się z kobiecymi kształtami. Maskowanie się na widoku idealnie jej pasowało, a rozpuszczone blond włosy zawsze przyciągały spojrzenia — zarówno męskie i damskie. Dzięki temu gdyby pojawiła się gdzieś indziej w typowo męskim fasonie z ukrytymi falami, nie zwrócono by na nią uwagi. Nie umiała pozbyć się niektórych naleciałości i nie chciała. W końcu może miała trafić na kogoś przydatnego? Odetchnęła znudzona czekaniem, zerkając w kolejkę. Pozostawienie Jamesa u ich sąsiadki było dobrym pomysłem. W końcu mogła tu siedzieć jeszcze parę godzin...
[bylobrzydkobedzieladnie]
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Ostatnio zmieniony przez Sintas Carter dnia 21.05.20 14:23, w całości zmieniany 1 raz
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powrót do budynku Ministerstwa Magii przypominał sen.
Z jednej strony dlatego, że niby wszystko było takie samo jak wcześniej, ale jednocześnie nic takie nie było. Biuro Aurorów miało układ identyczny jak ten, który zapamiętał, korytarze, pokoje, lampy na suficie; winda, którą wjechał na górę, wysadziła go tam, gdzie się spodziewał, i nie musiał spoglądać na rozwieszone na ścianach strzałki dla interesantów, żeby dotrzeć do siedziby Komisji Rejestracji Różdżek. A jednak – coś w tym całym obrazku zdecydowanie mu nie pasowało, i nie był do końca pewien, czy był to wynik tego, że cały gmach został odbudowany na nowo (słyszał o tym; widział też ziarniste, ruchome fotografie opublikowane w norweskim odpowiedniku Proroka Codziennego), więc technicznie rzecz biorąc wchodził do niego po raz pierwszy – czy może chodziło o wyraźną zmianę atmosfery, wypełniającej teraz (nie)znajome pomieszczenia, niegdyś służące za kwaterę najbardziej elitarnej jednostki pilnującej porządku w kraju. Nie przywykł do tego; do widoku ustawionych pod ścianą czarodziejów w szatach mających sprawiać wrażenie porządnych, ze zdenerwowaniem tak mocno bijącym od ich sylwetek, że zdawało się wzbijać pod sufit i gromadzić w postaci niewidzialnej, ale wyczuwalnej chmury; do stanowisk przyjmowania wniosków rozstawionych tam, gdzie aurorzy zbierali się dawniej na naradę; do tego, że niemal nikt go nie rozpoznawał – choć przemieszczając się cicho korytarzem, nie ukrywał twarzy pod maską metamorfomagii. Wszystko to składało się na obrazek łudząco podobny do jednego z tych koszmarów, które rozgrywały się w doskonale znajomym środowisku (czasami w murach Hogwartu; czasami w porcie; czasami w rodzinnym domu, w którym jego noga nie postała od dawna), ale według kompletnie oderwanego od rzeczywistości scenariusza.
No i była jeszcze kwestia jego pamięci.
Poszatkowanej, przydymionej, zmienionej – zaczynał obawiać się, że na zawsze – przez anomalię, która prawie rok temu rozerwała jego statek jak rzeźbę z wykałaczek, a jego samego na wiele tygodni pozbawiła przytomności. Teraz ziały w niej wyrwy, niczym dziury w kadłubie okrętu, przez które przy większych falach wdzierała się woda, zalewając część wspomnień. Nie wszystkich, pamiętał większość swojego życia, stopniowo przypominając sobie o reszcie, ale wszystko to wciąż nie smakowało prawdziwie – kojarząc mu się bardziej z czymś, o czym przeczytał lub usłyszał, niż faktycznie przeżył. Historie z przygodowych powieści, w których lubił się zaczytywać, wydawały mu się tak samo realne, jak jego własna przeszłość, a przynajmniej ta sięgająca dalej niż rok.
Westchnął przeciągle; nie potrafił jednoznacznie określić towarzyszącego mu uczucia oderwania, ale wiedział, że go nie znosił. Chciał wyjść stąd jak najszybciej.
Przycisnął mocniej teczkę z dokumentami do boku, przesuwając się wzdłuż osobliwie długiej kolejki, żeby od jednego z siedzących za blatem urzędników odebrać pusty formularz z wnioskiem o rejestrację różdżki. Nie rozpoznał twarzy obsługującego go mężczyzny, i zastanowił się mgliście, kim byli obecni członkowie komisji – wątpił, by specjalnie na jej potrzeby przeprowadzono nowy nabór, musieli więc zostać oddelegowani z innych stanowisk. Jakich – nie potrafił jeszcze określić.
Odwrócił się na pięcie, przenosząc spojrzenie na rząd ławek pod najbliższą ścianą i mając zamiar usiąść na jednej z nich, żeby w spokoju, bez ponaglających spojrzeń, wypełnić wniosek; przesunął wzrokiem po kilku siedzących tam osobach, w pierwszej chwili nie rejestrując obecności Sintas. Mrugająca lampka zapaliła się w jego głowie dopiero po paru sekundach, jakby jego umysł miał problemy z umiejscowieniem jej tutaj: obok, kilka metrów od niego, nie gdzieś daleko za Morzem Północnym. Uśmiechnął się pod nosem, zaraz potem przyjmując jednak na powrót neutralny wyraz twarzy; choć po odzyskaniu przytomności wysłał do niej list, informując o swojej sytuacji, nie zmieniało to faktu, że nie rozmawiali od miesięcy – a nie posiadłszy umiejętności czytania ludzkich myśli, nie zdawał sobie sprawy, że siedząca naprzeciwko niego kobieta nie była tą samą osobą, którą zapamiętał, a za nową fryzurą i modną szatą kryło się coś więcej.
Wciąż jeszcze niezauważony, przeciął swobodnym krokiem dystans dzielący go od ławki, po czym sam na niej usiadł. Gdyby poświęcił chwilę na zastanowienie się nad własnymi emocjami, zorientowałby się zapewne, że źródłem dziwnego swędzenia za mostkiem było ulatujące stamtąd powoli uczucie tęsknoty – ale nie skupiał się teraz na tym, całą uwagę przenosząc na siedzącą obok czarownicę. – Dziś służbowo, czy prywatnie? – rzucił zamiast powitania, bo wszystkie, które przychodziły mu do głowy, wydawały mu się patetyczne. Nie miał pojęcia, że to, które wybrał, było za to raczej nietrafione – podobnie jak nietrafione było przebijające się przez jego głos rozbawienie, wywołane rzucającym ich ku sobie zbiegiem okoliczności.
Z jednej strony dlatego, że niby wszystko było takie samo jak wcześniej, ale jednocześnie nic takie nie było. Biuro Aurorów miało układ identyczny jak ten, który zapamiętał, korytarze, pokoje, lampy na suficie; winda, którą wjechał na górę, wysadziła go tam, gdzie się spodziewał, i nie musiał spoglądać na rozwieszone na ścianach strzałki dla interesantów, żeby dotrzeć do siedziby Komisji Rejestracji Różdżek. A jednak – coś w tym całym obrazku zdecydowanie mu nie pasowało, i nie był do końca pewien, czy był to wynik tego, że cały gmach został odbudowany na nowo (słyszał o tym; widział też ziarniste, ruchome fotografie opublikowane w norweskim odpowiedniku Proroka Codziennego), więc technicznie rzecz biorąc wchodził do niego po raz pierwszy – czy może chodziło o wyraźną zmianę atmosfery, wypełniającej teraz (nie)znajome pomieszczenia, niegdyś służące za kwaterę najbardziej elitarnej jednostki pilnującej porządku w kraju. Nie przywykł do tego; do widoku ustawionych pod ścianą czarodziejów w szatach mających sprawiać wrażenie porządnych, ze zdenerwowaniem tak mocno bijącym od ich sylwetek, że zdawało się wzbijać pod sufit i gromadzić w postaci niewidzialnej, ale wyczuwalnej chmury; do stanowisk przyjmowania wniosków rozstawionych tam, gdzie aurorzy zbierali się dawniej na naradę; do tego, że niemal nikt go nie rozpoznawał – choć przemieszczając się cicho korytarzem, nie ukrywał twarzy pod maską metamorfomagii. Wszystko to składało się na obrazek łudząco podobny do jednego z tych koszmarów, które rozgrywały się w doskonale znajomym środowisku (czasami w murach Hogwartu; czasami w porcie; czasami w rodzinnym domu, w którym jego noga nie postała od dawna), ale według kompletnie oderwanego od rzeczywistości scenariusza.
No i była jeszcze kwestia jego pamięci.
Poszatkowanej, przydymionej, zmienionej – zaczynał obawiać się, że na zawsze – przez anomalię, która prawie rok temu rozerwała jego statek jak rzeźbę z wykałaczek, a jego samego na wiele tygodni pozbawiła przytomności. Teraz ziały w niej wyrwy, niczym dziury w kadłubie okrętu, przez które przy większych falach wdzierała się woda, zalewając część wspomnień. Nie wszystkich, pamiętał większość swojego życia, stopniowo przypominając sobie o reszcie, ale wszystko to wciąż nie smakowało prawdziwie – kojarząc mu się bardziej z czymś, o czym przeczytał lub usłyszał, niż faktycznie przeżył. Historie z przygodowych powieści, w których lubił się zaczytywać, wydawały mu się tak samo realne, jak jego własna przeszłość, a przynajmniej ta sięgająca dalej niż rok.
Westchnął przeciągle; nie potrafił jednoznacznie określić towarzyszącego mu uczucia oderwania, ale wiedział, że go nie znosił. Chciał wyjść stąd jak najszybciej.
Przycisnął mocniej teczkę z dokumentami do boku, przesuwając się wzdłuż osobliwie długiej kolejki, żeby od jednego z siedzących za blatem urzędników odebrać pusty formularz z wnioskiem o rejestrację różdżki. Nie rozpoznał twarzy obsługującego go mężczyzny, i zastanowił się mgliście, kim byli obecni członkowie komisji – wątpił, by specjalnie na jej potrzeby przeprowadzono nowy nabór, musieli więc zostać oddelegowani z innych stanowisk. Jakich – nie potrafił jeszcze określić.
Odwrócił się na pięcie, przenosząc spojrzenie na rząd ławek pod najbliższą ścianą i mając zamiar usiąść na jednej z nich, żeby w spokoju, bez ponaglających spojrzeń, wypełnić wniosek; przesunął wzrokiem po kilku siedzących tam osobach, w pierwszej chwili nie rejestrując obecności Sintas. Mrugająca lampka zapaliła się w jego głowie dopiero po paru sekundach, jakby jego umysł miał problemy z umiejscowieniem jej tutaj: obok, kilka metrów od niego, nie gdzieś daleko za Morzem Północnym. Uśmiechnął się pod nosem, zaraz potem przyjmując jednak na powrót neutralny wyraz twarzy; choć po odzyskaniu przytomności wysłał do niej list, informując o swojej sytuacji, nie zmieniało to faktu, że nie rozmawiali od miesięcy – a nie posiadłszy umiejętności czytania ludzkich myśli, nie zdawał sobie sprawy, że siedząca naprzeciwko niego kobieta nie była tą samą osobą, którą zapamiętał, a za nową fryzurą i modną szatą kryło się coś więcej.
Wciąż jeszcze niezauważony, przeciął swobodnym krokiem dystans dzielący go od ławki, po czym sam na niej usiadł. Gdyby poświęcił chwilę na zastanowienie się nad własnymi emocjami, zorientowałby się zapewne, że źródłem dziwnego swędzenia za mostkiem było ulatujące stamtąd powoli uczucie tęsknoty – ale nie skupiał się teraz na tym, całą uwagę przenosząc na siedzącą obok czarownicę. – Dziś służbowo, czy prywatnie? – rzucił zamiast powitania, bo wszystkie, które przychodziły mu do głowy, wydawały mu się patetyczne. Nie miał pojęcia, że to, które wybrał, było za to raczej nietrafione – podobnie jak nietrafione było przebijające się przez jego głos rozbawienie, wywołane rzucającym ich ku sobie zbiegiem okoliczności.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wstaje rano, jeszcze przed świtem. Nie może spać i żałuje, że nie łyknął wieczorem starannie odmierzonej porcji eliksiru słodkiego snu. Działa lepiej niż ciepłe mleko, nie sprowadza żadnych wizji. Sen jest po nim twardy i głęboki, pozwala wypocząć, zwłaszcza, kiedy ktoś jest naprawdę strudzony. Odczuwalne zmęczenie to jednak nic, chłopca bardziej przygważdża nerwówka. Swoim rybim okiem niemal widzi lepkie macki, oblepiające go śliskim potem, wiążące język w ciasny supeł, wpychające mu do ust długie samogłoski. Jąkała.
Tak kiedyś mówili i śmiali się z niego. Tak samo śmiała się matka. Nie mówi więc dużo, nie wie, że to wcale nie faktyczna wada wymowy, a efekt socjalnego prania mózgu. Jeszcze przy śniadaniu złożonym z gorącej kawy z żołędzi i paru kromkach chleba posmarowanych masłem i dżemem, wyskrobanym z samego dna słoika, Robin ma wątpliwości. Medytuje przy posiłku, przeciągając go w nieskończoność: w istocie siedzi sam na chwiejnym krześle przy pałąkowatym stole i je chleb z miną, jakby obgryzał kości. Zwykle nie ma czasu na taką celebrację. Posila się w biegu, między szorowaniem kociołka do wesołego błysku cynowej ścianki, a krojeniem szczurzych podrobów. Już się przyzwyczaił, żadne zapachy nie zepsują mu apetytu, zresztą niewielkiego. Mruży oczy, wybijając nogą jakiś niespokojny rytm na starej podłodze i ponownie analizuje wszystkie za i przeciw dzisiejszej wyprawy. Mimo, że robił to już wielokrotnie, wciąż się waha. Nie ma dobrej decyzji, jest tylko taka, która przyniesie mu mniej szkód. Na zyski nawet nie liczy, nie dla psa kiełbasa. Nie dla niego, nie tutaj, nie tak. Z goryczą zwiesza głowę, szarpiąc się bezwiednie po karku, strosząc źle podgolone włosy i powoli przygotowuje się do wynurzenia się z nokturnowego azylu. Starannie wymywa ręce, przebiera się w przygotowane wcześniej czyste ubranie, odświętne, wyciągnięte z dna szafy. Wczoraj jeszcze pachniało stęchlizną, lecz Robin przezornie poupychał do kieszeni spodni i w zgięcia koszuli woreczki pełne suszonych ziół - rumianku, mięty, rozmarynu. Ostatecznie woli pachnieć jak kuchnia, niż piwnica. Łatwiej się wytłumaczyć. Włosy też czesze, a do dyskretnej kieszonki przy cholewie wytartego buta wsuwa jedną ampułkę wężowych ust. Ma mu pomóc. Załatwić sprawę. Z duszą na ramieniu przemierza Lodnyn i kompletnie onieśmielony wchodzi do Ministerstwa Magii, rozglądając się dookoła, jakby trafił na turystyczną wycieczkę. Załamującym się głosem pyta się kogoś o drogę, elegancko odziany oficjel mierzy go nieprzychylnym spojrzeniem, lecz udziela konkretnych wskazówek. Potykając się o własne nogi Robin zmierza na miejsce, wciąż nie mogąc nadziwić się monumentalności gmachu, w jakim się znalazł i syci się tymi pysznymi widokami, pozwalając, by drżące oko swobodnie pohasało po marmurach i złoceniach. Z windy wysiada i człapie - dla odmiany, jak na ścięcie - bo przypomina mu się, dlaczego tu przyszedł. Naprzeciw widzi już wypolerowaną tabliczkę, która kieruje petentów do odpowiednich drzwi; utworzył się już do nich spory ogonek. Jeśli pójdzie sprawnie, dwadzieścia minut, ocenia, ale przecież nie ma zielonego pojęcia, jak wygląda ta cała procedura. A poważnie wątpi, by skończyło się na odpytaniu z trzech pokoleń wstecz. Zatrzymuje się w znacznej odległości od oczekujących i szczelnie otula się znoszoną kurtą, jakby ta gwarantowała mu niewidzialność. Chciałby - zwłaszcza, że w jednej z kobiet rozpoznaje Sintas, która prawdopodobnie - nie, na pewno - nie dostała od niego kilku ostatnich zamówień. Niedobrze, niedobrze, myśli Robin i jakby zapada się w sobie, odwracając się w stronę wind, by nie daj Merlinie nie natknąć się na oskarżycielski wzrok Carter. Oblewa się gorącem, jeśli ta by się zemścić, zdecyduje się go wkopać, teraz, w tym miejscu - będzie skończony. Ale, ale, choć ratunku nie spodziewa się znikąd, ten nadchodzi. Przybiera postać postawnego mężczyzna, który mija go obojętnie i dosiada się do Sintas, co Hawthorne skrzętnie obserwuje, udając jednocześnie wielkie zainteresowanie jakąś dziwaczną bulwiastą rośliną w ceramicznej doniczce ustawionej przy drzwiach biura. Profil ma odkryty, kaptur zwróciłby większą uwagę niż jego rysy, zupełnie przeciętne. Wydają się znać, błyska między nimi nić zażyłości. Robin oddycha z ulgą, a w tym samym momencie, z jego kieszeni wypada kilka pustych, szklanych fiolek, które malowniczo rozbijają się na podłodze. W kakofonii tłuczonego szkła, chłopiec już się nie łudzi, choć mimo to zaciska mięsiste usta, odwraca głowę i rzuca chłoszczyść, psiocząc w myślach na dziurę, którą obiecywał zszyć tydzień temu.
Tak kiedyś mówili i śmiali się z niego. Tak samo śmiała się matka. Nie mówi więc dużo, nie wie, że to wcale nie faktyczna wada wymowy, a efekt socjalnego prania mózgu. Jeszcze przy śniadaniu złożonym z gorącej kawy z żołędzi i paru kromkach chleba posmarowanych masłem i dżemem, wyskrobanym z samego dna słoika, Robin ma wątpliwości. Medytuje przy posiłku, przeciągając go w nieskończoność: w istocie siedzi sam na chwiejnym krześle przy pałąkowatym stole i je chleb z miną, jakby obgryzał kości. Zwykle nie ma czasu na taką celebrację. Posila się w biegu, między szorowaniem kociołka do wesołego błysku cynowej ścianki, a krojeniem szczurzych podrobów. Już się przyzwyczaił, żadne zapachy nie zepsują mu apetytu, zresztą niewielkiego. Mruży oczy, wybijając nogą jakiś niespokojny rytm na starej podłodze i ponownie analizuje wszystkie za i przeciw dzisiejszej wyprawy. Mimo, że robił to już wielokrotnie, wciąż się waha. Nie ma dobrej decyzji, jest tylko taka, która przyniesie mu mniej szkód. Na zyski nawet nie liczy, nie dla psa kiełbasa. Nie dla niego, nie tutaj, nie tak. Z goryczą zwiesza głowę, szarpiąc się bezwiednie po karku, strosząc źle podgolone włosy i powoli przygotowuje się do wynurzenia się z nokturnowego azylu. Starannie wymywa ręce, przebiera się w przygotowane wcześniej czyste ubranie, odświętne, wyciągnięte z dna szafy. Wczoraj jeszcze pachniało stęchlizną, lecz Robin przezornie poupychał do kieszeni spodni i w zgięcia koszuli woreczki pełne suszonych ziół - rumianku, mięty, rozmarynu. Ostatecznie woli pachnieć jak kuchnia, niż piwnica. Łatwiej się wytłumaczyć. Włosy też czesze, a do dyskretnej kieszonki przy cholewie wytartego buta wsuwa jedną ampułkę wężowych ust. Ma mu pomóc. Załatwić sprawę. Z duszą na ramieniu przemierza Lodnyn i kompletnie onieśmielony wchodzi do Ministerstwa Magii, rozglądając się dookoła, jakby trafił na turystyczną wycieczkę. Załamującym się głosem pyta się kogoś o drogę, elegancko odziany oficjel mierzy go nieprzychylnym spojrzeniem, lecz udziela konkretnych wskazówek. Potykając się o własne nogi Robin zmierza na miejsce, wciąż nie mogąc nadziwić się monumentalności gmachu, w jakim się znalazł i syci się tymi pysznymi widokami, pozwalając, by drżące oko swobodnie pohasało po marmurach i złoceniach. Z windy wysiada i człapie - dla odmiany, jak na ścięcie - bo przypomina mu się, dlaczego tu przyszedł. Naprzeciw widzi już wypolerowaną tabliczkę, która kieruje petentów do odpowiednich drzwi; utworzył się już do nich spory ogonek. Jeśli pójdzie sprawnie, dwadzieścia minut, ocenia, ale przecież nie ma zielonego pojęcia, jak wygląda ta cała procedura. A poważnie wątpi, by skończyło się na odpytaniu z trzech pokoleń wstecz. Zatrzymuje się w znacznej odległości od oczekujących i szczelnie otula się znoszoną kurtą, jakby ta gwarantowała mu niewidzialność. Chciałby - zwłaszcza, że w jednej z kobiet rozpoznaje Sintas, która prawdopodobnie - nie, na pewno - nie dostała od niego kilku ostatnich zamówień. Niedobrze, niedobrze, myśli Robin i jakby zapada się w sobie, odwracając się w stronę wind, by nie daj Merlinie nie natknąć się na oskarżycielski wzrok Carter. Oblewa się gorącem, jeśli ta by się zemścić, zdecyduje się go wkopać, teraz, w tym miejscu - będzie skończony. Ale, ale, choć ratunku nie spodziewa się znikąd, ten nadchodzi. Przybiera postać postawnego mężczyzna, który mija go obojętnie i dosiada się do Sintas, co Hawthorne skrzętnie obserwuje, udając jednocześnie wielkie zainteresowanie jakąś dziwaczną bulwiastą rośliną w ceramicznej doniczce ustawionej przy drzwiach biura. Profil ma odkryty, kaptur zwróciłby większą uwagę niż jego rysy, zupełnie przeciętne. Wydają się znać, błyska między nimi nić zażyłości. Robin oddycha z ulgą, a w tym samym momencie, z jego kieszeni wypada kilka pustych, szklanych fiolek, które malowniczo rozbijają się na podłodze. W kakofonii tłuczonego szkła, chłopiec już się nie łudzi, choć mimo to zaciska mięsiste usta, odwraca głowę i rzuca chłoszczyść, psiocząc w myślach na dziurę, którą obiecywał zszyć tydzień temu.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najwyraźniej mało kto czuł się swobodnie, przebywając w murach Ministerstwa Magii. To wydawało się tak odmienne — przeszłość... Przecież niegdyś codziennie pojawiała się na odprawach czy na treningach. Kolejnych egzaminach, etapach szkolenia czy w końcu po to, by się zameldować. Znała budynek, jego pokręcony rozkład i potrafiła znaleźć skrót tak, by nie marnować czasu na meandrowanie między kolejnymi korytarzami. Była na miejscu. Była tam, gdzie chciała być i nie wyobrażała sobie zmiany pracy czy niewywiązywania się z obowiązków. Znała twarze pracowników od najniższych pięter do kawiarenki przy zegarze. Do niedawna uważała to za atut, lecz teraz przechodząc przez kolejne metry Ministerstwa, wolała, żeby patrzono na nią przez pryzmat aktualnego, wyjątkowo kobiecego stroju niż poprzez sprawę Jamesa. To właśnie poprzez powiązania z mężem nie chciała wracać do tego budynku. Nie chciała tym bardziej pojawiać się w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, gdzie jeszcze parę nocy wcześniej znajdowało się niesławne biuro aurorskie. Sintas nie miała jednak wyboru. Nie zamierzała przecież pozwolić się zamknąć za brak wzięcia udziału w odpowiedniej procedurze obowiązującej każdego mieszkańca stolicy. Rządy zawsze wymagały od swoich obywateli masy papierkowej roboty i należało do tego przywyknąć. Na Carter nie robiło wrażenia to, że musiała komuś oddać na chwilę różdżkę, żeby dostać odpowiednią pieczątkę oraz dokument zatwierdzający tożsamość. Patrząc po aktualnych wydarzeniach, musiała przyznać, że to i tak była wyjątkowo łagodna nagonka — sprawujący władzę zawsze mogli objąć kwarantanną cały kraj. A przynajmniej ona by tak zrobiła.
Siedząc na ławce i czekając na swoją kolej, Sintas nie zamierzała się jednak tym specjalnie zajmować. Miała do wykonania jedno zadanie i chciała to zrobić wystarczająco szybko, by wrócić do domu, zjeść z synem obiad, a następnie zająć się pracą. W końcu czekała ją kolejna nieprzespana noc... Chyba dlatego, że tak bardzo skupiona była na swoich rozmyślaniach, nie spostrzegła znajomej sylwetki wślizgującej się na miejsce obok. A może to umiejętności Wilkesa wybiły się na taki poziom, że uśpiły uwagę nawet drugiego szpiega? Dziś służbowo, czy prywatnie? Drgnęła delikatnie, po czym zamrugała kilkukrotnie, zdając sobie sprawę z tożsamości towarzystwa i w tej jednej chwili wszystko uderzyło w nią z gwałtownością. Jego obecność, głos, nawet zapach. Ta charakterystyczna nuta zawsze pozostawała po nim w pomieszczeniu nawet wtedy, gdy już dawno go opuścił. Kiedyś zdecydowanie niekojarząca się dobrze, teraz przypominała o niemal rodzinnej więzi. Gdyby Sintas kiedykolwiek miała brata, wiązałoby się z nim wszystko, co było w Theo. Zerknęła w jego stronę, otwierając już usta. Chciała odpowiedzieć. Naprawdę chciała to zrobić, ale jedyne co zdołała zrobić to zsunąć mocniej nogi, czując napięcie w całym ciele. Sama nie wiedziała, dlaczego przebiegł przez nią dreszcz, ale gdyby nie musiała udawać oraz pilnować mięśni twarzy, zdawała sobie sprawę, że najprawdopodobniej zatrzęsłaby się jej broda. Tyle tygodni spędziła w samotności, nie mogąc odezwać się do nikogo zaufanego, a teraz... Tak nagle pojawił się obok i z typowym dla siebie rozbawieniem. Nigdy nie należała do kobiet, które przesadnie okazywały emocje. A przynajmniej nie w ten typowy sposób pełen westchnień i urwanych słów. Theodore znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że należało patrzeć jej prosto w oczy, żeby odnaleźć prawdę i gdy właśnie wtedy, siedząc obok w końcu podniósł spojrzenie, zderzył się z tym, co napisała mu w nigdy niewysłanym liście. Oczywiście nie wiedział, co konkretnie się wydarzyło, ale mógł wyszukać, że zdarzyło się coś. To nie był czas ani miejsce na takie rozmowy, ale z odsieczą przed złamaniem gry wyratował Sintas odgłos tłuczonego szkła. Jedna z fiolek potoczyła się po podłodze i uderzyła delikatnie w jej but na obcasie. Natychmiast otrząsnęła się z zawieszenia i odszukała spojrzeniem winnego całego zamieszania. Znała tego chłopaka. Oj, bardzo dobrze znała. Sama nie wiedziała dlaczego odpuściła mu tamtą sprawę z trucicielstwem. Oczywiście, że miała przy okazji korzyści z posiadania dojścia do zdolnego alchemika, ale czaiło się tam coś jeszcze. Głęboko ukryte poczucie zrozumienia? W końcu nigdy nie przeszkadzało jej to, że był inny od reszty i że nie wpasowywał się w standardy czarodziejskiego świata ów odmiennością. Może dlatego, że wiedziała jak to jest znajdować się na marginesie i walczyć o swoje miejsce? Ona również nigdy nie pasowała do męskich szeregów - czy to w policyjnej kadrze, czy podczas kursu wiedźmiej straży. Siedzący u jej boku Theo był wszak świetnym przykładem tego, jak odmienna płeć mogła wpływać na postrzeganie drugiej osoby. Nigdy nie miała zapomnieć początków ich znajomości, kiedy więcej było tam niechęci niż zrozumienia. Wtedy nie podejrzewałaby, że kiedykolwiek za nim zatęskni. Że kiedykolwiek będą przyjaciółmi. - Wszystko w porządku? Może usiądziesz z nami? - spytała na tyle głośno, by Robin nie miał szansy udawać, że nie chodziło o niego. Zresztą znał jej głos. - To chyba twoje - dodała, gdy już podniósł na nią swoje spojrzenie. Trzymała w dłoni jedną z jego fiolek. Akurat w tej znajdowała się jakaś substancja. Nie wiedziała, co to dokładnie było, ale czy to było ważne? Teraz gdy już nie miał wyjścia, musiał podejść i zatrzymać się chociażby na moment u jej boku.
Siedząc na ławce i czekając na swoją kolej, Sintas nie zamierzała się jednak tym specjalnie zajmować. Miała do wykonania jedno zadanie i chciała to zrobić wystarczająco szybko, by wrócić do domu, zjeść z synem obiad, a następnie zająć się pracą. W końcu czekała ją kolejna nieprzespana noc... Chyba dlatego, że tak bardzo skupiona była na swoich rozmyślaniach, nie spostrzegła znajomej sylwetki wślizgującej się na miejsce obok. A może to umiejętności Wilkesa wybiły się na taki poziom, że uśpiły uwagę nawet drugiego szpiega? Dziś służbowo, czy prywatnie? Drgnęła delikatnie, po czym zamrugała kilkukrotnie, zdając sobie sprawę z tożsamości towarzystwa i w tej jednej chwili wszystko uderzyło w nią z gwałtownością. Jego obecność, głos, nawet zapach. Ta charakterystyczna nuta zawsze pozostawała po nim w pomieszczeniu nawet wtedy, gdy już dawno go opuścił. Kiedyś zdecydowanie niekojarząca się dobrze, teraz przypominała o niemal rodzinnej więzi. Gdyby Sintas kiedykolwiek miała brata, wiązałoby się z nim wszystko, co było w Theo. Zerknęła w jego stronę, otwierając już usta. Chciała odpowiedzieć. Naprawdę chciała to zrobić, ale jedyne co zdołała zrobić to zsunąć mocniej nogi, czując napięcie w całym ciele. Sama nie wiedziała, dlaczego przebiegł przez nią dreszcz, ale gdyby nie musiała udawać oraz pilnować mięśni twarzy, zdawała sobie sprawę, że najprawdopodobniej zatrzęsłaby się jej broda. Tyle tygodni spędziła w samotności, nie mogąc odezwać się do nikogo zaufanego, a teraz... Tak nagle pojawił się obok i z typowym dla siebie rozbawieniem. Nigdy nie należała do kobiet, które przesadnie okazywały emocje. A przynajmniej nie w ten typowy sposób pełen westchnień i urwanych słów. Theodore znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że należało patrzeć jej prosto w oczy, żeby odnaleźć prawdę i gdy właśnie wtedy, siedząc obok w końcu podniósł spojrzenie, zderzył się z tym, co napisała mu w nigdy niewysłanym liście. Oczywiście nie wiedział, co konkretnie się wydarzyło, ale mógł wyszukać, że zdarzyło się coś. To nie był czas ani miejsce na takie rozmowy, ale z odsieczą przed złamaniem gry wyratował Sintas odgłos tłuczonego szkła. Jedna z fiolek potoczyła się po podłodze i uderzyła delikatnie w jej but na obcasie. Natychmiast otrząsnęła się z zawieszenia i odszukała spojrzeniem winnego całego zamieszania. Znała tego chłopaka. Oj, bardzo dobrze znała. Sama nie wiedziała dlaczego odpuściła mu tamtą sprawę z trucicielstwem. Oczywiście, że miała przy okazji korzyści z posiadania dojścia do zdolnego alchemika, ale czaiło się tam coś jeszcze. Głęboko ukryte poczucie zrozumienia? W końcu nigdy nie przeszkadzało jej to, że był inny od reszty i że nie wpasowywał się w standardy czarodziejskiego świata ów odmiennością. Może dlatego, że wiedziała jak to jest znajdować się na marginesie i walczyć o swoje miejsce? Ona również nigdy nie pasowała do męskich szeregów - czy to w policyjnej kadrze, czy podczas kursu wiedźmiej straży. Siedzący u jej boku Theo był wszak świetnym przykładem tego, jak odmienna płeć mogła wpływać na postrzeganie drugiej osoby. Nigdy nie miała zapomnieć początków ich znajomości, kiedy więcej było tam niechęci niż zrozumienia. Wtedy nie podejrzewałaby, że kiedykolwiek za nim zatęskni. Że kiedykolwiek będą przyjaciółmi. - Wszystko w porządku? Może usiądziesz z nami? - spytała na tyle głośno, by Robin nie miał szansy udawać, że nie chodziło o niego. Zresztą znał jej głos. - To chyba twoje - dodała, gdy już podniósł na nią swoje spojrzenie. Trzymała w dłoni jedną z jego fiolek. Akurat w tej znajdowała się jakaś substancja. Nie wiedziała, co to dokładnie było, ale czy to było ważne? Teraz gdy już nie miał wyjścia, musiał podejść i zatrzymać się chociażby na moment u jej boku.
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie pasuje tu. Wysokie sufity i obszerne korytarze, przestrzeń, eleganckie balustrady, wyczyszczone na błysk podłogi, świeży zapach pasty do polerowania oraz... pociąga nosem, bo nie dowierza, ale to niemożliwe, by nos go mylił. Od stania nad kociołkiem węch albo się przytępia, albo wyostrza. Robin ma szczęście, choć gdy dosięga go ostra woń alkoholu - ani chybi domowej nalewki na bazie spirytusu i owoców - zaczyna kręcić go w nosie. Stara się mocno, by zapobiec kichnięciu i przemyka niemalże jak cień od ściany do ściany, nie korzystając wcale z możliwości przestrzeni. Nie chce, by było go widać, więc snuje się z głową spuszczoną, patrząc tylko pod nogi, choć i to nie ratuje go przed kilkoma potknięciami. Również towarzyskimi, bo chyba tylko cudem wymija wysokiego urzędnika, który ma przy tym minę, jakby prawie nadepnął na wyjątkowo oślizgłego ślimaka. To nieważne. Powtarza sobie, że załatwi swe sprawy, wszystko pójdzie dobrze, a wtedy wróci do domu. Na Nokturn, do klitki pachnącej ziemią i surowym mięsem, do kociołka, do starych wysłużonych map nieba. Tam, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał, a on zaszyje się tam na kolejny tydzień. Wychodzić nie musi - nie ma potrzeby. Starczy, że dostanie ten przeklęty dokument. Wie doskonale, co oznacza konieczność posiadania świstka z ministerialną pieczęcią - toczy się wojna. On ma na nią swój plan, przetrwać, jak zawsze, nie angażować się, robić swoje. Po cichu, z ukrycia, z daleka. Nie potrzebuje nikogo, ale oni - różni, naprawdę różni oni - potrzebują jego. Mimo kilkumiesięcznej nieobecności dalej ma kupców, zlecenia spływają, co prawda ciurkiem, a nie strumieniem, ale - są nadal. To nie jest dla niego najlepszy czas, ale wcześniej nie było przecież dużo lepiej. Odrobinę znośniej. Mniej restrykcyjnie. W tej chwili Robinowi wszystko jedno.
Czerwieni się. Najpierw rumieniec wpełza na policzki, później sięga też za za kołnierz, oblewa kark i podąża dalej, aż po czubki uszów. Nie cierpi zwracać na siebie uwagi, a teraz wzrok absolutnie wszystkich znudzonych interesantów instynktownie zwraca się w jego stronę. Część równie szybko się odwraca, a ich myśli nie zaprząta dłużej ten niezgrabny chłopiec, lecz co po niektórzy nadal łypią to na niego, to na potłuczone fiolki. Albo podejrzliwie, albo z ciekawością, to już bez znaczenia, Robin wiele dałby za to, by w tej chwili stać się niewidzialnym. Usilnie powtarzane życzenie nie sprowadza go jednak w czyn i Hawthorne ponuro mierzy się z tym gradem spojrzeń. Jakby gruchnął o mur, po omacku zbiera to, co zostało z kryształowych fiolek, a resztę usuwa drżącą ręką i tak samo drżącym zaklęciem na ustach.
Dyskrecję trafia szlag, a wszystkiemu winne są dziurawe kieszenie, mało zabawny zbieg okoliczności. Traci na tym dużo, więcej niż potencjalne pogubione monety - miedziaki w głównej mierze, złota nigdy ze sobą nie nosi - i parę tych fiolek, startych na proch. Reparo na nic tu się zda, lepiej posprzątać i zapomnieć, zwłaszcza, że znajduje się ktoś, kto zapomnieć nie daje. Rozważa przez moment, czy w ogóle zareagować na jej głos, czy też udać, że nie słyszy i pogrążyć się w nerwowym odliczaniu czasu do otwarcia drzwi. Kalkuluje uważnie, Carter nie woła go po imieniu, mógłby pokusić się zignorowanie tego nawoływania, tylko: co potem? Odwraca się więc powoli, niechętnie i przenosi na nią ciężkie spojrzenie, rozjarzone błyskiem tylko wówczas, gdy ogniskuje się na jednej jedynej ocalałej fiolce - wraz z zawartością. Kiwa głową i powłócząc nogami podchodzi bliżej, czujny, gotowy do... właściwie nie ma dokąd uciec, ta konfrontacja to właściwie jedno wyjście, zmuszające Hawthorne'a do przełamania lodów i mówienia.
-Mogę? - pyta, wyciągając rękę po błyszczący skarb w rękach Sintas. Przycupnął na samym rogu ławki, obok nieznajomego mężczyzny, coraz bardziej odczuwając fantomowy ciężar dziwności tej sytuacji - proszę - dodaje krótko, zależy mu na odzyskaniu swej własności. Ampułka wężowych ust nadal bezpiecznie spoczywa sobie w kieszeni w jego bucie i to ona ma go dziś wyprowadzić z opresji, ale nie chce przecież marnować swych specyfików, nie w ten sposób. Przez cały czas unika ich spojrzeń, zarówno Sintas, jak i jego. Przemawia właściwie do swych butów, dziwne, że jeszcze mu nie odpowiadają.
Czerwieni się. Najpierw rumieniec wpełza na policzki, później sięga też za za kołnierz, oblewa kark i podąża dalej, aż po czubki uszów. Nie cierpi zwracać na siebie uwagi, a teraz wzrok absolutnie wszystkich znudzonych interesantów instynktownie zwraca się w jego stronę. Część równie szybko się odwraca, a ich myśli nie zaprząta dłużej ten niezgrabny chłopiec, lecz co po niektórzy nadal łypią to na niego, to na potłuczone fiolki. Albo podejrzliwie, albo z ciekawością, to już bez znaczenia, Robin wiele dałby za to, by w tej chwili stać się niewidzialnym. Usilnie powtarzane życzenie nie sprowadza go jednak w czyn i Hawthorne ponuro mierzy się z tym gradem spojrzeń. Jakby gruchnął o mur, po omacku zbiera to, co zostało z kryształowych fiolek, a resztę usuwa drżącą ręką i tak samo drżącym zaklęciem na ustach.
Dyskrecję trafia szlag, a wszystkiemu winne są dziurawe kieszenie, mało zabawny zbieg okoliczności. Traci na tym dużo, więcej niż potencjalne pogubione monety - miedziaki w głównej mierze, złota nigdy ze sobą nie nosi - i parę tych fiolek, startych na proch. Reparo na nic tu się zda, lepiej posprzątać i zapomnieć, zwłaszcza, że znajduje się ktoś, kto zapomnieć nie daje. Rozważa przez moment, czy w ogóle zareagować na jej głos, czy też udać, że nie słyszy i pogrążyć się w nerwowym odliczaniu czasu do otwarcia drzwi. Kalkuluje uważnie, Carter nie woła go po imieniu, mógłby pokusić się zignorowanie tego nawoływania, tylko: co potem? Odwraca się więc powoli, niechętnie i przenosi na nią ciężkie spojrzenie, rozjarzone błyskiem tylko wówczas, gdy ogniskuje się na jednej jedynej ocalałej fiolce - wraz z zawartością. Kiwa głową i powłócząc nogami podchodzi bliżej, czujny, gotowy do... właściwie nie ma dokąd uciec, ta konfrontacja to właściwie jedno wyjście, zmuszające Hawthorne'a do przełamania lodów i mówienia.
-Mogę? - pyta, wyciągając rękę po błyszczący skarb w rękach Sintas. Przycupnął na samym rogu ławki, obok nieznajomego mężczyzny, coraz bardziej odczuwając fantomowy ciężar dziwności tej sytuacji - proszę - dodaje krótko, zależy mu na odzyskaniu swej własności. Ampułka wężowych ust nadal bezpiecznie spoczywa sobie w kieszeni w jego bucie i to ona ma go dziś wyprowadzić z opresji, ale nie chce przecież marnować swych specyfików, nie w ten sposób. Przez cały czas unika ich spojrzeń, zarówno Sintas, jak i jego. Przemawia właściwie do swych butów, dziwne, że jeszcze mu nie odpowiadają.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widział, że udało mu się ją zaskoczyć - nie miał problemu z dostrzeżeniem nieznacznego spięcia mięśni, źrenic rozszerzających się lekko, gdy instynktownie odwracając głowę, zlokalizowała źródło zwracającego się do niej głosu. Kąciki jego warg drgnęły, podrywając się do góry w zapowiedzi uśmiechu, ten ostatecznie nie wypłynął jednak na jego usta, zatrzymany czymś, czego obecności się nie spodziewał: nieodgadnionym błyskiem w jasnych oczach, cieniem na sekundę zasnuwającym znajome tęczówki; zmarszczył brwi, pozwalając, by zbiegły się ku sobie, oraz by jego rysy ułożyły się w wyraz jednoznacznie świadczący o dezorientacji. Gdyby chciał, mógłby je powstrzymać, zmusić do zastygnięcia w pogodnym układzie oznaczającym uprzejmą obojętność i ignorancję, ale w tamtej chwili nie czuł takiej potrzeby, czy może - nie czuł jej przy niej, nieprzyzwyczajony do oddzielania się od niej przywdziewaną na ogół maską. Być może powinien, w ciągu ostatniego roku wiele rzeczy mogło w końcu ulec zmianie - ale z jakiegoś powodu nie wierzył, by istniejące między nimi zaufanie, zbudowane na fundamentach stworzonych ze zrównanych z ziemią nieporozumień i antypatii, było jedną z nich. Zresztą; sygnały, które od niej odbierał nie wywoływały w jego umyśle żadnych alarmów, nie było tam zdenerwowania charakterystycznego dla ludzi skrywających złe intencje, pojawiającego się na ułamek sekundy przed wbiciem noża w odsłonięte plecy. Wciąż czuł się swobodnie, ogarnięty jedynie nieodpartym wrażeniem, że coś było nie tak; nie miał jednak pojęcia, skąd brało się nagłe napięcie w ściągniętych barkach, i - obawa? Niemożliwe, nic w jej reakcji nie trzymało się kupy; gdyby jakimś cudem go nie rozpoznała, lub była na niego wściekła i nie chciała go widzieć, powiedziałaby mu o tym od razu. O co więc chodziło? - Sin? - odezwał się cicho, pozwalając, by pojedyncza sylaba zawisła w powietrzu, zawierając w sobie wszystkie te pytania, których nie planował zadawać w środku zatłoczonego korytarza - i na które również nie spodziewał się otrzymać natychmiastowej odpowiedzi. Wystarczyłby mu gest, potrząśnięcie głową, albo pojedyncze słowo - jakaś wskazówka, która pozwoliłaby mu na odzyskanie stabilnego gruntu pod stopami, zamieniającego się nagle w osypujący się zbiór niewiadomych. Nie znosił poruszania się po omacku, kiedyś - gdy jeszcze jego pamięć działała tak, jak powinna, nie zmuszając go do powątpiewania w rzetelność własnych spostrzeżeń - zdarzało mu się to rzadziej; obecnie podobne sytuacje stanowiły nieodłączną część jego codzienności, i sama ta świadomość wprawiała go w irytację. Nieco irracjonalną - skierowaną nagle na tych wszystkich ludzi, którzy zajmowali sobą przestrzeń korytarza, rzucając im pobieżne spojrzenia albo wypełniając ciszę kakofonią nic nieznaczących szeptów.
I brzękiem tłuczonego szkła?
Dźwięk, który przedarł się przez niespokojne szelesty szat i znudzone mruknięcia urzędników był tak niespodziewany i niepasujący, że zwrócił jego uwagę od razu, zmuszając go do oderwania spojrzenia od twarzy Sintas, w próbie odszukania źródła hałasu. Odnalazł je niemal natychmiast, przesuwając wzrok tą samą ścieżką, którą podążyła uwaga pozostałych czarodziejów w promieniu kilku metrów: przezroczyste odłamki rozproszone na posadzce, smugi mieszających się ze sobą eliksirów - i stojący ponad nimi chłopak, niezgrabnymi ruchami starający się opanować wywołane zamieszanie. Początkowo kompletnie niebudzący jego zainteresowania; przesunął spojrzeniem po jego sylwetce prawie od niechcenia, gotów całkowicie zignorować jego istnienie, choć gdyby bardzo chciał, mógłby zastanowić się, w jakim celu przyniósł ze sobą małą aptekę, żeby przejść przez proces rejestracji różdżki. Dzisiaj nie był jednak Marcusem, oficjalnie nie będąc jeszcze nawet zatrudnionym - zmiany we władzach departamentu rzadko kiedy przechodziły gładko i bezkolizyjnie - planował więc błyskawicznie zapomnieć o istnieniu niezdarnego młodzieńca. Przynajmniej dopóki jedna z zagubionych fiolek nie pomknęła pod buty Sintas, a ona sama nie odezwała się do niego, w niemal możliwy do zaobserwowania gołym okiem sposób windując wylewający się z chłopaka dyskomfort do poziomu sufitu.
Przemknął spojrzeniem od jednego do drugiego, starając się zrozumieć, na co patrzył. - Znacie się - odezwał się, prawie konwersacyjnie; bez wylewającej się spomiędzy głosek podejrzliwości, zwyczajnie pytając, choć zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu. Nie miał wątpliwości co do tego, że ci dwoje nie byli sobie obcy, zastanawiające było jedynie, kim była dla nieznajomego Sin, skoro tak bardzo nie chciał spojrzeć jej w oczy. - Przedstawisz nas? - zapytał, tym razem już wyraźnie akcentując prośbę i przenosząc wzrok z profilu przyjaciółki na twarz młodego czarodzieja, nadal zapalczywie wpatrującego się we własne buty. Znajdował się na tyle blisko, że mógłby spokojnie wyciągnąć do niego rękę i sam się przedstawić, był jednak ciekaw, jakich określeń użyje Sintas do zarysowania tożsamości ich dwójki. Zwłaszcza unikającego jej jak ognia chłopaka.
przepraszamzapoślizg
I brzękiem tłuczonego szkła?
Dźwięk, który przedarł się przez niespokojne szelesty szat i znudzone mruknięcia urzędników był tak niespodziewany i niepasujący, że zwrócił jego uwagę od razu, zmuszając go do oderwania spojrzenia od twarzy Sintas, w próbie odszukania źródła hałasu. Odnalazł je niemal natychmiast, przesuwając wzrok tą samą ścieżką, którą podążyła uwaga pozostałych czarodziejów w promieniu kilku metrów: przezroczyste odłamki rozproszone na posadzce, smugi mieszających się ze sobą eliksirów - i stojący ponad nimi chłopak, niezgrabnymi ruchami starający się opanować wywołane zamieszanie. Początkowo kompletnie niebudzący jego zainteresowania; przesunął spojrzeniem po jego sylwetce prawie od niechcenia, gotów całkowicie zignorować jego istnienie, choć gdyby bardzo chciał, mógłby zastanowić się, w jakim celu przyniósł ze sobą małą aptekę, żeby przejść przez proces rejestracji różdżki. Dzisiaj nie był jednak Marcusem, oficjalnie nie będąc jeszcze nawet zatrudnionym - zmiany we władzach departamentu rzadko kiedy przechodziły gładko i bezkolizyjnie - planował więc błyskawicznie zapomnieć o istnieniu niezdarnego młodzieńca. Przynajmniej dopóki jedna z zagubionych fiolek nie pomknęła pod buty Sintas, a ona sama nie odezwała się do niego, w niemal możliwy do zaobserwowania gołym okiem sposób windując wylewający się z chłopaka dyskomfort do poziomu sufitu.
Przemknął spojrzeniem od jednego do drugiego, starając się zrozumieć, na co patrzył. - Znacie się - odezwał się, prawie konwersacyjnie; bez wylewającej się spomiędzy głosek podejrzliwości, zwyczajnie pytając, choć zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu. Nie miał wątpliwości co do tego, że ci dwoje nie byli sobie obcy, zastanawiające było jedynie, kim była dla nieznajomego Sin, skoro tak bardzo nie chciał spojrzeć jej w oczy. - Przedstawisz nas? - zapytał, tym razem już wyraźnie akcentując prośbę i przenosząc wzrok z profilu przyjaciółki na twarz młodego czarodzieja, nadal zapalczywie wpatrującego się we własne buty. Znajdował się na tyle blisko, że mógłby spokojnie wyciągnąć do niego rękę i sam się przedstawić, był jednak ciekaw, jakich określeń użyje Sintas do zarysowania tożsamości ich dwójki. Zwłaszcza unikającego jej jak ognia chłopaka.
przepraszamzapoślizg
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zdając sobie sprawę z tego, kogo miała spotkać w Ministerstwie, w ogóle by się do niego wybrała? Z jednej strony Carter zrobiłaby wiele, żeby zetknąć się z Wilkesem, lecz równocześnie gdy już się znajdował obok na wyciągnięcie ręki, dziwne wrażenie przypominające panikę przeszyło jej ciało. Wewnętrzny niepokój zalał kobietę od stóp do głów i gdyby nie potrafiła nad sobą panować, zapewne wszyscy dostrzegliby to, jak bardzo niekomfortowo się czuła. Dla niewprawnego oka pozostawała jednak wciąż czekającą cierpliwie na swoją kolejkę czarownicą. Umiała grać, umiała przekonywać, lecz z nim było inaczej. Zawsze było inaczej. W końcu samo jego spojrzenie obdzierało ją z tajemnic, a tych posiadała przed nim już kilka. I to bardzo poważnych... Miała kryzys, w którym sięgała po pergamin, by spisać na nim słowa do Theo, ale odrzuciła pióro, nie będąc w stanie zrobić niczego więcej. Nigdy nie chciała, żeby stał się częścią jej cierpienia, dlatego też trzymała go od tego wszystkiego z daleka, poczuwając się do oszczędzenia przyjacielowi świadomości. Z drugiej jednak strony oszukiwała go, milcząc. Niemówienie niczego jej nie usprawiedliwiało — nie była głupia. Zawsze potrafili być ze sobą szczerzy, lecz w tym jednym aspekcie, nie potrafiła osądzić czy byłaby w stanie wyjawić mu prawdę. A przecież decyzja o upartym wymijaniu tematu musiała kiedyś nastąpić. Jeszcze nie w tym konkretnym momencie, ale Sintas kończył się czas. Wiedziała, że Theo będzie wiedział, że będzie coś nie tak. Zawsze to potrafił i był w dobry — w zdawaniu się na instynkty i odczucia. W ich relacji nie było inaczej. W końcu zajmowali się tym tyle lat, a ich początkowa współpraca zmieniająca się w partnerstwo na końcu drogi widniała jako przyjaźń. Przebywając z kimś tak blisko, ryzykując życie jedynie dla danego słowa ów osoby, zmieniało się całą perspektywę postrzegania takowego związku. Dawna wiedźmia strażniczka widziała w Wilkesie nie tylko przyjaciela, ale niemalże brata, bo w końcu powierzyła mu swojego syna i wiedziała, że gdyby była potrzeba, zrobiłby wszystko, by nie dopuścić do krzywdy małego Cartera Juniora. Tego była bardziej niż pewna. Chyba jako jedynej rzeczy na świecie.
Sin?
Tak dobrze było usłyszeć jego głos, chociaż nie w ten sposób. Uśmiechnęła się szybko i jakby przepraszająco, gdy ich spojrzenia się spotkały. Niemal niedostrzegalnie pokręciła głową, dając mu tym równocześnie znać, że przecież to nie był czas ani miejsce na zagłębianie się w bardziej angażujące powitania. Mimo to na moment jej dłoń ześlizgnęła się na jego rękę, by w stanowczy, ale czuły sposób ją uścisnąć. Potrzebowała tego i cieszyła się, że wrócił, bo przecież nie zamierzała ukrywać, że nie wyczekiwała tego momentu. Trwało to jednak tylko tyle, co dwa uderzenia serca, gdy dźwięk rozbijanego szkła odwrócił jej uwagę od męskiego towarzystwa. Nie martwiła się, że nie zrozumiałby przekazu. Znał ją i mógł z łatwością odczytać, że na wszystko przyjdzie czas później. Nie chciała go niepokoić, chociaż zapewne już to zrobiła swoim brakiem opanowania. W końcu wystarczył jeden element, żeby jego brwi zmarszczyły się, a głos nabrał tego ostrożnego wydźwięku. Jednak w jej bladym uśmiechu czaiła się obietnica przyszłej rozmowy. Gdzieś, gdzie nie będą musieli martwić się o dobór słów, bo bądź co bądź to wciąż było Ministerstwo Magii i nieważne, że znali je na wskroś. Właśnie dlatego, że tak dobrze je znali, musieli poczekać.
- Nie musisz pytać - odezwała się już z ciepłym uśmiechem, gdy dołączył do nich Robin, a jej postawa się zmieniła, dokształcając do nowej sytuacji. Nie zamierzała grać jakiejś zołzy, bo chociaż miała do młodego alchemika sporo żalu za to, że ją wystawił, sam jego widok i niepewność odbijająca się w jego zachowaniu, były chyba dostateczną karą. Oddała mu więc fiolkę, nie pytając, co się w niej znajdowało. Kolejna trucizna czy antidotum na najcięższą z chorób — nieistotne. Tak jak mu powiedziała przy pierwszym spotkaniu, jego praca nie miała skupiać jej uwagi dopóty dopóki nie naginał ich umowy. Poniekąd naraził ją na spore skutki uboczne swoim zniknięciem, jednak miała ważniejsze sprawy na głowie i musiała być matką dla swojego syna — nie zaś pochłoniętą zbijaniem własnego bólu lekomanką. Można było więc powiedzieć, że Robin się jej przysłużył.
Znacie się.
Skinęła głową. W końcu nie było tutaj żadnej wątpliwości, a oszukiwanie byłoby kompletnie bezsensowne. I bezcelowe. - Współpracowaliśmy jakiś czas. Masz przed sobą zdolnego alchemika - wyjaśniła krótko, nie zagłębiając się w szczegóły. Jej spojrzenie na moment spoczęło na młodym czarodzieju, gdy wspominała o jego zawodzie. Wcale nie kłamała ani nie chciała go w żaden sposób wyśmiać. Robin może i różnił się od innych ludzi, ale miał talent i temu nie można było zaprzeczać. Zresztą nie wiedziała, czy Theo miał swojego zaufanego alchemika, jednak zawsze dobrze było znać ich więcej niż tylko jednego. Dlatego też wyprostowała się na ławce i skierowała swoim ciałem silniej w kierunku dwójki mężczyzn. - Robin Hawthorne. Theodore Wilkes - przedstawiła obu mężczyzn, patrząc wpierw na jednego później na drugiego. - Theo to mój dobry przyjaciel, Robinie. Nie musisz więc chować głowy w piasek. Nikt cię nie napadnie - dodała, akcentując ostatnie ze słów. Czasami trzeba było nieco szarpnąć ów odludkiem, ale nie zamierzała też przesadnie go niańczyć, dlatego też oparła się plecami z powrotem o tył ławki i zerknęła ku kolejce. Niedługo powinna była dostać się już do okienka. Świetnie. - Nie sądziłam, że przyjdzie mi dzisiaj siedzieć wśród przyjaciół - powiedziała delikatnie, ale obaj czarodzieje dobrze ją usłyszeli. Czy czaiła się w tym lekka ironia lub wyrzut? Zapewne, ale nie mówiła tego po to, by umniejszać wagi relacji, którą miała z obojgiem mężczyzn — ta sytuacja wydawała się po prostu cudaczna. Oni we trójkę na jednej ławce tak szalenie się różniący, a jednocześnie stanowiący w tym momencie grupę. Przez jakiś dłuższy moment panowała cisza, aż Sintas wstała, żeby podejść do rejestracji. - Zaraz będę - rzuciła przez ramię, zanim odeszła i zostawiła Robina w rękach Theo. Bo zdecydowanie nie widziała ów ról w odwrotnym układzie.
Sin?
Tak dobrze było usłyszeć jego głos, chociaż nie w ten sposób. Uśmiechnęła się szybko i jakby przepraszająco, gdy ich spojrzenia się spotkały. Niemal niedostrzegalnie pokręciła głową, dając mu tym równocześnie znać, że przecież to nie był czas ani miejsce na zagłębianie się w bardziej angażujące powitania. Mimo to na moment jej dłoń ześlizgnęła się na jego rękę, by w stanowczy, ale czuły sposób ją uścisnąć. Potrzebowała tego i cieszyła się, że wrócił, bo przecież nie zamierzała ukrywać, że nie wyczekiwała tego momentu. Trwało to jednak tylko tyle, co dwa uderzenia serca, gdy dźwięk rozbijanego szkła odwrócił jej uwagę od męskiego towarzystwa. Nie martwiła się, że nie zrozumiałby przekazu. Znał ją i mógł z łatwością odczytać, że na wszystko przyjdzie czas później. Nie chciała go niepokoić, chociaż zapewne już to zrobiła swoim brakiem opanowania. W końcu wystarczył jeden element, żeby jego brwi zmarszczyły się, a głos nabrał tego ostrożnego wydźwięku. Jednak w jej bladym uśmiechu czaiła się obietnica przyszłej rozmowy. Gdzieś, gdzie nie będą musieli martwić się o dobór słów, bo bądź co bądź to wciąż było Ministerstwo Magii i nieważne, że znali je na wskroś. Właśnie dlatego, że tak dobrze je znali, musieli poczekać.
- Nie musisz pytać - odezwała się już z ciepłym uśmiechem, gdy dołączył do nich Robin, a jej postawa się zmieniła, dokształcając do nowej sytuacji. Nie zamierzała grać jakiejś zołzy, bo chociaż miała do młodego alchemika sporo żalu za to, że ją wystawił, sam jego widok i niepewność odbijająca się w jego zachowaniu, były chyba dostateczną karą. Oddała mu więc fiolkę, nie pytając, co się w niej znajdowało. Kolejna trucizna czy antidotum na najcięższą z chorób — nieistotne. Tak jak mu powiedziała przy pierwszym spotkaniu, jego praca nie miała skupiać jej uwagi dopóty dopóki nie naginał ich umowy. Poniekąd naraził ją na spore skutki uboczne swoim zniknięciem, jednak miała ważniejsze sprawy na głowie i musiała być matką dla swojego syna — nie zaś pochłoniętą zbijaniem własnego bólu lekomanką. Można było więc powiedzieć, że Robin się jej przysłużył.
Znacie się.
Skinęła głową. W końcu nie było tutaj żadnej wątpliwości, a oszukiwanie byłoby kompletnie bezsensowne. I bezcelowe. - Współpracowaliśmy jakiś czas. Masz przed sobą zdolnego alchemika - wyjaśniła krótko, nie zagłębiając się w szczegóły. Jej spojrzenie na moment spoczęło na młodym czarodzieju, gdy wspominała o jego zawodzie. Wcale nie kłamała ani nie chciała go w żaden sposób wyśmiać. Robin może i różnił się od innych ludzi, ale miał talent i temu nie można było zaprzeczać. Zresztą nie wiedziała, czy Theo miał swojego zaufanego alchemika, jednak zawsze dobrze było znać ich więcej niż tylko jednego. Dlatego też wyprostowała się na ławce i skierowała swoim ciałem silniej w kierunku dwójki mężczyzn. - Robin Hawthorne. Theodore Wilkes - przedstawiła obu mężczyzn, patrząc wpierw na jednego później na drugiego. - Theo to mój dobry przyjaciel, Robinie. Nie musisz więc chować głowy w piasek. Nikt cię nie napadnie - dodała, akcentując ostatnie ze słów. Czasami trzeba było nieco szarpnąć ów odludkiem, ale nie zamierzała też przesadnie go niańczyć, dlatego też oparła się plecami z powrotem o tył ławki i zerknęła ku kolejce. Niedługo powinna była dostać się już do okienka. Świetnie. - Nie sądziłam, że przyjdzie mi dzisiaj siedzieć wśród przyjaciół - powiedziała delikatnie, ale obaj czarodzieje dobrze ją usłyszeli. Czy czaiła się w tym lekka ironia lub wyrzut? Zapewne, ale nie mówiła tego po to, by umniejszać wagi relacji, którą miała z obojgiem mężczyzn — ta sytuacja wydawała się po prostu cudaczna. Oni we trójkę na jednej ławce tak szalenie się różniący, a jednocześnie stanowiący w tym momencie grupę. Przez jakiś dłuższy moment panowała cisza, aż Sintas wstała, żeby podejść do rejestracji. - Zaraz będę - rzuciła przez ramię, zanim odeszła i zostawiła Robina w rękach Theo. Bo zdecydowanie nie widziała ów ról w odwrotnym układzie.
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Społeczne zderzenie przypomina uderzenie z impetem w murowaną ścianę. Zwykle następuje zbyt prędko, by przed nim wyhamować, więc naturalnie pojawia się jakiś tam uszczerbek. Na zdrowiu lub spokoju ducha, bowiem już wydukanie kilku zdań w obecności nieznajomych przypłaca nerwówką i niespokojnym drżeniem lewego oka, uciekającego mu w tył. Nietrudno mu co prawda takich sytuacji unikać, wąski krąg znajomych, z czego ich trzecia część to kontakty wyłącznie zawodowe, doskonale zaznajomione z pojęciem dyskrecji właściwie sprzyja poruszaniu się w okolicach towarzyskiego ścisku niemalże bezdotykowo. Bez słowa, ba, bez ani jednego spojrzenia rzuconego inaczej niż spode łba, a i to przypadkiem, podczas badania podstępnych nierówności chodnika. Niedostateczny trening odnajdywania się w podobnych sytuacjach społecznej opresji owocuje tym, co właśnie widzimy: gdyby posiadał taką moc, najchętniej cofnąłby się w rozwoju i skurczył do rozmiarów fasolki, a tymczasem, zajmuje byle jaki skrawek przestrzeni, kuli się, garbi, jakby sama postawa miała szansę uczynić go niewidzialnym. A przynajmniej, nieinteresującym. Gapi się na swoje buty i dopóki tak zostanie, dalej pójdzie gładko. Nie bezstresowo, to zawsze jest stres, drżące ręce wpycha do kieszeni, jeszcze wezmą go za narkomana na głodzie i zamiast do swojego mieszkania w asyście ministerialnych pracowników powędruje do ciupy albo jeszcze gorzej, do Munga.
Najgorsze, co może go spotkać?
Oderwanie od kociołka, od siebie, zastój. Za długo spał, za dużo stracił, nie chce nawet tego wyliczać, bo powoduje to ten nieznośny ucisk w żołądku, ukłucie żalu, precyzyjnie wbitą szpilę gdybania. Więcej nie przepuści już czasu, nie pozwoli sobie na to, a więc i tutaj już się niecierpliwi, przebiera z nogi na nogę. Masywne drzwi znowu zamykają się z hukiem, kolejna osoba wchodzi do środka, by zmagać się z urzędniczą biurokracją, przed nim jeszcze tylko kilka osób. Opiera się o ścianę, palcami wyczuwając dziurę w podszewce kurtki, miętosi ją bezrefleksyjnie, szarpiąc za wychodzące nitki. Rozmyślnie ignoruje Sintas, dopóki szkło nie gra mu na nosie, tocząc się prosto pod jej but. Kryształowa manifestacja, nie może chyba upokorzyć się bardziej, gdy na kolanach rzuca się toczące się po wypolerowanej podłodze fiolki. Gracji w nim ani krztyny, raz jeszcze fiolka, którą właśnie podniósł wypadła mu z dłoni; jej już nie da się uratować. Wcześniej tylko się rumienił, teraz jego twarz jest w kolorze cegły. Raz, z tego całego ambarasu (a tak dobrze szło), dwa z konfrontacji oko w oko z kimś, sprzed. Tak myśli o tamtej erze, sprzed swojego snu. Jak dotąd nie dała mu niczego, prócz garści talentu, ale za to obfitowała w kłopoty, rosnące przed nim jako kobieta, mogąca fizycznie mu zaszkodzić. Nabiera wody w usta, nie wierzy w jej uśmiech, ani w ton głosu - może to dla tego drugiego? Szczęśliwy zbieg okoliczności, trójka to dobra liczba. Blokująca niektóre interakcje, takie jak przystawienie różdżki do gardła lub inne niedyskretne groźby, jakich... się spodziewa? Nadal, mimo kulturalnych zapewnień kobiety.
Zbliża się jednak do niej i wyciąga dłoń po swój skarb, prędko chowając błyszczącą fiolkę za pazuchą kurty, ledwo spoglądając na mężczyznę, który już się na niego zamierza. Prawdopodobnie postępuje zgodnie ze standardami grzeczności, których Robin nie pojmuje. Milczy więc wciąż jak zaklęty, biernie pozwalając Sintas dokonać prezentacji, mimo że ma ochotę ją kopnąć. Tak naprawdę jest nikim, a Ministerstwo to nie miejsce na poszukiwanie rynku zbytu. To nie miejsce, w którym może swobodnie o tym rozmawiać.
-Przesadza - burczy pod nosem, rzucając Carter wściekłe spojrzenie. Niedobrze, niedobrze. Brak licencji jakoś pali go po kieszeni, nie chce wracać do więzienia. Ponownie, nie chce tracić czasu. A typa nie zna, ale nie podobają mu się jego czujne oczy. Kiwa mu jednak głową, wciąż trzymając się na powściągliwą odległość, z ręką przyklejoną sztywno do boku. I co teraz? Urocza konwersacja natrafia na przeszkodę, Robin prędzej zrobi fikołka, niż wpełznie w rolę wytrawnego rozmówcy. Dziecko lepiej by sobie poradziło, on w żaden sposób nie czuje się na siłach. Ani w obowiązku, zwłaszcza, gdy Sintas znika za dębowymi drzwiami, a między nimi zalega zgęstniała cisza. Patrzy tylko na niego przez moment, Theodore, po czym wraca do kontemplacji swych podniszczonych butów, palcami w kieszeni gładząc ocalałe fiolki. Już wolałby ją, może wyjaśnić, może wytłumaczyć - dotrzeć do tego, czy chwieją się na wzajemnej niechęci, czy jednak jest dobrze. Kobiety nie ma, siedzi z nim ten cały Wilkes, ale do niego się nie odezwie. Po co, słowa stają w gardle na samą myśl, są niepotrzebne, a Robin nie lubi marnować, niczego.
Najgorsze, co może go spotkać?
Oderwanie od kociołka, od siebie, zastój. Za długo spał, za dużo stracił, nie chce nawet tego wyliczać, bo powoduje to ten nieznośny ucisk w żołądku, ukłucie żalu, precyzyjnie wbitą szpilę gdybania. Więcej nie przepuści już czasu, nie pozwoli sobie na to, a więc i tutaj już się niecierpliwi, przebiera z nogi na nogę. Masywne drzwi znowu zamykają się z hukiem, kolejna osoba wchodzi do środka, by zmagać się z urzędniczą biurokracją, przed nim jeszcze tylko kilka osób. Opiera się o ścianę, palcami wyczuwając dziurę w podszewce kurtki, miętosi ją bezrefleksyjnie, szarpiąc za wychodzące nitki. Rozmyślnie ignoruje Sintas, dopóki szkło nie gra mu na nosie, tocząc się prosto pod jej but. Kryształowa manifestacja, nie może chyba upokorzyć się bardziej, gdy na kolanach rzuca się toczące się po wypolerowanej podłodze fiolki. Gracji w nim ani krztyny, raz jeszcze fiolka, którą właśnie podniósł wypadła mu z dłoni; jej już nie da się uratować. Wcześniej tylko się rumienił, teraz jego twarz jest w kolorze cegły. Raz, z tego całego ambarasu (a tak dobrze szło), dwa z konfrontacji oko w oko z kimś, sprzed. Tak myśli o tamtej erze, sprzed swojego snu. Jak dotąd nie dała mu niczego, prócz garści talentu, ale za to obfitowała w kłopoty, rosnące przed nim jako kobieta, mogąca fizycznie mu zaszkodzić. Nabiera wody w usta, nie wierzy w jej uśmiech, ani w ton głosu - może to dla tego drugiego? Szczęśliwy zbieg okoliczności, trójka to dobra liczba. Blokująca niektóre interakcje, takie jak przystawienie różdżki do gardła lub inne niedyskretne groźby, jakich... się spodziewa? Nadal, mimo kulturalnych zapewnień kobiety.
Zbliża się jednak do niej i wyciąga dłoń po swój skarb, prędko chowając błyszczącą fiolkę za pazuchą kurty, ledwo spoglądając na mężczyznę, który już się na niego zamierza. Prawdopodobnie postępuje zgodnie ze standardami grzeczności, których Robin nie pojmuje. Milczy więc wciąż jak zaklęty, biernie pozwalając Sintas dokonać prezentacji, mimo że ma ochotę ją kopnąć. Tak naprawdę jest nikim, a Ministerstwo to nie miejsce na poszukiwanie rynku zbytu. To nie miejsce, w którym może swobodnie o tym rozmawiać.
-Przesadza - burczy pod nosem, rzucając Carter wściekłe spojrzenie. Niedobrze, niedobrze. Brak licencji jakoś pali go po kieszeni, nie chce wracać do więzienia. Ponownie, nie chce tracić czasu. A typa nie zna, ale nie podobają mu się jego czujne oczy. Kiwa mu jednak głową, wciąż trzymając się na powściągliwą odległość, z ręką przyklejoną sztywno do boku. I co teraz? Urocza konwersacja natrafia na przeszkodę, Robin prędzej zrobi fikołka, niż wpełznie w rolę wytrawnego rozmówcy. Dziecko lepiej by sobie poradziło, on w żaden sposób nie czuje się na siłach. Ani w obowiązku, zwłaszcza, gdy Sintas znika za dębowymi drzwiami, a między nimi zalega zgęstniała cisza. Patrzy tylko na niego przez moment, Theodore, po czym wraca do kontemplacji swych podniszczonych butów, palcami w kieszeni gładząc ocalałe fiolki. Już wolałby ją, może wyjaśnić, może wytłumaczyć - dotrzeć do tego, czy chwieją się na wzajemnej niechęci, czy jednak jest dobrze. Kobiety nie ma, siedzi z nim ten cały Wilkes, ale do niego się nie odezwie. Po co, słowa stają w gardle na samą myśl, są niepotrzebne, a Robin nie lubi marnować, niczego.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrzebował więcej – słabe drgnięcie kącików warg, spojrzenie zielonych oczu, palce na jedno uderzenie serca zaciśnięte na jego dłoni; każdy jeden z tych gestów wystarczyłby do tymczasowego uśpienia niepokoju, rozbudzonego chwilę wcześniej napiętą postawą i obcym błyskiem w znajomych tęczówkach – a wszystkie trzy razem pozwoliły na wysnucie pokrzepiającego wniosku, że było w porządku. Może nie wszystko, na pewno nie – coś zmieniło się pod jego nieobecność – ale właściwie byłby naiwny sądząc, że będzie inaczej; rzeczywistość już dawno nauczyła go, że jedyną stałą jej cechą była jej zmienność, objawiając się często kapryśnością przewrotnego losu: tego samego, który przesądnymi rytuałami starali się zaklinać żeglarze, tego samego, który podobno potrafiły odczytywać portowe wróżbitki, i tego samego, który w maju rozłupał jego statek na pół, udowadniając mu brutalnie, że wcale nie był taki niezniszczalny. Pamiątkę po tej lekcji, namacalne przypomnienie o surowym morale, miał nosić ze sobą już zawsze, pod postacią ukrytej pod ubraniem blizny – i kiwając pojednawczo głową w stronę Sintas, zastanawiał się, czy i ona przypadkiem jakichś nie nosiła; i czy to nie była ta właśnie zmiana, którą podskórnie wyczuwał, a której nie potrafił dostrzec gołym okiem.
Z rozmyślań wyciągnął go zgrzytliwy brzęk, trzask pękającego szkła, ogłaszający pojawienie się w tej krótkiej scence nowego aktora – podobnie, jak zawieszony nad drzwiami dzwoneczek informował o wizycie kolejnego klienta w czarodziejskim sklepie. Przez sekundę miał jeszcze nadzieję, że to była pomyłka, że zbłąkany wędrowiec zwyczajnie pomieszał zawieszone ponad lokalami szyldy – zwłaszcza, że sam zainteresowany wyglądał, jakby jego największym marzeniem było znalezienie się gdzieś indziej – ale nie; słowa popłynęły dalej, a jemu pozostało nałożenie na twarz maski uprzejmości, skrywającej pod spodem odruchową niechęć, a pozwalającą na przedostanie się szczeremu zaciekawieniu. Bardziej ze względu na Sintas niż z wewnętrznej potrzeby; gdyby młodzieniec (Robin; odnotował jego imię i nazwisko w pamięci) nie był jej znajomym, raczej nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia. Tymczasem obdarowywał go i trzecim, wyciągając wreszcie rękę w geście powitania, okraszonym lekkim uśmiechem. – Miło mi cię poznać, Robinie. Musisz mieć teraz pełne ręce roboty – zauważył, nie precyzując, o czym dokładnie mówił – a mówił, rzecz jasna, o wojnie; w Londynie był co prawda od niedawna, zbyt krótko, by zdążyć zorientować się wśród wszystkich zmian, ale z rozmów niosących się echem zarówno w podrzędnych pubach, jak i wzdłuż ministerialnych korytarzy, wyłaniał się jeden, wspólny mianownik: wszystkiego brakowało. Ingrediencji, eliksirów, ludzi potrafiących właściwie je dawkować; rozbite witryny połowy aptek zabito nierówno deskami, a ich właściciele albo nie żyli, albo siedzieli za kratkami, albo zeszli do podziemia – był pewien, że to ostatnie miało niedługo zakwitnąć, podobnie jak czarny rynek – i nie potrafił mimowolnie się nie zastanowić, gdzie w tym wszystkim był jego rozmówca.
Uniósł lekko brwi w reakcji na słowa Sintas – przyjaciół? – ale nic nie powiedział, kiwając jedynie głową w niemym potwierdzeniu, że on również się tego nie spodziewał – choć być może powinien; świat czarodziejów nie był aż taki duży, właściwie często wydawał mu się wręcz klaustrofobiczny, co uwierało go szczególnie w tych newralgicznych momentach, w których starannie odseparowane codzienności Theodore’a i Marcusa mimo wszystko przeplatały się ze sobą, zmuszając go do ostrożnego lawirowania wśród gotowych do pogrzebania go pułapek. Dzisiaj nie miał jednak takiej potrzeby, w przeciwieństwie do swojego towarzysza czując się względnie swobodnie – nawet kiedy Sintas, stanowiąca do tej pory ich jedyną wspólną płaszczyznę, zniknęła za drzwiami, a pomiędzy nimi zadomowiło się ciężkie i lepkie od niezręczności milczenie.
Nie przerwał ciszy od razu, przez moment pozwalając jej wybrzmieć – i zastanawiając się, czy siedzący obok niego Robin nie lubił towarzystwa tak ogólnie, czy to coś w osobie Theodore’a wywołało u niego reakcję unikania. Zerknął na niego z ukosa, właściwie nie musieli rozmawiać – cierpliwe oczekiwanie na swoją kolej w obecnych okolicznościach wydawało się równie na miejscu, co mało angażująca rozmowa – ale skoro już nadarzyła się okazja, to dlaczego by nie? – Od dawna się znacie? – zagadnął stosunkowo neutralnie, jednocześnie już jawnie przenosząc wzrok na Robina, żeby nie pozostawić grama wątpliwości, że zwracał się właśnie do niego; naprawdę go to ciekawiło – to, czy Sintas pracowała z nim już wcześniej, i po prostu był kimś na tyle nieistotnym, że nie czuła potrzeby o tym wspominać, czy nawiązali znajomość już po jego zniknięciu? – Przez jakiś czas nie było mnie w kraju. Sporo się tutaj zmieniło – dodał po chwili, tylko pozornie bez związku – a jednocześnie śledząc zachodzące na twarzy Hawthorne'a reakcje. Niezbyt nachalnie, spokojna obserwacja weszła mu w krew już na tyle, by wydawać się czymś naturalnym – czymś, co bez trudu można było wziąć za szczere zainteresowanie zdaniem rozmówcy. I co, poniekąd, tym właśnie było.
Z rozmyślań wyciągnął go zgrzytliwy brzęk, trzask pękającego szkła, ogłaszający pojawienie się w tej krótkiej scence nowego aktora – podobnie, jak zawieszony nad drzwiami dzwoneczek informował o wizycie kolejnego klienta w czarodziejskim sklepie. Przez sekundę miał jeszcze nadzieję, że to była pomyłka, że zbłąkany wędrowiec zwyczajnie pomieszał zawieszone ponad lokalami szyldy – zwłaszcza, że sam zainteresowany wyglądał, jakby jego największym marzeniem było znalezienie się gdzieś indziej – ale nie; słowa popłynęły dalej, a jemu pozostało nałożenie na twarz maski uprzejmości, skrywającej pod spodem odruchową niechęć, a pozwalającą na przedostanie się szczeremu zaciekawieniu. Bardziej ze względu na Sintas niż z wewnętrznej potrzeby; gdyby młodzieniec (Robin; odnotował jego imię i nazwisko w pamięci) nie był jej znajomym, raczej nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia. Tymczasem obdarowywał go i trzecim, wyciągając wreszcie rękę w geście powitania, okraszonym lekkim uśmiechem. – Miło mi cię poznać, Robinie. Musisz mieć teraz pełne ręce roboty – zauważył, nie precyzując, o czym dokładnie mówił – a mówił, rzecz jasna, o wojnie; w Londynie był co prawda od niedawna, zbyt krótko, by zdążyć zorientować się wśród wszystkich zmian, ale z rozmów niosących się echem zarówno w podrzędnych pubach, jak i wzdłuż ministerialnych korytarzy, wyłaniał się jeden, wspólny mianownik: wszystkiego brakowało. Ingrediencji, eliksirów, ludzi potrafiących właściwie je dawkować; rozbite witryny połowy aptek zabito nierówno deskami, a ich właściciele albo nie żyli, albo siedzieli za kratkami, albo zeszli do podziemia – był pewien, że to ostatnie miało niedługo zakwitnąć, podobnie jak czarny rynek – i nie potrafił mimowolnie się nie zastanowić, gdzie w tym wszystkim był jego rozmówca.
Uniósł lekko brwi w reakcji na słowa Sintas – przyjaciół? – ale nic nie powiedział, kiwając jedynie głową w niemym potwierdzeniu, że on również się tego nie spodziewał – choć być może powinien; świat czarodziejów nie był aż taki duży, właściwie często wydawał mu się wręcz klaustrofobiczny, co uwierało go szczególnie w tych newralgicznych momentach, w których starannie odseparowane codzienności Theodore’a i Marcusa mimo wszystko przeplatały się ze sobą, zmuszając go do ostrożnego lawirowania wśród gotowych do pogrzebania go pułapek. Dzisiaj nie miał jednak takiej potrzeby, w przeciwieństwie do swojego towarzysza czując się względnie swobodnie – nawet kiedy Sintas, stanowiąca do tej pory ich jedyną wspólną płaszczyznę, zniknęła za drzwiami, a pomiędzy nimi zadomowiło się ciężkie i lepkie od niezręczności milczenie.
Nie przerwał ciszy od razu, przez moment pozwalając jej wybrzmieć – i zastanawiając się, czy siedzący obok niego Robin nie lubił towarzystwa tak ogólnie, czy to coś w osobie Theodore’a wywołało u niego reakcję unikania. Zerknął na niego z ukosa, właściwie nie musieli rozmawiać – cierpliwe oczekiwanie na swoją kolej w obecnych okolicznościach wydawało się równie na miejscu, co mało angażująca rozmowa – ale skoro już nadarzyła się okazja, to dlaczego by nie? – Od dawna się znacie? – zagadnął stosunkowo neutralnie, jednocześnie już jawnie przenosząc wzrok na Robina, żeby nie pozostawić grama wątpliwości, że zwracał się właśnie do niego; naprawdę go to ciekawiło – to, czy Sintas pracowała z nim już wcześniej, i po prostu był kimś na tyle nieistotnym, że nie czuła potrzeby o tym wspominać, czy nawiązali znajomość już po jego zniknięciu? – Przez jakiś czas nie było mnie w kraju. Sporo się tutaj zmieniło – dodał po chwili, tylko pozornie bez związku – a jednocześnie śledząc zachodzące na twarzy Hawthorne'a reakcje. Niezbyt nachalnie, spokojna obserwacja weszła mu w krew już na tyle, by wydawać się czymś naturalnym – czymś, co bez trudu można było wziąć za szczere zainteresowanie zdaniem rozmówcy. I co, poniekąd, tym właśnie było.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Blada ręka przez chwilę wisi w próżni. Razem z ramieniem, to nie tak, że lewituje w powietrzu, za nią normalnie ciągnie się cała postać Theodora, który nieco onieśmiela Robina. Dlatego chłopak reaguje mocno spóźniony, kilka sekund zwłoki, lecz ostatecznie - z mocno wyraźnym wahaniem - chwyta tę dłoń swoją własną, ciepłą, śliską od potu i potrząsa nią, jakby trzymał jakiś dziwny gatunek galaretowego stwora. Rezerwa nie jest wymierzona w Theodora, on już po prostu tak ma i nawet tego nie zauważa. Nie musi się tłumaczyć, w końcu zachowuje się najzupełniej normalnie. Takie czasy, że nikt nie chce gadać z obcymi, zwłaszcza, jeśli przedstawia ci ich osoba, z jaką łączą cię niedokończone sprawy. Wierzchołek lodowej góry powodów, dla których Hawthorne łypie na mężczyznę z niejakim niepokojem. Wymuszony kontakt fizyczny nie poprawia tej relacji, lecz chłopak nauczył się już zaciskać zęby i pewne społeczne normy spełniać bez piśnięcia sprzeciwu. Utożsamia to z przełknięciem gorzkawego eliksiru, gdy się już przyzwyczaisz, niesmak gładko spływa w dół gardła, no i zawsze można poratować się szklanką kranówki. Wyrobiony odruch Pawłowa; czuje, że musi uzupełnić płyny, ale i tak przecież musi wybrać się do łazienki. Mikstura wężowych ust ocalała, nią zdoła nie tylko ukoić pragnienie. Przy okazji zaspokoi też głód: wiedzy tudzież krwi ministerialnych urzędników, to wszystko właściwie spadało gdzieś bokiem, omijając cherlawe ramiona Robina. Mruga prędko lewym okiem, to ten tik, który miał minąć z wiekiem, lecz tak się nie stało. Już nie zwraca na to uwagi, cieszy się, że przynajmniej nie ma zeza. Właściwie nie utrudnia mu to życia i tak prowadzi się na społecznym nawiasie. Bez perspektyw na zmianę, właściwie: bez chęci. Dobrze mu tam. Konformizm w najczystszej - lub też średnio czystej - postaci. Nokturnowej klicie daleko do schludnego kąta, mimo że Robin o porządek dba. Brudne miejsca mają to do siebie, że szybciej robi się tam nieporządek, a Nokturn śmierdzi już z daleka. Cały Londyn już capi, popiołami, ścierwem, larwami. Za wolno zbierają ciała, pewnie brakuje im ludzi do tej brudnej roboty. Niedługo pewnie oddelegują do tego obywateli, organizując "ochotnicze" sprzątanie świata. Dzień Ziemi już był, ale co za różnica, ordnung muss sein.
-Ciężko pracuję - mruczy tylko w odpowiedzi, krótka formułka o radości z tego spotkania, bądź, co bądź, przypadkowego staje mu wyjątkowo upartą ością w gardle i ostatecznie nie wydostaje się na zewnątrz. Myśli, że Theodor nie będzie mieć mu tego za złe, nikt nie lubi być okłamywany, więc skoro już się poznali, to zrobi mu tą uprzejmość i łgać nie będzie. Odsuwa się o krok, dla własnego komfortu, lubi mieć czym oddychać, choć właściwie nie powinien zwracać na to uwagi. Wciąga nosem opary tak wielu eliksirów, że praktycznie nie czuje już, jak pachną inni. Sam wydziela intensywny zapach, może nie piwnicy, lecz magicznej apteki i świeżych ziół. Jeśli ktoś ma wszystkie klepki na swoim miejscu i myśli, z łatwością odgadnie, czym trudni się Robin. Manifestacja w postaci przedziwnego poltera jest absolutnie niepotrzebna.
Gdy zostają sami, chłopak pakuje dłonie do kieszeni. Odruch, gdyby coś jeszcze chciało je opuścić, a także instynktowna ochrona przed możliwością dotyku. Niby wie, że to tylko standardy powitania, ale woli dmuchać na zimne. Nauczył się tego pracując z kociołkiem, jeden wybuch i nic nigdy nie jest już takie samo, przestaje się patrzeć przez palce. Ciężkie drzwi zamykają się za Sintas, w Robinie wzbiera niemy wyrzut: czemu ich zostawiła? Zna go przecież na tyle, by zdawać sobie sprawę, jak kulawo u niego ze sztuką konwersacji, szarpie nerwowo sztywny kołnierzyk koszuli, palcami ociera kark, który - a jakże - też zdążył skroplić się potem. Ręce nawet w kieszeni podrygują, a w tamtym gabinecie musi zachować spokój. Znerwicowanego czarodzieja czystej krwi też im nie potrzeba, genetyka tamtych lubi silne osobniki. Niski wzrost, tiki, nadmierna potliwość nie przemawiają na korzyść chłopaka.
-Jakiś czas - mówi wymijająco, sam nie wie, ile dokładnie. To relacja coś za coś, nie jest wobec niej zobowiązany. Wtedy za uszy wyciągnęła go z tarapatów, w głowie mając swoje korzyści. Są ze sobą kwita, no, może po ostatnim, Hawthorne czuje nieznaczny dyskomfort, lecz odpracuje ten dług. Jest słowny, chociaż na bakier ze sztuką konwersacji.
-Zmieniło - powtarza głucho po Theodorze, zerkając na niego kątem oka. Nie pyta, gdzie nogi go poniosły, czemu wyjechał. Interesuje go tylko jego własna historia - trzeba bardziej uważać - dodaje, nie wyjaśniając jednak, do czego pije. Uważać, na kogo? Na szpicli i donosicieli, czy na siebie? Ostatecznie, chyba na to i na to, naraz przypomina mu się, że nie tak dawno zawitał u Cory. Czy już odpowiada za zdradę?
-Ciężko pracuję - mruczy tylko w odpowiedzi, krótka formułka o radości z tego spotkania, bądź, co bądź, przypadkowego staje mu wyjątkowo upartą ością w gardle i ostatecznie nie wydostaje się na zewnątrz. Myśli, że Theodor nie będzie mieć mu tego za złe, nikt nie lubi być okłamywany, więc skoro już się poznali, to zrobi mu tą uprzejmość i łgać nie będzie. Odsuwa się o krok, dla własnego komfortu, lubi mieć czym oddychać, choć właściwie nie powinien zwracać na to uwagi. Wciąga nosem opary tak wielu eliksirów, że praktycznie nie czuje już, jak pachną inni. Sam wydziela intensywny zapach, może nie piwnicy, lecz magicznej apteki i świeżych ziół. Jeśli ktoś ma wszystkie klepki na swoim miejscu i myśli, z łatwością odgadnie, czym trudni się Robin. Manifestacja w postaci przedziwnego poltera jest absolutnie niepotrzebna.
Gdy zostają sami, chłopak pakuje dłonie do kieszeni. Odruch, gdyby coś jeszcze chciało je opuścić, a także instynktowna ochrona przed możliwością dotyku. Niby wie, że to tylko standardy powitania, ale woli dmuchać na zimne. Nauczył się tego pracując z kociołkiem, jeden wybuch i nic nigdy nie jest już takie samo, przestaje się patrzeć przez palce. Ciężkie drzwi zamykają się za Sintas, w Robinie wzbiera niemy wyrzut: czemu ich zostawiła? Zna go przecież na tyle, by zdawać sobie sprawę, jak kulawo u niego ze sztuką konwersacji, szarpie nerwowo sztywny kołnierzyk koszuli, palcami ociera kark, który - a jakże - też zdążył skroplić się potem. Ręce nawet w kieszeni podrygują, a w tamtym gabinecie musi zachować spokój. Znerwicowanego czarodzieja czystej krwi też im nie potrzeba, genetyka tamtych lubi silne osobniki. Niski wzrost, tiki, nadmierna potliwość nie przemawiają na korzyść chłopaka.
-Jakiś czas - mówi wymijająco, sam nie wie, ile dokładnie. To relacja coś za coś, nie jest wobec niej zobowiązany. Wtedy za uszy wyciągnęła go z tarapatów, w głowie mając swoje korzyści. Są ze sobą kwita, no, może po ostatnim, Hawthorne czuje nieznaczny dyskomfort, lecz odpracuje ten dług. Jest słowny, chociaż na bakier ze sztuką konwersacji.
-Zmieniło - powtarza głucho po Theodorze, zerkając na niego kątem oka. Nie pyta, gdzie nogi go poniosły, czemu wyjechał. Interesuje go tylko jego własna historia - trzeba bardziej uważać - dodaje, nie wyjaśniając jednak, do czego pije. Uważać, na kogo? Na szpicli i donosicieli, czy na siebie? Ostatecznie, chyba na to i na to, naraz przypomina mu się, że nie tak dawno zawitał u Cory. Czy już odpowiada za zdradę?
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdecydowanie się od tego odzwyczaił; od zachowywania instynktownej ostrożności, spoglądania przez ramię, przywdziewania stosownych do okoliczności masek, prowadzenia dyskretnej, ale uważnej obserwacji, krótko mówiąc: od bycia sobą. Przez ostatni rok był, można powiedzieć, nikim; zagubionym na morzu żeglarzem, mężczyzną pozbawionym imienia i przeszłości, kimś, komu nie spieszyło się do powrotu do domu z tej prostej przyczyny, że żadne miejsce nie zasłużyło jeszcze w jego ocenie na to miano. Można by rzec – Wilkesem z krwi i kości, po raz pierwszy w życiu na własnej skórze odczuwającym, na czym polegało odziedziczone po przodkach przekleństwo; z jednej strony sprawiające, że czuł się jak ktoś dryfujący w pustce, z drugiej – już teraz zaczynało mu brakować tej anonimowości, wprowadzającej naturalny dystans pomiędzy nim a całą resztą świata i dającej przestrzeń do oddychania, aktualnie nieco ograniczoną zalewającym jego zmysły zapachem nieodzownie kojarzącym mu się z apteką. Zatłoczoną, szczelnie wypełnioną składającymi swoje zamówienia czarodziejami – choć to ostatnie już raczej ze względu na obecność przyklejonych do ścian korytarza ciał, ludzi zerkających na siebie nerwowo, mimo że większość z nich zapewne nie miała niczego do ukrycia, tylko dawała się podnieść fali ogólnej paranoi i przestrachu. Ci, którym rejestracja naprawdę mogłaby zaszkodzić, byli tego świadomi – i o ile nie chowali w sobie wybitnych pokładów brawury, ich noga miała już nigdy nie postać w budynku ministerstwa. Czy Robin je w sobie chował? Wydawało mu się to wątpliwe, musiałby być doskonałym aktorem, utalentowanym na tyle, że zdołał bez trudu wtopić się w ten tłum szarości i zalęknionych spojrzeń. – To się ceni – odpowiedział, zwalniając pewny uścisk dłoni i powstrzymując się, by od razu nie wytrzeć jej o skraj szaty; palce młodzieńca pozostawiły na jego skórze lepką warstewkę potu. – Przyjmujesz prywatne zlecenia? – zapytał całkowicie niezobowiązująco, zastanawiając się, czy i na to pytanie jego rozmówca znajdzie odpowiedź, która nie powie mu absolutnie niczego. Póki co nie potrzebował pilnie alchemika, jego zapasy – te, które pozostawił w mieszkaniu przed wyjazdem – pozostawały nienaruszone, ale posiadanie w zanadrzu kogoś, do kogo w razie nagłej potrzeby można się było zwrócić, zawsze było w cenie. Zresztą – nie miał aktualnie nic lepszego do roboty, Sintas zniknęła za drzwiami, a on czekał na własną kolej, badał więc spokojnie teren, nie zwracając uwagi na oznaki bijącego od Robina dyskomfortu. Nieznacznie odsunięcie się, dłonie wepchnięte do kieszeni, palce szarpiące za materiał koszuli; dostrzegał to wszystko już instynktownie, bezwiednie odhaczając w myślach kolejne podpunkty, jakby schludnie przepisane z podręcznika, który studiował w trakcie kursu wiedźmiego strażnika – ale jego wzrok pozostał obojętny, a rysy twarzy neutralne; być może mógłby zapytać, czy wszystko było w porządku, lub czy Robin dobrze się czuł – ale nie widział powodu do dodatkowego płoszenia swojego towarzysza z przypadku.
Tak, jak się spodziewał, jego pytania nie wywołały u rozmówcy wylewności; jakiś czas mogło oznaczać zarówno dwa miesiące, jak i dziesięć lat, Theodore nie naciskał jednak, kiwając jedynie głową. Na moment przeniósł spojrzenie na drzwi, za którymi zniknęła Sintas, zupełnie jakby mógł dostrzec ją przez warstwę drewna i nieco zmatowiałego już lakieru – rzecz jasna, bezskutecznie – słowa Robina jednak bardzo szybko przyciągnęły jego uwagę z powrotem. – To prawda. Zauważyłem – przytaknął, nie dookreślając, co dokładnie zauważył; ciała na chodnikach? Wykrzykujące ostrzeżenia plakaty na murach? Kordony magicznej policji? Nic z tego tak naprawdę nie budziło jego niepokoju, wierzył, że nazwisko i płynąca w jego żyłach krew dawały mu tutaj immunitet – lecz skłamałby mówiąc, że czuł się całkowicie swobodnie. Nie był głupcem; zdawał sobie sprawę, że zmiany, które nadeszły pod jego nieobecność, rozegrały się nie tylko na najwyższych szczeblach władzy. Wojna miała rzadką zdolność do polaryzowania społeczeństwa, budziła do życia uśpione na co dzień idee, zachęcała do głupiego bohaterstwa; efekty już było widać wszędzie dookoła, wybuchające tu i ówdzie zamieszki nie mogły być dziełem wyłącznie niesławnego Zakonu Feniksa. Ile z jego starych przyjaciół wspierało już po cichu buntowników? Ile tajemnic, które w przeszłości powierzył, było zagrożonych? Musiał rozeznać się w sytuacji, przeorganizować siatkę znajomości, ustalić na nowo, komu wciąż mógł ufać; i musiał zrobić to jak najszybciej. – I do tego ten brak teleportacji. Dotarłeś tu dzisiaj bez problemów? – odezwał się po chwili, zastanawiając się, czy Robin porzuci strategię unikania, jeśli da mu przestrzeń do narzekania – ludzie uwielbiali to robić. – Oby udało się szybko zaprowadzić porządek – dodał, celowo nie precyzując, kto dokładnie ten porządek zaprowadzić powinien. Mógł mówić o Ministerstwie Magii i o rebeliantach, i był ciekaw – która z tych opcji nasunęła się siedzącemu naprzeciw niego młodzieńcowi jako pierwsza. Mimo wszystko wątpiąc, by miał się tego dowiedzieć.
Tak, jak się spodziewał, jego pytania nie wywołały u rozmówcy wylewności; jakiś czas mogło oznaczać zarówno dwa miesiące, jak i dziesięć lat, Theodore nie naciskał jednak, kiwając jedynie głową. Na moment przeniósł spojrzenie na drzwi, za którymi zniknęła Sintas, zupełnie jakby mógł dostrzec ją przez warstwę drewna i nieco zmatowiałego już lakieru – rzecz jasna, bezskutecznie – słowa Robina jednak bardzo szybko przyciągnęły jego uwagę z powrotem. – To prawda. Zauważyłem – przytaknął, nie dookreślając, co dokładnie zauważył; ciała na chodnikach? Wykrzykujące ostrzeżenia plakaty na murach? Kordony magicznej policji? Nic z tego tak naprawdę nie budziło jego niepokoju, wierzył, że nazwisko i płynąca w jego żyłach krew dawały mu tutaj immunitet – lecz skłamałby mówiąc, że czuł się całkowicie swobodnie. Nie był głupcem; zdawał sobie sprawę, że zmiany, które nadeszły pod jego nieobecność, rozegrały się nie tylko na najwyższych szczeblach władzy. Wojna miała rzadką zdolność do polaryzowania społeczeństwa, budziła do życia uśpione na co dzień idee, zachęcała do głupiego bohaterstwa; efekty już było widać wszędzie dookoła, wybuchające tu i ówdzie zamieszki nie mogły być dziełem wyłącznie niesławnego Zakonu Feniksa. Ile z jego starych przyjaciół wspierało już po cichu buntowników? Ile tajemnic, które w przeszłości powierzył, było zagrożonych? Musiał rozeznać się w sytuacji, przeorganizować siatkę znajomości, ustalić na nowo, komu wciąż mógł ufać; i musiał zrobić to jak najszybciej. – I do tego ten brak teleportacji. Dotarłeś tu dzisiaj bez problemów? – odezwał się po chwili, zastanawiając się, czy Robin porzuci strategię unikania, jeśli da mu przestrzeń do narzekania – ludzie uwielbiali to robić. – Oby udało się szybko zaprowadzić porządek – dodał, celowo nie precyzując, kto dokładnie ten porządek zaprowadzić powinien. Mógł mówić o Ministerstwie Magii i o rebeliantach, i był ciekaw – która z tych opcji nasunęła się siedzącemu naprzeciw niego młodzieńcowi jako pierwsza. Mimo wszystko wątpiąc, by miał się tego dowiedzieć.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zdawkowa wymiana zdań kosztuje go pewnie z funta lub dwa. Ostatnio chudnie, po szpitalnej drzemce wybudził się nieco mniejszy, a odnalezienie się w świecie, który wyprzedził go o kilka miesięcy nie jest proste. Przyjemne też zresztą nie, kuli się więc w sobie, przyjmując najprostszą obronną strategię. Chowając ramiona sprawia, że widać go mniej, choć coś w sposobie bycia Theodora podpowiada mu, że to na niego nie działa. Ma czujne oczy i pogłębiającą się zmarszczkę na czole. Ta świadczy o frasunku, a to, dalej, że dużo myśli. Nawet pachnie czymś nieznanym, długą podróżą i niepokojem, dziwaczna kombinacja, trochę w tym zadziorności, a trochę sypkiego losu.
-Zależy od kogo - odpowiada cicho, odrywając wzrok od czubków wypastowanych butów. Czubki lśnią, ale przy podeszwie kruszy się nokturnowe błoto. Lato jest deszczowe, więc wszyscy wiedzą, skąd przychodzi - i zależy na co - kończy i prawie się uśmiecha, kąciki ust podrywają się gwałtownie w górę i równie prędko wracają do poprzedniej pozycji, bezpiecznie zaciśniętej linii. Usta ma mięsiste, wydęte i różowe jak niemowlak, ale gdy się wyzłośliwia, fizjonomia upodobnia go do goblina. Nie robi dobrego wrażenia, ma swoją alchemiczną renomę i więcej nie potrzebuje. Jego też nie, czego może chcieć? Ciemne loki, chmurne czoło, oczy w kolorze burzy; Robin nie jest przesądny, ale wie, że stara z dołu na widok Theodora poczyniłaby krótki gest lewą dłonią i zamknęła drzwi na skobel. Słusznie? Ciężko powiedzieć, Hawthorne przekrzywia głowę, a palce zaciska na pustej fiolce tkwiącej w kieszeni spodni. Kompulsywny gest, jeden z szeregu tików, które tak panicznie ukrywa, by nie zostać poddanym dokładniejszej rewizji i bardziej szczegółowym spytkom. Odstępstwa od reguły budzą podejrzenia, musi je przełknąć jak syrop, grzecznie i bez marudzenia. Wie z czym to się je, poci się nie tylko przez nieznajomego: więzienie dalej tłucze mu się w głowie, zupełnie jak kiedyś strażnik walił metalowym prętem po kratach. Głośno, tak strasznie głośno. Marszczy brwi, koncentrując wzrok na mosiężnej, bogato zdobionej gałce u drewnianych drzwi. Zaraz się obróci, zaskrzypi skrzydło, zza nich wystąpi Sintas, ktoś skinie na niego, następnego w kolejce. Co później? Oddycha głęboko. Kołnierzyk chyba jest za ciasny. Wyuczona formuła, trzy pokolenia wstecz, różdżka do okazania, podpis, stempel. Uda się.
-Bystryś - kpi, nie kojarząc zupełnie absurdu sytuacji. Odreagowuje, bo truteń go zagaduje. Przeszkadza, jak uciążliwa mucha. Te, które mają nieszczęście wpaść na robinowe poddasze zazwyczaj kończą w kotle, choć nie tym przeznaczonym do warzenia eliksirów. Dodatkowe składniki nie poprawiają receptury, a mają szansę zrujnować miksturę.
Zerka na zegarek, już czas - niezgrabnym krokiem oddala się w kierunku toalety a w środku, wyjmuje z obcasa eliksir wężowych ust. Przełamuje lak, odkorowuje fiolkę i pije do dna, dowody oszustwa chowając z powrotem do buta. Wraca na korytarz jeszcze z mokrymi rękami, by uwiarygodnić pozory dokonywania czynności fizjologicznych.
-Nie było mydła - wyjawił Theodorowi, zaciskając usta. Marmurowe podłogi i brak podstawowych środków higieny. Nie rozumiał. Czy oni, tamci też tak żyli? Nie myli rąk i zębów, a świeży zapach uzyskiwali ssąc liście mięty?
Kiwa głową, na znak, że owszem. Żadnych problemów. To nie kłopot. Cały dzień w plecy. Dziś już niczego nie zrobi, może przygotuje składniki na jutro, ale niczego nie uwarzy. To jest problem, a nie, brak teleportacji. Mało z niej korzystał, nie miał wprawy. Woli Błędnego Rycerza, ale teraz to mało co się z domu wynurza w ogóle.
-Jak najmniejszym kosztem - wtrąca swoje trzy knuty. Porządek o którym on mówi jest konstruktem, którego Robin do końca nie rozumie. Eliksiry są proste, wykładają jasne zasady: życie zaś pokazuje, że każdą z nich można złamać, podeptać i opluć. Dlatego Hawthorne wybiera kłamstwo, wątpliwe moralnie, ale niosące mu - ma żywą nadzieję - spokój.
Mruga dwukrotnie, wyciąga ręce z kieszeni i idzie się wyspowiadać. Jąkając się wyrecytuje poprawione drzewo genealogiczne. Uwierzą?
|piję wężowe usta, ST kłamstwa 70, muszę rzucić 35
-Zależy od kogo - odpowiada cicho, odrywając wzrok od czubków wypastowanych butów. Czubki lśnią, ale przy podeszwie kruszy się nokturnowe błoto. Lato jest deszczowe, więc wszyscy wiedzą, skąd przychodzi - i zależy na co - kończy i prawie się uśmiecha, kąciki ust podrywają się gwałtownie w górę i równie prędko wracają do poprzedniej pozycji, bezpiecznie zaciśniętej linii. Usta ma mięsiste, wydęte i różowe jak niemowlak, ale gdy się wyzłośliwia, fizjonomia upodobnia go do goblina. Nie robi dobrego wrażenia, ma swoją alchemiczną renomę i więcej nie potrzebuje. Jego też nie, czego może chcieć? Ciemne loki, chmurne czoło, oczy w kolorze burzy; Robin nie jest przesądny, ale wie, że stara z dołu na widok Theodora poczyniłaby krótki gest lewą dłonią i zamknęła drzwi na skobel. Słusznie? Ciężko powiedzieć, Hawthorne przekrzywia głowę, a palce zaciska na pustej fiolce tkwiącej w kieszeni spodni. Kompulsywny gest, jeden z szeregu tików, które tak panicznie ukrywa, by nie zostać poddanym dokładniejszej rewizji i bardziej szczegółowym spytkom. Odstępstwa od reguły budzą podejrzenia, musi je przełknąć jak syrop, grzecznie i bez marudzenia. Wie z czym to się je, poci się nie tylko przez nieznajomego: więzienie dalej tłucze mu się w głowie, zupełnie jak kiedyś strażnik walił metalowym prętem po kratach. Głośno, tak strasznie głośno. Marszczy brwi, koncentrując wzrok na mosiężnej, bogato zdobionej gałce u drewnianych drzwi. Zaraz się obróci, zaskrzypi skrzydło, zza nich wystąpi Sintas, ktoś skinie na niego, następnego w kolejce. Co później? Oddycha głęboko. Kołnierzyk chyba jest za ciasny. Wyuczona formuła, trzy pokolenia wstecz, różdżka do okazania, podpis, stempel. Uda się.
-Bystryś - kpi, nie kojarząc zupełnie absurdu sytuacji. Odreagowuje, bo truteń go zagaduje. Przeszkadza, jak uciążliwa mucha. Te, które mają nieszczęście wpaść na robinowe poddasze zazwyczaj kończą w kotle, choć nie tym przeznaczonym do warzenia eliksirów. Dodatkowe składniki nie poprawiają receptury, a mają szansę zrujnować miksturę.
Zerka na zegarek, już czas - niezgrabnym krokiem oddala się w kierunku toalety a w środku, wyjmuje z obcasa eliksir wężowych ust. Przełamuje lak, odkorowuje fiolkę i pije do dna, dowody oszustwa chowając z powrotem do buta. Wraca na korytarz jeszcze z mokrymi rękami, by uwiarygodnić pozory dokonywania czynności fizjologicznych.
-Nie było mydła - wyjawił Theodorowi, zaciskając usta. Marmurowe podłogi i brak podstawowych środków higieny. Nie rozumiał. Czy oni, tamci też tak żyli? Nie myli rąk i zębów, a świeży zapach uzyskiwali ssąc liście mięty?
Kiwa głową, na znak, że owszem. Żadnych problemów. To nie kłopot. Cały dzień w plecy. Dziś już niczego nie zrobi, może przygotuje składniki na jutro, ale niczego nie uwarzy. To jest problem, a nie, brak teleportacji. Mało z niej korzystał, nie miał wprawy. Woli Błędnego Rycerza, ale teraz to mało co się z domu wynurza w ogóle.
-Jak najmniejszym kosztem - wtrąca swoje trzy knuty. Porządek o którym on mówi jest konstruktem, którego Robin do końca nie rozumie. Eliksiry są proste, wykładają jasne zasady: życie zaś pokazuje, że każdą z nich można złamać, podeptać i opluć. Dlatego Hawthorne wybiera kłamstwo, wątpliwe moralnie, ale niosące mu - ma żywą nadzieję - spokój.
Mruga dwukrotnie, wyciąga ręce z kieszeni i idzie się wyspowiadać. Jąkając się wyrecytuje poprawione drzewo genealogiczne. Uwierzą?
|piję wężowe usta, ST kłamstwa 70, muszę rzucić 35
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Korytarz
Szybka odpowiedź