Skwerek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]Skwerek
Zielone serce miasta z wielką fontanną, która przyciąga wzrok. To idealne miejsce na spędzenie leniwego popołudnia na jednej z ławek, spacery ze znajomymi pośród wijących się ścieżek lub rozłożenie koca na intensywnie zielonej, wiecznie młodej trawie. W tym miejscu tętni życie całej magicznej społeczności doków - tutaj nawiązuje się znajomości, podsłuchuje najgorętsze plotki. W powietrzu unosi się zapach magnolii, które dzięki magii kwitną tutaj o wiele dłużej, a w słoneczne dni, dzieci szaleją w wodzie pomiędzy ustawionymi figurkami łabędzi i syren.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:31, w całości zmieniany 2 razy
– Też tak uważam – przytaknąłem z przesadnym entuzjazmem, gdy nieznajoma przykleiła mojemu niedawnemu przeciwnikowi etykietkę obrażalskiego. Odpowiadało mi to, zrzucić całą winę na szerokie bary Boba, czy jak mu tam było, bez znaczenia. Moje słowa niosły ze sobą prawdę, nawet jeśli nie były szczególnie kulturalne czy elokwentne. Odchrząknąłem cicho w reakcji na następujące po tej obserwacji pytanie; nie żebym miał jakieś szczególne opory przed wyrażaniem myśli wprost, wciąż jednak posiadałem resztki zdrowego rozsądku. Nie powinienem zdradzać się ze zbyt kontrowersyjnymi poglądami, dla własnego dobra, dla dobra Jarvisa. Z drugiej strony, czy naprawdę ktokolwiek chciałby nas teraz podsłuchiwać? Albo w ogóle zwracał jakąkolwiek uwagę na dwójkę nie wyróżniających się niczym szczególnym czarodziejów? Ot, kolejni goście zimowego jarmarku, grzejący się przy jednym z rozświetlających mroki wieczoru ognisk. – Był bardzo krótkowzroczny. To, co się tu dzieje, te stragany, występy... To wcale nie jest przejaw dobroci. To tylko zachęta, żebyśmy zapomnieli o rozgrywającej się na naszych oczach wojnie. I nie, nie sądzę, żeby pan zarządca Goyle zamierzał tamtemu idiocie odpuścić jakieś zaległe „opłaty portowe”... – Zrobiłem krótką przerwę na nakreślenie w powietrzu cudzysłowu, niestety wolną miałem jedynie jedną rękę, drugą wciąż ściskałem nasadę nosa, toteż znak ten wyszedł połowicznie. – ...czy inne szemrane długi tylko dlatego, że doniósł na innego marynarza... – Skrzywiłem się, na poły z bólu, na poły ze zniesmaczenia. Świat nie był czarny albo biały, a tragedie nie zaczęły przytrafiać się ledwie rok temu. Nie chciałem teraz bawić się w sędziego, stawać po którejkolwiek ze stron konfliktu. Drażniła mnie jednak głupota. Ponadprzeciętna naiwność, wiara w to, że nagły przejaw solidarności, wsparcia dla nowego ładu, zmiękczy serca tych, którzy obnosili się z brutalnością i brakiem zahamowań. Prędzej nasz drogi Bob skończy na maszcie przed biurem zarządcy, jak ten poprzedni, ewentualnie na dnie Tamizy, niż zasłuży sobie na łaskę. Galeony były znacznie istotniejsze od jego życia, zwłaszcza w tych surowych czasach, nie miałem względem tego najmniejszych wątpliwości.
– Everett Sykes – przedstawiłem się cicho, zniekształconym od odniesionego urazu głosem, wznosząc przy tym wzrok w górę, odszukując nim twarz zbliżającej się czarownicy. Nie byłem jeszcze do końca pewien, co nią kierowało – wzmianka o tym, że nie mam jej czym zapłacić, zdawała się jej nie odstraszać. Nadal chciała mi pomóc? A może była złodziejką, która przejrzała mój blef? Zamierzała odwrócić moją uwagę, uśpić czujność i cap, zwędzić mi sakiewkę...? – To nie brzmi swojsko – skomentowałem jeszcze, mając na myśli zarówno imię, jak i nazwisko znajomej-nieznajomej. Mimo to jej angielski brzmiał przekonująco, poprawnie. – Co cię tu przywiało? Uroki zimowego jarmarku? – Uniosłem wyżej brew, wyginając przy tym usta w krzywym uśmiechu. Choć Ministerstwo chełpiło się rozmachem przedsięwzięcia, coś wątpiłem, by magiczni balwierze mogli zwabić do dotkniętego wojną Londynu kogoś spoza Wysp.
Chciałem ją rozbawić, odwrócić tę sytuację w żart – i chyba mi się udało. Zaśmiała się, głośno i niewymuszenie; kto wie, może nawet widziała odchodzącego stąd Boba, doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że niewiele byłbym mu w stanie zrobić, a nadejście patrolu uchroniło mnie przed jeszcze poważniejszymi obrażeniami. Odchyliłem głowę do tyłu, i po to, by móc się lepiej przyjrzeć stojącej przede mną Yvette, i by ułatwić sobie zapanowanie nad doskwierającym urazem nosa; głośno przełknąłem spływającą do gardła krew. Otulający nas zapach kadzidła, choć dla mnie trudniej wyczuwalny z wiadomych względów, zmącił mi myśli nostalgią, smutkiem. Zgorzknieniem. – O nie, nawet tak nie żartuj. Przecież tamtym na pewno zajmie się zarządca portu... – urwałem, gdy uzdrowicielka – nie bała się, że jestem groźny? albo chociaż że brakuje mi piątej klepki? – sięgnęła do kieszeni. Śledziłem ten ruch wzrokiem, próbując zachować czujność, nie dać się zaskoczyć. Nie spodziewałem się, że zamiast różdżki ujrzę całkowicie niegroźną chusteczkę.
Nie oponowałem, gdy kobieta przyklękła na skrawku mojego płaszcza; nadal starałem się nim osłonić sylwetkę przez powiewami mroźnego zimowego wiatru, lecz część materiału ułożyłem tak, by odgradzała mój tyłek od zmarzniętej ziemi. Nie oponowałem również, gdy delikatnie nakłoniła mnie do odsłonięcia twarzy, zaprezentowania przefasonowanego nosa. Kiedy ona przyglądała się śladom zaschniętej krwi czy krzywej, wygiętej w prawo przegrodzie, ja zyskałem okazję do obejrzenia jej twarzy z bliska. Wciąż młoda, świeża, nie sprawiała jednak wrażenia nieopierzonego podlotka, który mógłby dopiero co opuścić szkolne progi – lecz przecież już raz popełniłem błąd w ocenie. – Z areny? – zapytałem nagle ostrzej, chłodniej. Nigdy nie odważyłem się przekroczyć płachty tego przeklętego namiotu, głównie z obawy przed tym, że nie wytrzymałbym tego całego bestialstwa i puścił cały ten cyrk z dymem. A później trafił do Tower i zgnił tam lub wprost przeciwnie, został prędko i głośno stracony ku uciesze gawiedzi. – Obawiam się, że nikt nie opuszcza jej inaczej niż w kawałkach – dodałem bezceremonialnie, nie zastanawiając się nad tym, czy to wypada mówić takie rzeczy kobiecie. Wyciągnąłem ręce do tyłu, wsparłem się na nich, by ustabilizować swe ciało i ułatwić uzdrowicielce manewrowanie chusteczką; raz po raz mrużyłem oczy, gdy nos odzywał się bólem, tępym lub nad wyraz ostrym, zależnie od dotykanego miejsca. – Okropne – powtórzyłem po niej, cicho, tak że słowa te mogły dotrzeć tylko do jej uszu. Tłem dla naszej rozmowy był dobiegający od strony pozostałych ognisk gwar, śpiewy, krzyki. Czy naprawdę nikt inny nie uważał, że to niewłaściwe? Gdzie był ten Zakon Feniksa, gdy cierpieli ludzie, zwierzęta, dla rozrywki motłochu? Każdy, kogo to bawiło, powinien sam zostać potraktowany w ten sam sposób, trafić na środek areny, zdechnąć na oczach zdziczałego tłumu. – I jeśli tak ma wyglądać nowy, lepszy czarodziejski świat, to wolę jednak mieszkać w lesie, ze zwierzętami, niż obcować z ludźmi – skomentowałem cierpko, nie pozostawiając wiele miejsca do domysłów; temat areny działał na mnie niczym płachta na buchorożca. Czy próbowała tam iść? Przekonać się na własne oczy, do czego zdolni są zmęczeni wojną, głodem mieszkańcy stolicy? – Jeśli nie przeszkadza ci, że nie mam przy sobie złamanego knuta, to śmiało – dodałem jeszcze, gdy zaproponowała swą pomoc. Było w tym coś miłego, taktownego, że nie sięgnęła po różdżkę bez słowa; gdyby tylko chciała, mogłaby mnie zaskoczyć nieuzbrojonego.
– Everett Sykes – przedstawiłem się cicho, zniekształconym od odniesionego urazu głosem, wznosząc przy tym wzrok w górę, odszukując nim twarz zbliżającej się czarownicy. Nie byłem jeszcze do końca pewien, co nią kierowało – wzmianka o tym, że nie mam jej czym zapłacić, zdawała się jej nie odstraszać. Nadal chciała mi pomóc? A może była złodziejką, która przejrzała mój blef? Zamierzała odwrócić moją uwagę, uśpić czujność i cap, zwędzić mi sakiewkę...? – To nie brzmi swojsko – skomentowałem jeszcze, mając na myśli zarówno imię, jak i nazwisko znajomej-nieznajomej. Mimo to jej angielski brzmiał przekonująco, poprawnie. – Co cię tu przywiało? Uroki zimowego jarmarku? – Uniosłem wyżej brew, wyginając przy tym usta w krzywym uśmiechu. Choć Ministerstwo chełpiło się rozmachem przedsięwzięcia, coś wątpiłem, by magiczni balwierze mogli zwabić do dotkniętego wojną Londynu kogoś spoza Wysp.
Chciałem ją rozbawić, odwrócić tę sytuację w żart – i chyba mi się udało. Zaśmiała się, głośno i niewymuszenie; kto wie, może nawet widziała odchodzącego stąd Boba, doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że niewiele byłbym mu w stanie zrobić, a nadejście patrolu uchroniło mnie przed jeszcze poważniejszymi obrażeniami. Odchyliłem głowę do tyłu, i po to, by móc się lepiej przyjrzeć stojącej przede mną Yvette, i by ułatwić sobie zapanowanie nad doskwierającym urazem nosa; głośno przełknąłem spływającą do gardła krew. Otulający nas zapach kadzidła, choć dla mnie trudniej wyczuwalny z wiadomych względów, zmącił mi myśli nostalgią, smutkiem. Zgorzknieniem. – O nie, nawet tak nie żartuj. Przecież tamtym na pewno zajmie się zarządca portu... – urwałem, gdy uzdrowicielka – nie bała się, że jestem groźny? albo chociaż że brakuje mi piątej klepki? – sięgnęła do kieszeni. Śledziłem ten ruch wzrokiem, próbując zachować czujność, nie dać się zaskoczyć. Nie spodziewałem się, że zamiast różdżki ujrzę całkowicie niegroźną chusteczkę.
Nie oponowałem, gdy kobieta przyklękła na skrawku mojego płaszcza; nadal starałem się nim osłonić sylwetkę przez powiewami mroźnego zimowego wiatru, lecz część materiału ułożyłem tak, by odgradzała mój tyłek od zmarzniętej ziemi. Nie oponowałem również, gdy delikatnie nakłoniła mnie do odsłonięcia twarzy, zaprezentowania przefasonowanego nosa. Kiedy ona przyglądała się śladom zaschniętej krwi czy krzywej, wygiętej w prawo przegrodzie, ja zyskałem okazję do obejrzenia jej twarzy z bliska. Wciąż młoda, świeża, nie sprawiała jednak wrażenia nieopierzonego podlotka, który mógłby dopiero co opuścić szkolne progi – lecz przecież już raz popełniłem błąd w ocenie. – Z areny? – zapytałem nagle ostrzej, chłodniej. Nigdy nie odważyłem się przekroczyć płachty tego przeklętego namiotu, głównie z obawy przed tym, że nie wytrzymałbym tego całego bestialstwa i puścił cały ten cyrk z dymem. A później trafił do Tower i zgnił tam lub wprost przeciwnie, został prędko i głośno stracony ku uciesze gawiedzi. – Obawiam się, że nikt nie opuszcza jej inaczej niż w kawałkach – dodałem bezceremonialnie, nie zastanawiając się nad tym, czy to wypada mówić takie rzeczy kobiecie. Wyciągnąłem ręce do tyłu, wsparłem się na nich, by ustabilizować swe ciało i ułatwić uzdrowicielce manewrowanie chusteczką; raz po raz mrużyłem oczy, gdy nos odzywał się bólem, tępym lub nad wyraz ostrym, zależnie od dotykanego miejsca. – Okropne – powtórzyłem po niej, cicho, tak że słowa te mogły dotrzeć tylko do jej uszu. Tłem dla naszej rozmowy był dobiegający od strony pozostałych ognisk gwar, śpiewy, krzyki. Czy naprawdę nikt inny nie uważał, że to niewłaściwe? Gdzie był ten Zakon Feniksa, gdy cierpieli ludzie, zwierzęta, dla rozrywki motłochu? Każdy, kogo to bawiło, powinien sam zostać potraktowany w ten sam sposób, trafić na środek areny, zdechnąć na oczach zdziczałego tłumu. – I jeśli tak ma wyglądać nowy, lepszy czarodziejski świat, to wolę jednak mieszkać w lesie, ze zwierzętami, niż obcować z ludźmi – skomentowałem cierpko, nie pozostawiając wiele miejsca do domysłów; temat areny działał na mnie niczym płachta na buchorożca. Czy próbowała tam iść? Przekonać się na własne oczy, do czego zdolni są zmęczeni wojną, głodem mieszkańcy stolicy? – Jeśli nie przeszkadza ci, że nie mam przy sobie złamanego knuta, to śmiało – dodałem jeszcze, gdy zaproponowała swą pomoc. Było w tym coś miłego, taktownego, że nie sięgnęła po różdżkę bez słowa; gdyby tylko chciała, mogłaby mnie zaskoczyć nieuzbrojonego.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Grzechem byłoby nie skorzystać z krótkiej przerwy od fatalnej pogody jaka przewalała się przez Wielką Brytanię. Młody Lord Lestrange nie zastanawiał się długo tylko ruszył poznawać Londyn. Nie był typem człowieka, który mógłby siedzieć w czterech ścianach. No a poza tym wszystko wskazywało na to, że przyjdzie mu spędzić trochę czasu na Wyspach. Kto wie? Może nawet zostanie tutaj na stałe i tylko będzie raz na czas odwiedzać Francję? To wcale nie było takie mało prawdopodobne. Chociaż gdyby go ktoś zapytał to bez wahania odparłby, że wolałby jednak zamieszkiwać tereny swojej ukochanej Prowansji. Na razie jednak był tutaj, w zasadzie to ledwie parę dni temu przybył do Wielkiej Brytanii. Trochę chyba za wcześnie, żeby tęsknić za domem, czyż nie? Poza tym wierzył, że Londyn będzie miał sporo do zaoferowania. Trzeba było tylko chcieć po te tajemnice sięgnąć by je odkryć.
Pewnie znacznie prościej byłoby mu się poruszać po mieście z jakimś przewodnikiem, ale wtedy… straciłby możliwość własnoręcznego poznawania nowych miejsc. Na wszelki wypadek jednak starał się trzymać głównych dróg. Nie chciał głupio wpaść w jakieś tarapaty.
Wędrując bez większego celu w końcu nogi zaniosły go aż do Magicznego Portu. Przystanie i ich okolice miały to do siebie, że zawsze tętniły życiem, chaotyczne miejsce gdzie wszystko się ze sobą przenika. Ekskluzywne sklepy na jednej uliczce, by zaraz zostały zastąpione spelunkami na kolejnej.
Kiedy Timothée dotarł w okolice skweru postanowił ruszyć na spacer w zieloną część doków. Oczywiście, że od razu skierował się ku fontannie. Nie umknęły jego uwadze figury syreny i łabędzia. Miał wrażenie, że Anglicy w ogóle bardzo lubili motyw łabędzi, a figura czy wizerunek syren chyba znalazłby się w każdym porcie na świecie.
-Ciekawe czy spełnia życzenia- nachylając się nad taflą wody mruknął do siebie po francusku. Musiał przyznać, że w fontannie znajdowało się całkiem sporo monet. Czyli coś musiało być na rzeczy. Szkoda tylko, że nie znał historii jaka za nią stała.
W końcu mogła wyfrunąć spod ciężkich płaszczy i grubszych tkanin, dawno nie czując się tak dobrze kiedy to delikatny muślin okrywał jej skórę a nie cięższe, wełniane tkaniny. Oczywiście z domieszką, wełna sama w sobie bywała bowiem niezwykle gryząca, dlatego nigdy nie zakładała czystej tkaniny samej w sobie, zwłaszcza na gołe ciało. Mimo to, teraz czuła się swobodne, nawet jeżeli jej strój pod każdym względem spełniał wszystkie zasady eleganckiego stroju, z czerwienią wyjątkowo dziś zdobiącą jej ramiona i opinającą ciało, z gustownie dobranym do tego kapeluszem oraz perłami, błyszczącymi dyskretnie. Może i poza Londynem byłaby nieco bardziej oszczędna w wyrazie, nie chcąc zwracać na siebie uwagi niebezpiecznych osób, ale tutaj musiała się jakoś prezentować, mniej bądź bardziej godnie.
Potrzebowała chyba spaceru, w końcu tak łatwo było oczyścić myśli kiedy wiatr delikatnie musiał ci twarz. Byle nie słońce – w swojej desperacji, by osłonić się przed chociażby najmniejszymi promieniami, wyposażyła się w koronkową parasolkę, a sama też robiła wszystko co mogła by skórę chronić, zwłaszcza jeżeli mogła do tego wykorzystać magiczne kosmetyki, powstające w Broadway Tower. Przemierzała więc przestrzeń miasta, całkiem pewna tego, że mimo wszystko jest dość bezpieczna w walce przeciwko podłemu zbrązowieniu się skóry.
Skierowała się ostrożnie w stronę skweru, kochając zapach magnolii i to, jak woda jaśniała w odbiciu promieni. Tak piękne jeszcze było kiedy rozglądała się po okolicy, dostrzegając jeszcze detale na posągach albo to, jak pięknie wyrzeźbiona była twarz syreny. Ktokolwiek przykładał się do tego dzieła, musiał naprawdę kochać swoją muzę, a Odetta zastanowiła się przez krótką chwilę, czy nie będzie mogła liczyć na równie wielkie uwielbienie kiedykolwiek.
Dostrzegła jeszcze kogoś na skraju fontanny, skierowała więc kroki w jego kierunku, stukając lekko obcasikami kiedy zbliżyła się do Timothee’ego, na tyle o czasie by słyszeć, co akurat powiedział.
- Możemy się przekonać, prawda? – Odpowiedź również padła po francusku, a sięgając do jej portmonetki, lady Parkinson wysupłała monetę aby wrzucić ją do wody, pochylając się nawet aby zaobserwować, co dokładnie się stanie.
Potrzebowała chyba spaceru, w końcu tak łatwo było oczyścić myśli kiedy wiatr delikatnie musiał ci twarz. Byle nie słońce – w swojej desperacji, by osłonić się przed chociażby najmniejszymi promieniami, wyposażyła się w koronkową parasolkę, a sama też robiła wszystko co mogła by skórę chronić, zwłaszcza jeżeli mogła do tego wykorzystać magiczne kosmetyki, powstające w Broadway Tower. Przemierzała więc przestrzeń miasta, całkiem pewna tego, że mimo wszystko jest dość bezpieczna w walce przeciwko podłemu zbrązowieniu się skóry.
Skierowała się ostrożnie w stronę skweru, kochając zapach magnolii i to, jak woda jaśniała w odbiciu promieni. Tak piękne jeszcze było kiedy rozglądała się po okolicy, dostrzegając jeszcze detale na posągach albo to, jak pięknie wyrzeźbiona była twarz syreny. Ktokolwiek przykładał się do tego dzieła, musiał naprawdę kochać swoją muzę, a Odetta zastanowiła się przez krótką chwilę, czy nie będzie mogła liczyć na równie wielkie uwielbienie kiedykolwiek.
Dostrzegła jeszcze kogoś na skraju fontanny, skierowała więc kroki w jego kierunku, stukając lekko obcasikami kiedy zbliżyła się do Timothee’ego, na tyle o czasie by słyszeć, co akurat powiedział.
- Możemy się przekonać, prawda? – Odpowiedź również padła po francusku, a sięgając do jej portmonetki, lady Parkinson wysupłała monetę aby wrzucić ją do wody, pochylając się nawet aby zaobserwować, co dokładnie się stanie.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Odetta Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Co jak co, ale nie spodziewał się usłyszeć swojego ojczystego języka w tym miejscu. Chociaż, powoli zaczynał się przyzwyczajać, że wielu brytyjskich czarodziejów włada francuskim, a już szczególnie przedstawiciele wyższych sfer. O ile stukot obcasów nieznajomej zignorował myśląc, że może po prostu ktoś przechodzi obok, tak słowa były już ewidentnie skierowane w jego kierunku.
Odwrócił się w kierunku nieznajomej. Jej elegancki strój, francuski i parasolka mająca chronić przed palącymi promieniami słońca niezaprzeczalnie dowodziły, że ma przed sobą reprezentantkę wyższych sfer.
- W istocie, możemy się przekonać- odpowiedział, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Rozwiązanie tego problemu było banalnie proste. Wystarczyło wrzucić monetę i zobaczyć czy rzeczywiście w nadchodzącym czasie będą mieli szczęście, albo czy nic się nie zmieni.
Timothee wzorem kobiety, również sięgnął po monetę gotów wrzucić ją do wody zaraz po tym jak uczyni to czarownica. Ta bowiem pochyliła się nad taflą i nie chciał ją niechcąco opryskać wodą. Nie mógł przewidzieć tego co się stanie. Zanim w jakikolwiek sposób zdołał zareagować figura syreny ożyła i opryskała nieznajomą prosto w twarz. W tym momencie Timothee najbardziej chciałby stać się niewidzialny, albo w ogóle być daleko stąd. Boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że był świadkiem zdarzenia… przy którym najlepiej żeby żadnego świadka nie było. Mało która kobieta dobrze znosi nagłą dewastację skrzętnie dobranej fryzury czy makijażu. Chociaż może straty nie były tak duże? Chłopaka na szczęście nie zmroziło na długo.
-Proszę- zaraz wyciągnął zdobioną chustkę w motywy syren i zaoferował ją kobiecie. -Widać syrena zazdrości lady urody- powiedział mając nadzieję, że taka uwaga nie zepsuje jej do reszty nastroju. -Albo jest wredna i traktuje tak wszystkich po kolei, ale to też możemy się przekonać- dodał jeszcze i zaraz sam wrzucił swoją monetę do fontanny. Trudno, miał nadzieję, że w najgorszym wypadku ryzykuje tym samym co spotkało czarownicę. Ciekawe czy bycie Lestrange’em dawało jakąś taryfę ulgową u kamiennej rzeźby. Nie żeby mu specjalnie na tym zależało, był ciekaw.
Odwrócił się w kierunku nieznajomej. Jej elegancki strój, francuski i parasolka mająca chronić przed palącymi promieniami słońca niezaprzeczalnie dowodziły, że ma przed sobą reprezentantkę wyższych sfer.
- W istocie, możemy się przekonać- odpowiedział, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Rozwiązanie tego problemu było banalnie proste. Wystarczyło wrzucić monetę i zobaczyć czy rzeczywiście w nadchodzącym czasie będą mieli szczęście, albo czy nic się nie zmieni.
Timothee wzorem kobiety, również sięgnął po monetę gotów wrzucić ją do wody zaraz po tym jak uczyni to czarownica. Ta bowiem pochyliła się nad taflą i nie chciał ją niechcąco opryskać wodą. Nie mógł przewidzieć tego co się stanie. Zanim w jakikolwiek sposób zdołał zareagować figura syreny ożyła i opryskała nieznajomą prosto w twarz. W tym momencie Timothee najbardziej chciałby stać się niewidzialny, albo w ogóle być daleko stąd. Boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że był świadkiem zdarzenia… przy którym najlepiej żeby żadnego świadka nie było. Mało która kobieta dobrze znosi nagłą dewastację skrzętnie dobranej fryzury czy makijażu. Chociaż może straty nie były tak duże? Chłopaka na szczęście nie zmroziło na długo.
-Proszę- zaraz wyciągnął zdobioną chustkę w motywy syren i zaoferował ją kobiecie. -Widać syrena zazdrości lady urody- powiedział mając nadzieję, że taka uwaga nie zepsuje jej do reszty nastroju. -Albo jest wredna i traktuje tak wszystkich po kolei, ale to też możemy się przekonać- dodał jeszcze i zaraz sam wrzucił swoją monetę do fontanny. Trudno, miał nadzieję, że w najgorszym wypadku ryzykuje tym samym co spotkało czarownicę. Ciekawe czy bycie Lestrange’em dawało jakąś taryfę ulgową u kamiennej rzeźby. Nie żeby mu specjalnie na tym zależało, był ciekaw.
The member 'Timothee Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Nie spodziewała się, że nieznajomy zareaguje na jej obecność, a jednak obrócił się – posłała mu delikatny uśmiech, jednak nie nazbyt szeroki, tak aby nie uchodzić za wariatkę albo dziwaczkę. W końcu rzeczywiście wypadało jej być damą, elegancką i pełną powabu, a jednocześnie nie nazbyt zachmurzoną. Potrzebowała przekonywać do siebie, tak jak robiła to do tej pory, tym razem jednak korzystając z wdzięków oraz swojego uroku. I ciągnącego się za nią delikatnego zapachu perfum, który teraz wypełniał przestrzeń dookoła Timothiego.
Czy mogła liczyć na jego uwagę? Nie wyobrażała sobie innej możliwości, wiedząc, że nawet jeżeli nie była półwilą niczym Evandra, wciąż zwracała uwagę mężczyzn jako urodziwa panna. Inną sprawą było jednak utrzymanie jej, jak ostatnio jej wypomniano, zależało już tylko od niej i wiedziała, że musiała starać się bardziej niż do tej pory. Spoglądała więc na nieznajomego delikatnie się uśmiechając, i wydawałoby się wręcz niewymuszenie przyjmując elegancką pozę. Lecz jednak w momencie, kiedy tylko pochyliła się nad sadzawką, obserwując, jak jasna moneta znika pod powierzchnią wody, nie spodziewała się, że chwilę później zimna woda prysnęła na nią za sprawą syreny, która, jak jej się wydawało w krótkiej chwili, widocznie pokazała jej język zanim nie zniknęła odpływając.
Przez krótką chwilę stała, decydując przez tę parę uderzeń serca, co w zasadzie powinna zrobić. Teraz wyglądała jakby właśnie twarz znaurzyła pod wodą, a makijaż najpewniej już częściowo spływać, z drugiej strony absolutnie nie powinna robić sceny po środku placu, ostrożnie przyjmując wręczoną jej chusteczkę i przecierając nią twarz, najdokładniej jak mogła, tak aby chociaż zminimalizować szkody. Szybko też zakryła smutek za swoich oczu w całkowitą neutralność, dopiero po chwili spoglądając na znajdującego się obok niej mężczyznę. Pozwoliła sobie jeszcze przypatrzeć się chusteczce, po hafcie na niej i materiale mogąc rozpozna, że znajdujący się obok niej mężczyzna należał do osób z pieniędzmi. Nie wiedziała jeszcze kim był, miała nadzieję jednak, że niebawem to się wyjaśni.
- Podejrzewam, że raczej to pierwsze. – Uśmiechnęła się, mimo nieco wytartego makijażu wciąż mimo wszystko urodziwa, mając nadzieję, że woda, która spłynęła na jej dekolt jednak nie zwraca aż tak uwagi, a przynajmniej że mężczyzna nie będzie się na nią obraźliwe wpatrywać. – Ta chusta, materiał, syreny…wygląda dość kunsztownie. Ale gdy spoglądam na syreny, poza tą, oczywiście, myślę o drogiej małżonce mojego bliskiego kuzyna, Evandrze Rosier z domu Lestrange. – Czy jakiś ród miał jeszcze syrenę za symbol? A może to był jedynie wybór stylistyczny?
- A panu chyba…żaba wskoczyła do kieszeni… - Nie brzydziła się samego dotyku, bo już niejedne ingrediencje, ale chodzenie z płazem w kieszeni było wybitnie nieeleganckie.
Czy mogła liczyć na jego uwagę? Nie wyobrażała sobie innej możliwości, wiedząc, że nawet jeżeli nie była półwilą niczym Evandra, wciąż zwracała uwagę mężczyzn jako urodziwa panna. Inną sprawą było jednak utrzymanie jej, jak ostatnio jej wypomniano, zależało już tylko od niej i wiedziała, że musiała starać się bardziej niż do tej pory. Spoglądała więc na nieznajomego delikatnie się uśmiechając, i wydawałoby się wręcz niewymuszenie przyjmując elegancką pozę. Lecz jednak w momencie, kiedy tylko pochyliła się nad sadzawką, obserwując, jak jasna moneta znika pod powierzchnią wody, nie spodziewała się, że chwilę później zimna woda prysnęła na nią za sprawą syreny, która, jak jej się wydawało w krótkiej chwili, widocznie pokazała jej język zanim nie zniknęła odpływając.
Przez krótką chwilę stała, decydując przez tę parę uderzeń serca, co w zasadzie powinna zrobić. Teraz wyglądała jakby właśnie twarz znaurzyła pod wodą, a makijaż najpewniej już częściowo spływać, z drugiej strony absolutnie nie powinna robić sceny po środku placu, ostrożnie przyjmując wręczoną jej chusteczkę i przecierając nią twarz, najdokładniej jak mogła, tak aby chociaż zminimalizować szkody. Szybko też zakryła smutek za swoich oczu w całkowitą neutralność, dopiero po chwili spoglądając na znajdującego się obok niej mężczyznę. Pozwoliła sobie jeszcze przypatrzeć się chusteczce, po hafcie na niej i materiale mogąc rozpozna, że znajdujący się obok niej mężczyzna należał do osób z pieniędzmi. Nie wiedziała jeszcze kim był, miała nadzieję jednak, że niebawem to się wyjaśni.
- Podejrzewam, że raczej to pierwsze. – Uśmiechnęła się, mimo nieco wytartego makijażu wciąż mimo wszystko urodziwa, mając nadzieję, że woda, która spłynęła na jej dekolt jednak nie zwraca aż tak uwagi, a przynajmniej że mężczyzna nie będzie się na nią obraźliwe wpatrywać. – Ta chusta, materiał, syreny…wygląda dość kunsztownie. Ale gdy spoglądam na syreny, poza tą, oczywiście, myślę o drogiej małżonce mojego bliskiego kuzyna, Evandrze Rosier z domu Lestrange. – Czy jakiś ród miał jeszcze syrenę za symbol? A może to był jedynie wybór stylistyczny?
- A panu chyba…żaba wskoczyła do kieszeni… - Nie brzydziła się samego dotyku, bo już niejedne ingrediencje, ale chodzenie z płazem w kieszeni było wybitnie nieeleganckie.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skwerek
Szybka odpowiedź