Skwerek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]Skwerek
Zielone serce miasta z wielką fontanną, która przyciąga wzrok. To idealne miejsce na spędzenie leniwego popołudnia na jednej z ławek, spacery ze znajomymi pośród wijących się ścieżek lub rozłożenie koca na intensywnie zielonej, wiecznie młodej trawie. W tym miejscu tętni życie całej magicznej społeczności doków - tutaj nawiązuje się znajomości, podsłuchuje najgorętsze plotki. W powietrzu unosi się zapach magnolii, które dzięki magii kwitną tutaj o wiele dłużej, a w słoneczne dni, dzieci szaleją w wodzie pomiędzy ustawionymi figurkami łabędzi i syren.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:31, w całości zmieniany 2 razy
Spojrzenie, jakim omiotła ją Bruke było... no, lekko mówiąc nieprzyjemne. Lily odwrociła wzrok speszona, jak to ona i po prostu pomogła jej wstać, choć lekko drgnęła na widok różdżki. Jak to ona. Wynonna osuszyła się jednak po prostu, rzucając kilka nieprzyjemnych słów. Nic nadzwyczajnego. Ostatecznie w końcu młodsza dziewczyna nie jest jakąś furiatką. Zwykle zwyczajnie ignorowała egzystencję MacDonald i pewnie teraz skończy się na tym samym. Choć natura Lily kazała jej się bać choć trochę.
- To wypadek. Zagapiłam się.
Odpowiedziała jej spokojnie, nie zamierzając dalej prowokować Bruke. Nie miała ochoty na sprzeczki. O ile kiedyś, wiele lat temu jeszcze była stanie, o tyle teraz zdecydowanie była to ostatnia rzecz, jakiej możnaby się po rudej spodziewać. Jej rozmówczyni z resztą dość szybko i sprawnie uporała się z problemem, a jedynym śladem po wypadku była mokra ziemia pod dziewczyną.
W tej chwili Wynonna poruszyła się, a wzrok Lily padł na jej dłonie. Jedna była okaleczona i to w sumie wszystko, co ruda potrafiła na ten temat powiedzieć. Nie znała się na urazach i klątwach w najmniejszym nawet stopniu, ale domyślała się, że stało się coś bardzo nieprzyjemnego. Pierścionek zaręczynowy za to zawsze jest dobrą nowiną. Lily, której chyba coraz bardziej dokwierała samotność poczuła lekkie ukłucie zazdrości, ale uśmiechnęła się lekko, bo mimo wszystko obserwowanie par, którym się udaje było zawsze przyjemne i w jakiś sposób rozczulające. Szczególnie, kiedy pomyśleć, że nawet taka zimna potwora potrafiła się ustatkować. Oczywiście, Lily wiedziała, że to związek najpewniej ustawiony, jednak i takie chyba często są szczęśliwe?
- Ładny pierścionek. - skomentowała jeszcze, zanim postanowiła odejść. Choćby po to, żeby być uprzejmą. Albo dlatego, że na prawdę milo było zobaczyć taki detal. Nawet u osoby, którą miała za ostatnią zimną jędzę. - Dunny pewnie pieje z radości, co?
Wiedziała, że się przyjaźnią. A w każdym razie, że on za nią lata. Chyba ma w nawyku ganiać za każdym, kto go nie chce. Może to jakiś sposób? Trochę zakuły ją własne myśli i chyba znów poczuła tę nieprzyjemną szpilę zazdrości. Pomyślała, że pewnie spędzili pół wieczoru komentując każdy szczegół, kiedy dla niej nie miał nawet chwili, by odpisać na list.
- Najlepszego. - dodała jeszcze, odwracając się i ruszając dalej. Chciała być w domu, zanim będzie całkowicie ciemno.
- To wypadek. Zagapiłam się.
Odpowiedziała jej spokojnie, nie zamierzając dalej prowokować Bruke. Nie miała ochoty na sprzeczki. O ile kiedyś, wiele lat temu jeszcze była stanie, o tyle teraz zdecydowanie była to ostatnia rzecz, jakiej możnaby się po rudej spodziewać. Jej rozmówczyni z resztą dość szybko i sprawnie uporała się z problemem, a jedynym śladem po wypadku była mokra ziemia pod dziewczyną.
W tej chwili Wynonna poruszyła się, a wzrok Lily padł na jej dłonie. Jedna była okaleczona i to w sumie wszystko, co ruda potrafiła na ten temat powiedzieć. Nie znała się na urazach i klątwach w najmniejszym nawet stopniu, ale domyślała się, że stało się coś bardzo nieprzyjemnego. Pierścionek zaręczynowy za to zawsze jest dobrą nowiną. Lily, której chyba coraz bardziej dokwierała samotność poczuła lekkie ukłucie zazdrości, ale uśmiechnęła się lekko, bo mimo wszystko obserwowanie par, którym się udaje było zawsze przyjemne i w jakiś sposób rozczulające. Szczególnie, kiedy pomyśleć, że nawet taka zimna potwora potrafiła się ustatkować. Oczywiście, Lily wiedziała, że to związek najpewniej ustawiony, jednak i takie chyba często są szczęśliwe?
- Ładny pierścionek. - skomentowała jeszcze, zanim postanowiła odejść. Choćby po to, żeby być uprzejmą. Albo dlatego, że na prawdę milo było zobaczyć taki detal. Nawet u osoby, którą miała za ostatnią zimną jędzę. - Dunny pewnie pieje z radości, co?
Wiedziała, że się przyjaźnią. A w każdym razie, że on za nią lata. Chyba ma w nawyku ganiać za każdym, kto go nie chce. Może to jakiś sposób? Trochę zakuły ją własne myśli i chyba znów poczuła tę nieprzyjemną szpilę zazdrości. Pomyślała, że pewnie spędzili pół wieczoru komentując każdy szczegół, kiedy dla niej nie miał nawet chwili, by odpisać na list.
- Najlepszego. - dodała jeszcze, odwracając się i ruszając dalej. Chciała być w domu, zanim będzie całkowicie ciemno.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Ten dzień był po prostu zły. I gdyby Wynonna wierzyła w coś takiego jak szczęście i pecha, z pewnością stwierdziłaby że wstała dzisiaj lewą nogą. Choć i tak czuła na języku gorzkawy posmak deja vu – dokładnie tak, jakby przeklęte langustniki ladaco znów postanowiły ją ugryźć by zatruć jej życie. Najpierw – pożal się Merlinie – znawca klątw, który na niczym się nie znał. A teraz to. Małe, piskliwe rude coś, niepotrafiące chodzić jak człowiek i do tego mające czelność wpychać ją – Wynonne Burke – do fontanny.
Zła była jeszcze zanim wpadła do fontanny. Czy może raczej zirytowana, niszczęśliwa, przygnębiona nawet. Dwa tygodnie poza granicami Anglii skutecznie pozwoliły jej zapomnieć o tym, że już niedługo zmieni nazwisko, a jej życie zostanie wywrócone kompletnie do góry nogami i w żaden sposób nie będzie przypominać tego, które znała i lubiła.
I już miała odpuścić rdzajwej przybłędzie postanawiając nie marnować na nią więcej czasu i swojej uwagi. Ale ona po prostu nie mogła. Nie mogła odwrócić się i odejść bez wyrzucenia z tych swoich bezużytecznych ust słów, które wstrząsnęły każdym skrawkiem ciała Burke i napięły do granic ostateczności wszystkie struny w jej wnętrzu. To nic, że już ruszyła. Że odwróciła się by odejść. Tym razem Wynonna nie zamierzała tak tego zostawić. Tym razem, zamierzała dać jej nauczę. Bo jak mogła?! Jak śmiała?! Wymieniać imię tego cholernego Becketta teraz, w tej konkretnej chwili, kiedy Wynonna tak bardzo starała się o nim nie myśleć. A do tego coś bardzo mocno zepsuło jej się pod kopułą, że uznała, że może gratulować jej zaręczyn! Ona, wątpliwego pochodzenia szlama.
Nim więc Lily zdążyła zrobić kilka kroków Wyonna dogoniła ją i zatrzymała się dokładnie przed nią, tym samym uniemożliwiając jej dalsze posuwanie się do przodu.
-Ty zapchlony psidwaku, jak śmiesz?! – zapytała wciskając jej z całej siły różdżkę w klatę piersiową. Była wściekła. Niczym rozszalały huragan w połączeniu z burzą. Zabójcza, ale jednocześnie też urzekająco w tej furii piękna. Twarz jakby pociemniały. Zmarszczone w gniewnym grymasie brwi dodały licu wyrazistości, ale też wyostrzyły je w jakiś dziwny sposób potęgując wrażenie śmiercionośnego żywiołu. Spojrzenie zyskało nowy wymiar. Było potężne i władcze. Ciskające gromy naprzemiennie z zniewalającą siłą lodowego wiatru. Dodatkowo już sam fakt wykorzystania pięciu słów w jednym zdaniu przyprawiłby niejednego o zdumienie. Nikt nie spodziewał się tego, jaki ogrom emocji skrywa w sobie Burke. Z góry błędnie zakładając że nie posiada żadnych. A jednak Lily udało się obudzić jej najgorszą wersję i to tylko kilkoma zdaniami. O ile samo zwrócenie uwagi na fakt że jest zaręczona o tyle – niezrozumiale nawet dla samej Wynony – wspomnienie rdzawego chłopca, niestrudzenie ślącego jej listy, nadal sprawiało że w jej wnętrzu działy się rzeczy których nie potrafiła nazwać. To zaś irytowało ją niepomiernie. Złościło mocniej niż niekompetencja. Ale jednocześnie rozpuszczało w jej ciele dziwny posmak tęsknoty i bólu, świadomości że traci coś, choć tak naprawdę nie miała tego. A co gorsza, nie wiedziała czym owe coś jest. A biedna, niczemu nieświadoma Lily zagrała na kilku strunach jednocześnie. Właśnie tych, które nader wszystko nie powinny rozbrzmiewać w tym samym czasie, bowiem nie były w stanie stworzyć idealnej harmonii. Rozpętał się huragan Wynonna, każdy o zdrowych myślach powinien znikać z jej drogi. Chyba że tak jak Lily zastał przez niego zaskoczony i przygwożdżony siłą spojrzenia.
Zła była jeszcze zanim wpadła do fontanny. Czy może raczej zirytowana, niszczęśliwa, przygnębiona nawet. Dwa tygodnie poza granicami Anglii skutecznie pozwoliły jej zapomnieć o tym, że już niedługo zmieni nazwisko, a jej życie zostanie wywrócone kompletnie do góry nogami i w żaden sposób nie będzie przypominać tego, które znała i lubiła.
I już miała odpuścić rdzajwej przybłędzie postanawiając nie marnować na nią więcej czasu i swojej uwagi. Ale ona po prostu nie mogła. Nie mogła odwrócić się i odejść bez wyrzucenia z tych swoich bezużytecznych ust słów, które wstrząsnęły każdym skrawkiem ciała Burke i napięły do granic ostateczności wszystkie struny w jej wnętrzu. To nic, że już ruszyła. Że odwróciła się by odejść. Tym razem Wynonna nie zamierzała tak tego zostawić. Tym razem, zamierzała dać jej nauczę. Bo jak mogła?! Jak śmiała?! Wymieniać imię tego cholernego Becketta teraz, w tej konkretnej chwili, kiedy Wynonna tak bardzo starała się o nim nie myśleć. A do tego coś bardzo mocno zepsuło jej się pod kopułą, że uznała, że może gratulować jej zaręczyn! Ona, wątpliwego pochodzenia szlama.
Nim więc Lily zdążyła zrobić kilka kroków Wyonna dogoniła ją i zatrzymała się dokładnie przed nią, tym samym uniemożliwiając jej dalsze posuwanie się do przodu.
-Ty zapchlony psidwaku, jak śmiesz?! – zapytała wciskając jej z całej siły różdżkę w klatę piersiową. Była wściekła. Niczym rozszalały huragan w połączeniu z burzą. Zabójcza, ale jednocześnie też urzekająco w tej furii piękna. Twarz jakby pociemniały. Zmarszczone w gniewnym grymasie brwi dodały licu wyrazistości, ale też wyostrzyły je w jakiś dziwny sposób potęgując wrażenie śmiercionośnego żywiołu. Spojrzenie zyskało nowy wymiar. Było potężne i władcze. Ciskające gromy naprzemiennie z zniewalającą siłą lodowego wiatru. Dodatkowo już sam fakt wykorzystania pięciu słów w jednym zdaniu przyprawiłby niejednego o zdumienie. Nikt nie spodziewał się tego, jaki ogrom emocji skrywa w sobie Burke. Z góry błędnie zakładając że nie posiada żadnych. A jednak Lily udało się obudzić jej najgorszą wersję i to tylko kilkoma zdaniami. O ile samo zwrócenie uwagi na fakt że jest zaręczona o tyle – niezrozumiale nawet dla samej Wynony – wspomnienie rdzawego chłopca, niestrudzenie ślącego jej listy, nadal sprawiało że w jej wnętrzu działy się rzeczy których nie potrafiła nazwać. To zaś irytowało ją niepomiernie. Złościło mocniej niż niekompetencja. Ale jednocześnie rozpuszczało w jej ciele dziwny posmak tęsknoty i bólu, świadomości że traci coś, choć tak naprawdę nie miała tego. A co gorsza, nie wiedziała czym owe coś jest. A biedna, niczemu nieświadoma Lily zagrała na kilku strunach jednocześnie. Właśnie tych, które nader wszystko nie powinny rozbrzmiewać w tym samym czasie, bowiem nie były w stanie stworzyć idealnej harmonii. Rozpętał się huragan Wynonna, każdy o zdrowych myślach powinien znikać z jej drogi. Chyba że tak jak Lily zastał przez niego zaskoczony i przygwożdżony siłą spojrzenia.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Ależ nie było spojrzenia, jakie w tej chwili przygwoździłoby Lily na tyle mocno, żeby powstrzymać ją od ucieczki. Oczywiście, sądziła, że wszystko będzie dobrze. Już chciała sobie odejść, trochę szybciej, bo przecież się ściemniało, już nawet kilka kroków zrobiła, kiedy panna Bruke zaszła jej drogę i zaczęła wyzywać, a co najgorsza - wyciągnęła różdżkę.
- A-ale...
W pierwszej chwili nawet chciała wyjąkać jakieś "o co chodzi?", jednak zwyczajnie sobie darowała uznając, że szkoda marnować czas, który można przecież poświęcić na ucieczkę. Nie ważne, co ubzdurała sobie Bruke, nie ważne co jej się przesłyszało i z jakiej przyczyny wyzywa Lil, to na prawdę dla rudej nie ma znaczenia. Nigdy nie były koleżankami, nigdy się nawet nie lubiły. Chciała być miła, bo przypadkiem zrobiła jej coś złego. Ale płacić za to nie będzie szczególnie kiedy Wynonna patrzy na nią, jakby chciała mordować, a tchórzliwa osobowość Lilki podpowiada jej, że pewnie nie tylko ma ochotę, ale i by potrafiła.
W bardzo dla siebie typowy sposób, ku zasadzie "nie odwracaj się plecami ile tylko możesz" wycofała się kilkoma lękliwymi krokami, sięgając przy tym po własną różdżkę. Nie, Lily na pewno nie będzie czarować, ona nie potrafi, nie przypomni sobie w stresie sensownego zaklęcia, a i pewnie by jej nie wyszło. Dla niej magia to przesuwanie przedmiotów, otwieranie piekarnika na odległość, czy inne niegroźne, proste czynności, nie walka, czy bronienie.
Trzymanie różdżki jednak sugeruje, że mogłaby się bronić. Może Bruke nie będzie chciała się wdawać w przepychanki? Po kilku krokach jednak, nie zastanawiając się już nad niczym, po prostu odwróciła się i rzuciła biegiem w powrotną stronę. To było dla niej całkowicie naturalne, wszystko stało się instynktownie i bardzo szybko, ledwie Wynonna pewnie dostrzegła lęk na jej twarzy, a dziewczyna już biegła w przeciwną stronę. Ucieknie, schowa się i pojedzie Rycerzem, jakoś to wytrzyma, na pewno prędzej, niż przebywanie w towarzystwie tej osoby.
- A-ale...
W pierwszej chwili nawet chciała wyjąkać jakieś "o co chodzi?", jednak zwyczajnie sobie darowała uznając, że szkoda marnować czas, który można przecież poświęcić na ucieczkę. Nie ważne, co ubzdurała sobie Bruke, nie ważne co jej się przesłyszało i z jakiej przyczyny wyzywa Lil, to na prawdę dla rudej nie ma znaczenia. Nigdy nie były koleżankami, nigdy się nawet nie lubiły. Chciała być miła, bo przypadkiem zrobiła jej coś złego. Ale płacić za to nie będzie szczególnie kiedy Wynonna patrzy na nią, jakby chciała mordować, a tchórzliwa osobowość Lilki podpowiada jej, że pewnie nie tylko ma ochotę, ale i by potrafiła.
W bardzo dla siebie typowy sposób, ku zasadzie "nie odwracaj się plecami ile tylko możesz" wycofała się kilkoma lękliwymi krokami, sięgając przy tym po własną różdżkę. Nie, Lily na pewno nie będzie czarować, ona nie potrafi, nie przypomni sobie w stresie sensownego zaklęcia, a i pewnie by jej nie wyszło. Dla niej magia to przesuwanie przedmiotów, otwieranie piekarnika na odległość, czy inne niegroźne, proste czynności, nie walka, czy bronienie.
Trzymanie różdżki jednak sugeruje, że mogłaby się bronić. Może Bruke nie będzie chciała się wdawać w przepychanki? Po kilku krokach jednak, nie zastanawiając się już nad niczym, po prostu odwróciła się i rzuciła biegiem w powrotną stronę. To było dla niej całkowicie naturalne, wszystko stało się instynktownie i bardzo szybko, ledwie Wynonna pewnie dostrzegła lęk na jej twarzy, a dziewczyna już biegła w przeciwną stronę. Ucieknie, schowa się i pojedzie Rycerzem, jakoś to wytrzyma, na pewno prędzej, niż przebywanie w towarzystwie tej osoby.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Wynonna była w szale uczuć, których nie potrafiła zrozumieć. Nie znała ich. Wcześniej nie nękało ją żadne, nic więc dziwnego że jednocześnie fakt pojawienia się ich wszystkich na raz mocno ją rozsierdzał. Lily miała po prostu pecha. Zwyczajne życiowe nieszczęście, bowiem stanęła jej dzisiaj na drodze. Do tego wszystkiego jeszcze wpychając ją do fontanny. Ale żeby na tym nie poprzestać postanowiła się odezwać wymawiając zakazane słowa. Pierwszym zdecydowanie było imię jej przyjaciela, drugim gratulacje z powodu zaręczyn. To wszystko zaś było swojego rodzaju dziwaczną mieszanką wybuchową, która rozsadziła od środka wszelkie pohamowania Wynonny do ignorowania szlam w jej otoczeniu i nie poświęcania im czasu. Dzisiaj miała zamiar poświęcić MacDonald wiele minut, dokładnie tyle ile będzie potrzebowała by ulżyć sobie w swojej złości.
Zastąpiła jej więc drogę. Okrutnie zła. Podirytowana. Gotowa by użyć magicznego patyka który wbijała jej w klatkę piersiową. Chociaż sama do końca nie była pewna czy na pewno. Przez głowę przemknęły jej słowa Becketta Wcale nie jesteś taka zła, jak chciałabyś myśleć powiedział jej wtedy na Hogwarckim dziedzińcu zasiewając w sercu ziarno wątpliwości. Podważył znaną prawdę którą Wynonna tak mocno propagowała pośród wszystkich. Czy to właśnie dlatego nie znęcała się nad szlamami tak jak reszt arystokratów? Bo nie była zła. Czy może nie robiła tego z powodu którym przedstawiała innym – bo nie byli warci jej czasu?
Dzisiaj, na złość całej swojej filozofii i temu krótkiemu zdaniu które zapadło jej w pamięć zamierzała podeptać tą wartość którą kierowała się w życiu. Chciała pokazać jak bardzo zła potrafi być. Głównie Duncanowi, którego nawet nie było w pobliżu. Szalała, a co najgorsze kompletnie nie rozumiała czemu.
Lily nie zawiodła jej. Przynajmniej na początku. Dokładnie na to Wynonna liczyła. Na wyciągnięcie różdżki. Chciała rzucać zaklęciami jedno za drugim, ale nie była potworem, cicho przyzwalała jej na dobycie broni. Jej następne czyny rozsierdziły ją jeszcze bardziej bowiem Lily zdecydowała się na tchórzowską ucieczkę, która tak idealnie zgrywała się z całą jej osobowością. Grymas strachu, a może nawet przerażenia, pojawił się na twarzy rudej kobiety a potem uległa instynktowi, zwierzęcemu wręcz, podobnym do tego w którym to gazela ucieka przed goniącą ją panterą – pewnie już wtedy świadoma że nie umknie śmierci.
-Dzisiaj ci nie odpuszczę. – mówi chłodno Wynonna, nie do końca pewna czy niewiele starsza kobieta ją słyszy. Nie obchodzi ją to. Nie mogłoby. Tyle razy mijała szlamy częstując je tylko lodowatym spojrzeniem. Tyle razy odpuszczała nie chcąc pobrudzić sobie rąk. Tyle razy, że aż ciężko było je zliczyć. Ale dzisiaj miała zamiar dłonie wsadzić wprost w błotnistą maź i zadręczyć ją zaklęciami za sam fakt jej pochodzenia. – Jinx – rzuca prosto w Lily podcinając jej nogi i sprawiając że ta ląduje na kamiennym bruku. Trzy kroki by zbliżyć się do swojej ofiary. Chęć mordu tak oczywista, że aż rysująca się w spojrzeniu i jej oczach. Omamiona wręcz zdaje się tą chęcią Wynonną. – Frigidum -rzuca sprowadzając potężny podmuch lodowatego powietrza. Z pewnością Lily czuje już jak lodowe igły wbijają się. Czy się boi? Pewnie tak. Wynonna czuje wręcz strach który wydziela jej jednostka. Pachnie tchórzem.
Zastąpiła jej więc drogę. Okrutnie zła. Podirytowana. Gotowa by użyć magicznego patyka który wbijała jej w klatkę piersiową. Chociaż sama do końca nie była pewna czy na pewno. Przez głowę przemknęły jej słowa Becketta Wcale nie jesteś taka zła, jak chciałabyś myśleć powiedział jej wtedy na Hogwarckim dziedzińcu zasiewając w sercu ziarno wątpliwości. Podważył znaną prawdę którą Wynonna tak mocno propagowała pośród wszystkich. Czy to właśnie dlatego nie znęcała się nad szlamami tak jak reszt arystokratów? Bo nie była zła. Czy może nie robiła tego z powodu którym przedstawiała innym – bo nie byli warci jej czasu?
Dzisiaj, na złość całej swojej filozofii i temu krótkiemu zdaniu które zapadło jej w pamięć zamierzała podeptać tą wartość którą kierowała się w życiu. Chciała pokazać jak bardzo zła potrafi być. Głównie Duncanowi, którego nawet nie było w pobliżu. Szalała, a co najgorsze kompletnie nie rozumiała czemu.
Lily nie zawiodła jej. Przynajmniej na początku. Dokładnie na to Wynonna liczyła. Na wyciągnięcie różdżki. Chciała rzucać zaklęciami jedno za drugim, ale nie była potworem, cicho przyzwalała jej na dobycie broni. Jej następne czyny rozsierdziły ją jeszcze bardziej bowiem Lily zdecydowała się na tchórzowską ucieczkę, która tak idealnie zgrywała się z całą jej osobowością. Grymas strachu, a może nawet przerażenia, pojawił się na twarzy rudej kobiety a potem uległa instynktowi, zwierzęcemu wręcz, podobnym do tego w którym to gazela ucieka przed goniącą ją panterą – pewnie już wtedy świadoma że nie umknie śmierci.
-Dzisiaj ci nie odpuszczę. – mówi chłodno Wynonna, nie do końca pewna czy niewiele starsza kobieta ją słyszy. Nie obchodzi ją to. Nie mogłoby. Tyle razy mijała szlamy częstując je tylko lodowatym spojrzeniem. Tyle razy odpuszczała nie chcąc pobrudzić sobie rąk. Tyle razy, że aż ciężko było je zliczyć. Ale dzisiaj miała zamiar dłonie wsadzić wprost w błotnistą maź i zadręczyć ją zaklęciami za sam fakt jej pochodzenia. – Jinx – rzuca prosto w Lily podcinając jej nogi i sprawiając że ta ląduje na kamiennym bruku. Trzy kroki by zbliżyć się do swojej ofiary. Chęć mordu tak oczywista, że aż rysująca się w spojrzeniu i jej oczach. Omamiona wręcz zdaje się tą chęcią Wynonną. – Frigidum -rzuca sprowadzając potężny podmuch lodowatego powietrza. Z pewnością Lily czuje już jak lodowe igły wbijają się. Czy się boi? Pewnie tak. Wynonna czuje wręcz strach który wydziela jej jednostka. Pachnie tchórzem.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Chyba nikt, kto choć odrobinę znał Lily nie podejrzewałby jej o to, że mogła stanąć do walki. Ona? Nie. Nie ma takiej możliwości. Ona nie broni, ona nie walczy - ona ucieka. Całe swoje życie ucieka przed problemami realnymi, lub mniej, przed swoimi lękami, przed ludźmi, przed wszystkim. Dziś więc zachowała się w sposób bardzo typowy.
Czasem się udawało. Czasami dawała radę, po prostu znikała napastnikowi - czy faktycznie ją atakował, czy sobie to wmawiała - lub innej strasznej, czy w każdym razie ją przerażająceej rzeczy z oczu. Na to liczyła i tym razem, choć chwila w której poczuła, jak coś znajduje się pod jej nogą, potyka się o coś była dla niej jawną porażką. Upadła boleśnie i miała po prostu nadzieję, że na tym się skończy. Jej ręce drżały od strachu, szczególnie kiedy potężny podmuch sprawił, że przeturlała się jeszcze trochę, a jej twarz i dłonie na moment jakby dosłownie się zmroziły. Cała poczuła mróz, choć to odsłonięte części ciała tak na prawdę zabolały. Skuliła się na moment. Nie posiadała instynktu, który kazałby jej walczyć, nigdy nie unosiła różdżki w nawyku, w ogóle mało kiedy korzystała z pomocy magicznego patyka. Teraz jednak zrobiła to, choć nie mierzyła w stronę Wynonny, a trzymała ją przy sobie jakby sama różdżka miała ją uratować bez jej pomocy.
- Zo-zostaw mnie...
Zająknęła, podnosząc się. Nie odwracała się już tyłem do przeciwniczki, myślała o tym, jak ją unieruchomić, bardzo panicznie o tym myślała, choć doskonale wiedziała, że żadne zaklęcie nie podziała, kiedy będzie się jąkać.
I znów zaczęła się cofać, bo chciała uciec. Nie potrafiła myśleć w takich chwilach, nie chciała walki, nigdy nie walczyła, nie umiała, nie miała odwagi unieść różdżki. Miała ochotę się rozpłakać i biec przed siebie, ale bała się odwrócić. Cała dygotała ze strachu. Pomyślała o teleportacji, bo rozszczepienie nagle wydało jej się milsze, niż walka z Bruke. Starała się więc skupić, myśląc o swoim domu, choć lęk i fakt, że nie była w stanie odwrócić wzroku od szlachcianki bardzo ją dekoncentrowały.
Marzec to jakiś przeklęty miesiąc.
Expelliarmus. Expelliarmus. Próbuj.
Otworzyła usta, choć nic się z nich nie wydobyło. Zająknęła się jedynie. Spróbowała znów. Choć przez jej głowę przebiegało mnóstwo pełnych lęku myśli. A jeśli Bruke już ją chce zostawić, a jeśli ją rozdrażni? Na to jednak nie wyglądało.
- Expelliarmus.
Szepnęła w końcu. I znów rzuciła się do ucieczki nawet nie patrząc na to, czy zaklęcie się udaje.
Czasem się udawało. Czasami dawała radę, po prostu znikała napastnikowi - czy faktycznie ją atakował, czy sobie to wmawiała - lub innej strasznej, czy w każdym razie ją przerażająceej rzeczy z oczu. Na to liczyła i tym razem, choć chwila w której poczuła, jak coś znajduje się pod jej nogą, potyka się o coś była dla niej jawną porażką. Upadła boleśnie i miała po prostu nadzieję, że na tym się skończy. Jej ręce drżały od strachu, szczególnie kiedy potężny podmuch sprawił, że przeturlała się jeszcze trochę, a jej twarz i dłonie na moment jakby dosłownie się zmroziły. Cała poczuła mróz, choć to odsłonięte części ciała tak na prawdę zabolały. Skuliła się na moment. Nie posiadała instynktu, który kazałby jej walczyć, nigdy nie unosiła różdżki w nawyku, w ogóle mało kiedy korzystała z pomocy magicznego patyka. Teraz jednak zrobiła to, choć nie mierzyła w stronę Wynonny, a trzymała ją przy sobie jakby sama różdżka miała ją uratować bez jej pomocy.
- Zo-zostaw mnie...
Zająknęła, podnosząc się. Nie odwracała się już tyłem do przeciwniczki, myślała o tym, jak ją unieruchomić, bardzo panicznie o tym myślała, choć doskonale wiedziała, że żadne zaklęcie nie podziała, kiedy będzie się jąkać.
I znów zaczęła się cofać, bo chciała uciec. Nie potrafiła myśleć w takich chwilach, nie chciała walki, nigdy nie walczyła, nie umiała, nie miała odwagi unieść różdżki. Miała ochotę się rozpłakać i biec przed siebie, ale bała się odwrócić. Cała dygotała ze strachu. Pomyślała o teleportacji, bo rozszczepienie nagle wydało jej się milsze, niż walka z Bruke. Starała się więc skupić, myśląc o swoim domu, choć lęk i fakt, że nie była w stanie odwrócić wzroku od szlachcianki bardzo ją dekoncentrowały.
Marzec to jakiś przeklęty miesiąc.
Expelliarmus. Expelliarmus. Próbuj.
Otworzyła usta, choć nic się z nich nie wydobyło. Zająknęła się jedynie. Spróbowała znów. Choć przez jej głowę przebiegało mnóstwo pełnych lęku myśli. A jeśli Bruke już ją chce zostawić, a jeśli ją rozdrażni? Na to jednak nie wyglądało.
- Expelliarmus.
Szepnęła w końcu. I znów rzuciła się do ucieczki nawet nie patrząc na to, czy zaklęcie się udaje.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
The member 'Lily MacDonald' has done the following action : rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Była zła. Już teraz nie chodziło nawet o stan jej ducha a o charakter. Była zła, nawet jeśli ktoś twierdził że nie. I właśnie temu komuś, mimo że wcale nie było go w pobliżu, chciała pokazać jak bardzo zła potrafiła być. A może siebie samą przekonać chciała do tego, by dalej podążać obraną ścieżką, by nie zwątpić ni odrobinkę w słuszność swoich czynów. By ulżyć sobie w egzystencjalnym dylemacie który rozgrywał się w jej wnętrzu. Lily była dzisiaj niczym więcej jak osłem ofiarnym. Ale jednocześnie też nadzieją na ukrócenie raz na zawsze znajomości który nie była dla niej dobra. Mogła powtórzyć Duncanowi to co zrobiła Wynonna. Powiedzieć mu, jak bardzo zła potrafiła być. Pokazać jak mocno mylił się co do niej wtedy – na Hogwarckim dziedzińcu z fontanną. Zabrać go z jej życia. Sprawić by żaden pergamin spisany literami nakreślonymi jego pismem więcej do niej nie trafił. Bo przecież tego chciała, prawda?
Ruda mierna jednostka nie wyrażała niczego więcej poza strachem w chwili gdy Wynonna górowała nad nią. Widziała w jej oczach cierpnie i spijała je wzrokiem odkrywając że w dziwaczny, pokręcony sposób, smakuje on jej. Przez siedem lat nauki w Hogwarcie nie oddawała się rozrywce innych śliz gonów którą było gnębienie brudasów uważając ją za okropnie trywialną i niepotrzebną. Dziś jednak odnajdywała w niej pokłady ulgi którą przynosiło każe rzucone zaklęcie. Dziwne uczucie władzy, wyższości było niczym narkotyk – nie była głupia, wiedziała że można od tego łatwo się uzależnić, ale nie zamierzała przestać. Jeszcze nie teraz.
Expelliarmus? Naprawdę? – zdawała się mówić twarz Wynonny podczas gdy ona sama nie wypowiedziała ani jednego słowa. Zrobiła krok, potem jeszcze jeden. Zdawać by się mogło że wściekłość która w niej panowała dawało się odczuć w powietrzu dookoła nich.
-Lamino Glacio – rzuciła w końcu. Ostre lodowe spole ugodziły prosto w plecy Lily. Chciała ją skrzywdzić. A nawet zabić. Ale jednocześnie też nie potrzebowała zniżać się do tego by zabijać szlamy. Potrzebowała sobie ulżyć. Rozbić coś. Rozbić ją. A potem w częściach zostawić. Kolejne machnięcie różdżki którym wrzuciła rudowłosą do fontanny. Potem zaś sama weszła do niej ustawiając się nad dziewczyną. – A teraz uciekaj Lily – przecież to robisz najlepiej. Uciekaj tak, jakby od tego zależało Twoje życie, bo uwierz – zależy. – powiedziała spokojnie. Dźwięcznie i melodyjnie. Na sam koniec posyłając jej uśmiech bardziej przerażający niż grymas wściekłości który wykrzywiał jej twarz wcześniej. Jej ofiara mogła tylko mieć nadzieję że tym razem Wynonna skończyła. Że tym razem, nie planuje urządzić sobie polowania.
Ruda mierna jednostka nie wyrażała niczego więcej poza strachem w chwili gdy Wynonna górowała nad nią. Widziała w jej oczach cierpnie i spijała je wzrokiem odkrywając że w dziwaczny, pokręcony sposób, smakuje on jej. Przez siedem lat nauki w Hogwarcie nie oddawała się rozrywce innych śliz gonów którą było gnębienie brudasów uważając ją za okropnie trywialną i niepotrzebną. Dziś jednak odnajdywała w niej pokłady ulgi którą przynosiło każe rzucone zaklęcie. Dziwne uczucie władzy, wyższości było niczym narkotyk – nie była głupia, wiedziała że można od tego łatwo się uzależnić, ale nie zamierzała przestać. Jeszcze nie teraz.
Expelliarmus? Naprawdę? – zdawała się mówić twarz Wynonny podczas gdy ona sama nie wypowiedziała ani jednego słowa. Zrobiła krok, potem jeszcze jeden. Zdawać by się mogło że wściekłość która w niej panowała dawało się odczuć w powietrzu dookoła nich.
-Lamino Glacio – rzuciła w końcu. Ostre lodowe spole ugodziły prosto w plecy Lily. Chciała ją skrzywdzić. A nawet zabić. Ale jednocześnie też nie potrzebowała zniżać się do tego by zabijać szlamy. Potrzebowała sobie ulżyć. Rozbić coś. Rozbić ją. A potem w częściach zostawić. Kolejne machnięcie różdżki którym wrzuciła rudowłosą do fontanny. Potem zaś sama weszła do niej ustawiając się nad dziewczyną. – A teraz uciekaj Lily – przecież to robisz najlepiej. Uciekaj tak, jakby od tego zależało Twoje życie, bo uwierz – zależy. – powiedziała spokojnie. Dźwięcznie i melodyjnie. Na sam koniec posyłając jej uśmiech bardziej przerażający niż grymas wściekłości który wykrzywiał jej twarz wcześniej. Jej ofiara mogła tylko mieć nadzieję że tym razem Wynonna skończyła. Że tym razem, nie planuje urządzić sobie polowania.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Chciała uciec. Tylko uciec, nic więcej. Zamierzała nawet machnąć na Błędnego Rycerza, bo choć nienawidziła tego środka transportu, był w tej chwili jakieś milion razy mniej straszny, niż atakująca go właśnie Bruke. W tym momencie jednak już, kiedy myślała, że się uda, kiedy miała po prostu uciec, poczuła silne uderzenie w plecy. Upadła, w jednej chwili po twarzy popłynęły jej łzy. Nie wiedziała, co i czemu się dzieje. Do tej pory Bruke nigdy jej nie zaatakowała. Raz, sprowokowana, choć wcale nie brutalnie. Zawsze ignorowała raczej takich, jak ona.
Teraz to było z resztą bez znaczenia. Wcale nie chciała rozumieć. Chciała uciec, zniknąć jej z oczu. Kiedy jednak wylądowała w fontannie, na prawdę bała się, że to nie koniec, że Bruke zaraz rzuci kolejne zajęcie. Nawet ściskała swoją różdżkę w dłoni, jakby chciała się bronić, choć nic nie robiła, nie potrafiła o tym pomyśleć, była na prawdę bliska całkowitej paniki.
Tym razem podniesienie się było trudniejsze. Uderzenie w plecy bolało. Mimo to wygramoliła się, wydostała z fontanny.
Nie oglądała się ani sekundę. Kiedy tylko wybiegła za jakikolwiek róg, zamachała na Rycerza. W nim po prostu wsiadła gdziekolwiek z tyłu, mamrocząc swój adres. Chciała się schować.
zt
Teraz to było z resztą bez znaczenia. Wcale nie chciała rozumieć. Chciała uciec, zniknąć jej z oczu. Kiedy jednak wylądowała w fontannie, na prawdę bała się, że to nie koniec, że Bruke zaraz rzuci kolejne zajęcie. Nawet ściskała swoją różdżkę w dłoni, jakby chciała się bronić, choć nic nie robiła, nie potrafiła o tym pomyśleć, była na prawdę bliska całkowitej paniki.
Tym razem podniesienie się było trudniejsze. Uderzenie w plecy bolało. Mimo to wygramoliła się, wydostała z fontanny.
Nie oglądała się ani sekundę. Kiedy tylko wybiegła za jakikolwiek róg, zamachała na Rycerza. W nim po prostu wsiadła gdziekolwiek z tyłu, mamrocząc swój adres. Chciała się schować.
zt
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Wynonna była wściekła. Rozsierdzona tak mocno, jak nigdy w życiu. Przynajmniej nigdy w życiu nie doprowadziła ją do takiego stanu Lily, która oberwała rykoszetem poruszając dwóch zakazanych tematów, pierwszym były jej zaręczyny, drugim wzmianka o Duncanie. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy nie była dla niej za miła przez tyle lat zostawiając ją w spokoju. To poskutkowało dziwną pewnością że nic jej nie grozi w otoczeniu Wynonny. Poczuła się na tyle pewnie, że do tego uznała, że złożenie jej gratulacji z powodu zaręczyn było dobrym pomysłem. Burke miała ochotę splunąć na te gratulacje, na całą jej jednostkę która nie dorastała nawet Wynonnie do pięt. A do tego Beckett, choć nieobecny ciałem, to jednak myśl o nim nie potrafiła wyjść z zakamarków głowy Wynonny rozsierdzając ją okropnie. Głównie powodując irytujące niezrozumienie dla własnych myśli i czynów. Czemu aż tak bardzo wyprowadził ją z równowagi fakt, że wspomniała o jego rzekomej radości na pierścień zdobiący dłoń -jeszcze panny – Burke?
Nie wiedziała i mimo upływu lat nie potrafiła tego zrozumieć. W końcu wyjechał dręcząc ją tylko w myślach i listach które wysyłał. Był niegroźny. A jednak mimo że i Lily i on nie mieli żadnego znaczenia w końcu dala się ponieść zbawiennemu upływowi emocji. Rzucała zaklęciem za zaklęciem nie dając biednej dziewczynie nawet szans na obronę. Co ważniejsze chciała ją zranić. Mocno, dogłębnie. Po to głównie by zranić Duncana, by mu powiedziała i by on zrozumiał że wcale nie posiada w sobie dobra. Że jej serce nie jest skute lodem dla ochrony a z wyboru. I że tylko dzięki wspaniałości jej łaskawości jego brudna przyjaciółka nadal życie.
Wyszła z fontanny osuszając ponownie zalęciem swoje ubrania. I uniosła wzrok na kobietę, która nawet raz nie odwróciła się w jej stronę. Spojrzała na dłoń trzymającą różdżkę, która nadal lekko drgała. I był to jedyny dowód na burzę która przewinęła się w jej środku. Nadal potrzebowała chwili by się uspokoić. Znów zbiła wzrok w plecy MacDonald.
-Biegnij Lily. A potem powiedz mu wszystko. – poprosiła w myślach zanim przymknęła powieki by zniknąć z ulicy wraz ze znajomym uczuciem w żołądku towarzyszącym teleportacji.
| zt
Nie wiedziała i mimo upływu lat nie potrafiła tego zrozumieć. W końcu wyjechał dręcząc ją tylko w myślach i listach które wysyłał. Był niegroźny. A jednak mimo że i Lily i on nie mieli żadnego znaczenia w końcu dala się ponieść zbawiennemu upływowi emocji. Rzucała zaklęciem za zaklęciem nie dając biednej dziewczynie nawet szans na obronę. Co ważniejsze chciała ją zranić. Mocno, dogłębnie. Po to głównie by zranić Duncana, by mu powiedziała i by on zrozumiał że wcale nie posiada w sobie dobra. Że jej serce nie jest skute lodem dla ochrony a z wyboru. I że tylko dzięki wspaniałości jej łaskawości jego brudna przyjaciółka nadal życie.
Wyszła z fontanny osuszając ponownie zalęciem swoje ubrania. I uniosła wzrok na kobietę, która nawet raz nie odwróciła się w jej stronę. Spojrzała na dłoń trzymającą różdżkę, która nadal lekko drgała. I był to jedyny dowód na burzę która przewinęła się w jej środku. Nadal potrzebowała chwili by się uspokoić. Znów zbiła wzrok w plecy MacDonald.
-Biegnij Lily. A potem powiedz mu wszystko. – poprosiła w myślach zanim przymknęła powieki by zniknąć z ulicy wraz ze znajomym uczuciem w żołądku towarzyszącym teleportacji.
| zt
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
| 16.04
Lyra nie czuła się najlepiej. Samotność była jednak na tyle dojmująca, że, nie bacząc na dręczące ją od jakichś dwóch dni osłabienie, postanowiła opuścić posiadłość i wybrać się do Londynu. Teleportacja trochę ją zniosła; zamiast wylądować w okolicach swojej podmiejskiej pracowni, zmaterializowała się w magicznej części dzielnicy portowej. A może przywiodło ją tu podświadome skojarzenie tego miejsca z mężem, za którym coraz bardziej tęskniła?
Spacerowała wzdłuż nadbrzeża, wpatrując się w kołyszące się na wodzie statki. Wiedziała, że nie znajdzie tego należącego do Glaucusa, ale mimo to pamiętała, jak kiedyś kołysał się właśnie na tych wodach, gdy mąż zabrał ją w ten pierwszy i jedyny jak dotąd krótki, kilkugodzinny rejs. Później zarzekał się, że nie pozwoli jej zbliżać się do statków póki nie wyleczy się z tego irracjonalnego strachu przed głęboką wodą. Była ciekawa, kiedy jej małżonek wróci. Może już był coraz bliżej rodzinnego kraju po udanej wyprawie do dalekiej Grecji?
Rześki, wiosenny wiatr targał jej włosy, niosąc ze sobą także woń niezbyt czystej wody oraz ryb. Nie pachniało tu tak ładnie, jak na brzegu w Norfolk, ale, niezrażona, kontynuowała spacer jeszcze kawałek, by potem zawrócić w stronę zabudowań. Kiedyś była tu z Glaucusem. Minęła nawet kawiarnię, którą odwiedzili może dwa dni przed wieścią o przyspieszeniu ich ślubu. Przez moment wpatrywała się w szyby, zastanawiając się, czy nie wejść tam i nie zamówić tych pysznych jagodowych bułeczek, które wtedy jedli, ale te mocno kojarzyły jej się z mężem.
Ostatecznie weszła do środka i kupiła jedną bułeczkę na wynos i ściskając w dłoni papierową torebkę z przyjemnie pachnącą zawartością wróciła na zewnątrz, kierując się w stronę skwerku, pośrodku którego znajdowała się okazała fontanna.
Niestety, z racji jej obecnego osłabienia spacer dość szybko ją zmęczył, więc musiała przysiąść na ławce, żeby odpocząć. Nie rozumiała tego, co się z nią działo, mogła jedynie podejrzewać, że może zaszkodził jej eliksir, który zażywała. Może był nieświeży? Co innego mogłoby tłumaczyć jej wyjątkową bladość, osłabienie i to, że ledwie ugryzła kawałek wyciągniętej z papierowej torebki jagodowej bułeczki, nagle poczuła, jakby coś podeszło do jej gardła? Zmusiła się do przełknięcia i schowała pakunek z bułeczką do torby, po czym utkwiła spojrzenie w pluskającej na przeciwko niej fontannie.
Co się z nią działo?
Lyra nie czuła się najlepiej. Samotność była jednak na tyle dojmująca, że, nie bacząc na dręczące ją od jakichś dwóch dni osłabienie, postanowiła opuścić posiadłość i wybrać się do Londynu. Teleportacja trochę ją zniosła; zamiast wylądować w okolicach swojej podmiejskiej pracowni, zmaterializowała się w magicznej części dzielnicy portowej. A może przywiodło ją tu podświadome skojarzenie tego miejsca z mężem, za którym coraz bardziej tęskniła?
Spacerowała wzdłuż nadbrzeża, wpatrując się w kołyszące się na wodzie statki. Wiedziała, że nie znajdzie tego należącego do Glaucusa, ale mimo to pamiętała, jak kiedyś kołysał się właśnie na tych wodach, gdy mąż zabrał ją w ten pierwszy i jedyny jak dotąd krótki, kilkugodzinny rejs. Później zarzekał się, że nie pozwoli jej zbliżać się do statków póki nie wyleczy się z tego irracjonalnego strachu przed głęboką wodą. Była ciekawa, kiedy jej małżonek wróci. Może już był coraz bliżej rodzinnego kraju po udanej wyprawie do dalekiej Grecji?
Rześki, wiosenny wiatr targał jej włosy, niosąc ze sobą także woń niezbyt czystej wody oraz ryb. Nie pachniało tu tak ładnie, jak na brzegu w Norfolk, ale, niezrażona, kontynuowała spacer jeszcze kawałek, by potem zawrócić w stronę zabudowań. Kiedyś była tu z Glaucusem. Minęła nawet kawiarnię, którą odwiedzili może dwa dni przed wieścią o przyspieszeniu ich ślubu. Przez moment wpatrywała się w szyby, zastanawiając się, czy nie wejść tam i nie zamówić tych pysznych jagodowych bułeczek, które wtedy jedli, ale te mocno kojarzyły jej się z mężem.
Ostatecznie weszła do środka i kupiła jedną bułeczkę na wynos i ściskając w dłoni papierową torebkę z przyjemnie pachnącą zawartością wróciła na zewnątrz, kierując się w stronę skwerku, pośrodku którego znajdowała się okazała fontanna.
Niestety, z racji jej obecnego osłabienia spacer dość szybko ją zmęczył, więc musiała przysiąść na ławce, żeby odpocząć. Nie rozumiała tego, co się z nią działo, mogła jedynie podejrzewać, że może zaszkodził jej eliksir, który zażywała. Może był nieświeży? Co innego mogłoby tłumaczyć jej wyjątkową bladość, osłabienie i to, że ledwie ugryzła kawałek wyciągniętej z papierowej torebki jagodowej bułeczki, nagle poczuła, jakby coś podeszło do jej gardła? Zmusiła się do przełknięcia i schowała pakunek z bułeczką do torby, po czym utkwiła spojrzenie w pluskającej na przeciwko niej fontannie.
Co się z nią działo?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Po porannej misji z Alisą czuł się wyjątkowo wybudzony, chociaż niecodziennie spotykało się rozzłoszczonego hipogryfa, przed którym trzeba było się bronić. Dalej nie potrafił tego wytłumaczyć, ale dopóki nie czuł potrzeby, nie zastanawiał się nad tym. Nie był zmęczony czy nawet głodny. Jedyne czego chciał to po prostu świeżego powietrza. Dlatego zamierzał wybrać się do Peak District, jednak przypomniał sobie, że miał do odebrania ze swojego statku jeszcze jedną rzecz. Drobną pamiątkę, którą zawsze nosił przy sobie, a ten jeden raz o niej zapomniał. Gdy się przyłapał na jej braku, serce podeszło mu pod gardło i nie mógł się uspokoić. Przetrząsnął cały bagaż, który dostarczono mu z magicznego portu, ale nie znalazł tam nigdzie zguby. Był wściekły. Na siebie że nie dopilnował pamiątki i zapewne chodziłby w takim nastroju cały czas, gdyby nie sowa z listem. Morgoth nie rozpoznał z początku byle jakiej pieczęci, ale po chwili miał się przekonać, że ją znał. Całe szczęście kapitan szybko wysłał do niego wiadomość o tym, że zapalniczka znajduje się w jego kajucie i czeka na odbiór. Opiekun smoków mógł odetchnąć z ulgą. Wiedział, że kapitan na pewno nie chciał zostawiać po sobie złego wspomnienia. W końcu jego klientem był sam lord Yaxley, a jego rekomendacje musiały pójść w dalsze szeregi szlachty. Poniekąd dzięki interesowności Morgoth odzyskał wspomniany przedmiot, którego zgubienia by sobie nie darował. Stojąc już w magicznym porcie zdecydował się przejść wzdłuż promenady, czując, że choć raz podobało mu się to miejsce. Będąc po drugiej stronie Kanału La Manche, zrozumiał dlaczego Traversowie tak ukochali sobie morze. I chociaż przeprawiała nie była długa, nie była też łatwa. Statek borykał się z wieloma problemami, ale udało im się wyjść na prostą. Przysparzało to ludziom strachu, ale równocześnie duma z tego, że udało się pokonać wodę była niezrównana. Widział to w ich twarzach i rozumiał to uczucie. Miał to samo ze smokami.
Nawet nie zauważył, że pogrążony przez rozmyślania zaszedł zdecydowanie dalej niż zamierzał i teraz przebywał na skwerku, którego nie mógł rozpoznać, ale znał to miejsce. Czytał o tej części magicznego portu, a także o zaczarowanej fontannie. Widoczniej ludzie lubili podobne marnowanie pieniędzy i czasu, bo wewnątrz widział wiele monet. Zatrzymał spojrzenie na nieruchomej syrenie i jej kamiennym uśmiechu, po czym chciał pójść swoją drogą, by deportować się do domu, ale zauważył znajomą sylwetkę po drugiej stronie. Sam nie wiedział dlaczego ruszył w tamtą stronę.
- Lady Travers? - spytał, podchodząc do pochylonej lekko kobiety. Stanął przed nią, a gdy podniosła na niego spojrzenie zauważył, że była dziwnie blada. - Wszystko w porządku?
Nawet nie zauważył, że pogrążony przez rozmyślania zaszedł zdecydowanie dalej niż zamierzał i teraz przebywał na skwerku, którego nie mógł rozpoznać, ale znał to miejsce. Czytał o tej części magicznego portu, a także o zaczarowanej fontannie. Widoczniej ludzie lubili podobne marnowanie pieniędzy i czasu, bo wewnątrz widział wiele monet. Zatrzymał spojrzenie na nieruchomej syrenie i jej kamiennym uśmiechu, po czym chciał pójść swoją drogą, by deportować się do domu, ale zauważył znajomą sylwetkę po drugiej stronie. Sam nie wiedział dlaczego ruszył w tamtą stronę.
- Lady Travers? - spytał, podchodząc do pochylonej lekko kobiety. Stanął przed nią, a gdy podniosła na niego spojrzenie zauważył, że była dziwnie blada. - Wszystko w porządku?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lyra sama nie wiedziała, dlaczego nagle dopadło ją to osłabienie. Po nieszczęśliwym wypadku z zaklęciem w Hogwarcie często bywała osłabiona, ale w ostatnich miesiącach było z nią znacznie lepiej, szczególnie po zmianie eliksirów. Dlaczego więc teraz nagle znowu dopadła ją ta słabość? Musiała przysiąść na ławce, bo nie chciała nagle zemdleć, a nauczona doświadczeniem tego się obawiała. Odetchnęła głęboko i pochyliła się lekko do przodu, zaciskając drobne dłonie na kolanach. Dopiero po chwili znowu się wyprostowała i spojrzała przed siebie.
Z miejsca, w którym siedziała, widziała kawałek przystani z bujającymi się przy niej statkami. Przez chwilę wpatrywała się w tamtym kierunku, mrużąc lekko oczy i delikatnym ruchem odgarniając z twarzy włosy. Podobało jej się tu, chociaż miejsce to z pewnością bardzo kojarzyło jej się z Glaucusem, i to nie tylko dlatego, że kiedyś ją tu zabrał. Myśląc o nim, znowu skierowała wzrok na szyld pobliskiej „Czekoladowej perły”, w której spotkali się jeszcze przed ślubem. Starała się skupić wzrok na szybie kawiarni, za którą było widać dekoracje z morskimi motywami, żeby odegnać chwilowe (miała nadzieję) poczucie słabości.
Wtedy jednak nagle usłyszała obok głos wypowiadający jej nazwisko. Odruchowo odwróciła się w tamtą stronę, zauważając znajomą sylwetkę młodego Yaxleya, kuzyna Rosalie, którego ostatni raz spotkała podczas noworocznego sabatu. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że później przybierze on tak tragiczny obrót... Także dla niego, bo przecież nestor jego rodu również zginął.
- Lordzie Yaxley – powitała go uprzejmie. – Dziękuję za troskę, to tylko chwilowe osłabienie, które, mam nadzieję, zaraz minie.
Posłała mu blady, choć niepewny uśmiech. Zdawała sobie sprawę, że w obecnych czasach stosunki między ich rodami mogą ulec zmianie. Od czasu ogłoszenia wyników referendum często rozmyślała o tym, co się działo i zastanawiała się, dlaczego tak się działo. Nie rozumiała tego i czuła niepokój, zwłaszcza że była sama, bo mąż nadal przebywał poza granicami kraju.
Skoro jednak Morgoth po powitaniu jej nie odszedł do swoich spraw, zamyśliła się na chwilę nad kontynuowaniem konwersacji. Nie przychodziło jej to łatwo, w końcu brakowało jej talentu jej małżonka do nawiązywania rozmów.
- Co słychać u Rosalie? Mam nadzieję, że wszystko w porządku – zapytała go po chwili, bo to w pierwszej kolejności przyszło jej do głowy w obecnych okolicznościach. Dawno nie widziała panny Yaxley, choć jeszcze nie wiedziała, jak bardzo prorocze okażą się słowa, które ta wypowiedziała podczas ich spotkania miesiąc temu.
Z miejsca, w którym siedziała, widziała kawałek przystani z bujającymi się przy niej statkami. Przez chwilę wpatrywała się w tamtym kierunku, mrużąc lekko oczy i delikatnym ruchem odgarniając z twarzy włosy. Podobało jej się tu, chociaż miejsce to z pewnością bardzo kojarzyło jej się z Glaucusem, i to nie tylko dlatego, że kiedyś ją tu zabrał. Myśląc o nim, znowu skierowała wzrok na szyld pobliskiej „Czekoladowej perły”, w której spotkali się jeszcze przed ślubem. Starała się skupić wzrok na szybie kawiarni, za którą było widać dekoracje z morskimi motywami, żeby odegnać chwilowe (miała nadzieję) poczucie słabości.
Wtedy jednak nagle usłyszała obok głos wypowiadający jej nazwisko. Odruchowo odwróciła się w tamtą stronę, zauważając znajomą sylwetkę młodego Yaxleya, kuzyna Rosalie, którego ostatni raz spotkała podczas noworocznego sabatu. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że później przybierze on tak tragiczny obrót... Także dla niego, bo przecież nestor jego rodu również zginął.
- Lordzie Yaxley – powitała go uprzejmie. – Dziękuję za troskę, to tylko chwilowe osłabienie, które, mam nadzieję, zaraz minie.
Posłała mu blady, choć niepewny uśmiech. Zdawała sobie sprawę, że w obecnych czasach stosunki między ich rodami mogą ulec zmianie. Od czasu ogłoszenia wyników referendum często rozmyślała o tym, co się działo i zastanawiała się, dlaczego tak się działo. Nie rozumiała tego i czuła niepokój, zwłaszcza że była sama, bo mąż nadal przebywał poza granicami kraju.
Skoro jednak Morgoth po powitaniu jej nie odszedł do swoich spraw, zamyśliła się na chwilę nad kontynuowaniem konwersacji. Nie przychodziło jej to łatwo, w końcu brakowało jej talentu jej małżonka do nawiązywania rozmów.
- Co słychać u Rosalie? Mam nadzieję, że wszystko w porządku – zapytała go po chwili, bo to w pierwszej kolejności przyszło jej do głowy w obecnych okolicznościach. Dawno nie widziała panny Yaxley, choć jeszcze nie wiedziała, jak bardzo prorocze okażą się słowa, które ta wypowiedziała podczas ich spotkania miesiąc temu.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Zobaczył w tym świetle jeszcze bardziej wyróżniające się na jej twarzy piegi, tak charakterystyczne dla Weasley'ów. Chociaż Lyra już nie była jedną z nich. Była Traversem wiernym swojemu mężowi. A przynajmniej tak być powinno. Ostatnio gdy spotkał jeszcze jej brata - Barry'ego, spotkanie dwójki rodzeństwa nie było najprzyjemniejsze. Praktycznie można było wyczuć chłód i niechęć między nimi, a przynajmniej od starszego Weasley'a. Z tego co słyszał Morgoth, rozbijał się po Nokturnie, mając za nim swoją czystą krew. Jednak rudowłosa rodzina nigdy nie kryła się ze swoimi upodobnianiami do zdrady świata czarodziejów. I chociaż można było wyczuć to zarówno od Barryego jak i zdradzieckiego Garretta, ich młodsza siostra zdawała się być zupełnie inna. Czasy Hogwartu zostały już dawno za nimi i nawet jeśli traktowali się z chłodem, teraz było inaczej. Miał do niej szacunek a rozmowa podczas Sabatu należała do miło spędzonego czasu. W końcu towarzystwo zapijaczonych lordów i rozochoconych arystokratek było wręcz nie na miejscu, dlatego chwila ciszy z panią Travers była wręcz wybawieniem dla szukającego samotności Yaxley'a.
- Mam taką nadzieję - odparł na jej zapewnienia. Zauważył jej drobny uśmiech, na który odpowiedział również lekkim wykrzywieniem ust w ten sam grymas. Ostatnimi czasy Morgoth nie miał sposobności, by odetchnąć. Może dlatego że ciągle czegoś szukał i nie był zadowolony z efektów. Również wiedział, że i z Weasley'ami i z Traversami zapewne podzielą ich poglądy, ale na razie jeszcze nic nie było przesądzone. Nadchodziła wojna i równocześnie siły Zakonu Feniksa, Rycerzy jak i popleczników Grindelwalda zbierały się, by w końcu uderzyć. Kto jednak miał ruszyć pierwszy? Fakt faktem nie dotyczyło to bezpośrednio lady Lyry. Morgoth nie wyobrażał sobie, by stała po stronie zakonu. W końcu nie zmieniła się za wiele od czasów szkoły - tak samo drobna i rachityczna. Wpierw pytając ją o zgodę, przysiadł obok, odetchnąwszy głęboko. Rosalie... No, tak. - Liczę, że moja kuzynka ma się dobrze - odparł szczerze. Nie wiedział, co u niej tak naprawdę. Dopiero wczoraj wrócił z podróży. - Nie widziałem się z nią od czasu ślubu Tristana - wytłumaczył i zaraz dodał, by nie wprowadzać towarzyszki w zmieszanie:
- Można spytać kiedy pojawi się kolejna wystawa twoich dzieł, ma'am?
- Mam taką nadzieję - odparł na jej zapewnienia. Zauważył jej drobny uśmiech, na który odpowiedział również lekkim wykrzywieniem ust w ten sam grymas. Ostatnimi czasy Morgoth nie miał sposobności, by odetchnąć. Może dlatego że ciągle czegoś szukał i nie był zadowolony z efektów. Również wiedział, że i z Weasley'ami i z Traversami zapewne podzielą ich poglądy, ale na razie jeszcze nic nie było przesądzone. Nadchodziła wojna i równocześnie siły Zakonu Feniksa, Rycerzy jak i popleczników Grindelwalda zbierały się, by w końcu uderzyć. Kto jednak miał ruszyć pierwszy? Fakt faktem nie dotyczyło to bezpośrednio lady Lyry. Morgoth nie wyobrażał sobie, by stała po stronie zakonu. W końcu nie zmieniła się za wiele od czasów szkoły - tak samo drobna i rachityczna. Wpierw pytając ją o zgodę, przysiadł obok, odetchnąwszy głęboko. Rosalie... No, tak. - Liczę, że moja kuzynka ma się dobrze - odparł szczerze. Nie wiedział, co u niej tak naprawdę. Dopiero wczoraj wrócił z podróży. - Nie widziałem się z nią od czasu ślubu Tristana - wytłumaczył i zaraz dodał, by nie wprowadzać towarzyszki w zmieszanie:
- Można spytać kiedy pojawi się kolejna wystawa twoich dzieł, ma'am?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lyra nie miała pojęcia, że Morgoth w ogóle mógł znać jej braci. Sama nie widziała żadnego z nich od dawna, była to najdłuższa rozłąka, jeśli nie licząc tych okresów, kiedy oni lub później ona byli w Hogwarcie. No, ale wtedy pisali do siebie przynajmniej listy, dużo listów, na które dziewczątko czekało z zapałem. A teraz? Teraz ich ścieżki się rozeszły. Każde z ich trójki ruszyło własną drogą. Lyra wybrała ścieżkę małżeństwa i szlacheckich obowiązków, choć nawet to pozornie tak piękne, nowe życie było podszyte goryczą, właśnie z powodu rozłamu w rodzinie.
Pamiętała tamto spotkanie na sabacie. Spokojne i całkiem przyjemne. Spotkali się na zewnątrz, podczas gdy Lyra szukała świeżo poślubionego męża, a Morgoth... Zapewne szukał ustronnego, samotnego miejsca. Rozmawiało im się całkiem dobrze, dopiero później się popsuło, gdy wpadli na Barry’ego, który już wtedy był opryskliwy wobec siostry i doprowadził ją do łez. Ale to i tak było nic w porównaniu do tego, co stało się później, kiedy podwoje sali balowej otwarły się, a oczom zebranych ukazały się zakrwawione ciała nestorów. Widok ten wyrył się w pamięci Lyry i zdarzało się, że pojawiał się w jej snach.
- Oczywiście – powiedziała, wciąż z tym samym, naiwnym uśmiechem na bladej buzi. Cudownie nieświadoma tego, co się działo, tego, że w magicznym świecie istniały przeciwstawne sobie ugrupowania szykujące się powoli do ewentualnej wojny. Nieświadoma tego, jakich uczynków dopuścił się młody mężczyzna, który właśnie usiadł obok niej na ławce.
- Och... To dobrze. Tak się zastanawiałam, jak się miewa w ostatnim czasie – powiedziała, po chwili zdając sobie sprawę, że właściwie to nawet nie wiedziała, jakie ci dwoje mieli relacje; zapytała o Rosalie, bo ją najlepiej znała z rodziny Yaxleyów i jako pierwsza przyszła jej na myśl. Zresztą była ciekawa, co działo się u młodej szlachcianki, która dla Lyry była niedoścignionym wzorem, jeśli chodziło o to, jak powinna zachowywać się młoda dama. – Również byłam na ślubie lorda Rosiera, wraz z moim mężem. Ale nie pamiętam, żebyśmy się tam spotkali.
Przypomniała sobie zwiedzanie różanego labiryntu; po jego opuszczeniu spędzili resztę wesela, tańcząc ze sobą. Lyra właściwie nie odstępowała małżonka na krok, więc nic dziwnego, że nie pamiętała, czy był tam Morgoth. Nie zwracała większej uwagi na innych, tym bardziej, że większości obecnych nie znała lub znała bardzo słabo, więc czuła się onieśmielona i wolała trzymać Glaucusa.
Pytanie o sztukę bardzo ją ożywiło. Na chwilę zapomniała nawet o nie najlepszym samopoczuciu.
- Niedawno miał miejsce wiosenny wernisaż w jednej z londyńskich galerii, nadal są tam wystawione także moje obrazy – powiedziała. – Ale całkiem możliwe, że w przyszłym miesiącu dostarczę nowe obrazy na ekspozycję. – Wszystko zależało od właścicielki galerii. Niemniej jednak na pewno ucieszyłaby się z wizyty Morgotha na wystawie. – Nie wiedziałam o pańskim zainteresowaniu sztuką.
Pamiętała tamto spotkanie na sabacie. Spokojne i całkiem przyjemne. Spotkali się na zewnątrz, podczas gdy Lyra szukała świeżo poślubionego męża, a Morgoth... Zapewne szukał ustronnego, samotnego miejsca. Rozmawiało im się całkiem dobrze, dopiero później się popsuło, gdy wpadli na Barry’ego, który już wtedy był opryskliwy wobec siostry i doprowadził ją do łez. Ale to i tak było nic w porównaniu do tego, co stało się później, kiedy podwoje sali balowej otwarły się, a oczom zebranych ukazały się zakrwawione ciała nestorów. Widok ten wyrył się w pamięci Lyry i zdarzało się, że pojawiał się w jej snach.
- Oczywiście – powiedziała, wciąż z tym samym, naiwnym uśmiechem na bladej buzi. Cudownie nieświadoma tego, co się działo, tego, że w magicznym świecie istniały przeciwstawne sobie ugrupowania szykujące się powoli do ewentualnej wojny. Nieświadoma tego, jakich uczynków dopuścił się młody mężczyzna, który właśnie usiadł obok niej na ławce.
- Och... To dobrze. Tak się zastanawiałam, jak się miewa w ostatnim czasie – powiedziała, po chwili zdając sobie sprawę, że właściwie to nawet nie wiedziała, jakie ci dwoje mieli relacje; zapytała o Rosalie, bo ją najlepiej znała z rodziny Yaxleyów i jako pierwsza przyszła jej na myśl. Zresztą była ciekawa, co działo się u młodej szlachcianki, która dla Lyry była niedoścignionym wzorem, jeśli chodziło o to, jak powinna zachowywać się młoda dama. – Również byłam na ślubie lorda Rosiera, wraz z moim mężem. Ale nie pamiętam, żebyśmy się tam spotkali.
Przypomniała sobie zwiedzanie różanego labiryntu; po jego opuszczeniu spędzili resztę wesela, tańcząc ze sobą. Lyra właściwie nie odstępowała małżonka na krok, więc nic dziwnego, że nie pamiętała, czy był tam Morgoth. Nie zwracała większej uwagi na innych, tym bardziej, że większości obecnych nie znała lub znała bardzo słabo, więc czuła się onieśmielona i wolała trzymać Glaucusa.
Pytanie o sztukę bardzo ją ożywiło. Na chwilę zapomniała nawet o nie najlepszym samopoczuciu.
- Niedawno miał miejsce wiosenny wernisaż w jednej z londyńskich galerii, nadal są tam wystawione także moje obrazy – powiedziała. – Ale całkiem możliwe, że w przyszłym miesiącu dostarczę nowe obrazy na ekspozycję. – Wszystko zależało od właścicielki galerii. Niemniej jednak na pewno ucieszyłaby się z wizyty Morgotha na wystawie. – Nie wiedziałam o pańskim zainteresowaniu sztuką.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Lyra była w błędzie. Morgoth nie znał jej braci. A przynajmniej nie w taki sposób w jaki by chciał, bo wolałby w ogóle ich nie spotkać. Garretta w sumie nie był pewien czy kiedykolwiek widział. Nie mógł jednak wykluczyć jednego niechcianego mignięcia, chociaż szczerze w to wątpił. Co innego Barry... W przeciwieństwie do swojego brata nie widział powodu, dla którego nie miałby się krzątać po szlacheckich przyjęciach, nie włączając w to ostatniego Sabatu. Niezwykle tragicznego w skutkach, ale zawsze zapamiętywało się nie tylko gwóźdź programu w domu Adeline Nott. W końcu spędził dość dłuższą chwilę w towarzystwie rudowłosej żony Glaucusa, która wyglądała na naprawdę zadowoloną z małżeństwa. Yaxley wiedział, że wśród ich kręgów ludzie potrafili świetnie grać, gdy było trzeba, ale Lyra Travers wcale nie należała do takich osób. Już w szkole była niezwykle przewidywalna. Cicha, spokojna, artystyczna dusza. Taką właśnie ją zapamiętał i wcale się od tego czasu nie zmieniła. Może było to związane z jej chęcią przebywania w socjecie i wybiciu się spoza ubogiej rodziny czarodziejów czystej krwi? Może. A nawet jeśli to wyratowała ją właśnie jej krew płynąca w żyłach. Chociaż zubożała wciąż pozostawała szlachetna, a to wystarczyło, by zwrócić uwagę starszego lorda Traversa. Udało się jej. I podczas gdy jej rodzina musiała sobie radzić z ciężkimi warunkami życia w ubóstwie, ona potrafiła o siebie zadbać. Kto by pomyślał... Ale jednak było trochę prawdy w tym, że woda zawsze znajdowała jakieś ujście. Cicha, spokojna, cierpliwa.
- Dopiero od wczoraj jestem znów w Anglii. Nie widziałem się z rodziną - dodał po chwili, nie chcąc dać żadnego sygnału a propos Yaxley'owie mogli być poróżnieni. Przewaga tkwiła właśnie w nieświadomości wrogów. I chociaż Lyra nim nie była, informacje często przechodzą z ust do ust nawet tych niewinnych. Szczególnie takich. Przypominając sobie uroczystość zaślubin Rosierów, faktycznie nie mógł uwzględnić w nim Traversów. Jednak było tyle gości, że nie był świadomy kto tak naprawdę był tam obecny. - To prawda.
Przez chwilę panowała cisza przerywana jedynie chlupotem wody w fontannie i śmiechem dzieci, które biegały dookoła niej na skwerku. Gdy się odezwała, chociaż wzrok wciąż miał utkwiony gdzieś w oddali, słuchał jej uważnie. Tęsknił za rodowitą sztuką, a obrazy Travers naprawdę były całkiem dobre. Jak na jej wiek.
- Mało ludzi wie o mnie cokolwiek, ma'am - odparł na słowa rudowłosej z lekkim uśmiechem. - Mam nadzieję, że będę mógł wykupić jeden - dodał, przenosząc uwagę na młodą lady. Mimo wszystko naprawdę rozkoszował się ciszą w galerii i możliwością oglądania prawdziwej sztuki. Nie znosił współczesnych, odchodzących od klasycyzmu artystów, którzy uważali, że tworzą coś niezwykłego. - Z chęcią sprezentowałbym go matce. Wciąż pomaga ojcu i nie ma czasu, by odwiedzić galerię, ale zawsze wyczekiwała na obrazy jej autorstwa - tu zwrócił się do Lyry. Tak. Chyba oboje mieli do tego słabość, bo ani ojciec, ani Leia chociaż znali się na sztuce, nie szukali jej tak jak reszta rodziny z pałacu w Fenland.
- Dopiero od wczoraj jestem znów w Anglii. Nie widziałem się z rodziną - dodał po chwili, nie chcąc dać żadnego sygnału a propos Yaxley'owie mogli być poróżnieni. Przewaga tkwiła właśnie w nieświadomości wrogów. I chociaż Lyra nim nie była, informacje często przechodzą z ust do ust nawet tych niewinnych. Szczególnie takich. Przypominając sobie uroczystość zaślubin Rosierów, faktycznie nie mógł uwzględnić w nim Traversów. Jednak było tyle gości, że nie był świadomy kto tak naprawdę był tam obecny. - To prawda.
Przez chwilę panowała cisza przerywana jedynie chlupotem wody w fontannie i śmiechem dzieci, które biegały dookoła niej na skwerku. Gdy się odezwała, chociaż wzrok wciąż miał utkwiony gdzieś w oddali, słuchał jej uważnie. Tęsknił za rodowitą sztuką, a obrazy Travers naprawdę były całkiem dobre. Jak na jej wiek.
- Mało ludzi wie o mnie cokolwiek, ma'am - odparł na słowa rudowłosej z lekkim uśmiechem. - Mam nadzieję, że będę mógł wykupić jeden - dodał, przenosząc uwagę na młodą lady. Mimo wszystko naprawdę rozkoszował się ciszą w galerii i możliwością oglądania prawdziwej sztuki. Nie znosił współczesnych, odchodzących od klasycyzmu artystów, którzy uważali, że tworzą coś niezwykłego. - Z chęcią sprezentowałbym go matce. Wciąż pomaga ojcu i nie ma czasu, by odwiedzić galerię, ale zawsze wyczekiwała na obrazy jej autorstwa - tu zwrócił się do Lyry. Tak. Chyba oboje mieli do tego słabość, bo ani ojciec, ani Leia chociaż znali się na sztuce, nie szukali jej tak jak reszta rodziny z pałacu w Fenland.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Skwerek
Szybka odpowiedź