Skwerek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]Skwerek
Zielone serce miasta z wielką fontanną, która przyciąga wzrok. To idealne miejsce na spędzenie leniwego popołudnia na jednej z ławek, spacery ze znajomymi pośród wijących się ścieżek lub rozłożenie koca na intensywnie zielonej, wiecznie młodej trawie. W tym miejscu tętni życie całej magicznej społeczności doków - tutaj nawiązuje się znajomości, podsłuchuje najgorętsze plotki. W powietrzu unosi się zapach magnolii, które dzięki magii kwitną tutaj o wiele dłużej, a w słoneczne dni, dzieci szaleją w wodzie pomiędzy ustawionymi figurkami łabędzi i syren.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:31, w całości zmieniany 2 razy
Powinna zdecydowanie bardziej panować nad swoimi słowami. Zamiast podać własność kobiecie i wyjaśnić całą sytuację, niemalże od razu zarzuciła ją pytaniami, wyraźnie zaakcentowanymi znakami zapytania, jakby wręcz natarczywie domagała się tych kilku odpowiedzi. Być może nie miała ku temu żadnego prawa – w końcu to ona zabrała szkicownik wbrew wiedzy, a na pewno woli właścicielki. Wypadałoby aby najpierw rozprawiły się z tą kwestią, lecz umysł Jean, przesiąknięty naturalną ciekawością oraz zdziwieniem, wypełniał się potrzebą wyduszenia z siebie tych kilkunastu słów, które przecianły przestrzeń między nimi.
Obserwowała zdziwienie odbijające się na twarzy kobiety – uniesienie jasnych brwi, czujność. Nie tego spodziewała się, z pewnością, nie tego oczekiwała po kimś, kto przywłaszczył sobie jej własność, a potem postanowił ją zwrócić. Czy liczyła, że Jean nie zerknie do środka? Wszak jaki inny powód mógłby kierować nią, gdy zdecydowała się zabrać ze sobą szkicownik, jeśli właśnie nie wyjątkowość jego stronnic, tak odmienna niż ktokolwiek mógłby zgadywać? Gdy skończyła wyrzucać z siebie kolejne słowa, zamilkła, odruchowo przesuwając się w tył, wycofując. Nie była pewna, co lada moment miało nastąpić – czy brak kultury zostanie uwydatniony? Czy właścicielka uda, że żadne z pytań nie padło?
Jej spokój był zaskakujący, ton głosu pewny, musiała więc doskonale wiedzieć, o czym mówi. Jean powiodła spojrzeniem w stronę wspomnianego łabędzia, lecz nie dojrzała na nim żadnego pająka. Nie wiedziała, czy była to kwestia tego, że być może przemieścił się do innej części ogrodu czy po prostu nie była w stanie go dojrzeć, lecz nie było czasu, aby roztrząsać tę kwestię, bo nieznajoma postanowiła podzielić się skrawkami swojej wiedzy. Desmond nie przeszkadzała jej szczegółowość, sama wiedziała naprawdę niewiele o pająkach, dlatego każda, nawet najbardziej wątła nić informacji stanowiła ogromny skarb. Najchętniej wysłuchałaby jeszcze więcej, jednak nieznajoma w pewnym momencie wycofała się. – Myśli pani, że nie obawiają się czarodziei? Jest ich tu całkiem sporo, zapewne strącenie, a nawet zdeptanie któregokolwiek nie stanowiłoby problemu. – Ostrożnie rozejrzała się po skwerku, próbując wypatrzeć jeszcze cokolwiek, lecz nie potrafiła. Powróciła więc spojrzeniem do kobiety, w dalszej części przysłuchując się jej słowom.
Uścisnęła wyciągniętą dłoń Tildy, na moment powracając na ziemię. - Jean Desmond.
Uśmiechnęła się na jej pytanie, lecz zaraz pokręciła głową. – Nie, w zasadzie zazwyczaj ich nie zauważam – odparła z niemym rozbawieniem, choć zapewne w tej kwestii nie należała do wyjątków. Te stworzenia były nie tylko małe, ale również poszukiwały kryjówek, które zazwyczaj pozostawały niedostępne dla czarodziei. – Zaciekawił mnie pani szkicownik – odparła, lecz zaraz potem dodała. – Przepraszam, że do niego zajrzałam. Pająki to dość nietypowa tematyka, przynajmniej tak mi się wydaje. Pani posiada za to ogromną wiedzę w tej dziedzinie – stwierdziła, wciąż pozostając pod szczerym wrażeniem zarówno prac, informacji, jak i tego, czym podzieliła się z nią panna Fancourt. – Czy wobec tych wszystkich pytań, niegrzecznym będzie, jeśli zapytam, dlaczego pająki? – Szczerość pobrzmiewająca w jej głosie oraz uważne spojrzenie posłane Tildzie zdecydowanie uwydatniały towarzyszące Jean uczucia. Była gotowa w każdej chwili przestać, choć musiała i chciała zaryzykować jeszcze ten jeden raz.
Obserwowała zdziwienie odbijające się na twarzy kobiety – uniesienie jasnych brwi, czujność. Nie tego spodziewała się, z pewnością, nie tego oczekiwała po kimś, kto przywłaszczył sobie jej własność, a potem postanowił ją zwrócić. Czy liczyła, że Jean nie zerknie do środka? Wszak jaki inny powód mógłby kierować nią, gdy zdecydowała się zabrać ze sobą szkicownik, jeśli właśnie nie wyjątkowość jego stronnic, tak odmienna niż ktokolwiek mógłby zgadywać? Gdy skończyła wyrzucać z siebie kolejne słowa, zamilkła, odruchowo przesuwając się w tył, wycofując. Nie była pewna, co lada moment miało nastąpić – czy brak kultury zostanie uwydatniony? Czy właścicielka uda, że żadne z pytań nie padło?
Jej spokój był zaskakujący, ton głosu pewny, musiała więc doskonale wiedzieć, o czym mówi. Jean powiodła spojrzeniem w stronę wspomnianego łabędzia, lecz nie dojrzała na nim żadnego pająka. Nie wiedziała, czy była to kwestia tego, że być może przemieścił się do innej części ogrodu czy po prostu nie była w stanie go dojrzeć, lecz nie było czasu, aby roztrząsać tę kwestię, bo nieznajoma postanowiła podzielić się skrawkami swojej wiedzy. Desmond nie przeszkadzała jej szczegółowość, sama wiedziała naprawdę niewiele o pająkach, dlatego każda, nawet najbardziej wątła nić informacji stanowiła ogromny skarb. Najchętniej wysłuchałaby jeszcze więcej, jednak nieznajoma w pewnym momencie wycofała się. – Myśli pani, że nie obawiają się czarodziei? Jest ich tu całkiem sporo, zapewne strącenie, a nawet zdeptanie któregokolwiek nie stanowiłoby problemu. – Ostrożnie rozejrzała się po skwerku, próbując wypatrzeć jeszcze cokolwiek, lecz nie potrafiła. Powróciła więc spojrzeniem do kobiety, w dalszej części przysłuchując się jej słowom.
Uścisnęła wyciągniętą dłoń Tildy, na moment powracając na ziemię. - Jean Desmond.
Uśmiechnęła się na jej pytanie, lecz zaraz pokręciła głową. – Nie, w zasadzie zazwyczaj ich nie zauważam – odparła z niemym rozbawieniem, choć zapewne w tej kwestii nie należała do wyjątków. Te stworzenia były nie tylko małe, ale również poszukiwały kryjówek, które zazwyczaj pozostawały niedostępne dla czarodziei. – Zaciekawił mnie pani szkicownik – odparła, lecz zaraz potem dodała. – Przepraszam, że do niego zajrzałam. Pająki to dość nietypowa tematyka, przynajmniej tak mi się wydaje. Pani posiada za to ogromną wiedzę w tej dziedzinie – stwierdziła, wciąż pozostając pod szczerym wrażeniem zarówno prac, informacji, jak i tego, czym podzieliła się z nią panna Fancourt. – Czy wobec tych wszystkich pytań, niegrzecznym będzie, jeśli zapytam, dlaczego pająki? – Szczerość pobrzmiewająca w jej głosie oraz uważne spojrzenie posłane Tildzie zdecydowanie uwydatniały towarzyszące Jean uczucia. Była gotowa w każdej chwili przestać, choć musiała i chciała zaryzykować jeszcze ten jeden raz.
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była naiwna – doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że pajęczy świat częściej budził w ludziach szczere obrzydzenie niż choćby okruch ciekawości.
Dorastając pod jednym dachem z osobą, która pająki darzyła najgłębszą nienawiścią, przywykła już od pełnych niechęci spojrzeń i nerwowych ruchów, ilekroć pająk znalazł się w zasięgu czyjegoś wzroku. Nawet jej klienci – zdawałoby się, że przyzwyczajeni do widoku tych istot – niekiedy ze strachem spoglądali w szyby terrariów w jej mieszkaniu, za którymi kryły się majestatyczne (przynajmniej jej zdaniem) tarantule i ptaszniki. Pokryte gładkim włosiem odnóża, czarne oczy błyszczące niczym rozsypane na podłodze koraliki, mlecznobiałe sieci snute misternie przez długie godziny – dla Tildy był to fascynujący widok, prawdziwy spektakl, który nigdy jej nie nużył, ale dla innych stanowił on nic więcej jak tylko senny koszmar.
Rozumiała to – starała się zrozumieć, przecież nie hodowała uroczych kociąt i piesków w sam raz na szlacheckie salony, a niebezpieczne gatunki – ale mimo to w głębi serca marzyła, aby więcej ludzi potrafiło docenić piękno i pożyteczność pająków.
Dlatego gdy tylko wyczuła w kimś iskrę zainteresowania, nie potrafiła oprzeć się pokusie, by opowiedzieć choć trochę o przedmiocie swojej fascynacji. Pytania kobiety były dla niej niczym pajęcza sieć, pułapka, w którą wpadła, oddając się monologowi, i najchętniej tkwiłaby w niej jak najdłużej, gdyby nie zdrowy rozsądek, podpowiadający jej, że ciekawość nieznajomej równie dobrze mogła mieć tylko podłoże grzecznościowe.
A jednak z każdą chwilą – z każdym pytaniem czarownicy – Tilda utwierdzała się w przekonaniu, że było wręcz przeciwnie.
- Czasem tak – odrzekła bez wahania. - Wyczuwają zagrożenie tak jak każda inna istota. Ale zwykle są na tyle sprytne, by unikać ludzi. Zresztą ze wzajemnością – na jej usta wypłynął nieco krzywy uśmiech, który zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił.
Jean była sympatyczna – na tyle, że Tilda nie odczuwała wcale palącej chęci chwycenia szkicownika i skierowania swoich kroków z powrotem do mieszkania, tak jak planowała jeszcze kilka chwil temu.
Machnęła lekko dłonią, słysząc przeprosiny Jean.
- Nic się nie stało. Zrobiłabym dokładnie to samo – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nie miała wątpliwości, że na miejscu Desmond postąpiłaby podobnie.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc pochwałę Jean, ale jej kolejne pytanie – doprawdy, gdyby Tilda miała zgadywać, zapewne uznałaby, że kobieta jest dziennikarką Proroka – dało jej nieco do myślenia. Umilkła na dobrą chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
Pająki były całym jej światem, dosłownie jej światem, bo nigdy nie słyszała o nikim ani nie spotkała kogokolwiek, kto posiadałby ten sam dar. Towarzyszyły jej od dziecka, a ich ciche szepty i snute niczym pajęczyna opowieści prowadziły ją przez całe życie, stanowiąc ucieczkę, kryjówkę i pocieszenie w najgorszych chwilach. Nie potrafiła wyobrazić sobie samej siebie bez nich – przemykających przez jej mieszkanie, stawiających delikatne kroki na jej dłoniach, szepczących Tildzie wszystkie sekrety, których strażnikami były tylko one.
Ale wątpiła, by była to odpowiedź, której oczekiwała Jean.
- Jest w nich coś fascynującego – odpowiedziała wreszcie, odwracając wzrok i zawieszając go gdzieś w przestrzeni. - Tak jak sama pani stwierdziła, zwykle nikt ich nie zauważa – dodała po chwili. - Wydaje mi się, że zawsze intrygowało mnie to, co dla innych jest niezauważalne lub niezrozumiałe. Pajęczy świat taki właśnie jest. Większość ludzi utożsamia go tylko z lepkimi sieciami w kątach pokojów i mebli. To niesprawiedliwe – kolejne wzruszenie ramion. Trochę bardziej nerwowe niż poprzednie. Trochę bardziej emocjonalne.
Niespodziewanie zapragnęła zmienić temat, czując, że zabrnęła nieco za daleko. Przywołując na twarz neutralny uśmiech, sięgnęła do kieszeni sukienki i wydobyła z niej monetę.
- Mówią, że to miejsce ma w sobie szczyptę magii – powiedziała, siląc się na wesoły ton. - Może sprawdzimy, czy to tylko plotki?
Odwróciła się ku wodzie i wrzuciła do niej monetę, obserwując, jak ta opada łagodnie na dno.
Dorastając pod jednym dachem z osobą, która pająki darzyła najgłębszą nienawiścią, przywykła już od pełnych niechęci spojrzeń i nerwowych ruchów, ilekroć pająk znalazł się w zasięgu czyjegoś wzroku. Nawet jej klienci – zdawałoby się, że przyzwyczajeni do widoku tych istot – niekiedy ze strachem spoglądali w szyby terrariów w jej mieszkaniu, za którymi kryły się majestatyczne (przynajmniej jej zdaniem) tarantule i ptaszniki. Pokryte gładkim włosiem odnóża, czarne oczy błyszczące niczym rozsypane na podłodze koraliki, mlecznobiałe sieci snute misternie przez długie godziny – dla Tildy był to fascynujący widok, prawdziwy spektakl, który nigdy jej nie nużył, ale dla innych stanowił on nic więcej jak tylko senny koszmar.
Rozumiała to – starała się zrozumieć, przecież nie hodowała uroczych kociąt i piesków w sam raz na szlacheckie salony, a niebezpieczne gatunki – ale mimo to w głębi serca marzyła, aby więcej ludzi potrafiło docenić piękno i pożyteczność pająków.
Dlatego gdy tylko wyczuła w kimś iskrę zainteresowania, nie potrafiła oprzeć się pokusie, by opowiedzieć choć trochę o przedmiocie swojej fascynacji. Pytania kobiety były dla niej niczym pajęcza sieć, pułapka, w którą wpadła, oddając się monologowi, i najchętniej tkwiłaby w niej jak najdłużej, gdyby nie zdrowy rozsądek, podpowiadający jej, że ciekawość nieznajomej równie dobrze mogła mieć tylko podłoże grzecznościowe.
A jednak z każdą chwilą – z każdym pytaniem czarownicy – Tilda utwierdzała się w przekonaniu, że było wręcz przeciwnie.
- Czasem tak – odrzekła bez wahania. - Wyczuwają zagrożenie tak jak każda inna istota. Ale zwykle są na tyle sprytne, by unikać ludzi. Zresztą ze wzajemnością – na jej usta wypłynął nieco krzywy uśmiech, który zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił.
Jean była sympatyczna – na tyle, że Tilda nie odczuwała wcale palącej chęci chwycenia szkicownika i skierowania swoich kroków z powrotem do mieszkania, tak jak planowała jeszcze kilka chwil temu.
Machnęła lekko dłonią, słysząc przeprosiny Jean.
- Nic się nie stało. Zrobiłabym dokładnie to samo – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nie miała wątpliwości, że na miejscu Desmond postąpiłaby podobnie.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc pochwałę Jean, ale jej kolejne pytanie – doprawdy, gdyby Tilda miała zgadywać, zapewne uznałaby, że kobieta jest dziennikarką Proroka – dało jej nieco do myślenia. Umilkła na dobrą chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
Pająki były całym jej światem, dosłownie jej światem, bo nigdy nie słyszała o nikim ani nie spotkała kogokolwiek, kto posiadałby ten sam dar. Towarzyszyły jej od dziecka, a ich ciche szepty i snute niczym pajęczyna opowieści prowadziły ją przez całe życie, stanowiąc ucieczkę, kryjówkę i pocieszenie w najgorszych chwilach. Nie potrafiła wyobrazić sobie samej siebie bez nich – przemykających przez jej mieszkanie, stawiających delikatne kroki na jej dłoniach, szepczących Tildzie wszystkie sekrety, których strażnikami były tylko one.
Ale wątpiła, by była to odpowiedź, której oczekiwała Jean.
- Jest w nich coś fascynującego – odpowiedziała wreszcie, odwracając wzrok i zawieszając go gdzieś w przestrzeni. - Tak jak sama pani stwierdziła, zwykle nikt ich nie zauważa – dodała po chwili. - Wydaje mi się, że zawsze intrygowało mnie to, co dla innych jest niezauważalne lub niezrozumiałe. Pajęczy świat taki właśnie jest. Większość ludzi utożsamia go tylko z lepkimi sieciami w kątach pokojów i mebli. To niesprawiedliwe – kolejne wzruszenie ramion. Trochę bardziej nerwowe niż poprzednie. Trochę bardziej emocjonalne.
Niespodziewanie zapragnęła zmienić temat, czując, że zabrnęła nieco za daleko. Przywołując na twarz neutralny uśmiech, sięgnęła do kieszeni sukienki i wydobyła z niej monetę.
- Mówią, że to miejsce ma w sobie szczyptę magii – powiedziała, siląc się na wesoły ton. - Może sprawdzimy, czy to tylko plotki?
Odwróciła się ku wodzie i wrzuciła do niej monetę, obserwując, jak ta opada łagodnie na dno.
You have witchcraftin your lips
Ostatnio zmieniony przez Tilda Fancourt dnia 15.08.18 20:29, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Tilda Fancourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Nigdy nie była fanką pająków. Widywała je głównie w piwnicy rodzinnego domu, którą upodobały sobie szczególnie, rozciągając swoje srebrzyste sieci pomiędzy pozbawionymi życia meblami, zakurzonymi słoikami oraz ścianami wąskiego okienka, jedynego źródła światła. Za dnia nie były dostrzegalne – być może umykały w kąt, gdy tylko mijała próg pomieszczenia, wystaraszone ciężkimi krokami oraz obecnością niepożadanych osób. Pod wieczór jednak wręcz przeciwnie – widziała je bardzo dokładnie jak uciekały w stronę źródła światła, przemykały pośród nierównych powierzchni byle tylko dostać się tam, gdzie wciąż było jasno. Zgodnie, wraz z innymi członkami rodziny tępiła je, naiwnie uważając za obrzydliwe szkodniki, przez które wciąż trzeba było odkurzać wszelkie kąty mieszkania.
Nawet tutaj, w magicznym świecie, pozostawały nieproszonymi gośćmi, których regularnie pozbywały się wraz z siostrą. Przez myśli nigdy nie przyszło jej, że mogą pozostawać choć odrobinę ciekawe. Nic zresztą dziwnego, lekcje opieki nad magicznymi stworzeniami również nie sprzyjały szczególnie poznawaniu ich charakterystyki, o wiele bardziej skupiając się na innych, być może pożyteczniejszych stworzeniach. Pajęczaki wciąż pozostawały więc w tyle, przesiąknięte niezliczoną liczbą stereotypów oraz grymasów niezadowolenia potencjalnych obserwatorów.
I to właśnie sprawiło, że wobec spotkania, Jean nie potrafiła zapanować nad kaskadą pytań, która skutecznie zdominowała rozmowę. To było nietypowe, odrobinę dziwne, lecz zarazem interesujące. Dodatkowo zachęcona otwartością (pozorną?) Tildy, odważyła się sięgnąć po kolejne, być może w pewnym momencie zbyt osobiste. Nie zastanawiała się jednak do tej pory, jak bardzo pajęcza sfera stanowi część wspólną z życiem kobiety. Nie podejrzewała nawet, że taka część istnieje, wciąż przekonana, że rozmawia z pasjonatką lub przynajmniej najzwyklejszym hodowcą. Magiczny świat nadal częściowo pozostawał dla niej nieodkryty, stanowił zagadkę, po którą bała się sięgnąć, zrażona przestrzenią ostatnich lat i obawiająca się wpisać raz na zawsze do tego miejsca. Krótka, lecz zarazem bardzo treściwa rozmowa z panną Fancourt uświadomiła jej jednak, że dotychczas coś ją omijało – niewielka część życia, nikła, lecz niespodziewanie zarazem interesująca.
Nie ciągnęła już dłużej tematu. Wzruszenie ramion zabarwione nieodganionym wyrazem twarzy oraz słowa kobiety, sprawiły, że tym razem Jean zdecydowała się zatrzymać. Nie przyglądała się natarczywie, nie mówiła nic, odrobinę jeszcze odurzona słowami, które padły. I zmęczona myślą, że w zasadzie sama wpisywała się w opisany przez Tildę schemat, tak powszechny, a zarazem krzywdzący. Sięgnęła po szkicownik, który bez słowa oddała właścicielce, posyłając w jej stronę pokrzepiający uśmiech.
Być może jej monolog nie pójdzie na marne.
Tymczasem zgodnie z sugestią, Jean przyglądała się poczynaniom Tildy, która zaraz po wrzuceniu monety została obdarowana wilgotnym buziakiem od syreny. Jean roześmiała się na ten widok i postanowiła również spróbować. Wyciągnęła z szaty monetę, lecz zanim wrzuciła ją do wody, odezwała się ponownie. – Mugole podobno wrzucają pieniądze do fontann, żeby móc potem powrócić w to samo miejsce. W domyśle: powrócić, bo będą w stanie, będzie im to dane – wyjaśniła, nie będąc pewną, czy ujawnianie się ze swoją rozległą wiedzą na temat mugolskiego świata było bezpieczne. Tilda jednak wydawała się uczciwą osobą, przede wszystkim tolernacyjną, dlatego zdecydowała się zaryzykować i pozwoliła, aby miedziany krążek opadł w wodną toń.
Nawet tutaj, w magicznym świecie, pozostawały nieproszonymi gośćmi, których regularnie pozbywały się wraz z siostrą. Przez myśli nigdy nie przyszło jej, że mogą pozostawać choć odrobinę ciekawe. Nic zresztą dziwnego, lekcje opieki nad magicznymi stworzeniami również nie sprzyjały szczególnie poznawaniu ich charakterystyki, o wiele bardziej skupiając się na innych, być może pożyteczniejszych stworzeniach. Pajęczaki wciąż pozostawały więc w tyle, przesiąknięte niezliczoną liczbą stereotypów oraz grymasów niezadowolenia potencjalnych obserwatorów.
I to właśnie sprawiło, że wobec spotkania, Jean nie potrafiła zapanować nad kaskadą pytań, która skutecznie zdominowała rozmowę. To było nietypowe, odrobinę dziwne, lecz zarazem interesujące. Dodatkowo zachęcona otwartością (pozorną?) Tildy, odważyła się sięgnąć po kolejne, być może w pewnym momencie zbyt osobiste. Nie zastanawiała się jednak do tej pory, jak bardzo pajęcza sfera stanowi część wspólną z życiem kobiety. Nie podejrzewała nawet, że taka część istnieje, wciąż przekonana, że rozmawia z pasjonatką lub przynajmniej najzwyklejszym hodowcą. Magiczny świat nadal częściowo pozostawał dla niej nieodkryty, stanowił zagadkę, po którą bała się sięgnąć, zrażona przestrzenią ostatnich lat i obawiająca się wpisać raz na zawsze do tego miejsca. Krótka, lecz zarazem bardzo treściwa rozmowa z panną Fancourt uświadomiła jej jednak, że dotychczas coś ją omijało – niewielka część życia, nikła, lecz niespodziewanie zarazem interesująca.
Nie ciągnęła już dłużej tematu. Wzruszenie ramion zabarwione nieodganionym wyrazem twarzy oraz słowa kobiety, sprawiły, że tym razem Jean zdecydowała się zatrzymać. Nie przyglądała się natarczywie, nie mówiła nic, odrobinę jeszcze odurzona słowami, które padły. I zmęczona myślą, że w zasadzie sama wpisywała się w opisany przez Tildę schemat, tak powszechny, a zarazem krzywdzący. Sięgnęła po szkicownik, który bez słowa oddała właścicielce, posyłając w jej stronę pokrzepiający uśmiech.
Być może jej monolog nie pójdzie na marne.
Tymczasem zgodnie z sugestią, Jean przyglądała się poczynaniom Tildy, która zaraz po wrzuceniu monety została obdarowana wilgotnym buziakiem od syreny. Jean roześmiała się na ten widok i postanowiła również spróbować. Wyciągnęła z szaty monetę, lecz zanim wrzuciła ją do wody, odezwała się ponownie. – Mugole podobno wrzucają pieniądze do fontann, żeby móc potem powrócić w to samo miejsce. W domyśle: powrócić, bo będą w stanie, będzie im to dane – wyjaśniła, nie będąc pewną, czy ujawnianie się ze swoją rozległą wiedzą na temat mugolskiego świata było bezpieczne. Tilda jednak wydawała się uczciwą osobą, przede wszystkim tolernacyjną, dlatego zdecydowała się zaryzykować i pozwoliła, aby miedziany krążek opadł w wodną toń.
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jean Desmond' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Prawdopodobnie powiedziała o kilka słów za dużo; zbyt pochopnie ubrała myśli w słowa, pozwalając sobie na większą niż zwykle wylewność wobec kogoś, kogo ledwie znała. Nie było to do niej podobne i nie tak zazwyczaj postępowała, nauczona gorzkim życiowym doświadczeniem, że z zaufaniem należało obchodzić się niezwykle ostrożnie, a przede wszystkim nie obdarowywać nim pierwszej lepszej napotkanej osoby.
Już raz popełniła ten błąd, czyż nie?
Niewykluczone, że jej nieco emocjonalne słowa i gesty były zupełną błahostką, o którą nie należało się w ogóle martwić, jednak Tilda nie byłaby sobą, gdyby nie wypominała sobie nawet drobniejszego potknięcia.
Mimo to z jakiegoś powodu Jean faktycznie budziła w niej zaufanie, a przynajmniej poczucie, że została wysłuchana z uwagą. Ani ton jej głosu, ani bystre spojrzenie błękitnych tęczówek nie zdradzało fałszywości, którą Tilda zwykle potrafiła wyczuć w ludziach, a poza tym Jean zdołała zyskać w oczach Fancourt, odnajdując jej zgubiony szkicownik.
Nie wyglądała na kogoś, kto miałby złe intencje – w najgorszym razie zbyt wiele pytań.
Tilda potrząsnęła lekko głową, jakby chcąc odgonić męczące ją myśli, po czym przyjęła od Jean szkicownik. Jej palce z ulgą zacisnęły się na gładkiej, nieco nadgryzionej zębem czasu okładce, podczas gdy na twarzy wykwitł przeznaczony dla Desmond uśmiech; nieco nieśmiały, ale jak najbardziej szczery. Nie minęło jednak nawet kilka sekund, kiedy tuż obok niej rozległ się plusk, a Tilda kątem oka ujrzała, jak kamienna syrena umiejscowiona w centrum fontanny ożywa, podpływając w jej stronę.
Choć monetę wrzuciła do fontanny bez większego przekonania, wyglądało na to, że nie doceniła magii tego miejsca.
Zamarła w bezruchu, obserwując kamienną postać, która sunęła z gracją przez wodę, by po chwili złożyć na policzku Tildy wilgotny pocałunek. Zanim zdążyła się zorientować, śmiała się wraz z Jean, a jej chichot przybrał na sile, gdy figura spryskała Desmond wodą prosto w twarz. Wciąż uśmiechając się pod nosem, odprowadziła syrenę wzrokiem, a ta z tą samą gracją powróciła na swoje miejsce i zastygła pośród delikatnych fal, na powrót stając się jedynie kamienną figurą.
Zdawało jej się, że wszystko to trwało krócej niż mgnienie oka.
Kręcąc z rozbawieniem głową, przypomniała sobie, co Jean powiedziała wcześniej o fontannach. Musiała przyznać, że zaskoczyły ją słowa Desmond; o świecie mugoli wiedziała bardzo niewiele, jako że dorastała w konserwatywnym domu, skutecznie odizolowana przez rodziców od jakiejkolwiek wiedzy na temat niemagicznego świata. Nawet gdy osiągnęła już dorosłość, stan tej wiedzy nie zmienił się ani trochę.
- Nie miałam o tym pojęcia – odpowiedziała, a w jej głosie zabrzmiało zainteresowanie. Przelotnie zastanowiła się jednak, skąd Jean posiadała takie informacje, lecz szybko uznała, że nie należało drążyć tematu. - Ale może w coś tym jest – stwierdziła w zamyśleniu, wygładzając materiał sukienki. - W takim razie mam nadzieję, że faktycznie będzie nam dane tu powrócić.
Niespodziewanie ten mugolski przesąd wydał jej się boleśnie rzeczywisty.
Obecne czasy były przecież tak niespokojne, że Tilda nie mogła w zasadzie przewidzieć, czy zdarzy się jeszcze taki beztroski, ciepły dzień, w którym usiądzie na brzegu tej samej fontanny, wdychając zapach magnolii i rozkoszując się słońcem.
Po chwili Tilda pożegnała się z Jean i uszczęśliwiona, że odzyskała swój szkicownik, podążyła z powrotem do swojego mieszkania.
zt
Już raz popełniła ten błąd, czyż nie?
Niewykluczone, że jej nieco emocjonalne słowa i gesty były zupełną błahostką, o którą nie należało się w ogóle martwić, jednak Tilda nie byłaby sobą, gdyby nie wypominała sobie nawet drobniejszego potknięcia.
Mimo to z jakiegoś powodu Jean faktycznie budziła w niej zaufanie, a przynajmniej poczucie, że została wysłuchana z uwagą. Ani ton jej głosu, ani bystre spojrzenie błękitnych tęczówek nie zdradzało fałszywości, którą Tilda zwykle potrafiła wyczuć w ludziach, a poza tym Jean zdołała zyskać w oczach Fancourt, odnajdując jej zgubiony szkicownik.
Nie wyglądała na kogoś, kto miałby złe intencje – w najgorszym razie zbyt wiele pytań.
Tilda potrząsnęła lekko głową, jakby chcąc odgonić męczące ją myśli, po czym przyjęła od Jean szkicownik. Jej palce z ulgą zacisnęły się na gładkiej, nieco nadgryzionej zębem czasu okładce, podczas gdy na twarzy wykwitł przeznaczony dla Desmond uśmiech; nieco nieśmiały, ale jak najbardziej szczery. Nie minęło jednak nawet kilka sekund, kiedy tuż obok niej rozległ się plusk, a Tilda kątem oka ujrzała, jak kamienna syrena umiejscowiona w centrum fontanny ożywa, podpływając w jej stronę.
Choć monetę wrzuciła do fontanny bez większego przekonania, wyglądało na to, że nie doceniła magii tego miejsca.
Zamarła w bezruchu, obserwując kamienną postać, która sunęła z gracją przez wodę, by po chwili złożyć na policzku Tildy wilgotny pocałunek. Zanim zdążyła się zorientować, śmiała się wraz z Jean, a jej chichot przybrał na sile, gdy figura spryskała Desmond wodą prosto w twarz. Wciąż uśmiechając się pod nosem, odprowadziła syrenę wzrokiem, a ta z tą samą gracją powróciła na swoje miejsce i zastygła pośród delikatnych fal, na powrót stając się jedynie kamienną figurą.
Zdawało jej się, że wszystko to trwało krócej niż mgnienie oka.
Kręcąc z rozbawieniem głową, przypomniała sobie, co Jean powiedziała wcześniej o fontannach. Musiała przyznać, że zaskoczyły ją słowa Desmond; o świecie mugoli wiedziała bardzo niewiele, jako że dorastała w konserwatywnym domu, skutecznie odizolowana przez rodziców od jakiejkolwiek wiedzy na temat niemagicznego świata. Nawet gdy osiągnęła już dorosłość, stan tej wiedzy nie zmienił się ani trochę.
- Nie miałam o tym pojęcia – odpowiedziała, a w jej głosie zabrzmiało zainteresowanie. Przelotnie zastanowiła się jednak, skąd Jean posiadała takie informacje, lecz szybko uznała, że nie należało drążyć tematu. - Ale może w coś tym jest – stwierdziła w zamyśleniu, wygładzając materiał sukienki. - W takim razie mam nadzieję, że faktycznie będzie nam dane tu powrócić.
Niespodziewanie ten mugolski przesąd wydał jej się boleśnie rzeczywisty.
Obecne czasy były przecież tak niespokojne, że Tilda nie mogła w zasadzie przewidzieć, czy zdarzy się jeszcze taki beztroski, ciepły dzień, w którym usiądzie na brzegu tej samej fontanny, wdychając zapach magnolii i rozkoszując się słońcem.
Po chwili Tilda pożegnała się z Jean i uszczęśliwiona, że odzyskała swój szkicownik, podążyła z powrotem do swojego mieszkania.
zt
You have witchcraftin your lips
| 7 grudnia
Rain podała jej dobre informacje. Departamentowi udało się zweryfikować, że statek handlowy transportujący przyprawy naprawdę próbuje przemycić smoki i smocze jaja. Należało więc statek przeszukać i wykazać winę przemytników, nie pozwalając im umknąć. Priscilla mogła nie znać się na magicznych stworzeniach, ale nawet ona wiedziała, że handlowanie tymi zwierzętami nie należy do procederów szczególnie legalnych. Osoby parające się takim zajęciem zdecydowanie należało więc zatrzymać.
Miała być częścią ekipy wspierającej. Magiczna policja miała wejść na statek, rekwirując zawartość, a ona, razem z kilkoma współpracownikami, miała zabezpieczać teren. Pilnować, aby przypadkiem nikt nie uciekł bokiem. W końcu skoro Departament miał przecieki… statek też mógł mieć.
Priscilla ubrała się w nierzucający się w oczy i nieszczególnie elegancki strój typowy dla kobiety klasy średniej. Miała przede wszystkim nie rzucać się w oczy, tkwić w cieniu i obserwować. Różdżkę schowała do kieszeni sukni, a swój wygląd zmieniła tak, by nikt nie był w stanie jej rozpoznać. Szarawe włosy, niezbyt piękny nos i odrobina zmarszczek – na taką twarz nikt nie powinien zwrócić szczególnej uwagi. Do rękawa płaszcza przywiązała tylko delikatną, czerwoną wstążkę, tak aby współpracownicy byli w stanie ją zlokalizować.
Przybyli na miejsce około piątej rano. Do świtu było jeszcze daleko: port zalegał w cieniu latarni. Wiatr nie dawał spokoju, podobnie jak grzmoty i deszcz, utrudniając widoczność jeszcze bardziej. Ponoć uchodziła zawsze za jedną z tych najbardziej spostrzegawczych… cóż, dzisiejszy dzień będzie dobrym sprawdzianem.
– Morgan, idź na północ, Welles na zachód. A ty lecisz ze mną, tam jest dużo do obstawienia – wydał polecenia wysoki mężczyzna, którego twarz skrywał kaptur.
Priscilla kiwnęła tylko głową, bez słowa wykonując rozkaz. Ustalali to już wcześniej, wiedzieli, co należy robić, a Morgan nie miała w zwyczaju wykłócać się o cokolwiek z przełożonymi w trakcie akcji. Dopiero po mogła mieć pretensje. Nie była przecież nikim istotnym w ekipie. Jeszcze nie była.
Obecnie jedynym pragnieniem Morgan było po prostu wykonywanie swojej pracy. Jak najlepiej, z pełnym zaangażowaniem. Tych najbliższych i najbardziej ukochanych już straciła. Nie miała już okazji na bycie najlepszą żoną i matką pod słońcem; zaangażowała się więc ze wszystkich sił w prace, zaniedbując nawet matkę, rodzeństwo, czy kuzynostwo, mimo że ci wciąż byli dla niej nie mniej ważni. Od czterech lat po prostu uciekała. Bezustannie uciekała, z jednej strony szukając zapomnienia, z drugiej – nie dając samej sobie zapomnieć. Cóż za hipokryzja.
Dzisiejszego dnia miała jednak zamiar dać z siebie wszystko. Nie sądziła, by miała szczególnie wiele do zrobienia, ale jeśli ktokolwiek zdecyduje się uciec z miejsca zdarzenia… Ona to zauważy. Zareaguje i dopełni misji. Taki przynajmniej miała plan.
W końcu dotarła do docelowego miejsca. W tle słyszała dźwięk znajdującej się niedaleko fontanny. Morgan stanęła pod wiatą spod której powinna mieć dobry widok na port. Zarys statku był ledwo widoczny, ale Priscilla dobrze wiedziała, że on tam jest. Rzuciła na niego okiem już poprzedniego dnia, nim przybił do brzegu. Potężny, ze wspaniałą brytyjską banderą, choć nieco zniszczony przez panujące na morzu sztormy. Ostatnie miesiące zdecydowanie nie sprzyjały jakimkolwiek środkom transportu. Statki nie były wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, morski żywioł był w ostatnich tygodniach zabójczy.
Teraz musiała czekać. Służby wejdą dopiero, gdy zacznie robić się widno. Mimo tego wiedziała, że musi zachować czujność: każdy mijający ją człowiek mógł dzierżyć pod płaszczem smocze jajo. W taką pogodę przemytnicy mieli ułatwioną robotę.
Tego dnia wszystko było zaś w konflikcie ze sługami prawa. Ale czy kiedykolwiek nie było? To o dobro i sprawiedliwość należało bezustannie walczyć. Siły zła dawały sobie radę bez czyjejkolwiek pomocy. Tym razem nie miały jednak prawa wygrać. Nie w chwili, w której to jej zespół patrolował ulice, pilnując, aby nikt nie wymknął się ich obławie.
Czekała cierpliwie, starając się nie zwracać uwagi na drżące z zimna ciało, udając, że czyta niewielką książeczkę, wyjętą z torebki. Ludzie wokół co najwyżej mogli uznać ją za niegroźną wariatkę, która w taką pogodę, jeszcze przed świtem, postanowiła czytać romans w porcie. Postarała się, aby przybrana na chwilę twarz przywodziła na myśl nieco szaloną kobietę z gminu, dlatego nie sądziła, by ktokolwiek dłużej zastawiał się nad jej czynami. Ludzie z natury mieli innych wokół gdzieś, zwłaszcza w taką pogodę.
Czujnym okiem obserwowała jednak otoczenie. Świt powoli nadchodził. Niebo zaczynało szarzeć, a Priscilla zauważyła sylwetki wchodzące na statek. Grupa składająca się z magicznej policji i jednego przedstawiciela biura aurorów weszła do środka, gdy Morgan wstrzymała oddech. Powinni poradzić sobie bez problemu. Zdecydowanie powinni.
Nie pozwalała sobie jednak na chwilę rozluźnienia. Zaczęło się, właśnie się zaczęło… i teraz wszystko mogło się zdarzyć. Przygryzła wargę ze zdenerwowania. Lubiła te emocje. Dzięki nim czuła… czuła, że ma jeszcze jakiś cel. Że jest przydatna. Że żyje. Nawet, jeśli tylko stała w deszczu, gapiąc się w przestrzeń, nosząc nie swoją twarz.
I znów przyszło jej czekać. Ile to było minut? Piętnaście? Dwadzieścia? Może pół godziny, nie więcej. Niebo nie zdążyło jeszcze się w pełni wyklarować, wciąż świtało. Nie mogło więc minąć zbyt wiele czasu.
Wtedy usłyszała krzyk. Ze statku wybiegła grupa, za którą podążali policjanci. Priscilla nie rozróżniała słów pracowników departamentu… ale nie musiała. Wiedziała, co musi zrobić.
Przemytnicy rozpierzchli się. Priscilla trzymała oko na tych, którzy zmierzali w jej stronę. Nie miała zamiaru jednak tylko stać i się gapić, nie po to przechodziła tyle lat szkolenia. Złapała więc prędko spojrzenie innego członka wiedźmiej straży, strojącego na prawo od niej. Nie musiała nic mówić: obydwoje wiedzieli, co mają robić.
Biorąc głęboki oddech, Priscilla wyciągnęła różdżkę, gdy dwóch uciekających przemytników zaczęło biec prosto w ich stronę. Biegł za nimi policjant, który z ledwością był w stanie utrzymać kroku za przestępcami. Morgan zauważyła, że żeglarze to młodzi, ubrani w łachmany chłopcy. Pewnie niezbyt istotni dla całej sprawy, ale przecież nie mogli pozwolić im zbiec, czyż nie? Kara należała się wszystkim, którzy łamali prawo.
Ruszyła w stronę mężczyzny znajdującego się nieco bliżej niej, celując w niego różdżką.
– Aeris! – wykrzyknęła w tej samej chwili, w której zrobił to jej kolega po fachu.
Zawiał mocny wiatr. Biegnący w ich stronę, zaskoczeni mężczyźni, wylądowali na ziemi. Policjant zaś zwolnił kroku widząc, że wiedźmia straż wkroczyła do akcji, gotowa uratować sytuację.
Priscilla nie czekała. Natychmiast ruszyła w stronę przemytników. Nim jednak dotarła do leżących na ziemi chłopców, zarówno policjant, jak i członek wiedźmiej straży już skuwali uciekinierów. Morgan podeszła więc do podnoszonych chłopców i zaczęła przeszukiwać ich kieszenie w poszukiwaniu różdżek. Dosłownie chwilę później trzymała już je w dłoni. Podniosła wzrok, spoglądając na policjanta.
– Co się tam stało? – spytała. Nie oczekiwała spowiedzi, pewnie później dowie się detali. Ale chociaż szczegóły…
– Spieprzyliśmy. Ten statek… to istny labirynt – powiedział tylko policjant, a Priscilla skinęła głową, nie naciskając, aby mówił jej cokolwiek więcej.
– Dacie sobie z nimi radę? – spytała.
Przytaknęli.
– Na razie trzymam różdżki, sprawdzę, czy ktoś jeszcze nie potrzebuje pomocy – odparła, nieznoszącym sprzeciwu głosem, mimo że spośród trzech zebranych stróżów prawa była tym z najniższym statusem. Mężczyźni nie próbowali jednak przywoływać jej do porządku.
Zgodnie ze swoimi słowami, zeszła z posterunku, idąc szybkim krokiem do centrum wydarzenia. Gdy tam dotarła okazało się jednak, że na próżno. Przemytnicy zostali złapani, a jaja odkryte. Miłośnicy smoków mogli więc tej nocy spać spokojnie, a Priscilla miała okazję, aby po raz pierwszy – i być może ostatni – raz w swoim życiu dotknąć i podziwiać prawdziwe, smocze jajo. Dotykając ciepłej skorupy miała wrażenie, że coś pod nim się porusza… i w pewnym sensie zrozumiała, dlaczego handel tym towarem był tak powszechny. I ją przez chwilę kusiło, by zająć się maleństwem, które za jakiś czas miało szansę zmienić się w potężną i fascynującą bestie.
Na całe szczęście była kobietą rozsądną i prędko odegnała od siebie tę myśl. Smoki to w końcu nie psy, które można przywiązać do łańcucha w ogrodzie, nie zwracając na nie więkzej uwagi.
| z/t
Rain podała jej dobre informacje. Departamentowi udało się zweryfikować, że statek handlowy transportujący przyprawy naprawdę próbuje przemycić smoki i smocze jaja. Należało więc statek przeszukać i wykazać winę przemytników, nie pozwalając im umknąć. Priscilla mogła nie znać się na magicznych stworzeniach, ale nawet ona wiedziała, że handlowanie tymi zwierzętami nie należy do procederów szczególnie legalnych. Osoby parające się takim zajęciem zdecydowanie należało więc zatrzymać.
Miała być częścią ekipy wspierającej. Magiczna policja miała wejść na statek, rekwirując zawartość, a ona, razem z kilkoma współpracownikami, miała zabezpieczać teren. Pilnować, aby przypadkiem nikt nie uciekł bokiem. W końcu skoro Departament miał przecieki… statek też mógł mieć.
Priscilla ubrała się w nierzucający się w oczy i nieszczególnie elegancki strój typowy dla kobiety klasy średniej. Miała przede wszystkim nie rzucać się w oczy, tkwić w cieniu i obserwować. Różdżkę schowała do kieszeni sukni, a swój wygląd zmieniła tak, by nikt nie był w stanie jej rozpoznać. Szarawe włosy, niezbyt piękny nos i odrobina zmarszczek – na taką twarz nikt nie powinien zwrócić szczególnej uwagi. Do rękawa płaszcza przywiązała tylko delikatną, czerwoną wstążkę, tak aby współpracownicy byli w stanie ją zlokalizować.
Przybyli na miejsce około piątej rano. Do świtu było jeszcze daleko: port zalegał w cieniu latarni. Wiatr nie dawał spokoju, podobnie jak grzmoty i deszcz, utrudniając widoczność jeszcze bardziej. Ponoć uchodziła zawsze za jedną z tych najbardziej spostrzegawczych… cóż, dzisiejszy dzień będzie dobrym sprawdzianem.
– Morgan, idź na północ, Welles na zachód. A ty lecisz ze mną, tam jest dużo do obstawienia – wydał polecenia wysoki mężczyzna, którego twarz skrywał kaptur.
Priscilla kiwnęła tylko głową, bez słowa wykonując rozkaz. Ustalali to już wcześniej, wiedzieli, co należy robić, a Morgan nie miała w zwyczaju wykłócać się o cokolwiek z przełożonymi w trakcie akcji. Dopiero po mogła mieć pretensje. Nie była przecież nikim istotnym w ekipie. Jeszcze nie była.
Obecnie jedynym pragnieniem Morgan było po prostu wykonywanie swojej pracy. Jak najlepiej, z pełnym zaangażowaniem. Tych najbliższych i najbardziej ukochanych już straciła. Nie miała już okazji na bycie najlepszą żoną i matką pod słońcem; zaangażowała się więc ze wszystkich sił w prace, zaniedbując nawet matkę, rodzeństwo, czy kuzynostwo, mimo że ci wciąż byli dla niej nie mniej ważni. Od czterech lat po prostu uciekała. Bezustannie uciekała, z jednej strony szukając zapomnienia, z drugiej – nie dając samej sobie zapomnieć. Cóż za hipokryzja.
Dzisiejszego dnia miała jednak zamiar dać z siebie wszystko. Nie sądziła, by miała szczególnie wiele do zrobienia, ale jeśli ktokolwiek zdecyduje się uciec z miejsca zdarzenia… Ona to zauważy. Zareaguje i dopełni misji. Taki przynajmniej miała plan.
W końcu dotarła do docelowego miejsca. W tle słyszała dźwięk znajdującej się niedaleko fontanny. Morgan stanęła pod wiatą spod której powinna mieć dobry widok na port. Zarys statku był ledwo widoczny, ale Priscilla dobrze wiedziała, że on tam jest. Rzuciła na niego okiem już poprzedniego dnia, nim przybił do brzegu. Potężny, ze wspaniałą brytyjską banderą, choć nieco zniszczony przez panujące na morzu sztormy. Ostatnie miesiące zdecydowanie nie sprzyjały jakimkolwiek środkom transportu. Statki nie były wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, morski żywioł był w ostatnich tygodniach zabójczy.
Teraz musiała czekać. Służby wejdą dopiero, gdy zacznie robić się widno. Mimo tego wiedziała, że musi zachować czujność: każdy mijający ją człowiek mógł dzierżyć pod płaszczem smocze jajo. W taką pogodę przemytnicy mieli ułatwioną robotę.
Tego dnia wszystko było zaś w konflikcie ze sługami prawa. Ale czy kiedykolwiek nie było? To o dobro i sprawiedliwość należało bezustannie walczyć. Siły zła dawały sobie radę bez czyjejkolwiek pomocy. Tym razem nie miały jednak prawa wygrać. Nie w chwili, w której to jej zespół patrolował ulice, pilnując, aby nikt nie wymknął się ich obławie.
Czekała cierpliwie, starając się nie zwracać uwagi na drżące z zimna ciało, udając, że czyta niewielką książeczkę, wyjętą z torebki. Ludzie wokół co najwyżej mogli uznać ją za niegroźną wariatkę, która w taką pogodę, jeszcze przed świtem, postanowiła czytać romans w porcie. Postarała się, aby przybrana na chwilę twarz przywodziła na myśl nieco szaloną kobietę z gminu, dlatego nie sądziła, by ktokolwiek dłużej zastawiał się nad jej czynami. Ludzie z natury mieli innych wokół gdzieś, zwłaszcza w taką pogodę.
Czujnym okiem obserwowała jednak otoczenie. Świt powoli nadchodził. Niebo zaczynało szarzeć, a Priscilla zauważyła sylwetki wchodzące na statek. Grupa składająca się z magicznej policji i jednego przedstawiciela biura aurorów weszła do środka, gdy Morgan wstrzymała oddech. Powinni poradzić sobie bez problemu. Zdecydowanie powinni.
Nie pozwalała sobie jednak na chwilę rozluźnienia. Zaczęło się, właśnie się zaczęło… i teraz wszystko mogło się zdarzyć. Przygryzła wargę ze zdenerwowania. Lubiła te emocje. Dzięki nim czuła… czuła, że ma jeszcze jakiś cel. Że jest przydatna. Że żyje. Nawet, jeśli tylko stała w deszczu, gapiąc się w przestrzeń, nosząc nie swoją twarz.
I znów przyszło jej czekać. Ile to było minut? Piętnaście? Dwadzieścia? Może pół godziny, nie więcej. Niebo nie zdążyło jeszcze się w pełni wyklarować, wciąż świtało. Nie mogło więc minąć zbyt wiele czasu.
Wtedy usłyszała krzyk. Ze statku wybiegła grupa, za którą podążali policjanci. Priscilla nie rozróżniała słów pracowników departamentu… ale nie musiała. Wiedziała, co musi zrobić.
Przemytnicy rozpierzchli się. Priscilla trzymała oko na tych, którzy zmierzali w jej stronę. Nie miała zamiaru jednak tylko stać i się gapić, nie po to przechodziła tyle lat szkolenia. Złapała więc prędko spojrzenie innego członka wiedźmiej straży, strojącego na prawo od niej. Nie musiała nic mówić: obydwoje wiedzieli, co mają robić.
Biorąc głęboki oddech, Priscilla wyciągnęła różdżkę, gdy dwóch uciekających przemytników zaczęło biec prosto w ich stronę. Biegł za nimi policjant, który z ledwością był w stanie utrzymać kroku za przestępcami. Morgan zauważyła, że żeglarze to młodzi, ubrani w łachmany chłopcy. Pewnie niezbyt istotni dla całej sprawy, ale przecież nie mogli pozwolić im zbiec, czyż nie? Kara należała się wszystkim, którzy łamali prawo.
Ruszyła w stronę mężczyzny znajdującego się nieco bliżej niej, celując w niego różdżką.
– Aeris! – wykrzyknęła w tej samej chwili, w której zrobił to jej kolega po fachu.
Zawiał mocny wiatr. Biegnący w ich stronę, zaskoczeni mężczyźni, wylądowali na ziemi. Policjant zaś zwolnił kroku widząc, że wiedźmia straż wkroczyła do akcji, gotowa uratować sytuację.
Priscilla nie czekała. Natychmiast ruszyła w stronę przemytników. Nim jednak dotarła do leżących na ziemi chłopców, zarówno policjant, jak i członek wiedźmiej straży już skuwali uciekinierów. Morgan podeszła więc do podnoszonych chłopców i zaczęła przeszukiwać ich kieszenie w poszukiwaniu różdżek. Dosłownie chwilę później trzymała już je w dłoni. Podniosła wzrok, spoglądając na policjanta.
– Co się tam stało? – spytała. Nie oczekiwała spowiedzi, pewnie później dowie się detali. Ale chociaż szczegóły…
– Spieprzyliśmy. Ten statek… to istny labirynt – powiedział tylko policjant, a Priscilla skinęła głową, nie naciskając, aby mówił jej cokolwiek więcej.
– Dacie sobie z nimi radę? – spytała.
Przytaknęli.
– Na razie trzymam różdżki, sprawdzę, czy ktoś jeszcze nie potrzebuje pomocy – odparła, nieznoszącym sprzeciwu głosem, mimo że spośród trzech zebranych stróżów prawa była tym z najniższym statusem. Mężczyźni nie próbowali jednak przywoływać jej do porządku.
Zgodnie ze swoimi słowami, zeszła z posterunku, idąc szybkim krokiem do centrum wydarzenia. Gdy tam dotarła okazało się jednak, że na próżno. Przemytnicy zostali złapani, a jaja odkryte. Miłośnicy smoków mogli więc tej nocy spać spokojnie, a Priscilla miała okazję, aby po raz pierwszy – i być może ostatni – raz w swoim życiu dotknąć i podziwiać prawdziwe, smocze jajo. Dotykając ciepłej skorupy miała wrażenie, że coś pod nim się porusza… i w pewnym sensie zrozumiała, dlaczego handel tym towarem był tak powszechny. I ją przez chwilę kusiło, by zająć się maleństwem, które za jakiś czas miało szansę zmienić się w potężną i fascynującą bestie.
Na całe szczęście była kobietą rozsądną i prędko odegnała od siebie tę myśl. Smoki to w końcu nie psy, które można przywiązać do łańcucha w ogrodzie, nie zwracając na nie więkzej uwagi.
| z/t
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
| 02.01
Deszcz kropla po kropli zalewał magiczny port, tak, jakby Merlin pragnął zatopić tę dzielnicę, zrównać ją z wzburzonymi wodami Tamizy, bezpowrotnie zmyć lodowatą cieczą popiół anomalii. Anomalie ustąpiły dopiero kilkadziesiąt godzin temu, Deirdre ciągle nie mogła w to uwierzyć, uznając, że chwilowa stabilizacja magii to tylko złośliwość losu, podstęp kumulującej się w udanych czarach mocy, mającej wybuchnąć za moment ze zdwojoną siłą. Stroniła od magii tak, jak robiła to przez ostatnie miesiące, nie dołączając do radosnego świętowania – a wokół niej wszyscy zdawali się być szczęśliwi, radośni, uśmiechający się nawet w strugach ulewy o temperaturze sugerującej rychłą zamianę w śnieg lub kulki niszczącego gradu. Rozchichotane panienki minęły ją, całe w uśmiechach, przytulając się do męskich ramion podtrzymujących eleganckie, czarne parasole; nieco dalej dżentelmen przenosił smukłą niewiastę przez kałużę przy akompaniamencie kokieteryjnych pisków oraz niechętnych pomruków starszych matron, wpatrzonych ze zgrozą na odsłaniane przy tej akrobacji nagie łydki dziewczyny. Uwagę Mericourt przyciągały jednak najmocniej dzieci: niesforna gromadka ścigała się wokół fontanny, beztrosko wskakując w coraz większe kałuże, rzucając się rozmokłymi śnieżkami z roztapiających się resztek śniegu. Czyniły to ze swobodą, ale i z lękiem, zdezorientowane nagłą wolnością, raz po raz zerkające na skryte pod sklepowym mansardami po drugiej stronie alei Theodosusa Traversa matki lub opiekunki – chcąc upewnić się, że wszystko jest w porządku. Że anomalie zamieniające dzieciństwo w koszmar już nie powrócą, że ta pozbawiona trosk zabawa będzie trwała w nieskończoność, że nie muszą się już niczym martwić.
Zazdrościła im tego: ślepej wiary w to, że są już bezpieczni. Szybkiego, szczerego przystosowania do nowych warunków – ona też pozornie przywykła do okrutnej rzeczywistości wygnania, lecz serce ciągle przeszywał cierń, odzywający się przy każdym głębszym oddechu. Skryta pod wejściową kolumnadą magicznego baletu, imponującej la Fantasmagorii, górującej nad luksusową częścią magicznego portu, nie musiała obawiać się deszczu, choć zimny wiatr i mgiełka wody, roztrzaskującej się na marmurowych schodach, otulała twarz wilgotną bryzą, osiadając na rzęsach rozświetlonymi drobinkami. Mogła się przeteleportować, podobno czarodziejski środek transportu znowu zaczął działać, ale nie ufała tym pogłoskom, nie miała w sobie radości tych głupich dzieci, przekonanych, że życie wróciło do normy – zresztą, wolała nie ryzykować, brzemienny brzuch był niezwykle wydatny, a magia dziecka i jej samej połączona zbyt ściśle, by móc z nią igrać w ten sposób. Do Parszywego Pasażera nie miała wszak daleko, kwadrans spaceru wśród pięknych budynków, zanim przekroczy nieopisaną granicę pomiędzy estetyką a brudem; pomiędzy smukłymi jachtami i zapierającymi dech w piersiach statkami, z których zerkali marynarze w perfekcyjnie dobranych szatach, a podziurawionymi łajbami, śmierdzącymi na milę kutrami rybackimi, z których wytaczali się zapijaczeni brodacze, lądujący od razu w rynsztoku lub pomiędzy opłaconymi udami portowej dziwki. Rozpoczynającej nowy rok w tym samym miejscu, co przez ostatnią dekadę.
Czy Deirdre czekało to samo? 1957 zaczynał raczkować, a ona zdołała tylko na moment wyrwać się z doków, by złożyć niezbędne podpisy do repertuarowych zamówień w Fantasmagorii. Przybycie tutaj na tych kilka godzin kosztowało ją wiele energii, musiała doprowadzić się do porządku po świątecznym okresie nieobecności, który spędziła w stanie katatonii – szczęśliwie pogoda pozwalała ukryć wymiętą, poszarzałą szatę pod obszerną peleryną, a spięte w kok włosy prezentowały się czysto i schludnie. Tylko bladości twarzy i matowej pustki oczu nie udało się jej zamaskować nawet wyniosłym uśmiechem, znikającym, gdy tylko opuściła budynek, chwiejąc się na podcieniach baletu, by przeczekać najgorszą ulewę. Chwiała się lekko na czubkach palców, niecierpliwie; jednocześnie chciała wrócić już do Parszywego Pasażera, położyć się na łóżku, ulżyć spuchniętym nogom, uciec od rażącego piękna świata fantasmagorii, który już nie należał do niej – z drugiej strony pragnęła nasycić się świeżym powietrzem, zapachem perfum, życiem a nie egzystencją, jaką prowadziła.
Coś skrzypnęło za jej plecami; ktoś inny opuszczał Fantasmagorię, słyszała pewne, mocne kroki – mężczyzna, marszand, artysta, interesant, a może pracoholik. Nieistotne, sądziła wszak, że ją wyminie, ale czarodziej przystanął obok niej, na jednym ze schodków prowadzących ku ścianie ulewy. Wyczuła na sobie jego intensywne spojrzenie, ignorowała je przez kilka sekund – chciał spytać o drogę do hotelu lub najdroższego portowego domu uciech? – ale w końcu odwróciła głowę w jego stronę.
Spoglądając prosto w oczy przeszłości. Zamrugała gwałtownie, to musiała być pomyłka, przywidzenie wywołane jednostajnym szumem deszczu, słońcem przecinającym ciemne chmury, przemęczeniem i wygłodzeniem, ale fatamorgana nie rozmywała się, a wręcz przeciwnie, konstytuowała się tuż przed nią w postaci zamkniętej miłosnej historii, słodkiej złośliwości losu, anomalii, równie nieprzyjemnej, co nieprzewidywalne zaklęcie, mogące zranić w najmniej spodziewany sposób. Milczała, zupełnie zaskoczona – i dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach otworzyła spierzchnięte usta. – Co tutaj robisz? – wychrypiała głucho, bez powitań, bez sarkastycznych uprzejmości, nie odrywając spojrzenia od oczu, które kiedyś codziennie intrygowały ją swą barwą.
Deszcz kropla po kropli zalewał magiczny port, tak, jakby Merlin pragnął zatopić tę dzielnicę, zrównać ją z wzburzonymi wodami Tamizy, bezpowrotnie zmyć lodowatą cieczą popiół anomalii. Anomalie ustąpiły dopiero kilkadziesiąt godzin temu, Deirdre ciągle nie mogła w to uwierzyć, uznając, że chwilowa stabilizacja magii to tylko złośliwość losu, podstęp kumulującej się w udanych czarach mocy, mającej wybuchnąć za moment ze zdwojoną siłą. Stroniła od magii tak, jak robiła to przez ostatnie miesiące, nie dołączając do radosnego świętowania – a wokół niej wszyscy zdawali się być szczęśliwi, radośni, uśmiechający się nawet w strugach ulewy o temperaturze sugerującej rychłą zamianę w śnieg lub kulki niszczącego gradu. Rozchichotane panienki minęły ją, całe w uśmiechach, przytulając się do męskich ramion podtrzymujących eleganckie, czarne parasole; nieco dalej dżentelmen przenosił smukłą niewiastę przez kałużę przy akompaniamencie kokieteryjnych pisków oraz niechętnych pomruków starszych matron, wpatrzonych ze zgrozą na odsłaniane przy tej akrobacji nagie łydki dziewczyny. Uwagę Mericourt przyciągały jednak najmocniej dzieci: niesforna gromadka ścigała się wokół fontanny, beztrosko wskakując w coraz większe kałuże, rzucając się rozmokłymi śnieżkami z roztapiających się resztek śniegu. Czyniły to ze swobodą, ale i z lękiem, zdezorientowane nagłą wolnością, raz po raz zerkające na skryte pod sklepowym mansardami po drugiej stronie alei Theodosusa Traversa matki lub opiekunki – chcąc upewnić się, że wszystko jest w porządku. Że anomalie zamieniające dzieciństwo w koszmar już nie powrócą, że ta pozbawiona trosk zabawa będzie trwała w nieskończoność, że nie muszą się już niczym martwić.
Zazdrościła im tego: ślepej wiary w to, że są już bezpieczni. Szybkiego, szczerego przystosowania do nowych warunków – ona też pozornie przywykła do okrutnej rzeczywistości wygnania, lecz serce ciągle przeszywał cierń, odzywający się przy każdym głębszym oddechu. Skryta pod wejściową kolumnadą magicznego baletu, imponującej la Fantasmagorii, górującej nad luksusową częścią magicznego portu, nie musiała obawiać się deszczu, choć zimny wiatr i mgiełka wody, roztrzaskującej się na marmurowych schodach, otulała twarz wilgotną bryzą, osiadając na rzęsach rozświetlonymi drobinkami. Mogła się przeteleportować, podobno czarodziejski środek transportu znowu zaczął działać, ale nie ufała tym pogłoskom, nie miała w sobie radości tych głupich dzieci, przekonanych, że życie wróciło do normy – zresztą, wolała nie ryzykować, brzemienny brzuch był niezwykle wydatny, a magia dziecka i jej samej połączona zbyt ściśle, by móc z nią igrać w ten sposób. Do Parszywego Pasażera nie miała wszak daleko, kwadrans spaceru wśród pięknych budynków, zanim przekroczy nieopisaną granicę pomiędzy estetyką a brudem; pomiędzy smukłymi jachtami i zapierającymi dech w piersiach statkami, z których zerkali marynarze w perfekcyjnie dobranych szatach, a podziurawionymi łajbami, śmierdzącymi na milę kutrami rybackimi, z których wytaczali się zapijaczeni brodacze, lądujący od razu w rynsztoku lub pomiędzy opłaconymi udami portowej dziwki. Rozpoczynającej nowy rok w tym samym miejscu, co przez ostatnią dekadę.
Czy Deirdre czekało to samo? 1957 zaczynał raczkować, a ona zdołała tylko na moment wyrwać się z doków, by złożyć niezbędne podpisy do repertuarowych zamówień w Fantasmagorii. Przybycie tutaj na tych kilka godzin kosztowało ją wiele energii, musiała doprowadzić się do porządku po świątecznym okresie nieobecności, który spędziła w stanie katatonii – szczęśliwie pogoda pozwalała ukryć wymiętą, poszarzałą szatę pod obszerną peleryną, a spięte w kok włosy prezentowały się czysto i schludnie. Tylko bladości twarzy i matowej pustki oczu nie udało się jej zamaskować nawet wyniosłym uśmiechem, znikającym, gdy tylko opuściła budynek, chwiejąc się na podcieniach baletu, by przeczekać najgorszą ulewę. Chwiała się lekko na czubkach palców, niecierpliwie; jednocześnie chciała wrócić już do Parszywego Pasażera, położyć się na łóżku, ulżyć spuchniętym nogom, uciec od rażącego piękna świata fantasmagorii, który już nie należał do niej – z drugiej strony pragnęła nasycić się świeżym powietrzem, zapachem perfum, życiem a nie egzystencją, jaką prowadziła.
Coś skrzypnęło za jej plecami; ktoś inny opuszczał Fantasmagorię, słyszała pewne, mocne kroki – mężczyzna, marszand, artysta, interesant, a może pracoholik. Nieistotne, sądziła wszak, że ją wyminie, ale czarodziej przystanął obok niej, na jednym ze schodków prowadzących ku ścianie ulewy. Wyczuła na sobie jego intensywne spojrzenie, ignorowała je przez kilka sekund – chciał spytać o drogę do hotelu lub najdroższego portowego domu uciech? – ale w końcu odwróciła głowę w jego stronę.
Spoglądając prosto w oczy przeszłości. Zamrugała gwałtownie, to musiała być pomyłka, przywidzenie wywołane jednostajnym szumem deszczu, słońcem przecinającym ciemne chmury, przemęczeniem i wygłodzeniem, ale fatamorgana nie rozmywała się, a wręcz przeciwnie, konstytuowała się tuż przed nią w postaci zamkniętej miłosnej historii, słodkiej złośliwości losu, anomalii, równie nieprzyjemnej, co nieprzewidywalne zaklęcie, mogące zranić w najmniej spodziewany sposób. Milczała, zupełnie zaskoczona – i dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach otworzyła spierzchnięte usta. – Co tutaj robisz? – wychrypiała głucho, bez powitań, bez sarkastycznych uprzejmości, nie odrywając spojrzenia od oczu, które kiedyś codziennie intrygowały ją swą barwą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kolejny powrót do kraju, który zbyt często i łatwo porzucał, miał być dla niego trudnym początkiem. Musiał odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości i trudno było mu przez te pierwsze tygodnie pojąć naturę i ogrom zmian, jakie zastał na miejscu. Gotów był wreszcie zapuścić korzenie we Francji, nawet jeśli znaczyć to miało trwałe odseparowanie od rodziny, jednak nigdy nie pomyślał, że mógłby ją utracić raz na zawsze. Łudził się, że wymiana listów z bliskim okaże się godną rekompensatą braku aktywnego partycypowania w ich życiu, wszak będzie doskonałym dowodem nieustającej o nich pamięci. Jakiż był naiwny! Wyzbył się płonnych nadziei w chwili, gdy do jednego z paryskich lokali, które odwiedzał w poszukiwaniu wrażeń, dotarł adresowany do niego list. Pismo siostry było niedbałe, kursywa nienaturalnie przekrzywiona, jakby słowa kreśliła drżącą ręką, nie potrafiąc poradzić sobie ze zbyt wielkim roztrzęsieniem. O wielkiej tragedii, która spotkała jego rodzinę, dowiedział się listownie. Zabolało okrutnie. Dystans zbudowany przez niego samego nagle go przerósł.
Jego codziennością stał się Londyn. Tutaj mieszkał i pracował, wciąż trzymając się blisko ukochanej sztuki. Chciał wierzyć, że więzi, które bezmyślnie zaniedbał, mogą jeszcze zostać odnowione. Próbował porozumieć się z rodzeństwem, lecz te wydawało się pozostawać głuche na jego błagalne wołania. Żal siostry wydawał się zbyt wielki, po ostatnim pożegnaniu wyprawionym rodzicom unikała kontaktu. Dlatego rzucił się w wir pracy, w niej jeszcze odnajdując sens. Zrezygnował z tworzenia na rzecz organizowania kolejnych wystaw. Nie bez powodu przyjął posadę, którą niegdyś obejmowała jego matka, dzięki temu mógł być przy niej bliżej, choć dojrzał do tego zbyt późno.
Obiektem jego zainteresowań miały być przede wszystkim dzieła stanowiące własność galerii sztuki lady Avery. Zdawać by się mogło, że nie będzie musiał wytykać nosa spoza galerii, lecz byłby to nad wyraz błędny wniosek. Wypożyczanie prac pomiędzy kulturalnymi placówkami nie było nieznaną wcześniej praktyką, przeciwnie, taki zabieg był jak najbardziej naturalny i akceptowalny. Lady Avery już od dawna zależało na zdobyciu jednej z marmurowych rzeźb włoskiego artysty, która znalazła się w murach Fantasmagorii. Kiedy tylko z samych Włoch dostarczono inne dzieła cenionego przez szlachciankę zagranicznego rzeźbiarza, Blythe musiał podjąć już konkretniejsze rozmowy w zakresie wypożyczenia rzeźby na okres trwania wystawy. Nie był jednak pewien, ile kosztować będzie zdobycie na ledwie kilka tygodni tego konkretnego elementu ekspozycji.
Przybył się targować, lecz po kwadransie został odesłany z kwitkiem. Wpierw nikt nie chciał dać mu ostatecznej odpowiedzi, potem nastała chwila dziwnych uników, a na samym końcu dowiedział się wreszcie, że osoba, która mogłaby się zająć jego postulatem, nie jest obecna w pracy. Zdradzono mu jednak jej personalia. Imię, które usłyszał, przywołało wspomnienia, których upływ czasu wciąż nie pozbawił wszystkich kolorów i zarazem nie wyzbył z nich emocji. To jedno imię, ledwo zepchnięte w najdalsze odmęty pamięci, wciąż pozostawało mu drogie, choć od ostatniego spotkania z jego posiadaczką zdążyły minąć lata. Ale czy tylko ona jedna nosiła to miano? Z cudzych ust wybrzmiało za to całkowicie inne nazwisko i chciał wierzyć, że został ofiarą przypadkowej zbieżności. I nawet zapomniałby o całej sprawie, gdyby cień znajomej i zarazem bardzo obcej sylwetki nie przemknął przez elegancki hol w stronę wyjścia.
Przestał być zainteresowany jakimkolwiek mediacjami. Wierzył, że w miarę zgrabnie wyplątał się z nich, proponując inny termin, a potem ruszył bezwiednie do wyjścia. Nie obchodziło go piękno marmurowych kolumn czy podłóg, nie istniały dla niego mijane obrazy zamknięte w złotych ramach. Centrum całego wszechświata na krótką chwilę stała się ona. Co właściwie w nim kochała? Nie znał odpowiedzi i nie zamierzał o nią błagać po tak długim czasie. Pozostało mu trzymać się swoich podejrzeń, że najbardziej przyciągało ją do niego spojrzenie jasnych oczu, w których od zawsze malowało się bezgraniczne uwielbienie nie tylko dla jej ciała, ale również duszy. Cenił bystrość jej umysłu, towarzyszącą jej ruchom pewność siebie i ciągły głód nabrania większej wartości w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Gotów był złożyć jej każdą obietnicę, udzielać wsparcia przez całe swoje życie i nigdy nie odważyłby się oderwać od niej wzroku. Jednak to ona złamała dane słowo i odwróciła się od niego. To ona ostatnim razem przegnała go do Francji, kiedy włożyła mu do ręki niechciany pierścionek zaręczynowy.
Opuścił próg świątyni sztuki, ale nie odszedł od niej daleko, zamierzał pozostać w jej obrębie tak jak Deirdre. W milczeniu przystanął obok, nie mogąc jej zignorować, tak po prostu minąć. Chciał przyjrzeć się jej dokładnie, musiał się upewnić, że nie jestem przywidzeniem. Nie była i, o zgrozo, nie pomylił się wcześniej, jej brzemienna sylwetka od razu rzuciła mu się w oczy. W końcu spojrzała wprost na niego, może zirytowana już niechcianym towarzystwem. Na jej bladej twarzy malowało się przed długą chwilę tylko zdumienie. Pytanie ledwo pomiędzy nimi wybrzmiało.
– Wróciłem na pogrzeb rodziców – wyrzucił z siebie niby nieczule, jednak jego dusza bliska była złamać się w pół pod ciężarem tych słów, gdy wypowiadał je przy niej. Czuł się tak, jakby na jej oczach odnosił największą porażkę w swoim życiu, bo nie mógł rzucić jej prosto w twarz, że jest człowiekiem szczęśliwym. Udało mu się osiągnąć pierwsze sukcesy jako artyście, lecz nigdy uporządkował swojego życia prywatnego. Mimowolnie zaczął zastanawiać się nad tym, czy mogła cokolwiek usłyszeć o tragicznej śmierci jego rodziców. Okoliczności wypadku wciąż nie zostały wyjaśnione, całe dochodzenie zostało zamiecione pod dywan, ponieważ na miejscu zdarzenie ponoć nie były obecne ślady świadczące o użyciu czarnej magii. – Zostałem – zdecydował się dodać to wtrącenie, nie wiedzieć po co. Nosiła już inne nazwisko, miała zostać matką. Gorycz osiadła na jego języku przez te okrutne fakty.
Jego codziennością stał się Londyn. Tutaj mieszkał i pracował, wciąż trzymając się blisko ukochanej sztuki. Chciał wierzyć, że więzi, które bezmyślnie zaniedbał, mogą jeszcze zostać odnowione. Próbował porozumieć się z rodzeństwem, lecz te wydawało się pozostawać głuche na jego błagalne wołania. Żal siostry wydawał się zbyt wielki, po ostatnim pożegnaniu wyprawionym rodzicom unikała kontaktu. Dlatego rzucił się w wir pracy, w niej jeszcze odnajdując sens. Zrezygnował z tworzenia na rzecz organizowania kolejnych wystaw. Nie bez powodu przyjął posadę, którą niegdyś obejmowała jego matka, dzięki temu mógł być przy niej bliżej, choć dojrzał do tego zbyt późno.
Obiektem jego zainteresowań miały być przede wszystkim dzieła stanowiące własność galerii sztuki lady Avery. Zdawać by się mogło, że nie będzie musiał wytykać nosa spoza galerii, lecz byłby to nad wyraz błędny wniosek. Wypożyczanie prac pomiędzy kulturalnymi placówkami nie było nieznaną wcześniej praktyką, przeciwnie, taki zabieg był jak najbardziej naturalny i akceptowalny. Lady Avery już od dawna zależało na zdobyciu jednej z marmurowych rzeźb włoskiego artysty, która znalazła się w murach Fantasmagorii. Kiedy tylko z samych Włoch dostarczono inne dzieła cenionego przez szlachciankę zagranicznego rzeźbiarza, Blythe musiał podjąć już konkretniejsze rozmowy w zakresie wypożyczenia rzeźby na okres trwania wystawy. Nie był jednak pewien, ile kosztować będzie zdobycie na ledwie kilka tygodni tego konkretnego elementu ekspozycji.
Przybył się targować, lecz po kwadransie został odesłany z kwitkiem. Wpierw nikt nie chciał dać mu ostatecznej odpowiedzi, potem nastała chwila dziwnych uników, a na samym końcu dowiedział się wreszcie, że osoba, która mogłaby się zająć jego postulatem, nie jest obecna w pracy. Zdradzono mu jednak jej personalia. Imię, które usłyszał, przywołało wspomnienia, których upływ czasu wciąż nie pozbawił wszystkich kolorów i zarazem nie wyzbył z nich emocji. To jedno imię, ledwo zepchnięte w najdalsze odmęty pamięci, wciąż pozostawało mu drogie, choć od ostatniego spotkania z jego posiadaczką zdążyły minąć lata. Ale czy tylko ona jedna nosiła to miano? Z cudzych ust wybrzmiało za to całkowicie inne nazwisko i chciał wierzyć, że został ofiarą przypadkowej zbieżności. I nawet zapomniałby o całej sprawie, gdyby cień znajomej i zarazem bardzo obcej sylwetki nie przemknął przez elegancki hol w stronę wyjścia.
Przestał być zainteresowany jakimkolwiek mediacjami. Wierzył, że w miarę zgrabnie wyplątał się z nich, proponując inny termin, a potem ruszył bezwiednie do wyjścia. Nie obchodziło go piękno marmurowych kolumn czy podłóg, nie istniały dla niego mijane obrazy zamknięte w złotych ramach. Centrum całego wszechświata na krótką chwilę stała się ona. Co właściwie w nim kochała? Nie znał odpowiedzi i nie zamierzał o nią błagać po tak długim czasie. Pozostało mu trzymać się swoich podejrzeń, że najbardziej przyciągało ją do niego spojrzenie jasnych oczu, w których od zawsze malowało się bezgraniczne uwielbienie nie tylko dla jej ciała, ale również duszy. Cenił bystrość jej umysłu, towarzyszącą jej ruchom pewność siebie i ciągły głód nabrania większej wartości w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Gotów był złożyć jej każdą obietnicę, udzielać wsparcia przez całe swoje życie i nigdy nie odważyłby się oderwać od niej wzroku. Jednak to ona złamała dane słowo i odwróciła się od niego. To ona ostatnim razem przegnała go do Francji, kiedy włożyła mu do ręki niechciany pierścionek zaręczynowy.
Opuścił próg świątyni sztuki, ale nie odszedł od niej daleko, zamierzał pozostać w jej obrębie tak jak Deirdre. W milczeniu przystanął obok, nie mogąc jej zignorować, tak po prostu minąć. Chciał przyjrzeć się jej dokładnie, musiał się upewnić, że nie jestem przywidzeniem. Nie była i, o zgrozo, nie pomylił się wcześniej, jej brzemienna sylwetka od razu rzuciła mu się w oczy. W końcu spojrzała wprost na niego, może zirytowana już niechcianym towarzystwem. Na jej bladej twarzy malowało się przed długą chwilę tylko zdumienie. Pytanie ledwo pomiędzy nimi wybrzmiało.
– Wróciłem na pogrzeb rodziców – wyrzucił z siebie niby nieczule, jednak jego dusza bliska była złamać się w pół pod ciężarem tych słów, gdy wypowiadał je przy niej. Czuł się tak, jakby na jej oczach odnosił największą porażkę w swoim życiu, bo nie mógł rzucić jej prosto w twarz, że jest człowiekiem szczęśliwym. Udało mu się osiągnąć pierwsze sukcesy jako artyście, lecz nigdy uporządkował swojego życia prywatnego. Mimowolnie zaczął zastanawiać się nad tym, czy mogła cokolwiek usłyszeć o tragicznej śmierci jego rodziców. Okoliczności wypadku wciąż nie zostały wyjaśnione, całe dochodzenie zostało zamiecione pod dywan, ponieważ na miejscu zdarzenie ponoć nie były obecne ślady świadczące o użyciu czarnej magii. – Zostałem – zdecydował się dodać to wtrącenie, nie wiedzieć po co. Nosiła już inne nazwisko, miała zostać matką. Gorycz osiadła na jego języku przez te okrutne fakty.
Art, like morality, consists in drawing the line somewhere
Przywykła do wilgoci wślizgującej się lepkimi mackami pod materiał płaszcza, lecz portowe powietrze różniło się od tego wypełniającego maleńki pokój w dokach. Tu z marmurów skapywało bogactwo, świeżość doznań, niezdobyte horyzonty, skrywające przygody za falami czystego, bezkresnego morza – tam, w dusznej i chłodnej klatce, ograniczające ją ściany porośnięte pleśnią miała na wyciągnięcie ręki. Czy spotkani dziś pracownicy la Fantasmagorii wyczuwali zapach zmarzniętego, schwytanego w pułapkę zwierzęcia? Już nie subtelne, zmysłowe piżmo, nie fascynująca egzotyka a rezygnacja podszyta strachem. I choć zrobiła wszystko, by utrzymać posągową fasadę profesjonalizmu, to wiedziała, że misternie upleciona z niedopowiedzeń konstrukcja runie, grzebiąc pod gruzami więcej niż jedno życie. Odruchowo dotknęła napiętego brzucha, coraz częściej odczuwała dziwne skurcze: może nie powinna się tu zjawiać, nadwyrężać ograniczonych sił, marnować ich na tworzenie fikcji profesjonalizmu. Może. A może właśnie los popchnął ją deszczowego, pełnego roztopów dnia w to miejsce, na śliskie, monumentalne schody, obok uosobienia świetlanej przyszłości. Zaprzepaszczonej, rozszarpanej na strzępy, wzgardzonej. Powracającej niczym odbite zaklęcie śmiało przełamujące tymczasowe Horatio – w swej najprzystojniejszej, boleśnie znajomej wersji.
Niewiele się zmieniło. Kilka drobnych zmarszczek wokół znajomych oczu, błękitnych jak wspomnienia ostatnich wakacji. Nieco bledsza karnacja niż ją zapamiętała; bywała złocista, gdy spędzali wolne dnie w Prowansji, nad lazurowymi wybrzeżami i pod równie lazurowym niebem. Kąciki ust zamrożone w grymasie obojętności, nieuniesione, wargi nieodkrywające rzędów równych zębów. Pamiętała, że to one spodobały się jej w pierwszej chwili najbardziej; irracjonalne aczkolwiek instynktowne skupienie na dowodzie, że ma przed sobą zdrowego czarodzieja, o silnych kościach. Narzeczonego, męża, kiedyś ojca. Los wywrócił plany na nice, zabarwił czyste płótno goryczą, a później sprawił, że sprawiedliwości stało się zadość – czy płaciła teraz za złamanie mu serca? Zdumienie powoli spływało z jej zmęczonej twarzy razem z kroplami deszczu, zacinającego teraz pod kątem, tak, że szerokie kolumny nie chroniły całkiem przed chłodnym prysznicem. Otrzeźwiającym, upewniającym, że wcale nie śni. I że tuż obok niej stoi mężczyzna, z którym przed laty planowała wspólne życie.
- Przykro mi – odparła niczym echo, wpatrując się w jego twarz bez mrugnięcia. Rodzice Valeriana nigdy nie darzyli jej przesadną sympatią, była obca, nie przypominała eterycznej, skromnej Francuzki, marzącej o domu, gotowej uśmiechać się w tle, za plecami zdolnego artysty, głowy rodziny. Wiedziała jednak, że rodzina znaczyła dla mężczyzny naprawdę wiele, była fundamentem, podporą. Teraz zniszczoną: tracił kolejnych ludzi. – Co się stało? – spytała zachowawczo, uprzejmie, czując dziwną sztywność w prowadzonej rozmowie. Coś przeszkadzało w utrzymaniu pozorów, zawadzało w naturalnej pseudobojętności dawnych kochanków. Wyczuła spojrzenie jasnych oczu badających wyraźną krągłość sylwetki: jak oparzona oderwała przytrzymującą dłoń od brzucha, zbyt szybko, zbyt nerwowo. Zalała ją fala niezrozumiałej irytacji; nie miała sił, by zachowywać się wyniośle i odpowiednio. Samotna, zmęczona, wzgardzona. Nieświadoma, że i Valerian oblizywał gorycz z własnych ust, żałując, że nie może dzielić się szczęściem. Deirdre zdążyła zapomnieć, że taki koncept kiedykolwiek istniał. – Ja… - zaczęła, niedowierzając: brakowało jej słów, szkicu konwersacji, argumentów za tym, by szybko ewakuować się z marmurowego postumentu zbudowanego dla innej kobiety. Wzięła głębszy oddech i uniosła brodę wyżej, powracając dłońmi do brzucha, naprawiając błąd sprzed chwili. Musiała odzyskać kontrolę choć nad tym strzępkiem wizerunku, kreacji matki i żony, nieporuszonej spotkaniem z byłym narzeczonym. – To ósmy miesiąc. Nie sądziłam, że będę taka wielka – wyrzuciła z siebie ciszej: tak chyba powinny zachowywać się brzemienne kobiety. I ona, niezbyt roztkliwiona swym stanem, ukrywająca zmęczenie oraz frustrację tym przypadkowym spotkaniem. Kiedyś sądziła, że będzie gotowa dać mu dziecko, ułożyć sobie życie u boku mężczyzny, ale porzuciła to narzucone przez społeczeństwo marzenie. Dla potęgi, jaką i tak utraciła. Odwróciła wzrok, dalej wpatrując się w skąpany w deszczu skwer, ze spiętymi ramionami, czując, że wszystko w tym obrazie jest nie tak. Dwie główne postacie, rama marmurowych kolumn, rozmyte, impresjonistyczne tło. I skryta w milczeniu niewygoda, odcisk dawnych krzywd, nieniknących pomimo upływu lat.
Niewiele się zmieniło. Kilka drobnych zmarszczek wokół znajomych oczu, błękitnych jak wspomnienia ostatnich wakacji. Nieco bledsza karnacja niż ją zapamiętała; bywała złocista, gdy spędzali wolne dnie w Prowansji, nad lazurowymi wybrzeżami i pod równie lazurowym niebem. Kąciki ust zamrożone w grymasie obojętności, nieuniesione, wargi nieodkrywające rzędów równych zębów. Pamiętała, że to one spodobały się jej w pierwszej chwili najbardziej; irracjonalne aczkolwiek instynktowne skupienie na dowodzie, że ma przed sobą zdrowego czarodzieja, o silnych kościach. Narzeczonego, męża, kiedyś ojca. Los wywrócił plany na nice, zabarwił czyste płótno goryczą, a później sprawił, że sprawiedliwości stało się zadość – czy płaciła teraz za złamanie mu serca? Zdumienie powoli spływało z jej zmęczonej twarzy razem z kroplami deszczu, zacinającego teraz pod kątem, tak, że szerokie kolumny nie chroniły całkiem przed chłodnym prysznicem. Otrzeźwiającym, upewniającym, że wcale nie śni. I że tuż obok niej stoi mężczyzna, z którym przed laty planowała wspólne życie.
- Przykro mi – odparła niczym echo, wpatrując się w jego twarz bez mrugnięcia. Rodzice Valeriana nigdy nie darzyli jej przesadną sympatią, była obca, nie przypominała eterycznej, skromnej Francuzki, marzącej o domu, gotowej uśmiechać się w tle, za plecami zdolnego artysty, głowy rodziny. Wiedziała jednak, że rodzina znaczyła dla mężczyzny naprawdę wiele, była fundamentem, podporą. Teraz zniszczoną: tracił kolejnych ludzi. – Co się stało? – spytała zachowawczo, uprzejmie, czując dziwną sztywność w prowadzonej rozmowie. Coś przeszkadzało w utrzymaniu pozorów, zawadzało w naturalnej pseudobojętności dawnych kochanków. Wyczuła spojrzenie jasnych oczu badających wyraźną krągłość sylwetki: jak oparzona oderwała przytrzymującą dłoń od brzucha, zbyt szybko, zbyt nerwowo. Zalała ją fala niezrozumiałej irytacji; nie miała sił, by zachowywać się wyniośle i odpowiednio. Samotna, zmęczona, wzgardzona. Nieświadoma, że i Valerian oblizywał gorycz z własnych ust, żałując, że nie może dzielić się szczęściem. Deirdre zdążyła zapomnieć, że taki koncept kiedykolwiek istniał. – Ja… - zaczęła, niedowierzając: brakowało jej słów, szkicu konwersacji, argumentów za tym, by szybko ewakuować się z marmurowego postumentu zbudowanego dla innej kobiety. Wzięła głębszy oddech i uniosła brodę wyżej, powracając dłońmi do brzucha, naprawiając błąd sprzed chwili. Musiała odzyskać kontrolę choć nad tym strzępkiem wizerunku, kreacji matki i żony, nieporuszonej spotkaniem z byłym narzeczonym. – To ósmy miesiąc. Nie sądziłam, że będę taka wielka – wyrzuciła z siebie ciszej: tak chyba powinny zachowywać się brzemienne kobiety. I ona, niezbyt roztkliwiona swym stanem, ukrywająca zmęczenie oraz frustrację tym przypadkowym spotkaniem. Kiedyś sądziła, że będzie gotowa dać mu dziecko, ułożyć sobie życie u boku mężczyzny, ale porzuciła to narzucone przez społeczeństwo marzenie. Dla potęgi, jaką i tak utraciła. Odwróciła wzrok, dalej wpatrując się w skąpany w deszczu skwer, ze spiętymi ramionami, czując, że wszystko w tym obrazie jest nie tak. Dwie główne postacie, rama marmurowych kolumn, rozmyte, impresjonistyczne tło. I skryta w milczeniu niewygoda, odcisk dawnych krzywd, nieniknących pomimo upływu lat.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Chciał wierzyć, że naprawdę jej sercem poruszył choćby znikomy żal. Nie dane mu było zostać synem doskonałym, Deirdre również odbiegała od obrazu idealnej synowej. Była zbyt charakterna, jak to określił niegdyś jego ojciec, jednak on zawsze doceniał jej ambicję. Dlaczego nigdy nie pomyślał, że założenie na jej palec pierścionka zaręczynowego widziane przez nią będzie jako najgorsza pułapka spośród wszystkich możliwych? Jego intencją nigdy nie było odebranie jej wolności, lecz wiedział, że niektórych pragnień nie da się ze sobą pogodzić i ostatecznie trzeba dla siebie wybrać jedną ścieżkę. Zrobiła to, co uznała za słuszne i już dawno przestał ją za to winić, ale żal nigdy go nie opuścił. Tak inaczej wyglądałoby teraz jego życie, gdyby jednak uznała go swego czasu za swój priorytet.
– Nieszczęśliwy wypadek, którego dokładnej natury nikt nie chce zdradzić – podzielił się z nią prawdą bardzo trudną, samemu wyraźnie nie mogąc pogodzić się z zagadkowością śmierci bliskich mu osób. To rodzice dają swym dzieciom początek, powołują do życia te nowe istnienia. Myśl, że został nagle pozbawiony ich obecności sprawiała, że na wskroś przeszywał go ból, bo oto jego istnienie miało się dalej toczyć bez najważniejszego fundamentu. Choć był już w pełni ukształtowanym człowiekiem, w chwilach zwątpienia powracał do pytań o własne jestestwo. Któż teraz powie mu bez zawahania, jak go postrzega i co go czeka, gdy to zadanie zawsze wypełniała ukochana matka? To ona podnosiła na duchu zawsze, nie dając mu upaść.
Zaraz jednak spojrzał na czarownicę ze skruchą. Obarczanie jej takimi nieprzyjemnymi szczegółami nie wydawało mu się właściwe, lecz na brytyjskiej ziemi nie miał zbyt wielu osób, z którymi mógłby podzielić się swoimi troskami. Ale to nie było żadnym usprawiedliwieniem, aby ten ciężar zrzucać właśnie na jej ramiona, znacznie wątlejsze niż zapamiętał. Trudy ciąży wyraźnie się na niej odbijały, wydała mu się zmęczona i nerwowa, po drgnęła pod jego spojrzeniem, jakby nie chciała, żeby się jej zbyt uważnie przyglądał. Czy powinna się nim w ogóle przejmować, skoro odnalazła swoje szczęście przy boku innego mężczyzny? Sama musiała dojść do tego wniosku, bo znów dotknęła brzucha, niby narzekając na jego wielkość, jednak w swej brzemienności była w stanie prezentować się może nawet jeszcze bardziej atrakcyjnie niż przed laty.
– Uważam, że to piękna krągłość – spróbował zabrzmieć spokojnie, chcąc wyrazić opinię artysty, jednak pod koniec wypowiedzi przymknął oczy, jakby rozpaczliwie próbował odegnać od siebie nieprzyjemną fatamorganę. Kiedy jednak znów je otworzył, wciąż mógł spoglądać na czarownicę, która przyjęła jego serce, a potem zdeptała bez cienia żalu. Znów zatęsknił za jej bliskością, ale tym razem nie mógł wyciągnąć po nią rąk. Już od dawna nie była jego. Związała swój los z kimś innym i mógł tylko życzyć jej, aby był to ktoś godny tak niezwykłej czarownicy. – Mam nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie – nie chciał mówić wprost o zbliżającym się rozwiązaniu, jednak chciał jakoś okazać swoje wsparcie, nawet jeśli nie było znaczące. Jeśli kiedyś czuł się przez nią okrutnie zraniony, to jednak nigdy nie przestał dobrze jej życzyć. Miała pełne prawo rozłączyć ich drogi, to było lepsze wyjście niż życie w kłamstwie do końca ich dni.
– Nieco zaskoczyło mnie to, że pracujesz w Fantasmagorii – tak bliska była jej przecież polityka, a teraz związana była z artystycznym światkiem. Nie mógł jej odmówić umiejętności, lecz nie wiedział skąd się wzięła ta zmiana. Czy to macierzyństwo sprawiło, że zrezygnowała ze swoich planów? – W listopadzie przyjąłem posadę kuratora wystaw w prywatnej galerii lady Avery – poinformował ją z uprzejmym uśmiechem, który szybko przygasł, gdy tylko wydał mu się niezbyt szczery i adekwatny do sytuacji. Powinien coś jeszcze powiedzieć? Zejście na temat pracy wydało się jedyną opcją w przypadku chęci podtrzymania tej niezręcznej rozmowy. Wolał uniknąć poznania szczegółów o jej rodzinnym szczęściu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Nieszczęśliwy wypadek, którego dokładnej natury nikt nie chce zdradzić – podzielił się z nią prawdą bardzo trudną, samemu wyraźnie nie mogąc pogodzić się z zagadkowością śmierci bliskich mu osób. To rodzice dają swym dzieciom początek, powołują do życia te nowe istnienia. Myśl, że został nagle pozbawiony ich obecności sprawiała, że na wskroś przeszywał go ból, bo oto jego istnienie miało się dalej toczyć bez najważniejszego fundamentu. Choć był już w pełni ukształtowanym człowiekiem, w chwilach zwątpienia powracał do pytań o własne jestestwo. Któż teraz powie mu bez zawahania, jak go postrzega i co go czeka, gdy to zadanie zawsze wypełniała ukochana matka? To ona podnosiła na duchu zawsze, nie dając mu upaść.
Zaraz jednak spojrzał na czarownicę ze skruchą. Obarczanie jej takimi nieprzyjemnymi szczegółami nie wydawało mu się właściwe, lecz na brytyjskiej ziemi nie miał zbyt wielu osób, z którymi mógłby podzielić się swoimi troskami. Ale to nie było żadnym usprawiedliwieniem, aby ten ciężar zrzucać właśnie na jej ramiona, znacznie wątlejsze niż zapamiętał. Trudy ciąży wyraźnie się na niej odbijały, wydała mu się zmęczona i nerwowa, po drgnęła pod jego spojrzeniem, jakby nie chciała, żeby się jej zbyt uważnie przyglądał. Czy powinna się nim w ogóle przejmować, skoro odnalazła swoje szczęście przy boku innego mężczyzny? Sama musiała dojść do tego wniosku, bo znów dotknęła brzucha, niby narzekając na jego wielkość, jednak w swej brzemienności była w stanie prezentować się może nawet jeszcze bardziej atrakcyjnie niż przed laty.
– Uważam, że to piękna krągłość – spróbował zabrzmieć spokojnie, chcąc wyrazić opinię artysty, jednak pod koniec wypowiedzi przymknął oczy, jakby rozpaczliwie próbował odegnać od siebie nieprzyjemną fatamorganę. Kiedy jednak znów je otworzył, wciąż mógł spoglądać na czarownicę, która przyjęła jego serce, a potem zdeptała bez cienia żalu. Znów zatęsknił za jej bliskością, ale tym razem nie mógł wyciągnąć po nią rąk. Już od dawna nie była jego. Związała swój los z kimś innym i mógł tylko życzyć jej, aby był to ktoś godny tak niezwykłej czarownicy. – Mam nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie – nie chciał mówić wprost o zbliżającym się rozwiązaniu, jednak chciał jakoś okazać swoje wsparcie, nawet jeśli nie było znaczące. Jeśli kiedyś czuł się przez nią okrutnie zraniony, to jednak nigdy nie przestał dobrze jej życzyć. Miała pełne prawo rozłączyć ich drogi, to było lepsze wyjście niż życie w kłamstwie do końca ich dni.
– Nieco zaskoczyło mnie to, że pracujesz w Fantasmagorii – tak bliska była jej przecież polityka, a teraz związana była z artystycznym światkiem. Nie mógł jej odmówić umiejętności, lecz nie wiedział skąd się wzięła ta zmiana. Czy to macierzyństwo sprawiło, że zrezygnowała ze swoich planów? – W listopadzie przyjąłem posadę kuratora wystaw w prywatnej galerii lady Avery – poinformował ją z uprzejmym uśmiechem, który szybko przygasł, gdy tylko wydał mu się niezbyt szczery i adekwatny do sytuacji. Powinien coś jeszcze powiedzieć? Zejście na temat pracy wydało się jedyną opcją w przypadku chęci podtrzymania tej niezręcznej rozmowy. Wolał uniknąć poznania szczegółów o jej rodzinnym szczęściu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Art, like morality, consists in drawing the line somewhere
Ostatnio zmieniony przez Valerian Blythe dnia 29.12.19 16:05, w całości zmieniany 2 razy
Los bywał złośliwy, przekonywała się o tym raz po raz, jakby przeznaczenie postanowiło boleśnie nawrócić pogankę na swą wiarę, złamać przekonanie o tym, że wszystko można kontrolować, przewidzieć, na wszystko się przygotować. Taką wizję pielęgnowała przez lata, pewna, że ciężka praca oraz wyzbycie się słabości – w tym uczucia do Valeriana – pozwolą sięgnąć po władzę. Spełnić marzenia. Zagwarantować potęgę, dostęp do wiedzy, odpowiedzialność za czarodziejską przyszłość. Poświęciła stateczną, przewidywalną codzienność u boku kochającego ją czarodzieja, rzuciła w płomienie cenne porozumienie dusz, spaliła most łączący ją z przeciętnością – i gdzie się teraz znalazła? Czy gdyby wiedziała, co przyniesie przyszłość, tamtego szarego poranka złamałaby mu serce z taką samą determinacją? Wszystkie wątpliwości powracały niczym odbite zaklęcie, porażając tą, która wypowiedziała śmiertelną inkantację. Zasłużyła na to, ale nie czuła wyrzutów sumienia; nie wobec poważnych, błękitnych oczu artysty, a wobec siebie. Ciąża i okrucieństwo samotności sprawiały, że popadała w melancholijne otępienie; że żałowała samej siebie, po raz pierwszy pozwalając sobie na słabość. Co nie oznaczało, że czuła się z nią komfortowo, wręcz przeciwnie, dalej lekko drżała w deszczowym chłodzie – a może w reakcji na stabilną bliskość Valeriana. Znów był na wyciągnięcie ręki, posągowy, niewzruszony, ale emanujący empatią, wrażliwością typową dla artystów, otoczony aurą, która przed laty wzbudziła w młodej Deirdre zaufanie.
- Wiele ostatnio takich wypadków. Nadeszły ciężkie czasy – skomentowała cicho, dalej kryjąc pod okrągłymi słowami swój smutek. Nie miała sił, by umiejętnie meandrować pomiędzy płyciznami poszarpanej, miłosnej historii. Była zmęczona. Szalenie zmęczona, szalenie samotna, szalenie obca dla samej siebie – i szalenie podatna na drażniącą obecność Blythe’a. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się lekko, na dosłownie sekundę; przebłysk słońca zza burzowej chmury, oślepiający, ale niknący równie szybko w wystudiowanej, uprzejmej powadze. Valerian zawsze potrafił prawić komplementy, tym właśnie ją zdobył: wytrwałością, ale i odmiennością, gracją, z jaką trafiał do jej serca, otwierając zasklepione serce na czułość i bliskość. To dla niego zrezygnowała przecież z wycofania, to on był pierwszym mężczyzną w jej życiu – i ślad jego dłoni nie zatarł się pomimo setek drapieżnych paznokci rozdzierających skórę Miu w Wenus. Gdyby tylko wiedział; czy by nią gardził? Zacisnęła mocniej usta, nie powinna się nad tym zastanawiać. – Zawsze wiesz, co powiedzieć – to się nie zmieniło – skwitowała tylko, pozwalając sobie na zerknięcie z ukosa, wiedząc, że z jej słów odczyta więcej. Zamknięte w spojrzeniu pytanie: czy zmieniło się coś innego, Valerianie? Czym jest teraz twoje życie? Nie ośmieliła się wypowiedzieć swej ciekawości, dawała mu wybór, mógł nie wpuścić jej poza bramy prywatności – zwłaszcza, że sama nie wiedziała, czy w ogóle chce się za nimi znaleźć. Zamknęła przecież ten etap, bezpowrotnie. – Też mam taką nadzieję, choć niewiele na to wskazuje – odparła, wyginając się nieco do tyłu: długie stanie było coraz bardziej męczące, przywykła do panowania nad ciałem: wyprostowanym, gibkim, zwinnym, które teraz pęczniało, pochylało, ciążyło. Chciała już zrzucić z siebie zbędny balast, chociaż rozwiązanie miało przynieść więcej problemów. Nie miała pojęcia, jak sobie z nimi poradzi. – Nie zamierzam się skarżyć, po prostu…znasz moje podejście do pewnych kwestii – dorzuciła szybko, nie chcąc, by dopytywał, by stał się uważniejszy, czujny, gotów przejrzeć jej mętną grę. Wolała wyprzedzać podejrzenia, wyrywać kartę z ręki zanim zostanie rzucona na stół: musiał się dziwić jej stanowi oraz kolejnym słowom; odmówiła mu przecież wspólnego tworzenia rodziny, a teraz, kilka lat później, stała obok niego uosabiając wszystko, czego wyrzekała się dla potęgi. – Mój mąż był związany z artystami, spełniał się jako mecenas i marszand – to on pozwolił mi wykorzystać swe zdolności w świecie sztuki – wyjaśniła wszelkie wątpliwości, dopełniając uroczego obrazka. Przedstawiała go tak wiele razy, że nie musiała się wysilać, by kreować nowe szaty madame Mericourt, robiła to odruchowo – całe szczęście, bo rozchwiana i zmęczona, narażona na kontakt z marą przeszłości, bliższa była opadnięciu na lodowate schody i schowaniu twarzy w dłoniach niż prezentowaniu nowego, wspaniałego życia. Będącego tylko mrzonką, w którą naiwnie – po raz kolejny – uwierzyła, spijając obietnicę z ust następnego wpływowego czarodzieja.
- Lady Avery: cóż za zaszczyt. To doskonała galeria – i myślę, że to idealne miejsce dla ciebie– skomentowała z autentycznym, przyjemnym zaskoczeniem – i, co zdziwiło ją samą, z słyszalną dumą. Cieszyła się jego awansem, nigdy przecież nie życzyła mu źle: po prostu była ponad zwykłym życiem, ponad macierzyństwem, ponad małżeńskim uzależnieniem od mężczyzny. Uśmiechnęła się znów, trochę smutno, trochę z goryczą, przenosząc bladą, drżącą z zimna dłoń na prawą stronę brzucha – dziecko poruszało się coraz rzadziej, zmęczone i głodne, ale bywały momenty, gdy boleśnie uderzało kończynami w narządy. – Mam nadzieję, że gdy wracasz z bankietów śmietanki towarzyskiej ,w domu czeka na ciebie piękna czarownica - uniosła pytająco głos; uciekała z tematu profesji, czy dawała się ponieść ciekawości? Zaintrygowaniu, mogącego wzbudzić w niej coś więcej od zmęczenia, zagubienia i lęku.
- Wiele ostatnio takich wypadków. Nadeszły ciężkie czasy – skomentowała cicho, dalej kryjąc pod okrągłymi słowami swój smutek. Nie miała sił, by umiejętnie meandrować pomiędzy płyciznami poszarpanej, miłosnej historii. Była zmęczona. Szalenie zmęczona, szalenie samotna, szalenie obca dla samej siebie – i szalenie podatna na drażniącą obecność Blythe’a. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się lekko, na dosłownie sekundę; przebłysk słońca zza burzowej chmury, oślepiający, ale niknący równie szybko w wystudiowanej, uprzejmej powadze. Valerian zawsze potrafił prawić komplementy, tym właśnie ją zdobył: wytrwałością, ale i odmiennością, gracją, z jaką trafiał do jej serca, otwierając zasklepione serce na czułość i bliskość. To dla niego zrezygnowała przecież z wycofania, to on był pierwszym mężczyzną w jej życiu – i ślad jego dłoni nie zatarł się pomimo setek drapieżnych paznokci rozdzierających skórę Miu w Wenus. Gdyby tylko wiedział; czy by nią gardził? Zacisnęła mocniej usta, nie powinna się nad tym zastanawiać. – Zawsze wiesz, co powiedzieć – to się nie zmieniło – skwitowała tylko, pozwalając sobie na zerknięcie z ukosa, wiedząc, że z jej słów odczyta więcej. Zamknięte w spojrzeniu pytanie: czy zmieniło się coś innego, Valerianie? Czym jest teraz twoje życie? Nie ośmieliła się wypowiedzieć swej ciekawości, dawała mu wybór, mógł nie wpuścić jej poza bramy prywatności – zwłaszcza, że sama nie wiedziała, czy w ogóle chce się za nimi znaleźć. Zamknęła przecież ten etap, bezpowrotnie. – Też mam taką nadzieję, choć niewiele na to wskazuje – odparła, wyginając się nieco do tyłu: długie stanie było coraz bardziej męczące, przywykła do panowania nad ciałem: wyprostowanym, gibkim, zwinnym, które teraz pęczniało, pochylało, ciążyło. Chciała już zrzucić z siebie zbędny balast, chociaż rozwiązanie miało przynieść więcej problemów. Nie miała pojęcia, jak sobie z nimi poradzi. – Nie zamierzam się skarżyć, po prostu…znasz moje podejście do pewnych kwestii – dorzuciła szybko, nie chcąc, by dopytywał, by stał się uważniejszy, czujny, gotów przejrzeć jej mętną grę. Wolała wyprzedzać podejrzenia, wyrywać kartę z ręki zanim zostanie rzucona na stół: musiał się dziwić jej stanowi oraz kolejnym słowom; odmówiła mu przecież wspólnego tworzenia rodziny, a teraz, kilka lat później, stała obok niego uosabiając wszystko, czego wyrzekała się dla potęgi. – Mój mąż był związany z artystami, spełniał się jako mecenas i marszand – to on pozwolił mi wykorzystać swe zdolności w świecie sztuki – wyjaśniła wszelkie wątpliwości, dopełniając uroczego obrazka. Przedstawiała go tak wiele razy, że nie musiała się wysilać, by kreować nowe szaty madame Mericourt, robiła to odruchowo – całe szczęście, bo rozchwiana i zmęczona, narażona na kontakt z marą przeszłości, bliższa była opadnięciu na lodowate schody i schowaniu twarzy w dłoniach niż prezentowaniu nowego, wspaniałego życia. Będącego tylko mrzonką, w którą naiwnie – po raz kolejny – uwierzyła, spijając obietnicę z ust następnego wpływowego czarodzieja.
- Lady Avery: cóż za zaszczyt. To doskonała galeria – i myślę, że to idealne miejsce dla ciebie– skomentowała z autentycznym, przyjemnym zaskoczeniem – i, co zdziwiło ją samą, z słyszalną dumą. Cieszyła się jego awansem, nigdy przecież nie życzyła mu źle: po prostu była ponad zwykłym życiem, ponad macierzyństwem, ponad małżeńskim uzależnieniem od mężczyzny. Uśmiechnęła się znów, trochę smutno, trochę z goryczą, przenosząc bladą, drżącą z zimna dłoń na prawą stronę brzucha – dziecko poruszało się coraz rzadziej, zmęczone i głodne, ale bywały momenty, gdy boleśnie uderzało kończynami w narządy. – Mam nadzieję, że gdy wracasz z bankietów śmietanki towarzyskiej ,w domu czeka na ciebie piękna czarownica - uniosła pytająco głos; uciekała z tematu profesji, czy dawała się ponieść ciekawości? Zaintrygowaniu, mogącego wzbudzić w niej coś więcej od zmęczenia, zagubienia i lęku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Choć jej obecność nie przynosiła mu już tego samego spokoju, co niegdyś, to jednak nie potrafiłby minąć jej bez słowa. Również nie był skłonny do okazania gniewu, nawet jeśli te wszystkie marzenia, które pragnął z nią dzielić, połączyły ją z innym mężczyzną. Starał się uciec od myśli, czego jemu zabrakło, a co miał w sobie takiego wyjątkowego jej wybranek, że dopiero dla niego zdecydowała się pogrzebać swoje aspiracje. Bardzo chciał uwierzyć, że odnalazła swoje szczęście, jednak z każdą chwilą dostrzegał coraz więcej niepokojących znaków. Oślepiający ją nagły przebłysk słońca także oświetlił jej twarz, podkreślając bladość skóry i cienie pod oczami. Ewidentnie była zmęczona, ale to można było w pełni wytłumaczyć trudami ciąży. Nie, kryła w sobie jeszcze wiele innych emocji – zmartwienie, niepokój, zniechęcenie. Valerian natychmiast uznał, że odpowiedzialność za rozbudzenie tych uczuć spada na jego barki. Wprowadził zamęt swoim nagłym pojawieniem się, jak i przykrymi wieściami, które nasuwały myśli o wojnie. Przypomniał o sobie w najgorszym momencie, tuż przed porodem. Żadnym komplementem tego nie wynagrodzi.
Tym razem jednak zabrakło mu słów, gdy obserwował, jak Deirdre przechyla się do tyłu niezbyt zgrabnie. Nie uznałby tego ruchu za niepokojący, jeśli poprzedzające go słowa nie wybrzmiałyby tak złowróżbnie. Wyciągnął po nią dłonie, chcąc ją w razie potrzeby podtrzymać w pionie, jednak ostatecznie powstrzymał się ze swoim zamiarem. – Dobrze się czujesz? – spytał ostrożnie, szeptem, wstydząc się tego przejawu troski o jej osobę, do której nie wydawał się być już uprawniony. To jej maż miał prawo i obowiązek czuwać nad nią. Gdzie właściwie był, kiedy winien trwać przy boku małżonki, które niebawem wyda na świat ich potomstwo? Chciał zaproponować, aby weszli z powrotem do środka, aby mogła spokojnie odetchnąć, jednak przeszkodziły mu w tym jej słowa. Wyznała, że nie zamierza się skarżyć, a jednak w tej chwili bardzo zapragnął usłyszeć o wszystkich jej troskach. – Będziesz dobrą matką, wiem to – podzielił się z nią swoją opinią, umocowaną na dawnych wspomnieniach, po które sięgał, aby czasem przypomnieć sobie czułość, jaką Deirdre kierowała tylko do niego. Zdolna była do miłości, potrafiła okazywać troskę. Urodzenie dziecka nie musi uczynić jej słabą, nie musi oznaczać odrzucenia na zawsze wszelkich ambicji. – Nie wątpię, że poradzisz sobie ze wszystkim, jesteś silna.
Czy uzna, że się nad nią lituje? Zgromi go niezadowolonym spojrzeniem? Wiedział, że może udzielić jej znikomego wsparcia, wyrzucić z siebie garść ciepłych słów, które niekoniecznie odbierze jako te pokrzepiające, ale przynajmniej spróbował. Słuchanie jednak o jej mężu działało na niego drażniąco. Miałby dla jej wyboru więcej zrozumienia, gdyby wybrała na męża wpływowego polityka a nie kolejnego czarodzieja pozostającego blisko sztuki.
– Też tak myślę – odparł na słowa uznania z bladym uśmiechem. Bycie częścią szlacheckiego świata czasem go przytłaczało, musiał uważać na każdy gest i słowo, zwyczajnie brakowało mu swobody. Konserwatywne podejście do sztuki na całe szczęście nie stłamsiło go całkowicie, wciąż mógł tworzyć w domowej pracowni z dala od ograniczeń, jakie narzucono w galerii. Ale wolałby już roztrząsać te dylematy, niż odchodzić od tematu pracy, co otrzymał ze strony rozmówczyni. I chyba jakaś zawiść podpowiedziała mu, co powinien jej odpowiedzieć.
– Wolę piękne czarownice znajdować na tych właśnie bankietach – rzucił tym dość niewybrednym komentarzem, usta pokrywając zadziornym uśmiechem. Nie zdecydował się po raz drugi ograniczyć obietnicą złożoną przed kobietą, na nowo rozpłynął się w swobodzie, szczęścia szukając pod różnymi postaciami. Obawiał się popełnienia tego samego błędu ponownie, dlatego szybko rozpalał w sobie uczucie i równie szybko je gasił, pozwalając sobie jedynie na spełnienie potrzeb przy boku kolejnej niewiasty, w pełni świadomej ulotności dzielonych wspólnie chwil. Szczerze wierzył, ze w ten sposób nikogo nie wykorzystuje, zawsze sugerował, że nie szuka stabilizacji i dziwnym trafem spotykał się ze zrozumieniem, bo trudno artystyczną duszę podejrzewać o stałość. – Mam nadzieję, że nie gorszy cię takie podejście – dodał już bez wielkiej śmiałości, jakby dopiero teraz stając się świadomym tego, że jego słowa mogły wydać się rażące dla mężatki, na dodatek przyszłej matki, które w głębi duszy syna chciałaby wychować w szacunku do kobiet, a córkę zaś ustrzec przed wszelkimi uwodzicielami.
Tym razem jednak zabrakło mu słów, gdy obserwował, jak Deirdre przechyla się do tyłu niezbyt zgrabnie. Nie uznałby tego ruchu za niepokojący, jeśli poprzedzające go słowa nie wybrzmiałyby tak złowróżbnie. Wyciągnął po nią dłonie, chcąc ją w razie potrzeby podtrzymać w pionie, jednak ostatecznie powstrzymał się ze swoim zamiarem. – Dobrze się czujesz? – spytał ostrożnie, szeptem, wstydząc się tego przejawu troski o jej osobę, do której nie wydawał się być już uprawniony. To jej maż miał prawo i obowiązek czuwać nad nią. Gdzie właściwie był, kiedy winien trwać przy boku małżonki, które niebawem wyda na świat ich potomstwo? Chciał zaproponować, aby weszli z powrotem do środka, aby mogła spokojnie odetchnąć, jednak przeszkodziły mu w tym jej słowa. Wyznała, że nie zamierza się skarżyć, a jednak w tej chwili bardzo zapragnął usłyszeć o wszystkich jej troskach. – Będziesz dobrą matką, wiem to – podzielił się z nią swoją opinią, umocowaną na dawnych wspomnieniach, po które sięgał, aby czasem przypomnieć sobie czułość, jaką Deirdre kierowała tylko do niego. Zdolna była do miłości, potrafiła okazywać troskę. Urodzenie dziecka nie musi uczynić jej słabą, nie musi oznaczać odrzucenia na zawsze wszelkich ambicji. – Nie wątpię, że poradzisz sobie ze wszystkim, jesteś silna.
Czy uzna, że się nad nią lituje? Zgromi go niezadowolonym spojrzeniem? Wiedział, że może udzielić jej znikomego wsparcia, wyrzucić z siebie garść ciepłych słów, które niekoniecznie odbierze jako te pokrzepiające, ale przynajmniej spróbował. Słuchanie jednak o jej mężu działało na niego drażniąco. Miałby dla jej wyboru więcej zrozumienia, gdyby wybrała na męża wpływowego polityka a nie kolejnego czarodzieja pozostającego blisko sztuki.
– Też tak myślę – odparł na słowa uznania z bladym uśmiechem. Bycie częścią szlacheckiego świata czasem go przytłaczało, musiał uważać na każdy gest i słowo, zwyczajnie brakowało mu swobody. Konserwatywne podejście do sztuki na całe szczęście nie stłamsiło go całkowicie, wciąż mógł tworzyć w domowej pracowni z dala od ograniczeń, jakie narzucono w galerii. Ale wolałby już roztrząsać te dylematy, niż odchodzić od tematu pracy, co otrzymał ze strony rozmówczyni. I chyba jakaś zawiść podpowiedziała mu, co powinien jej odpowiedzieć.
– Wolę piękne czarownice znajdować na tych właśnie bankietach – rzucił tym dość niewybrednym komentarzem, usta pokrywając zadziornym uśmiechem. Nie zdecydował się po raz drugi ograniczyć obietnicą złożoną przed kobietą, na nowo rozpłynął się w swobodzie, szczęścia szukając pod różnymi postaciami. Obawiał się popełnienia tego samego błędu ponownie, dlatego szybko rozpalał w sobie uczucie i równie szybko je gasił, pozwalając sobie jedynie na spełnienie potrzeb przy boku kolejnej niewiasty, w pełni świadomej ulotności dzielonych wspólnie chwil. Szczerze wierzył, ze w ten sposób nikogo nie wykorzystuje, zawsze sugerował, że nie szuka stabilizacji i dziwnym trafem spotykał się ze zrozumieniem, bo trudno artystyczną duszę podejrzewać o stałość. – Mam nadzieję, że nie gorszy cię takie podejście – dodał już bez wielkiej śmiałości, jakby dopiero teraz stając się świadomym tego, że jego słowa mogły wydać się rażące dla mężatki, na dodatek przyszłej matki, które w głębi duszy syna chciałaby wychować w szacunku do kobiet, a córkę zaś ustrzec przed wszelkimi uwodzicielami.
Art, like morality, consists in drawing the line somewhere
Wolałaby spotkać go w innych okolicznościach: w glorii chwały, smukła, zwycięska, rozstawiająca pracowników Fantasmagorii niczym pionki, gotowe do bitwy o laur najdoskonalszego muzycznego przybytku Królestwa. Małostkowo pragnęła, by ujrzał ją w wersji ostatecznej, jako ukończoną rzeźbę perfekcji, przejmujący finał arii, dla której go porzuciła – a może tliła się w tej wizji odrobina empatii, chęć, by Valerian zrozumiał, że nie porzuciła go na darmo; że naprawdę musiała pozbyć się zbędnych słabości, by osiągnąć sukces.
Życie potoczyło się jednak inaczej, wywracając na nice skrzętnie przygotowane założenia dotyczące ogołoconego z emocji triumfu – i łącząc ścieżki byłych narzeczonych w najmniej sprzyjających okolicznościach. Pod uważnym spojrzeniem Blythe’a kruszyły się maski majestatycznego zadowolenia, czuła, że wydobywa na wierzch trud ostatnich tygodni, a nie miała sił, by skryć się za bezwzględną wyniosłością. Tak byłoby łatwiej, owszem; zranić go umiejętnie, znała wszak każdy wrażliwy punkt na jego ciele i duszy, lecz poza zadaniem przed laty śmiertelnego ciosu, nigdy nie potrafiła stać się przyczyną jego bólu. Dopuściła go zbyt blisko, czasem wydawał się wręcz elementem jej tożsamości; ważną częścią, którą z premedytacją odrąbała, by złożyć ją na ołtarzu beznadziejnej ofiary. Ta tylko pozornie przyniosła spełnienie – jak będzie służyć Czarnemu Panu w tym stanie, słaba, pokiereszowana porodem diabelskiego pomiotu, pozbawiona materialnego zaplecza? Lęk towarzyszył jej stale, spinał ciało i najwyraźniej nie dał się ukryć. – Tak, wszystko w porządku. Po prostu ostatnie tygodnie są…ciężkie – odparła szybko, zanim Valerian zdążyłby ją podtrzymać. Bała się tego dotyku, pewna, że okazane wsparcie zupełnie roztrzaska tamę opanowania. Hormony buzowały, szarpały nią, prymitywny instynkt domagał się ochrony, skrycia w silnych ramionach – musiała się im przeciwstawić.
Zaśmiała się cicho, z ironią, ale i ze smutkiem; nie oczekiwała, że skomentuje błogosławiony stan w ten sposób. – Tak mówi się każdej brzemiennej czarownicy – skwitowała trochę wyniośle, dalej rozbawiona, choć i zamyślona; nie chciała tego dziecka. Mimowolnie przywiązała się jednak do rozwijającego się w brzuchu życia, do kopnięć, ruchów; do stałej obecności kogoś, kto pozostawał pod jej kontrolą i opieką. Czuła się tak samotna, że nawet pasożytnicza relacja stawała się czymś, co podtrzymywało ją przy zdrowych zmysłach. – Nie będę dobrą matką. Nie do tego zostałam stworzona – dodała ciszej, przenosząc spojrzenie przed siebie, na dogasający deszcz. Kiedy ostatni raz była z kimś tak szczera? I kiedy miała przy sobie kogoś, kto był jej kiedyś bliski? Schyliła głowę, wzdychając lekko; żałowała, że zdradziła się z tym przekonaniem, ale szczęśliwie Valerian śmiało wkroczył na ścieżkę prowokacji. Pomagając jej otrząsnąć się z chwilowej słabości.
Znów się uśmiechnęła, unosząc lekko brew – dalej wyglądała na zmęczoną, ale w skośnych oczach na moment zalśniła łuna szczerego rozbawienia. – A więc w końcu stałeś się artystą kompletnym, do talentu dodając harem zadurzonych niewiast o podejrzanej reputacji – skomentowała gładko, wcale nie kpiąco. Znała to środowisko, za czasów narzeczeństwa z Valerianem stroniła od kontaktu z jego znajomymi, zbyt sztywna, nieodnajdująca się w liberalnym środowisku. Czas znów płatał figle, spychając ją w otchłanie swobody obyczajów. O czym Blythe nie mógł mieć pojęcia; nie wiedział o całości wymuszonej degeneracji, ale znał przecież jej ciało. Uległa jego sugestiom, poddała się namiętności jeszcze przed zaślubinami, ostrożna, niepewna, ale ufna, pozwalając mu na więcej, niż cnotliwa narzeczona powinna. – Etap gorszenia mnie masz już chyba za sobą – powiedziała, powracając do niego spojrzeniem, prostym, nieco wyzywającym. Czy myślał o tym samym, o ich przeszłości, o szczęściu, które dzielili? Wbrew wszystkiemu i wszystkim; nawet wbrew samym sobie. – Cieszę się, że odnajdujesz w tym radość. Angielki bywają wszak równie urocze, co twe ulubione Francuzki – dorzuciła już poważniej, zachowawczo, jak żona i matka, nie pasująca jednak do żadnej z tych ról. Deszcz powoli przestawał padać, słońce wychynęło zza przegnanych nadmorskim wiatrem chmur, przynosząc jednocześnie aurę zapachu Valeriana – niezmiennego od lat, przywołującego ciepłe wspomnienia czasów, gdy nie musiała martwić się o przeżycie kolejnego dnia. Deirdre przymknęła oczy; strudzona i zirytowana na samą siebie. Ciąża zmieniała ją w nostalgiczną, melancholijną czarownicę, uwypuklała tęsknoty, które nie miały racji bytu.
Życie potoczyło się jednak inaczej, wywracając na nice skrzętnie przygotowane założenia dotyczące ogołoconego z emocji triumfu – i łącząc ścieżki byłych narzeczonych w najmniej sprzyjających okolicznościach. Pod uważnym spojrzeniem Blythe’a kruszyły się maski majestatycznego zadowolenia, czuła, że wydobywa na wierzch trud ostatnich tygodni, a nie miała sił, by skryć się za bezwzględną wyniosłością. Tak byłoby łatwiej, owszem; zranić go umiejętnie, znała wszak każdy wrażliwy punkt na jego ciele i duszy, lecz poza zadaniem przed laty śmiertelnego ciosu, nigdy nie potrafiła stać się przyczyną jego bólu. Dopuściła go zbyt blisko, czasem wydawał się wręcz elementem jej tożsamości; ważną częścią, którą z premedytacją odrąbała, by złożyć ją na ołtarzu beznadziejnej ofiary. Ta tylko pozornie przyniosła spełnienie – jak będzie służyć Czarnemu Panu w tym stanie, słaba, pokiereszowana porodem diabelskiego pomiotu, pozbawiona materialnego zaplecza? Lęk towarzyszył jej stale, spinał ciało i najwyraźniej nie dał się ukryć. – Tak, wszystko w porządku. Po prostu ostatnie tygodnie są…ciężkie – odparła szybko, zanim Valerian zdążyłby ją podtrzymać. Bała się tego dotyku, pewna, że okazane wsparcie zupełnie roztrzaska tamę opanowania. Hormony buzowały, szarpały nią, prymitywny instynkt domagał się ochrony, skrycia w silnych ramionach – musiała się im przeciwstawić.
Zaśmiała się cicho, z ironią, ale i ze smutkiem; nie oczekiwała, że skomentuje błogosławiony stan w ten sposób. – Tak mówi się każdej brzemiennej czarownicy – skwitowała trochę wyniośle, dalej rozbawiona, choć i zamyślona; nie chciała tego dziecka. Mimowolnie przywiązała się jednak do rozwijającego się w brzuchu życia, do kopnięć, ruchów; do stałej obecności kogoś, kto pozostawał pod jej kontrolą i opieką. Czuła się tak samotna, że nawet pasożytnicza relacja stawała się czymś, co podtrzymywało ją przy zdrowych zmysłach. – Nie będę dobrą matką. Nie do tego zostałam stworzona – dodała ciszej, przenosząc spojrzenie przed siebie, na dogasający deszcz. Kiedy ostatni raz była z kimś tak szczera? I kiedy miała przy sobie kogoś, kto był jej kiedyś bliski? Schyliła głowę, wzdychając lekko; żałowała, że zdradziła się z tym przekonaniem, ale szczęśliwie Valerian śmiało wkroczył na ścieżkę prowokacji. Pomagając jej otrząsnąć się z chwilowej słabości.
Znów się uśmiechnęła, unosząc lekko brew – dalej wyglądała na zmęczoną, ale w skośnych oczach na moment zalśniła łuna szczerego rozbawienia. – A więc w końcu stałeś się artystą kompletnym, do talentu dodając harem zadurzonych niewiast o podejrzanej reputacji – skomentowała gładko, wcale nie kpiąco. Znała to środowisko, za czasów narzeczeństwa z Valerianem stroniła od kontaktu z jego znajomymi, zbyt sztywna, nieodnajdująca się w liberalnym środowisku. Czas znów płatał figle, spychając ją w otchłanie swobody obyczajów. O czym Blythe nie mógł mieć pojęcia; nie wiedział o całości wymuszonej degeneracji, ale znał przecież jej ciało. Uległa jego sugestiom, poddała się namiętności jeszcze przed zaślubinami, ostrożna, niepewna, ale ufna, pozwalając mu na więcej, niż cnotliwa narzeczona powinna. – Etap gorszenia mnie masz już chyba za sobą – powiedziała, powracając do niego spojrzeniem, prostym, nieco wyzywającym. Czy myślał o tym samym, o ich przeszłości, o szczęściu, które dzielili? Wbrew wszystkiemu i wszystkim; nawet wbrew samym sobie. – Cieszę się, że odnajdujesz w tym radość. Angielki bywają wszak równie urocze, co twe ulubione Francuzki – dorzuciła już poważniej, zachowawczo, jak żona i matka, nie pasująca jednak do żadnej z tych ról. Deszcz powoli przestawał padać, słońce wychynęło zza przegnanych nadmorskim wiatrem chmur, przynosząc jednocześnie aurę zapachu Valeriana – niezmiennego od lat, przywołującego ciepłe wspomnienia czasów, gdy nie musiała martwić się o przeżycie kolejnego dnia. Deirdre przymknęła oczy; strudzona i zirytowana na samą siebie. Ciąża zmieniała ją w nostalgiczną, melancholijną czarownicę, uwypuklała tęsknoty, które nie miały racji bytu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słusznie przeczuł, że jego dotyk byłby dla niej mocno kłopotliwy. Ciężarna mężatka nie powinna być widziana z innym mężczyzną, w szczególności z byłym narzeczonym. Ale czy ktokolwiek poza nimi pamiętał jeszcze o tym, co ich niegdyś łączyło? Z przyzwoitości należało zachować zdrowy dystans, odłożyć na bok pozostałości po dawnych uczuciach. Trudno było mu jednak nie spoglądać na nią z odrobiną życzliwości, choć sam nie odnalazł jeszcze tego samego szczęścia, co ona. Na własne oczy ujrzał jak wiele się zmieniło, gdy Deirdre całą swoją postawą dawała jasny sygnał, że nie życzy sobie wchodzić z nim w jakąkolwiek bliskość, nawet jeśli miałaby ona wynikać z chęci pomocy. Uszanował jej wolę, nie chcąc męczyć jej jeszcze bardziej niechcianymi przejawami troski. Przyjął jej odpowiedź bez zająknięcia, wierząc w jej rozwagę, zarazem nie wydawało mu się, aby w swoim stanie mogła udawać, że nic jej nie dolega. Miała pełne prawo odczuwać zmęczenie, gdy od kilku miesięcy dźwigała dodatkowy ciężar, mocno ruchliwy, zwłaszcza w ostatnich dniach. Doskonale wiedział, z jakimi zmianami musiała się mierzyć, podczas swojej uzdrowicielskiej praktyki, dość krótkiej, zdołał dzięki relacjom akuszerek poznać pewne specyficzne cechy brzemiennego stanu. Od tych fizycznych zmian nie mniej ważne było zdrowie psychiczne przyszłej matki. Czasem większym wyzwaniem od utrzymania ciąży bywał sam poród, lecz nie śmiał o podobnym scenariuszu wspomnieć wprost ciężarnej czarownicy, aby czasem nie dokładać jej zmartwień.
Instynkt podpowiadał mu, że powinien przyjrzeć się jej uważniej, a wszystko przez zaprzeczenie, które wypadło z jej ust i wybiło mu resztki oddechu z płuc. Nie wszystkie kobiety czuły matczyny zew, różnie reagowały po pojawieniu się na świecie potomstwa. Wiedział, że nie jest odpowiednią osobą, do tego, aby wykazywać troskę. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, lecz zignorowanie tak poważnego wyznania mogło doprowadzić do tragedii. Spróbował zaradzić w sposób specyficzny, wyrwać ją z letargu zuchwalstwem. Udała mu się ta sztuka, gdy tylko dostrzegł kształtujący się na jej ustach uśmiech.
– Bardzo starannie dobieram do swojego haremu kolejne niewiasty. Chyba nie sądzisz, że gust mi się pogorszył? – spoglądał na nią ciepło, próbując podtrzymać jej rozbawienie jak najdłużej. To tego najwidoczniej potrzebowała, ożywczej rozmowy, co nie pozwoli jej rozmyślać zbyt wiele o własnych problemach. Sam zresztą czerpał przyjemność z bardziej wyrazistej wymiany zdań, choć zdawali się kroczyć po cienkim lodzie; dwuznaczności zbyt łatwo mogły obrócić się przeciwko nim, zwłaszcza przeciwko Valerianowi, którego rany goiły się nad wyraz długo. Musiał jednak wrócić do siebie już w pełni, skoro spoglądanie na byłą narzeczoną po kilku chwilach nie sprawiało mu już tak wielkiej boleści. Zaskoczenie minęło, gorycz ustąpiła miejsca sentymentom, a myślami wracał do przyjemnych wspomnień, moment rozstania spychając w najdalsze odmęty pamięci. – A więc jesteś już odporna ma moje sztuczki, zbyt dobrze je znasz – rzucił między nich zaczepnie, nie czując potrzeby pilnowania się tak bardzo w jej obecności. Rozczarowanie z powodu tego, jak potoczyła się ich wspólna historia, traciło na znaczeniu wobec rosnącego zadowolenia z ujrzenia jej ponownie. Ile mógł jeszcze nosić w sobie żal? – Angielki są bardziej zachowawcze, ale to dla mnie żadna przeszkoda, prędzej wyzwanie – mógł prezentować się w jej oczach jako bawidamek, lecz nie czuł się tym zażenowany, nieodłączną cechą każdego mężczyzny są przechwałki odnośnie sercowych podbojów. Na dodatek Blythe był artystą, dlatego nieraz odpuszczano mu przejawy nadmiernej kochliwości, o ile nie próbował odjąć czci nieświadomej damie. Żadnej nigdy nie zwiódł, nie był nikczemnikiem. – Wciąż jednak jestem dżentelmenem – dodał na wszelki wypadek, nie chcąc, by do uszu lady Avery doszły jakiekolwiek plotki o jego rzekomo rozpustnym życiu.
Instynkt podpowiadał mu, że powinien przyjrzeć się jej uważniej, a wszystko przez zaprzeczenie, które wypadło z jej ust i wybiło mu resztki oddechu z płuc. Nie wszystkie kobiety czuły matczyny zew, różnie reagowały po pojawieniu się na świecie potomstwa. Wiedział, że nie jest odpowiednią osobą, do tego, aby wykazywać troskę. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, lecz zignorowanie tak poważnego wyznania mogło doprowadzić do tragedii. Spróbował zaradzić w sposób specyficzny, wyrwać ją z letargu zuchwalstwem. Udała mu się ta sztuka, gdy tylko dostrzegł kształtujący się na jej ustach uśmiech.
– Bardzo starannie dobieram do swojego haremu kolejne niewiasty. Chyba nie sądzisz, że gust mi się pogorszył? – spoglądał na nią ciepło, próbując podtrzymać jej rozbawienie jak najdłużej. To tego najwidoczniej potrzebowała, ożywczej rozmowy, co nie pozwoli jej rozmyślać zbyt wiele o własnych problemach. Sam zresztą czerpał przyjemność z bardziej wyrazistej wymiany zdań, choć zdawali się kroczyć po cienkim lodzie; dwuznaczności zbyt łatwo mogły obrócić się przeciwko nim, zwłaszcza przeciwko Valerianowi, którego rany goiły się nad wyraz długo. Musiał jednak wrócić do siebie już w pełni, skoro spoglądanie na byłą narzeczoną po kilku chwilach nie sprawiało mu już tak wielkiej boleści. Zaskoczenie minęło, gorycz ustąpiła miejsca sentymentom, a myślami wracał do przyjemnych wspomnień, moment rozstania spychając w najdalsze odmęty pamięci. – A więc jesteś już odporna ma moje sztuczki, zbyt dobrze je znasz – rzucił między nich zaczepnie, nie czując potrzeby pilnowania się tak bardzo w jej obecności. Rozczarowanie z powodu tego, jak potoczyła się ich wspólna historia, traciło na znaczeniu wobec rosnącego zadowolenia z ujrzenia jej ponownie. Ile mógł jeszcze nosić w sobie żal? – Angielki są bardziej zachowawcze, ale to dla mnie żadna przeszkoda, prędzej wyzwanie – mógł prezentować się w jej oczach jako bawidamek, lecz nie czuł się tym zażenowany, nieodłączną cechą każdego mężczyzny są przechwałki odnośnie sercowych podbojów. Na dodatek Blythe był artystą, dlatego nieraz odpuszczano mu przejawy nadmiernej kochliwości, o ile nie próbował odjąć czci nieświadomej damie. Żadnej nigdy nie zwiódł, nie był nikczemnikiem. – Wciąż jednak jestem dżentelmenem – dodał na wszelki wypadek, nie chcąc, by do uszu lady Avery doszły jakiekolwiek plotki o jego rzekomo rozpustnym życiu.
Art, like morality, consists in drawing the line somewhere
Skwerek
Szybka odpowiedź