Akwiarum z ośmiornicą
1-20: czerwona piłeczka - jeśli jesteś tutaj z osobą przeciwnej płci, wkrótce może połączyć was głębokie romantyczne uczucie, w innym przypadku - poróżni was kłótnia.
21-40: zielona piłeczka - wkrótce twój sekret może zostać objawiony, jeśli to coś ważnego - miej się na baczności.
41-60: żółta piłeczka - to twój szczęśliwy dzień, cokolwiek by się nie działo - los będzie ci sprzyjał (+1 do wszystkich rzutów na okres bieżącego miesiąca fabularnego).
61-80: niebieska piłeczka - zbyt długo zbierasz się, by coś zrobić - chcesz komuś o czymś opowiedzieć, wyznać, zrzucić z siebie pewien ciężar, ale nie możesz znaleźć właściwej chwili - właśnie nadeszła.
81-100: biała piłeczka - powinieneś uważać na swoje zdrowie bardziej, niż dotychczas (jeżeli któraś z postaci choruje na jakąkolwiek chorobę, w tym momencie rozpoczyna się jej atak).
Od wewnętrznej strony wiaty znajduje się kaligrafowany regulamin, którzy przestrzega przed dokarmianiem ośmiornicy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:28, w całości zmieniany 3 razy
Przy jednym ze straganów, oświetlonym z trzech stron olbrzymimi głębokimi kadziami, z których buchały ognie, na przemian srebrne, złote i szmaragdowe, tłumy wydawały się obecne właściwie zawsze. Na Jarmarku miała odbyć się Wielka Czarodziejska Loteria. Nagrody zostały ufundowane przez Ministerstwo Magii, a dochód w całości zostanie przeznaczony na działania wojenne i wsparcie dla wdów oraz sierot po poległych funkcjonariuszach Departamentu Przestrzegania Prawa Ministerstwa Magii. Losy nie były drogie, ale wymagały pewnego wydatku.
Sprzedawały je trzy stare wiedźmy, ciemnowłose bliźniaczki o długich sękatych palcach zakończonych ostrymi, nieco żółtawymi pazurami. Trudno było je od siebie odróżnić, każda z nich odziała się w czarne obszerne szaty zakrywające większą część działa. Włosy opadały na plecy w nieładzie, może nastroszone ciepłem bijącym od palenisk, może zimowym wiatrem. W czasie, gdy jedna z nich przekazywała los szczęśliwemu nabywcy, druga przeliczała knuty, a trzecia kręciła już złotym mechanizmem, ponad którym wznosiła się w powietrze złota kula oznakowana tą samą runą, co zakupiony los. Kula wędrowała do właściciela - a w jej wnętrzu szczęśliwcy trafiali na niezwykłe nagrody.
Aby wziąć udział w loterii, należy zakupić i przyjąć los fabularnie, a następnie rzucić kością opisaną jako los. W loterii mechanicznie nie mogą wziąć udziału osoby, które w zeszłym okresie brały udział we Wiankach w Oazie Harolda.
Igor podbiegł do straganu, ale cofnął się nagle, widząc trzy postawne wiedźmy. Speszony nieco obrócił główkę w stronę matki i przemielił w palcach kawałek płaszcza. Irina uniosła brwi, podchodząc nieco bliżej. Wsparcie dla wdów i sierot z departamentu. Czemu nie dla niej? Biedny mały Karkarow stracił ojca, zdrajcę i obłudnika. Może nie w wojnie, może nie ministerialnego dostojnika, ale z pewnością w była to okrutna niesprawiedliwość… losu. Datki jednak kierowano dla Londyńczyków, a bułgarskie dziecko dopiero się takowym stało. Wciąż nosił nazwisko brzmiące obco, trudne do wymowy dla nieprzyzwyczajonych Anglików. W obcych też głosach wybełkotał prośbę do matki. Nie mógł jej zrozumieć nikt z zebranych wokół straganu czarodziejów. Irina jednak odpowiedziała mu po angielsku, a jej ostre spojrzenie zbeształo młodego chłopca. Nie mówimy już po bułgarsku, synu. Nie tu, nie w tym świecie. Nastało nowe. Los się odmienił. Nie była jednak przeżarta chłodem do szpiku kości, nie była matką potworem. Tak Igor mógł myśleć co najwyżej o swym zmarłym tragicznie ojcu. Pilnowała jednak, by syn zapomniał jak najszybciej. Yavor nigdy nie był dla niego przyjemny, był srogi i okrutny, bezwzględny, umyślił sobie ponure wychowanie, o wiele bardziej zasadnicze od tego, co proponował jej ród, do bólu konkretne. Teraz Irina obserwowała, jak młodzieniec odżywał, jak odzyskiwał kolor na twarzy, jak z pasją zagadywał wujków, jak rósł, by za parę lat służyć ich dobrej sprawie. Będzie doskonały. Będzie potężny. Na razie jednak wciąż miał tylko kilka lat i wołał słodkimi oczami o wykupienie magicznego losu. Niech więc i tak będzie. Irina przystanęła obok straganu i popatrzyła na pierwszą z bliźniaczych czarownic. Z kieszeni płaszcza wyjęła odpowiednią ilość monet. Gdy tylko Igor spostrzegł runiczne symbole na losach, oczy zaświeciły mu się jeszcze bardziej. Oczy zbyt mocno przypominające jego. Co za ponura zgroza. Uśmiech dziecka wynagradzał jednak wszystko. W nim widziała zupełnie nową nadzieję, jego nie mogła opuścić za nic w świecie.
Los podała zaciekawionemu Igorowi, a ten bystrym okiem obserwował wiedźmę, która odpowiedzialna była za wydanie nagrody. Co to będzie? Czy na pewno byłoby to coś, co młodego adepta uszczęśliwi? Runiczne znaki zdawały się fascynować dziecko o wiele bardziej, niż sam tajemniczy podarek. Zastanawiające. Od wielu miesięcy opowiadał jej o tym, że któregoś dnia stanie się wielkim mistrzem klątw, że będzie jak wujek Drew, że opanuje magię zaklętą w tych symbolach, magię wpisującą się mocno w dzieje matczynego rodu. Tak, to było jej dziecko. Wciąż zastanawiała się nad tym, czy dla bezpieczeństwa nie powinna podmienić mu nazwiska. Wątpiła, by Karkarowowie po miesiącach ciszy przebudzili się, ale też znała ich dobrze, byli podstępni i piekielnie inteligentni. Być może zaatakują ich z zaskoczenia. Ale nie była sama, posiadała w Anglii potężnych sojuszników i nie zamierzała nikomu więcej się podporządkowywać, ani też oddawać syna.
'Los' :
+
Odsłonięcie pomnika Cronusa Wyzwoliciela okazało się ciekawsze niż podejrzewał, a to za sprawą dzierżonej przez rzeźbę Ministra głowy mugola, z której lała się krew; podszedł bliżej, pozwalając, by kilka kropel spadło na opuszki jego palców - szkarłat zabarwił skórę, a on przyjrzał mu się, próbując dojść do tego, czy posoka jest prawdziwa; nawet jeśli nie - to zdawała się być nie od odróżnienia od tej tętniącej i w jego żyłach. Miękki materiał chusteczki pochłonął czerwień, gdy Borgin ruszył dalej, w stronę straganów przyciągających uwagę ogniami buchającymi z kadzi najróżniejszymi kolorami. I on ustawił się w kolejce po los, choć wdowy ani sieroty nie zajmowały jego myśli tak, jak wartościowe nagrody, na które mogli trafić szczęśliwcy.
Trzy staruchy o bliźniaczych twarzach czyniły swą powinność, lecz on wpatrywał się wyłącznie w złotą kulę, na której wygrawerowano runę Sowelo. Skinął głową, odbierając przedmiot ze szponiastej dłoni jednej wiedźmy i zrobił miejsce następnemu czarodziejowi.
Jak trzy nordyckie Norny przędły przeznaczenie w swych rękach; co jemu było dziś pisane? Szczęście czy pech? Co w złotej kuli, naznaczonej runicznym słońcem, kryło się przed światem?
Gdzieś pośród tłumu dostrzegł doskonale znaną mu twarz, której nie mógł minąć, ofiarowując jej jedynie formalne powitanie.
- Pani Macnair - skinął kobiecie głową, przystając nieopodal. - Igor, prawda? - upewnił się, ledwie na chwilę zatrzymując wzrok na synu Iriny, a potem spojrzeniem zahaczył o trzymaną w chłopięcych dłoniach kulę. - Co wiesz o tej runie? - był wprawdzie młody, lecz zrodziła go Macnair; bez wątpienia musiał już słyszeć cokolwiek o futharku - a może więcej, niż Borgin się spodziewał?
- Czas chyba sprawdzić, co Udhr - sam los - włożyła w nasze ręce...
Sowelo, Słońce, zamigotała złocistym blaskiem, odsłaniając swą tajemnicę.
rzucam także na białe lilie
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'Los' :
Ostatnim, czego się spodziewała, był jarmark. Rzecz, zdawałoby się, wręcz abstrakcyjna, szczególnie w świetle zaglądającej w każdy zakamarek czarodziejskich, i nie tylko, żyć wojny, okrucieństwa i kryzysu, jaki brutalnie dawał o sobie znać. Głodu i cierpienia. Nie było tutaj miejsca na radość, na świętowanie, nie w głowie Faeleen, ale jak zdążyła spostrzec - najwyraźniej władze nie podzielały jej zdania, decydując, że wojenny okres będzie idealnym na wprowadzenie propagandy. Propagandy, której, mimowolnie, zdawała się podlegać, gdy, owijając się ciaśniej brązowym płaszczem, stanęła nna skraju krzątającego się tłumu. Nerwowo oblizała wargi, przejeżdżając spojrzeniem po mijających ją nieznanych twarzach i uważnie lustrujących okolicę funkcjonariuszy. Poruszyła niby skostniałymi palcami, zaraz zaciskając je na swoim odzieniu.
Umówiona z Demelzą, próbowała wypatrzeć ją w tłumie, wyglądając chyba nader podejrzanie, sprawiając, że jeden z policjantów zmarszczył brwi. Odwrócił wzrok dopiero, kiedy twarz panny Fancourt rozjaśnił łagodny, mimowolny uśmiech, kiedy wreszcie jej wzrok namierzył znajomą buzię kuzynki. Przedarła się przez zgromadzonych czarodziejów, dopadając do kobiety, łagodnie dotykając ją w ramię, by dać znać o swojej obecności.
— Dem, cześć — rzuciła, poszerzając uśmiech, mrużąc przy nim delikatnie powieki. Pomimo absurdalności całego wydarzenia, kuzynka zdawała się być tym jednym elementem ratującym całość. Chociaż nie potrafiła się wyzbyć się specyficznego ucisku w brzuchu i wrażenia, jakby atmosfera miejsca była wręcz przytłaczająca, tak stojąc już u boku znajomej osoby miała się zdecydowanie lepiej, odważniej. Och, to było straszne - czuć się tak niepewnie na każdym kroku, gdy jeszcze wcześniej przedzierało się przez życie bez mrugnięcia okiem, bez choćby ukłucia strachu. Przełknęła ślinę. — Jak się miewasz? — zapytała jeszcze, uważnym spojrzeniem lustrując towarzyszkę. Zwykłe pytanie, choć zabarwione odrobiną zmartwienia, wypowiedziane ciszej, niż powitanie. Rozejrzała się dookoła, mimowolnie idąc w głąb tłumu, w kierunku atrakcji. Przypatrywała się straganom, szukała w nich czegokolwiek interesującego, aż wreszcie jej uwagę przyciągnął widok loterii. Parsknęła pod nosem, wskazała miejsce Demelzie. — Co myślisz o spróbowaniu swojego szczęścia? — Zaśmiała się, choć niezwykle sztywno jak na siebie; nie miała pojęcia czy powinna była się śmiać, czy może wręcz przeciwnie. Albo może uciekać? Nie było to istotne. Odepchnęła własne odczucia, chcąc chociaż na te kilka chwil zatopić się w normalności, nawet jeśli sztucznej i absurdalnej, ściskającej gardło.
Starając się nie myśleć zbyt wiele, wyciągnęła monety z kieszeni i zakupiła los, gotowa na przyjęcie nagrody - oby wartej zaskakująco wysokiej ceny.
los i lilie
and I don't know how to be just standing by blankly
Ostatnio zmieniony przez Faeleen Fancourt dnia 30.03.21 12:29, w całości zmieniany 1 raz
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'Los' :
+
- Och, to ty, Fae, cieszę się, że cię widzę - rzekła ucieszona, natychmiast rozkładając ramiona, by zamknąć krewną w krótkim, czułym uścisku. Nie mogła Faeleen pomylić z nikim innym; no, może poza jej starszą siostrą, były do siebie niezwykle podobne, nie tylko przez wzgląd na orientalną urodę. Chociaż właściwie... Demelza nie miała porównania. Poza kuzynostwem ze strony ojcem kojarzyła jeszcze tylko dwie dziewczyny ze wschodu. Obie uczyły się w Hogwarcie kilka roczników wyżej niż ona. - Chyba dobrze... Właściwie to nie mogę narzekać - powiedziała niepewnym tonem. Tak jak większość Demelza bała się tego, co miało miejsce wszędzie wokół. Przemocy, rozlewu krwi, wojny, która targała tym krajem od wielu długich miesięcy i nie wyglądało na to, aby miała prędko dobiec końca. Panna Fancourt miała jednak świadomość tego, że w tej sytuacji jej własna nie maluje się tak źle. Miała dach nad głową, pracę, źródło zarobku, miała co do garnka włożyć i papiery, które potwierdzały jej czystość krwi. Wątpiła, aby istniały jakieś powody, aby Ministerstwo Magii i... zwolennicy Lorda Voldemorta mogli chcieć jej zguby, bądź wprost przeciwnie - aby rebelianci pod wodzą Harolda Longbottoma uznali, że jest przeciwko nim. Tak po prawdzie, to obawiała się i jednych, i drugich, a marzyła wyłącznie o spokoju.
- A ty? Nie macie problemów w... wiesz, rezerwacie? - spytała Fae ściszonym głosem, pochylając się ku niej, tak aby to pytanie dotarło jedynie do uszu kuzynki. Martwiła się o nią i Ronję. Martwiła się nie dlatego, że miały do czynienia z tak niebezpiecznymi stworzeniami jakimi były smoki (chociaż po części niezaprzeczalnie też), przede wszystkim jednak dlatego, że nawet ona wiedziała, że nad Peak District pieczę sprawowali Greengrassowie, a oni sprzeciwili się lordowi Cronusowi Malfoyowi. Demelza obawiała się, że to może odbić się na tym miejscu, a zarazem na wszystkich jego pracownikach - i jej krewnych. Nie chciała, aby coś im się stało.
Podążyła za Faeleen, lawirując zgrabnie pomiędzy tłumem, wygładziła materiał eleganckiego płaszcza w brązową kratę, spod której wystawał materiał długiej, ciemnozielonej spódnicy. Demelza nie spodziewała się, że zimowy jarmark przyciągnie tu takie tłumy. Nie mogła oprzeć się jednak wrażeniu, że za dawnych czasów ulica Pokątna była jednak o wiele bardziej zatłoczona...
- Właściwie to czemu nie? Chociaż szczęście raczej się mnie nie trzyma... - mruknęła w odpowiedzi, sięgając do torebki po sakiewkę, by wysupłać z niej kilka monet. Trzy wiedźmy, do których zbliżyły się panny Fancourt, by zakupić los, budziły w Demelzie jakiś niepokój. Wyglądały dość... przerażająco i kojarzyły się tancerce z babą-jagą. Wręczyła jednej z nich kilka monet, by zakupić los.
- I co? Wygrałaś coś interesującego? - spytała z ciekawością, spoglądając na los, który otrzymała Faeleen.
Stripped down to the bone
can make a better man
'Los' :
+
Wiatr zawiał, niosąc ze sobą zimny powiew znad Tamizy i uderzył gwałtownie w męską sylwetkę. Jayden zmrużył oczy i podniósł obleczoną w skórzaną rękawiczkę dłoń, chcąc uchronić się przed płatkami śniegu porwanymi podmuchem i atakującymi na oślep wszystko, co popadnie. Mróz zaciął przy okazji jego policzki, jednak nie był on nie do zniesienia - gdyby było za zimno, na pewno nie poszedłby na tak długi spacer i na pewno nie z wózkiem. Potrzebował odświeżenia w postaci przewietrzenia nie tylko płuc, ale i umysłu, który zdawał się znów osiadać na mieliźnie zbyt gęstych przemyśleń. Mając w pamięci ostatnie wydarzenia, gdy w braku kontroli własnych emocji mogły ucierpieć jego dzieci, Vane robił wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Sądził, że zamknięcie własnych przeżyć w samym sobie wystarczy. Że prowadzenie walki z samym sobą wystarczy. Boleśnie przekonał się o tym, że nie miało wystarczyć. Że musiał się opanować, zapanować nad żałobą, wspomnieniami i zwalczyć wszystko ze względu nie na swoją osobę, lecz na tych, którzy znajdowali się w jego zasięgu. Ze względu na synów. Dlatego właśnie gdy łapał się na zbyt głębokich przemyśleniach, robił coś, by odciągnąć się od tego stanu. Gotował więc. Pisał. Przysiadał do fortepianu, starając się nauczyć najprostszych dźwięków. Tego dnia wybrał spacer. Połączony oczywiście z kilkoma innymi przystankami, których część wciąż czekała na zrealizowanie. Tak też znalazł się w magicznym porcie i tam też złapał go lodowaty podmuch. Ów pogodowa fala na szczęście przeszła równie szybko jak się pojawiła, ale pozostał po niej - osadzony na męskich włosach i płaszczu - lekki szron. Miał też utrzymywać się w chłodnej temperaturze jeszcze jakiś czas, ale astronom nie zwracał na to zbyt wielkiej uwagi. Skontrolował za to trójkę chłopców leżących w prowadzonym przez niego wózku. Otuleni grubymi ubrankami i przykryci kocem prezentowali się bardziej jak podróżnicy na Antarktydę niźli pięciomiesięczne niemowlęta. Gdy tylko dostrzegli zbliżającą się ojcowską sylwetkę, zaczęli wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki, jakby próbowali mu coś przekazać, ale nie wychodziło im to za dobrze. Było dla nich za wcześnie. Albo Jayden nie był aż tak zaawansowany w rozpoznawaniu słów w dziecięcym gaworzeniu... Niemniej wziął kocyk okrywający całą trójkę i strzepnął z niego nagromadzony śnieg, by zaraz na powrót opatulić małe ciałka. - Wyglądacie jak prawdziwe bałwany - mruknął do trojaczków, próbując powstrzymać rozbawienie, ale raczej nie wychodziło mu to najlepiej. Czarne ślepia wpatrywały się w niego w fascynacji, zupełnie jakby powiedział coś oświecającego, jednak taki właśnie był urok życia z nieświadomymi jeszcze dziećmi. Za jakiś czas miały wszystko rozumieć i zapewne reagować inaczej na rodzicielskie słowa. Na ten moment Cass, Arden i Sam pozostawali w błogiej niewiedzy, a Jayden sprytnie to wykorzystywał. Podobnie zresztą jak wykorzystywał ich wózek w celach transportowych. Ułożył koszyk na szczebelkach łączących kółka i wkładał tam zakupy oraz paczki, którymi miał się zająć. Dzięki temu nie musiał zbytecznie martwić się, gdzie i jak powinien był trzymać te wszystkie przedmioty. Była to chyba kolejna czynność, która odciągała go od pochmurnego obwiniania samego siebie za wszystkie przykre zdarzenia nawiedzające ich małą rodzinę i nieważne jak to brzmiało, dbanie o codzienne funkcjonowanie pomagało. Pomagało wracać do normalności lub przynajmniej pozorowało taki powrót. Dla profesora to wciąż było za wcześnie, jednak nie przestawał. Nie był sam, odpowiadał za inne istnienia i nie mógł sobie pozwolić na brak wewnętrznej równowagi. Stabilność wyznaczała nie tylko możliwość właściwego funkcjonowania, lecz także i własnej kontroli. A własna kontrola prowadziła do harmonii. Przecież właśnie do tego dążył, prawda? Do zapewnienia swoich synom życia, które opierało się właśnie na filarach rozumu, spokoju oraz równowagi. Bez tego nie byliby w stanie stać się czarodziejami, ludźmi pewnymi swoich przekonań. A chciał, żeby byli silni. Silniejsi od niego, mądrzejsi. By wykorzystali własne talenta do leczenia tego skrzywdzonego świata.
Z zamyślenia wyrwał go dziecięcy krzyk momentalnie sprowadzający mężczyznę na ziemię. Rodzicielskie spojrzenie od razu odszukało źródło krzyku, jego ciało i umysł były gotowe do ratunku, lecz dość szybko spięte mięśnie rozluźniły się, gdy podniesiony alarm okazał się fałszywy. Samuel - jedynie sobie znanym sposobem - ściągnął sobie odrobinę na oczy czapeczkę, a desperacki krzyk był wołaniem o pomoc w rozwiązaniu problemu. Jayden zatrzymał się więc w półkroku i po raz setny pochylił się, by wspomóc syna. Z rozczulonym wyrazem twarzy naprawiał powód rozpaczy, nie zauważając, że miejsce, które wybrał na przystanek, było mu znajome. Znajome i powoli zaludniające się odwiedzającymi jarmark czarodziejami oraz czarownicami, którzy zdecydowali się na przedświąteczne zakupy.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Kiwnęła głową na pytanie kuzynki.
— Radzimy sobie. Rezerwat jest zabezpieczony zaklęciami, więc jest spokojnie i bezpiecznie — odparła cicho, zgodnie z prawdą, zgrabnie jednak pomijając kwestię, że nie była pewna jak długo uda im się utrzymać ten stan. Greengrassowie otwarcie stawali po przeciwnej stronie do rządu, więc tym samym z pewnością byli jednym z celów zwolenników oczyszczania świata. Póki co jednak mogła uspokoić kuzynkę. — Ronja też sobie radzi — dodała, czując swoisty obowiązek, by poinformować Demelzę też o stanie siostry. Uśmiechnęła się lekko, krzywo, jakby uspokajająco, choć prawda była taka, że sama nie czuła się uspokojona.
Kiedy ruszyły w stronę stoiska z loterią, pozwoliła sobie na odrobinę ekscytacji, niczym dziecko. Ta narastała, gdy otrzymała od nieprzyjemnie wyglądających kobiet złotą kulę, jednak momentalnie zgasła, kiedy skupiła się na liście gratulacyjnym i jego słowach. Podziękowania za wsparcie koniecznych działań wojennych. Jej twarz stężała, spoważniała, a zaraz sama kobieta odchrząknęła, skrycie zgniatając list i chowając go do kieszeni. Przyjrzała się za to swojej nagrodzie, puklowi syrenich włosów. Jednocześnie dotarło do niej pytanie kuzynki, toteż uniosła go, machając nim przed Demelzą. Roześmiała się krótko.
— Może być, pukiel syrenich włosów, a ty? — rzuciła, uważnie przyglądając się młodszej kobiecie i złotej kuli, jaką dzierżyła.
and I don't know how to be just standing by blankly
small mark above my shoulders
the evidence of my wings
- To dobrze. Cieszę się. Pozdrów ją i ucałuj ode mnie - wyrzekła, uśmiechając się, kiedy Fae uprzedziła pytanie jakie tańczyło od kilku chwil w jej myślach. Starszej z kuzynek także nie widziała od dawna, ciągle obiecywała sobie, że skreśli do niej list, wciąż jednak brakowało na to czasu, bądź umykało z głowy.
Odebrała od starszej wiedźmy zarówno los, jak i niewielką karteczkę, na której widniało kilka słów informujących, że cały dochód ze sprzedaży losów zostanie przekazany na wsparcie koniecznych działań wojennych. Demelza stłumiła cisnące się na usta westchnięcie, szczerze żałując, że zdecydowała się wysupłać kilka monet i oddać je w ręce wiedźm - przemoc była ostatnim, co popierała. Marzyła o dniu, gdy ta wojna dobiegnie końca i w Wielkiej Brytanii znów zapanuje spokój. Na to jednak bynajmniej się nie zanosiło. Brunetka nie mogła oprzeć się wrażeniu, że i jej kuzynce świadomość tego, co wsparły wcale nie była w smak. Dem rozchmurzyła się dopiero, kiedy wręczono jej wylosowaną nagrodę. Przyjrzała się z ciekawością obu kryształom, w tej chwili śnieżnobiałym - dołączono do nich pergamin opisujący działanie. Wyraźnie się rozpromieniła i zerknęła z ciekawością na złoty pukiel włosów trzymany przez Fae.
- Ojej, jakże pięknie się mieni! Myślisz, że ma jakieś magiczne właściwości? - spytała z entuzjazmem. - Mam kryształ, który należy wręczyć ukochanej osobie. Będzie czerwony, gdy stanie się jej jakaś krzywda. Czyż to nie romantyczne?
Zielone oczy Demelzy rozbłysły wręcz na myśl o kimś, komu mogłaby podarować tak romantyczny prezent... To musiał być ktoś, kogo pokocha.
Stripped down to the bone
can make a better man
Powiewy wiatru niosły zimowy chłód, płatki śniegu melodyjnie wirowały na wietrze, a przemarznięte kryształy lodu mieniły się w śnieżnych okrywach dachów. Wełniane rajstopy chroniły skryte pod długą czarną spódnicą nogi, wełniany płaszcz okrywał resztę ciała, zakryty ciężką grubą chustą purpurowej barwy, szczelnie okrywającą nagą szyję. Wyższe niż zwykle cholewy butów stawiały kroki powoli, tak, by dziewczynka nadążyła na nią przez śnieżne zaspy.
- Weź te monety - zwróciła się do córki, kucając przy niej i wkładając w jej w palce parę knutów, dłonią wskazując trzy bliźniacze wiedźmy przy loterii. - Zobaczymy, czy dzisiaj fatum jest po naszej stronie - dodała, wysyłając córkę po los, gdy, wstając, kątem oka dostrzegła znajomą sylwetkę. Dość niespodziewaną, biorąc pod uwagę jego towarzystwo. Nieczęsto widywała mężczyzn z dziećmi, tym bardziej... z tyloma. - Jayden? - Jego imię wymknęło się spomiędzy jej ust bez pewności, jakby nie była przekonana, czy silny profil rzeczywiście należał do niego. Czy to nie tutaj spotkali się po raz pierwszy?
prządką
Płatki śniegu malowniczo opadały na ciemne pukle matuli sprawiając, że wyglądała niczym królowa zimy, która przemierza swoje włości. Spodobała się jej ta myśl i wyobraziła sobie matule w srebrzystej sukni i płaszczu pobitym ciemnym futrem.
Kiedy znalazły się na jarmarku głośnym i pełnym barw z piersi dziecka wyrwał się cichy okrzyk zachwytu. Poczuła się jakby była w innym świecie, a feeria barw i dźwięków wręcz ją ogłuszała. W tym momencie matula podarowała jej monety i wskazała stoisko gdzie stały trzy wiedźmy.
-Dobrze! – Zawołała z ochotą i entuzjazmem po czym odbiegła do stoiska nie obawiając się wyglądu sióstr. Lysandra widywała gorsze rzeczy w swoich snach, a kobiety nie wydawały się straszne ani przerażające. Dziewczynka uznała, że spokojnie pasują do postaci z baśni, trzech strażniczek, które strzegły świata przed całym złem. Były odważne i dzielne, ale wszyscy się ich bali z powodu wyglądu, a miały gołębie serca i wiele miłości dla świata. – Poproszę jeden los!
Podała wyciągniętej, sękatej dłoni monety, a od drugiej przyjęła złocistą kulkę. Musiała aż zdjąć wełniane rękawiczki aby zobaczyć co też skrywało się w środku.
'Los' :
+