Marina
Strona 23 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Marina
Magiczna przystań dla czarodziejskich jachtów znajduje się w centralnej części Dzielnicy Portowej. Za pomocą zaklęć ukryta przed mugolami, czarodzieje jednak oglądać mogą przeróżne egzotyczne statki zawijające do portu. Można tu znaleźć kupców przywożących latające dywany z dalekiego Egiptu, podróżników i żeglarzy gotowych opowiadać niezwykłe historie i śpiewać szanty. Po pomostach prowadzących do przycumowanych okrętów nie może poruszać się jednak każdy. Do większości okrętów prowadzą osobne ścieżki, które pojawiają się jedynie przed bosmanem portu i załogą danego statku. Turyści nie będący marynarzami mogą w dalszym ciągu korzystać mogą z uroków przechadzek po pomostach, które pojawiają się dosłownie pod stopami i znikają, gdy tylko nogę się z nich zabierze. Takie ścieżki prowadzą daleko w głąb rzeki pozwalając na odbycie nawet najbardziej prywatnych rozmów.
Nie było więc daleko. Serce przeskoczyło jedno bicie, jakby naprawdę próbowało się uspokoić, tylko po to, aby zaraz znów zabić szybciej — w rytmie strachu i niepewności — gdy poczuła na sobie spojrzenie Igora. Aroganckie, mówiące wszystko, czego mogła się spodziewać i przez to jeszcze bardziej przerażające. Ciarki przebiegły przez skórę, ona sama zagryzła wnętrze policzka i prędko skierowała spojrzenie w dół, na własne buty. Nosiły ślady długich wędrówek, ale także uczucia, które należało poświęcić przedmiotom tak, aby służyły dłużej. Szczęśliwie wiedziała, że chodziło o pracę, nie wybrała się zatem w swojej drugiej parze butów, tej przeznaczonej na specjalne okazje. Te ubrała ostatnio tylko raz.
Myśl, że wszędzie było źle była jej oczywiście znajoma, ale w żadnym wypadku nie przynosiła wytchnienia czy też ukojenia. Straciła rodziców i sądziła, że powinna odejść razem z nimi. Ale to przecież droga na łatwiznę, tak przynajmniej mówiła sobie w chwili, gdy jasność umysłu nie była przez moment przesłonięta żałobą. Jej rodzice na pewno chcieli, aby przeżyła. Aby dała sobie radę, stanęła na nogi, nawet bez ich pomocy. Musiała więc spróbował to zrobić, otrząsnąć się z marazmu prędzej, czy później. Świat nie stanął w tamtej strasznej chwili. Jeżeli ona stanie — umrze; w środku, przez złamane z tęsknoty serce, lub cieleśnie, gdy przez niepracowanie nie zdobędzie pieniędzy, a z pieniędzmi jedzenia. Darmozjady odchodziły pierwsze.
Ale było się dla kogo starać — wszechobecne cierpienie obudziło w niej potrzebę pomocy wszystkim tym, do których mogła dotrzeć. To dlatego zainteresowała się uzdrawianiem, w którym stawiała pierwsze, bardzo chwiejne kroki. Warto było starać się też dla tych, którzy ją otaczali. Dla Marcela, którego grymas wychwyciła, gdy uniosła wyżej głowę, którego chciała złapać za dłoń, przekazać w uścisku, że sobie poradzi, że wszystko będzie dobrze. Ba, nawet dla Igora warto było się starać, życie przecież było najwyższą wartością.
— Poradzę sobie, nie martw się — szepnęła cicho, co dodało jej głosowi szczególnego ciepła. Na jedną, krótką chwilę spojrzała mu w oczy, czując narastający uścisk w żołądku. Powinna mu powiedzieć. O tym, co stało się kilka dni temu. Powinien wiedzieć, tak byłoby uczciwie. I choć bała się tego, jak zareaguje, decyzja została podjęta. Poradzę sobie, powtórzyła w myślach, do siebie samej, nim rozdzielili się do zleconej im pracy.
Dotarła do miejsca, w których trzymano wodę i kubki, rozlała ją do czterech z nich, decydując chwilowo, że wzięcie ich większej ilości na raz było potencjalnie niebezpieczne, a ryzyko wylania dość spore. Chwilę za długo rozglądała się po ludziach, chcąc zdecydować, przynajmniej w myślach, kto wody potrzebował najpilniej. Kątem oka wyłapała surowe spojrzenie nadzorcy, które niczym impuls, piorun, wprawiło ją w ruch. Zaniosła więc kubki do ludzi zebranych od wody najdalej.
— Dzień dobry — powiedziała cicho, myśląc właściwie tylko o tym, aby odstawić bezpiecznie kubki przed każdym z mężczyzn i uśmiechać się przy tym tak, jak jej nakazano. Nie patrzyła na nich, nie zauważyła zatem, że przed sobą miała czterech opalonych mężczyzn w średnim wieku. W grupie zapadła cisza, urwali oni wcześniejsze rozmowy, najwyraźniej stwierdzając, że nagłe pojawienie się Marii zaburzyło ich prywatność. — Niech się panowie napiją, na zdrowie — dodała, dygając w dodatku na pożegnanie. Spragnionych ludzi było więcej, chciała się uporać z rozdaniem wody jak najszybciej, aby później móc może nabrać wystarczająco siły, aby zająć też kogoś rozmową. Czy potrafiła kogoś pocieszyć? Nie miała pojęcia.
Gdy tylko odwróciła się, chcąc pójść po następne kubki, usłyszała za sobą śmiech.
— Z taką to bym się czegoś innego napił. Widzieliście, czy Parszywy jeszcze stoi? — dotarł do niej zachrypnięty, męski głos. Mięśnie całego ciała natychmiast napięły się, gotowe do ucieczki; serce raz jeszcze przyspieszyło, tak samo jak przyspieszyła i ona, chcąc odejść od tych mężczyzn jak najdalej. Drżące z poddenerwowania dłonie potrzebowały więcej czasu, aby nabrać picia do kolejnych kubków. Wtedy też, przez podniesioną połę namiotu dostrzegła dwie znajome sylwetki z łopatami. Proszę, szybciej...
Myśl, że wszędzie było źle była jej oczywiście znajoma, ale w żadnym wypadku nie przynosiła wytchnienia czy też ukojenia. Straciła rodziców i sądziła, że powinna odejść razem z nimi. Ale to przecież droga na łatwiznę, tak przynajmniej mówiła sobie w chwili, gdy jasność umysłu nie była przez moment przesłonięta żałobą. Jej rodzice na pewno chcieli, aby przeżyła. Aby dała sobie radę, stanęła na nogi, nawet bez ich pomocy. Musiała więc spróbował to zrobić, otrząsnąć się z marazmu prędzej, czy później. Świat nie stanął w tamtej strasznej chwili. Jeżeli ona stanie — umrze; w środku, przez złamane z tęsknoty serce, lub cieleśnie, gdy przez niepracowanie nie zdobędzie pieniędzy, a z pieniędzmi jedzenia. Darmozjady odchodziły pierwsze.
Ale było się dla kogo starać — wszechobecne cierpienie obudziło w niej potrzebę pomocy wszystkim tym, do których mogła dotrzeć. To dlatego zainteresowała się uzdrawianiem, w którym stawiała pierwsze, bardzo chwiejne kroki. Warto było starać się też dla tych, którzy ją otaczali. Dla Marcela, którego grymas wychwyciła, gdy uniosła wyżej głowę, którego chciała złapać za dłoń, przekazać w uścisku, że sobie poradzi, że wszystko będzie dobrze. Ba, nawet dla Igora warto było się starać, życie przecież było najwyższą wartością.
— Poradzę sobie, nie martw się — szepnęła cicho, co dodało jej głosowi szczególnego ciepła. Na jedną, krótką chwilę spojrzała mu w oczy, czując narastający uścisk w żołądku. Powinna mu powiedzieć. O tym, co stało się kilka dni temu. Powinien wiedzieć, tak byłoby uczciwie. I choć bała się tego, jak zareaguje, decyzja została podjęta. Poradzę sobie, powtórzyła w myślach, do siebie samej, nim rozdzielili się do zleconej im pracy.
Dotarła do miejsca, w których trzymano wodę i kubki, rozlała ją do czterech z nich, decydując chwilowo, że wzięcie ich większej ilości na raz było potencjalnie niebezpieczne, a ryzyko wylania dość spore. Chwilę za długo rozglądała się po ludziach, chcąc zdecydować, przynajmniej w myślach, kto wody potrzebował najpilniej. Kątem oka wyłapała surowe spojrzenie nadzorcy, które niczym impuls, piorun, wprawiło ją w ruch. Zaniosła więc kubki do ludzi zebranych od wody najdalej.
— Dzień dobry — powiedziała cicho, myśląc właściwie tylko o tym, aby odstawić bezpiecznie kubki przed każdym z mężczyzn i uśmiechać się przy tym tak, jak jej nakazano. Nie patrzyła na nich, nie zauważyła zatem, że przed sobą miała czterech opalonych mężczyzn w średnim wieku. W grupie zapadła cisza, urwali oni wcześniejsze rozmowy, najwyraźniej stwierdzając, że nagłe pojawienie się Marii zaburzyło ich prywatność. — Niech się panowie napiją, na zdrowie — dodała, dygając w dodatku na pożegnanie. Spragnionych ludzi było więcej, chciała się uporać z rozdaniem wody jak najszybciej, aby później móc może nabrać wystarczająco siły, aby zająć też kogoś rozmową. Czy potrafiła kogoś pocieszyć? Nie miała pojęcia.
Gdy tylko odwróciła się, chcąc pójść po następne kubki, usłyszała za sobą śmiech.
— Z taką to bym się czegoś innego napił. Widzieliście, czy Parszywy jeszcze stoi? — dotarł do niej zachrypnięty, męski głos. Mięśnie całego ciała natychmiast napięły się, gotowe do ucieczki; serce raz jeszcze przyspieszyło, tak samo jak przyspieszyła i ona, chcąc odejść od tych mężczyzn jak najdalej. Drżące z poddenerwowania dłonie potrzebowały więcej czasu, aby nabrać picia do kolejnych kubków. Wtedy też, przez podniesioną połę namiotu dostrzegła dwie znajome sylwetki z łopatami. Proszę, szybciej...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie dostrzegał napięcia powstałego pomiędzy jegomościem a Marią, milczący towarzysz jego niedoli wydawał się chcieć wydostać stąd jak najprędzej, zatem ostatecznie przyświecał im obu podobny cel. Nie odpowiedział mu ni słowem ni gestem, więc Marcel też nie zwracał na niego większej uwagi. Chciałby móc pomóc bardziej, zaopiekować się tym miejscem, swoim domem, lecz mimo to przebywanie tu z ramienia Ministerstwa Magii nosiło znamiona głębokiego upokorzenia. No i martwił się. O tych, którzy zostali w Ministerstwie Magii, o tych, o których nie wiedział, dokąd, gdzie ani po co zostali wysłani. Przede wszystkim - martwił się o Aishę. Odprowadził dziewczynę wzrokiem, kiedy zmierzała do swoich obowiązków. Sposób, w jaki ogólnie ich tutaj potraktowano, nastrajał nieco lepiej, gruzy nie były pracą przyjemną, spokojną ani nawet bezpieczną, ale przynajmniej przyzwoitą. Nikt nie próbował upokorzyć Marii - więc istniała szansa, że Aishy też to nie spotka. Czy wypowiedział to w złą godzinę? Słyszał przecież tych mężczyzn, tu, niedaleko, nagabywali ją jak świnie. Parszywy stał i miał się dobrze, doskonale o tym wiedział. Ale przecież nie wezmą jej tam siłą. Uniósł wzrok w jej stronę, ze zmarszczoną w złości brwią, przekonany, że nie powinni zwracać się do niej w taki sposób. W innej sytuacji podszedłby bliżej i ją stamtąd zabrał, ale tutaj czuł na sobie wzrok nadzorcy i wiedział, że reakcją mógł jej tylko zaszkodzić bardziej. Pomiatano nim całe życie, znał swoje miejsce i wiedział, jak to działa.
Czas mijał, odmierzały go krople potu wstępujące na zaczerwienione od wysiłku czoło, coraz szybszy oddech, mięśnie kolejno tracące czucie. Gdy stracił je całkiem - łopata wypadła mu z rąk, a on bez słowa opadł na ziemię, obok większego kamienia leżącego w pobliżu, by na kilka chwil przysiąść, wziąć oddech. Mógł sobie na to pozwolić, był silny, bardziej wytrzymały niż większość, która została tu zebrana, jeśli nie wszyscy. Nie padł jako pierwszy. Mokrą od potu twarz przetarł drżącymi od wysiłku dłońmi, zawieszając na nich pulsujące z bólu czoło. Wody, tak bardzo pragnął wody. Głowa niemal bezwładnie opadła w tył, wspierając się o kamień, gdy przewrócił ją na bok, obserwując przejście. Minęło trochę czasu. Do wieczora się pewnie wyrobią, może trochę później, tempo pracy będzie już tylko spowalniać, jeśli nie przyprowadzą tu nikogo więcej.
Wzrok rozejrzał się za Marią, próbował ją ku sobie ściągnąć, czy zabronią mu napicia się tej wody? Nie powinni, pracował ciężko, pracował jak inni.
Czas mijał, odmierzały go krople potu wstępujące na zaczerwienione od wysiłku czoło, coraz szybszy oddech, mięśnie kolejno tracące czucie. Gdy stracił je całkiem - łopata wypadła mu z rąk, a on bez słowa opadł na ziemię, obok większego kamienia leżącego w pobliżu, by na kilka chwil przysiąść, wziąć oddech. Mógł sobie na to pozwolić, był silny, bardziej wytrzymały niż większość, która została tu zebrana, jeśli nie wszyscy. Nie padł jako pierwszy. Mokrą od potu twarz przetarł drżącymi od wysiłku dłońmi, zawieszając na nich pulsujące z bólu czoło. Wody, tak bardzo pragnął wody. Głowa niemal bezwładnie opadła w tył, wspierając się o kamień, gdy przewrócił ją na bok, obserwując przejście. Minęło trochę czasu. Do wieczora się pewnie wyrobią, może trochę później, tempo pracy będzie już tylko spowalniać, jeśli nie przyprowadzą tu nikogo więcej.
Wzrok rozejrzał się za Marią, próbował ją ku sobie ściągnąć, czy zabronią mu napicia się tej wody? Nie powinni, pracował ciężko, pracował jak inni.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zapach stęchlizny, raz po raz wydobywający się gdzieś spomiędzy przerzucanych w posłuszeństwie posługi gruzów, mieszał się z ostatkami letniego ciepła, z portowym smaganiem rześkiego wiatru znad wody, z niezadowoleniem zebranej tu gromadnie klasy robotniczej. I jego zaliczono w ramy tego niepojętego obowiązku, i jego ściągnięto tu dziś w widocznej elegancji stroju, posyłając wprost do tumanów kurzu osadzających się niefortunnie we włosach, na skórze, w oddychających głęboko płucach. Nie podzielał entuzjazmu dla zasłyszanej dyrektywy, niechętnie całkiem przemknął wówczas oczami po aroganckim kierowniku, ale zwyczajowo uchylił czoło przed przełożonym, nauczony współistnienia w cieniu podłej hierarchii, gdzie za świadectwo nieposłuszeństwa parszywy knypek zza biurka pomyślnie nabruździć mógł w jego papierach. Był imigrantem, niechcianym tu dzikusem z — no skąd, właśnie? — krain zapyziałych, jak urokliwie zwykł mawiać jego dystyngowany przyjaciel o lordowskim pochodzeniu. Ba, nawet jego skrępowano więzami sprawiedliwego patriotyzmu, wszakże i on żałośnie sterczał nieopodal w dłużącej się kolejce do poważnych urzędasów, w jakże rozczulającej mieszance ras, krwi i zasobności portfeli. Czymże więc stali się w obliczu minionej katastrofy? Ośrodkami darmowej pracy w pocie czoła? Nośnikami znikąd nienadchodzącego zbawienia dla Anglii? Nie było czasu na przesadne filozofowanie, nie było okazji do snucia zawiłych przemyśleń; w wymownym milczeniu, nie tyle może oburzonym, co zmęczonym, w mechanicznym ruchu sięgał to ku stercie, to ku taczce, w iście socjalistycznym wzorze pracy ponad normę. Mugolscy Rosjanie od dawna już chwalili się dumnymi obliczami swoich mitycznych stachanowców, czymże innym byłyby więc zaangażowane gesty jego, czy bodaj znajomego Marii, z którym równolegle i sprawiedliwie współpracował przy jednym brzegu kilkudziesięciotonowego zwaliska?
Charakterystyczny dźwięk zaburzyły wreszcie nie tak odległe rozmowy; drażniące, głośne, niosące się wulgarnym rechotem szumowin, zamiast wody chętniej zapewne poszukujących nosem zapachu byle jakiego sikacza. Sugestywnie naprężył sylwetę, wyprostował się, wsparł o kraniec wysłużonego szpadla; ni to nieżyczliwym, ni przyjemnym, najprędzej do reszty zobojętniałym, choć przy tym znaczącym w interpretacji spojrzeniem omiótł od razu Marcela, jakby bezgłosym komunikatem przemawiał przestań. Palce sięgnęły do guzików koszuli, wyswobodziły w dwa lub trzy pierwsze od ciasnoty, ale zaraz pokonywał krok naprzód, w zniesmaczonej mimice rzucając do odpoczywających śmiałków:
— Na pogaduszki będzie czas po robocie. Zamiana, panowie — wycedził, usiadł nieopodal, wyrównał oddech, odpalił papierosa. Mogło się jej zdawać, że była w tym jakaś wspaniałomyślność, że pogonił ich dla jej spokoju ducha, ale de facto jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Zasługiwali na moment wytchnienia, on i tamten chłopak, z którym go tutaj przysłali. Poszedł za nim? Pracował dalej? Wszystko jedno.
Charakterystyczny dźwięk zaburzyły wreszcie nie tak odległe rozmowy; drażniące, głośne, niosące się wulgarnym rechotem szumowin, zamiast wody chętniej zapewne poszukujących nosem zapachu byle jakiego sikacza. Sugestywnie naprężył sylwetę, wyprostował się, wsparł o kraniec wysłużonego szpadla; ni to nieżyczliwym, ni przyjemnym, najprędzej do reszty zobojętniałym, choć przy tym znaczącym w interpretacji spojrzeniem omiótł od razu Marcela, jakby bezgłosym komunikatem przemawiał przestań. Palce sięgnęły do guzików koszuli, wyswobodziły w dwa lub trzy pierwsze od ciasnoty, ale zaraz pokonywał krok naprzód, w zniesmaczonej mimice rzucając do odpoczywających śmiałków:
— Na pogaduszki będzie czas po robocie. Zamiana, panowie — wycedził, usiadł nieopodal, wyrównał oddech, odpalił papierosa. Mogło się jej zdawać, że była w tym jakaś wspaniałomyślność, że pogonił ich dla jej spokoju ducha, ale de facto jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Zasługiwali na moment wytchnienia, on i tamten chłopak, z którym go tutaj przysłali. Poszedł za nim? Pracował dalej? Wszystko jedno.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na całe szczęście wydawało się, że incydent z tamtą grupą mężczyzn był jednostkowy, a przynajmniej tak zdawało się Marii. Marii, która dla własnego bezpieczeństwa trzymała się dalej już raz powziętych środków, krążąc między potrzebującymi wody obywatelami zagonionymi do pracy przy odgruzowaniu mariny. Kilka słów starała się zamienić z tymi, którzy nie wydawali jej się aż tacy straszni — znalazł się więc chłopak o oliwkowej skórze spalonej na słońcu, brakowało mu jednego zęba, ale nawet z tą dziurą uśmiechał się na tyle uprzejmie, że została przy nim na dłużej, pozwalając mu na to, aby rozwiązany aurą dobroci język sprawił, że poznała całą historię jego ostatniego miesiąca. To, jak wrócił do domu i nic z niego nie zostało, jak przygarnął go starszy brat z rodziną, jak planowali oboje powrót do pracy, tutaj niedaleko, przy wypakowywaniu ładunków, ale żeby port wrócił do normalnego trybu pracy, potrzeba było wszystko uprzątnąć. Miał rację, musieli zadbać o to, aby pomóc jak największej ilości osób. Nie tylko dlatego, że im kazano, ściągając do Londynu przy użyciu groźnie brzmiącego listu. Tak po prostu wypadało.
Nie mogła jednak powstrzymać się przed zerkaniem w kierunku tamtych mężczyzn, tak długo, jak pozostawali w zasięgu jej wzroku. Daleko jej było od cieszenia się ich widokiem, pragnęła po prostu wiedzieć, gdzie się znajdują, aby w chwili kryzysu móc zwinnie uskoczyć, posłać błagalne spojrzenie w kierunku Marcela, Igora, tego młodego chłopaka, z którym rozmawiała, nawet w przepływie desperacji i aroganckiego kierownika. Wiedziała, że gdy tylko poprosi o pomoc, sytuacja się zaogni, w najlepszym wypadku skończy się na słowu przeciw słowu, gdzie ona była jedna, a tamtych kilku, zdolnych do wymyślenia na poczekaniu najgorszych oszczerstw, też tych, według których sama prosiła się o coś gorszego. W najgorszym jej honor broniony będzie przez pięści i choć była to swego rodzaju piękna, romantyczna nawet wizja, to przecież takie sytuacje dobrze kończyły się tylko w baśniach. Nie chciała, żeby ktokolwiek — ostatecznie także i tamci obrzydliwcy — miał z jej powodu kłopoty. Lepiej było opuścić głowę, uciec, nie ważne, jak bardzo się bała, że nie da rady.
Wokoło trwał gwar, z jej miejsca nie słychać było dobrze odgłosów pracy z zawaliska, przede wszystkim przez ich monotonność. Odruchowo rozchyliła wargi, widząc Igora, okurzonego, z rozpiętą nieco koszulą, podchodzącego do przeklętego stolika. Serce podjechało do gardła, zsunęła trzęsące się dłonie pod stół, zaraz rozglądając się za Marcelem, powinien być obok, może jej pomoże, sama sobie nie poradzi z deeskalacją konfliktu.
Nim zdała sobie z tego sprawę, wstała z krzesła tak gwałtownie, że to nie utrzymało równowagi, opadając na ziemię zaraz za nią.
— Ja... Ja przepraszam... — szepnęła do swojego dotychczasowego towarzysza, nim ruszyła biegiem do stanowiska, z którego nosiła wodę. Z pełną szklanką w dłoni podbiegła do leżącego na stercie gruzu Marcela. Nie podnosiła nawet swojej sukienki, pozwalając wszechobecnemu pyłowi zabrudzić ją, gdy klęknęła obok niego, podając mu szklankę. Nie wyglądał najlepiej, ale miał ku temu powód. Praca, którą wykonywali, była przecież bardzo męcząca, a oni — mimo wszystko, mimo przymusu, który ich tu sprowadził — powinni mieć prawo do odpoczynku.
— Dasz radę wstać? Powinieneś odpocząć... — zwróciła się do niego ciepło; nie mogła wykonać względem niego bardziej czułego gestu, niż przeniesienie wody, nie powinna i nie wypadało. Wiedziała zresztą, że nie powinna od razu panikować, że po prostu miał prawo źle się poczuć i nie musiało oznaczać to końca świata, czy sytuacji zagrożenia życia. Uśmiechnęła się więc — najlepiej, jak umiała, choć grymasy te nie przychodziły jej ostatnio łatwo — po czym wstała z kolan i otrzepała od razu sukienkę. — Przyniosę ci więcej do stolika — zapowiedziała, ostrożnie schodząc z kupki gruzu, aby żwawym krokiem wrócić się po dwa kubki z zimną wodą, które niedługo później znalazły się po przeciwnych stronach blatu stołu, przy którym siedział Igor.
— Proszę, napij się — nie patrzyła na Bułgara, nie potrafiła. Policzki, nos i uszy paliły ją ze wstydu, krew szumiała w uszach, minęło zbyt mało czasu i zadziało się zbyt wiele, żeby mogła zachowywać się przy Karkaroffie swobodniej. Czy w ogóle dało się być swobodnym, gdy głowa pełna była katastrofalnych myśli, a czyny poszły tak daleko?
Ona nie dawała rady.
Nie mogła jednak powstrzymać się przed zerkaniem w kierunku tamtych mężczyzn, tak długo, jak pozostawali w zasięgu jej wzroku. Daleko jej było od cieszenia się ich widokiem, pragnęła po prostu wiedzieć, gdzie się znajdują, aby w chwili kryzysu móc zwinnie uskoczyć, posłać błagalne spojrzenie w kierunku Marcela, Igora, tego młodego chłopaka, z którym rozmawiała, nawet w przepływie desperacji i aroganckiego kierownika. Wiedziała, że gdy tylko poprosi o pomoc, sytuacja się zaogni, w najlepszym wypadku skończy się na słowu przeciw słowu, gdzie ona była jedna, a tamtych kilku, zdolnych do wymyślenia na poczekaniu najgorszych oszczerstw, też tych, według których sama prosiła się o coś gorszego. W najgorszym jej honor broniony będzie przez pięści i choć była to swego rodzaju piękna, romantyczna nawet wizja, to przecież takie sytuacje dobrze kończyły się tylko w baśniach. Nie chciała, żeby ktokolwiek — ostatecznie także i tamci obrzydliwcy — miał z jej powodu kłopoty. Lepiej było opuścić głowę, uciec, nie ważne, jak bardzo się bała, że nie da rady.
Wokoło trwał gwar, z jej miejsca nie słychać było dobrze odgłosów pracy z zawaliska, przede wszystkim przez ich monotonność. Odruchowo rozchyliła wargi, widząc Igora, okurzonego, z rozpiętą nieco koszulą, podchodzącego do przeklętego stolika. Serce podjechało do gardła, zsunęła trzęsące się dłonie pod stół, zaraz rozglądając się za Marcelem, powinien być obok, może jej pomoże, sama sobie nie poradzi z deeskalacją konfliktu.
Nim zdała sobie z tego sprawę, wstała z krzesła tak gwałtownie, że to nie utrzymało równowagi, opadając na ziemię zaraz za nią.
— Ja... Ja przepraszam... — szepnęła do swojego dotychczasowego towarzysza, nim ruszyła biegiem do stanowiska, z którego nosiła wodę. Z pełną szklanką w dłoni podbiegła do leżącego na stercie gruzu Marcela. Nie podnosiła nawet swojej sukienki, pozwalając wszechobecnemu pyłowi zabrudzić ją, gdy klęknęła obok niego, podając mu szklankę. Nie wyglądał najlepiej, ale miał ku temu powód. Praca, którą wykonywali, była przecież bardzo męcząca, a oni — mimo wszystko, mimo przymusu, który ich tu sprowadził — powinni mieć prawo do odpoczynku.
— Dasz radę wstać? Powinieneś odpocząć... — zwróciła się do niego ciepło; nie mogła wykonać względem niego bardziej czułego gestu, niż przeniesienie wody, nie powinna i nie wypadało. Wiedziała zresztą, że nie powinna od razu panikować, że po prostu miał prawo źle się poczuć i nie musiało oznaczać to końca świata, czy sytuacji zagrożenia życia. Uśmiechnęła się więc — najlepiej, jak umiała, choć grymasy te nie przychodziły jej ostatnio łatwo — po czym wstała z kolan i otrzepała od razu sukienkę. — Przyniosę ci więcej do stolika — zapowiedziała, ostrożnie schodząc z kupki gruzu, aby żwawym krokiem wrócić się po dwa kubki z zimną wodą, które niedługo później znalazły się po przeciwnych stronach blatu stołu, przy którym siedział Igor.
— Proszę, napij się — nie patrzyła na Bułgara, nie potrafiła. Policzki, nos i uszy paliły ją ze wstydu, krew szumiała w uszach, minęło zbyt mało czasu i zadziało się zbyt wiele, żeby mogła zachowywać się przy Karkaroffie swobodniej. Czy w ogóle dało się być swobodnym, gdy głowa pełna była katastrofalnych myśli, a czyny poszły tak daleko?
Ona nie dawała rady.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Obserwował nonszalancję swojego towarzysza niewoli, gdy pogonił do pracy pozostałych zgromadzonych, przez chwilę zastanawiał się, czy obiją mu za to gębę, czy chwycą za łopaty, lecz nie poświęcił zbiegowisku większej uwagi; odprowadzał go spojrzeniem, instynktownie podążając za ruchem - wydawał mu się gburowaty i arogancki - zabawne, zważywszy na to, jak wiotkie były jego mięśnie. Nie miał siły wstać, jegomość podążył w innym kierunku, jego śladem szukając odpoczynku. Nie przestawał szukać wzrokiem Marii, łudząc się, że czarodzieje musieli dać jej spokój; ręce świerzbiły go, żeby jej pomóc, ale zbyt często władze tego miasta dawały mu już do zrozumienia ile warte jest życie takich jak on - kłopotów tutaj nie szukał, tym bardziej nie chciał sprowadzić ich na Marię. Jego zdanie nie było tu nic warte. Poderwał głowę w górę, gdy rozległ się hałas przewróconego przez nią krzesła, a jemu wreszcie udało się złapać jej spojrzenie. Podeszła do niego z wodą, odebrał ją, gdy znalazła się obok.
- Dam, nic mi nie jest - odpowiedział spokojnie, jeszcze nim pociągnął łyk wody; dzień był ciepły, praca ciężka, nie obijał się w niej, ale wciąż niewielu tutaj miało jego kondycję. Przed oczyma migotały mu czarne mroczki, zamknął oczy, biorąc kolejny łyk orzeźwienia. Zmęczenie nie było dla niego żadną nowością. - Dziękuję - Kiwnął głową, brodą wskazując na przyniesioną przez nią wodę. To upokarzające, że nie wszyscy tutaj szanowali jej wysiłek, przecież był duży. - Wszystko w porządku? Widziałem, że cię zaczepiali. Dranie. Powinni za to odpowiedzieć, każdy jeden, ale pewnie nic im nie zrobią - Skrzywił się z niesmakiem. - Przepraszam, chciałem podejść, ale... To by tylko pogorszyło, musimy to jak najszybciej skończyć. Tylko wtedy cię stąd uwolnią - Spojrzał na nią markotnie, kątem oka spozierając na stolik, o którym mówiła. Na kamieniach siedziało się może brudniej, ale nie mniej wygodnie, mógł się rozłożyć. A towarzystwo tego człowieka nieszczególnie, ignorował go z wyniosłością, jaka mogłaby kierować człowiekiem nieprzyprowadzonym na tego rodzaju prace. Nie dołączył do niego, więc szukał samotności. A może i Marcelem kierowała czysta przekora. - Wolałbym zostać tutaj, Mario - odpowiedział, uśmiechając się do niej pomimo zmęczenia. Jej sukienka pokrywała się tutaj kurzem, ale i tak nie wyjdzie stąd czysta.
- Dam, nic mi nie jest - odpowiedział spokojnie, jeszcze nim pociągnął łyk wody; dzień był ciepły, praca ciężka, nie obijał się w niej, ale wciąż niewielu tutaj miało jego kondycję. Przed oczyma migotały mu czarne mroczki, zamknął oczy, biorąc kolejny łyk orzeźwienia. Zmęczenie nie było dla niego żadną nowością. - Dziękuję - Kiwnął głową, brodą wskazując na przyniesioną przez nią wodę. To upokarzające, że nie wszyscy tutaj szanowali jej wysiłek, przecież był duży. - Wszystko w porządku? Widziałem, że cię zaczepiali. Dranie. Powinni za to odpowiedzieć, każdy jeden, ale pewnie nic im nie zrobią - Skrzywił się z niesmakiem. - Przepraszam, chciałem podejść, ale... To by tylko pogorszyło, musimy to jak najszybciej skończyć. Tylko wtedy cię stąd uwolnią - Spojrzał na nią markotnie, kątem oka spozierając na stolik, o którym mówiła. Na kamieniach siedziało się może brudniej, ale nie mniej wygodnie, mógł się rozłożyć. A towarzystwo tego człowieka nieszczególnie, ignorował go z wyniosłością, jaka mogłaby kierować człowiekiem nieprzyprowadzonym na tego rodzaju prace. Nie dołączył do niego, więc szukał samotności. A może i Marcelem kierowała czysta przekora. - Wolałbym zostać tutaj, Mario - odpowiedział, uśmiechając się do niej pomimo zmęczenia. Jej sukienka pokrywała się tutaj kurzem, ale i tak nie wyjdzie stąd czysta.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kropla potu poczęła spływać wzdłuż skroni, zaś dwie inne zdawały się już szykować do osadzenia na plecach; i tak wędrowały po ciele jeszcze przez chwilę, jako najżywsze chyba świadectwa zmęczenia, nim donośniejszym głosem nie odezwała się zasklepiona niedawno rana, ten niefortunny wynik nagłego rozszczepienia. Wciąż dawała się we znaki drażniącym uczuciem bólu w prawym łokciu, wciąż niosła się niezelżałą opuchlizną i podle wyglądającym krwiakiem; enigmatyczna uzdrowicielka ostrzegała, że stan ten wydłużyć się może o kolejne tygodnie, nawet miesiące, więc z przymrużeniem oka traktował ewentualne niewygody, dla własnego spokoju rezygnując — co najwyżej — z wyczerpujących fizycznie rozrywek lub obowiązków. Dziś nie dzierżył jednak w sobie pokładów do wystarczająco przekonującego słowa sprzeciwu, choć kontuzja ręki wydawałaby się przecież jego zasadnym usprawiedliwieniem; jako ten dziki imigrant zobowiązany był wszakże zawalczyć o dobro nieswojego narodu, nieswojej stolicy, czy też nieswojej przyszłości? Losy związać go miały z tym miejscem najpewniej na długie jeszcze lata, być może wbrew osobistym nawet przekonaniom o tym, że jego miejsce było gdzie indziej. Choćby do cna usiłował zmiękczyć akcent angielskiej mowy, choćby ubierał się wyłącznie w projekty lokalnych krawców, a włosy układał w zgodzie z tutejszą modłą, już wiecznie miał być chyba tym obcym. Czy w tym właśnie tkwiła niechęć przybrudzonych robotników, których zażyczył sobie przepędzić? Czy w tym właśnie tkwił sceptycyzm ministerialnego kompana, z którym go tutaj przysłano?
Krańce koszuli przybrudził majaczący w powietrzu kurz, stary szpadel oparł się głucho o stertę gruzu, a w eterze zastygła banalna gadka, którą utorować miał sobie drogę do odpoczynku; i choć tamci zmierzyli go iście nikczemnym wzrokiem, a pod nosem burknęli jeszcze parę wulgarnych uwag, po krótkiej chwili zwlekania podnieśli się wreszcie i dokądś poszli — do pracy, albo w stronę skrytego w cieniu krawężnika, gdzie bezwstydnie dalej można było posadzić tyłki. Nie było to jednak dlań nadto interesujące, większą uwagą obdarzył wszakże żarzącą się ochoczo końcówkę papierosa, być może też wychudzone statury pobliskich mężczyzn, styrane chyba obliczem nie tyle katastrofy, ile ciągnącej się od lat wojny. Hierarchia społeczna w czystej krasie, chciałoby się cynicznie rzucić na widok tego obrazka, ale na szczęście dla siebie nikt obok nie odważył się zadawać teraz filozoficznych pytań o istotę bytu i jego miejsce we wszechświecie. Tych ludzi frapowała prędzej obiecana przez kierownika — chyba dla motywacji, bo nie na serio? — kanapka z dżemem, może przelotne marzenie o zimnym piwie albo pokrzepiające plany pokerowych rozgrywek, w których stawką miał być kawałek damskiej bielizny. Podobno niegdyś należącej do którejś z wielkich dam, więc niechętnie oddawanych na stos niechlubnych walk o lepsze życie. Majtki miały być jego katalizatorem? Tak mawiali ci z prawej, rechoczący głośno o rytualnym dymaniu kapitana w karty; ci z lewej szeptali zatrwożeni, zbyt cicho, by wyłapał pojedynczy bodaj konkret z ich leniwej rozmowy. Dopiero kobiecy głos wyciągnął go z zamyślenia — na tyle gwałtownie, że spiął się nagle, między jedną dłoń przyjmując kubek ciepłej wody, drugą zaś łapiąc ją za nadgarstek; gest był spontaniczny, ale sugestywnie zdawał się głosić frazę banalnego życzenia.
Spójrz na mnie.
— Marysiu, możemy porozmawiać? — zaczął nagle, puściwszy od razu jej rękę; spopielonego papierosa bez przejęcia wyrzucił na bruk i — jakby w oczekiwaniu, że ona umknie mu zaraz, ze strachu lub wstydu — dopowiedział od razu: — Nie obwiniaj mnie za tamto. — Za tamtych parę pocałunków, za nienormalne obietnice i ślubne plany, chciałoby się dookreślić, ale ona doskonale przecież wiedziała, co mógł mieć na myśli. — Coś nam podano — skwitował leciwie i pozwolił zarazem odejść, bo nie było w tej sprawie więcej do omawiania.
Krańce koszuli przybrudził majaczący w powietrzu kurz, stary szpadel oparł się głucho o stertę gruzu, a w eterze zastygła banalna gadka, którą utorować miał sobie drogę do odpoczynku; i choć tamci zmierzyli go iście nikczemnym wzrokiem, a pod nosem burknęli jeszcze parę wulgarnych uwag, po krótkiej chwili zwlekania podnieśli się wreszcie i dokądś poszli — do pracy, albo w stronę skrytego w cieniu krawężnika, gdzie bezwstydnie dalej można było posadzić tyłki. Nie było to jednak dlań nadto interesujące, większą uwagą obdarzył wszakże żarzącą się ochoczo końcówkę papierosa, być może też wychudzone statury pobliskich mężczyzn, styrane chyba obliczem nie tyle katastrofy, ile ciągnącej się od lat wojny. Hierarchia społeczna w czystej krasie, chciałoby się cynicznie rzucić na widok tego obrazka, ale na szczęście dla siebie nikt obok nie odważył się zadawać teraz filozoficznych pytań o istotę bytu i jego miejsce we wszechświecie. Tych ludzi frapowała prędzej obiecana przez kierownika — chyba dla motywacji, bo nie na serio? — kanapka z dżemem, może przelotne marzenie o zimnym piwie albo pokrzepiające plany pokerowych rozgrywek, w których stawką miał być kawałek damskiej bielizny. Podobno niegdyś należącej do którejś z wielkich dam, więc niechętnie oddawanych na stos niechlubnych walk o lepsze życie. Majtki miały być jego katalizatorem? Tak mawiali ci z prawej, rechoczący głośno o rytualnym dymaniu kapitana w karty; ci z lewej szeptali zatrwożeni, zbyt cicho, by wyłapał pojedynczy bodaj konkret z ich leniwej rozmowy. Dopiero kobiecy głos wyciągnął go z zamyślenia — na tyle gwałtownie, że spiął się nagle, między jedną dłoń przyjmując kubek ciepłej wody, drugą zaś łapiąc ją za nadgarstek; gest był spontaniczny, ale sugestywnie zdawał się głosić frazę banalnego życzenia.
Spójrz na mnie.
— Marysiu, możemy porozmawiać? — zaczął nagle, puściwszy od razu jej rękę; spopielonego papierosa bez przejęcia wyrzucił na bruk i — jakby w oczekiwaniu, że ona umknie mu zaraz, ze strachu lub wstydu — dopowiedział od razu: — Nie obwiniaj mnie za tamto. — Za tamtych parę pocałunków, za nienormalne obietnice i ślubne plany, chciałoby się dookreślić, ale ona doskonale przecież wiedziała, co mógł mieć na myśli. — Coś nam podano — skwitował leciwie i pozwolił zarazem odejść, bo nie było w tej sprawie więcej do omawiania.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Ciężko pracowałeś — przyznała, z uznaniem spoglądając na gruzowisko. Naprawdę sporo się zmieniło, odkąd się tu zjawili i na tyle, na ile znała Marcela, wiedziała, że dawał z siebie wszystko. Na jej ustach uformował się uśmiech, ten sięgający do skrzących z zachwytu oczu. — Jestem dumna — dodała po chwili, znów zwracając się ku niemu. Może i miała za zadanie wspomagać wysiłki pracujących również rozmową, ale teraz słowa te płynęły z głębi jej duszy, bez cienia zająknienia czy wątpliwości, wszystko dlatego, że były prawdą. A na nią Marcel zasługiwał, naprawdę mógł być z siebie dumny. Kiwnęła głową, gdy podziękował za wodę, tylko na chwilę oglądając się przez ramię. Nie powinna poświęcać mu za dużo uwagi, jeszcze mieliby przez to kłopoty. Oboje. Ale nigdzie nie mogła namierzyć zrzędliwego dowódcy, może faktycznie mieli trochę czasu dla siebie?
— Nie, nie — odpowiedziała prędzej, niż pomyślała, impuls przeszedł jej ciało w chwili, gdy tylko scenariusz, w którym Marcel próbował bronić jej godności pojawił się w jej głowie. Nabrała prędko powietrza w usta, które wypuściła chwilę później, z zamkniętymi oczami. Musiała odzyskać nad sobą kontrolę. — To znaczy... Wszystko w porządku. Poradziłam sobie. Postarajmy się nie ściągać na siebie więcej kłopotów. Pewnie po wszystkim w ministerstwie pojawi się jakiś raport — może i bywała naiwna, ale wiedziała, że bardziej niż dzieciakom, ludzie w dobrze skrojonych garniturach zaufają dorosłym mężczyznom. Ostatnim, czego chciała, to wpis do jakichś akt, jeszcze obarczający Marcela, choć byłaby to pewnie łagodniejsza forma kary. O tych gorszych nie chciała nawet myśleć. — Obiecuję, a ty? — spytała, wyciągając do niego rękę z wyprostowanym małym palcem. Miała nadzieję, że odpowie jej na ten gest, nim sama zeskoczy z gruzowiska, wzbijając przy tym solidny tuman kurzu. — To przyniosę więcej tutaj. Zaczekaj na mnie.
Musiała przecież spełniać swoją rolę, a ta wymagała od niej braku dyskryminacji. Może nie mogła spoglądać na Igora, a na pewno nie tak samo, jak robiła to przed wydarzeniami z ostatniego tygodnia. Może nie potrafiła zebrać się na odwagę, aby pozostać samej w jego towarzystwie, może typowa dla niego czerń przytłaczała ją bardziej, niż zazwyczaj, bo sama w żałobie przybierała — wydawałoby się — jego barwy. Pomimo tego wszystkiego, on też zasługiwał na odpoczynek i wodę, nie był nawet stąd, a i tak pracował, samo to było godne pochwały. Nie wiedziała, jakie zasady spowodowały, że Karkaroff znalazł się w ich towarzystwie, ale jeżeli już był — zjawiła się przy jego boku, podając mu szklankę.
Nie spodziewała się jednak napięcia mięśni, prędkiego chwycenia za nadgarstek. Jej ciało samo napięło się znacząco, niemalże podskoczyła w miejscu i tylko mocne zaciśnięcie zębów sprawiło, że z jej ust nie wydostał się żaden pisk. Nie spodziewała się tego — gestu, jego nagłości, tego, że chciał z nią rozmawiać. Gdy ją puścił, skinęła głową, zgadzając się na rozmowę, choć w pierwszej chwili bardziej przychylała się do monologu. Słowa, które padły, uderzyły ją podobnie, jak młot uderzał w gong, rozchodziły się po jej ciele nieprzyjemnymi falami mrowień, na chwilę wytrącając jej umiejętność oddychania.
— Dowiedz się, proszę, co to było. Wtedy... Będziemy mogli porozmawiać — nie chciała zabrzmieć zbyt ostro, ale tak samo pragnęła wybrzmieć zdecydowanie. Miała mętlik w głowie i suchość w ustach, cofnęła się do stanowiska z wodą, nabierając kolejne dwie szklanki. Z pierwszej napiła się sama — wypiła wodę duszkiem, a samą szklankę odstawiła z boku. Zawartość drugiej przeznaczona była dla Marcela, do którego wróciła, pobledła trochę bardziej, niż poprzednio, wzrok utrzymując na kawałkach gruzu, tak, aby pozycjonować stopy tylko na tych, które nie wyglądały, jakby miały zaraz zsunąć się w dół.
— Wypij jeszcze trochę. Nie puszczą nas, dopóki nie zrobi się prześwit — chciała spytać go, czy wiedział, ile to może mniej—więcej zająć, ale prędko zrezygnowała z tego pomysłu. Marcel był cyrkowcem, nie konstruktorem, nie mógł wiedzieć takich rzeczy. A chłopcy nie lubili nie wiedzieć, to jakoś... Wpływało na ich samoocenę, tak przeczytała kiedyś w jednej z książek. Nie warto było ryzykować.
— Nie, nie — odpowiedziała prędzej, niż pomyślała, impuls przeszedł jej ciało w chwili, gdy tylko scenariusz, w którym Marcel próbował bronić jej godności pojawił się w jej głowie. Nabrała prędko powietrza w usta, które wypuściła chwilę później, z zamkniętymi oczami. Musiała odzyskać nad sobą kontrolę. — To znaczy... Wszystko w porządku. Poradziłam sobie. Postarajmy się nie ściągać na siebie więcej kłopotów. Pewnie po wszystkim w ministerstwie pojawi się jakiś raport — może i bywała naiwna, ale wiedziała, że bardziej niż dzieciakom, ludzie w dobrze skrojonych garniturach zaufają dorosłym mężczyznom. Ostatnim, czego chciała, to wpis do jakichś akt, jeszcze obarczający Marcela, choć byłaby to pewnie łagodniejsza forma kary. O tych gorszych nie chciała nawet myśleć. — Obiecuję, a ty? — spytała, wyciągając do niego rękę z wyprostowanym małym palcem. Miała nadzieję, że odpowie jej na ten gest, nim sama zeskoczy z gruzowiska, wzbijając przy tym solidny tuman kurzu. — To przyniosę więcej tutaj. Zaczekaj na mnie.
Musiała przecież spełniać swoją rolę, a ta wymagała od niej braku dyskryminacji. Może nie mogła spoglądać na Igora, a na pewno nie tak samo, jak robiła to przed wydarzeniami z ostatniego tygodnia. Może nie potrafiła zebrać się na odwagę, aby pozostać samej w jego towarzystwie, może typowa dla niego czerń przytłaczała ją bardziej, niż zazwyczaj, bo sama w żałobie przybierała — wydawałoby się — jego barwy. Pomimo tego wszystkiego, on też zasługiwał na odpoczynek i wodę, nie był nawet stąd, a i tak pracował, samo to było godne pochwały. Nie wiedziała, jakie zasady spowodowały, że Karkaroff znalazł się w ich towarzystwie, ale jeżeli już był — zjawiła się przy jego boku, podając mu szklankę.
Nie spodziewała się jednak napięcia mięśni, prędkiego chwycenia za nadgarstek. Jej ciało samo napięło się znacząco, niemalże podskoczyła w miejscu i tylko mocne zaciśnięcie zębów sprawiło, że z jej ust nie wydostał się żaden pisk. Nie spodziewała się tego — gestu, jego nagłości, tego, że chciał z nią rozmawiać. Gdy ją puścił, skinęła głową, zgadzając się na rozmowę, choć w pierwszej chwili bardziej przychylała się do monologu. Słowa, które padły, uderzyły ją podobnie, jak młot uderzał w gong, rozchodziły się po jej ciele nieprzyjemnymi falami mrowień, na chwilę wytrącając jej umiejętność oddychania.
— Dowiedz się, proszę, co to było. Wtedy... Będziemy mogli porozmawiać — nie chciała zabrzmieć zbyt ostro, ale tak samo pragnęła wybrzmieć zdecydowanie. Miała mętlik w głowie i suchość w ustach, cofnęła się do stanowiska z wodą, nabierając kolejne dwie szklanki. Z pierwszej napiła się sama — wypiła wodę duszkiem, a samą szklankę odstawiła z boku. Zawartość drugiej przeznaczona była dla Marcela, do którego wróciła, pobledła trochę bardziej, niż poprzednio, wzrok utrzymując na kawałkach gruzu, tak, aby pozycjonować stopy tylko na tych, które nie wyglądały, jakby miały zaraz zsunąć się w dół.
— Wypij jeszcze trochę. Nie puszczą nas, dopóki nie zrobi się prześwit — chciała spytać go, czy wiedział, ile to może mniej—więcej zająć, ale prędko zrezygnowała z tego pomysłu. Marcel był cyrkowcem, nie konstruktorem, nie mógł wiedzieć takich rzeczy. A chłopcy nie lubili nie wiedzieć, to jakoś... Wpływało na ich samoocenę, tak przeczytała kiedyś w jednej z książek. Nie warto było ryzykować.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się, kącikiem ust, była dumna? Był tu pod przymusem, nie przyszedłby tu pewnie z własnej woli, głosić wspaniałomyślność Ministerstwa Magii, ale ostatecznie nie żałował ofiarowanej pomocy - chciał tego, chciał przydać się do czegokolwiek, poprawić los choć jednej osoby. Życie tutaj i tak było ciężkie, a miniony kataklizm uczynił je tylko trudniejszym. Patrzył jednak na nią bez przekonania, bo gdy zapewniała go, że wszystko było w porządku, wiedział, że takim nie było. I było mu wstyd, że był tylko tym, miejskim szczurem, robolem sprowadzonym tu do ciężkiej pracy. Piękniej byłoby stać się rycerzem w lśniącej zbroi, strzegącym honoru wystraszonej dziewczyny, ale nie miał ani zbroi ani tarczy, a już na pewno nie lśniącej, nie miał też wielkiego tytułu, a rodowód przodków, jaki by nie był, i tak uznał go za zatrutą gałąź. Zatrzymał na niej spojrzenie na dłużej, gdy wspomniała o raporcie. - Nie zgłoszą tego, Mario - westchnął, być może raport z robót zostanie sporządzony, być może nie, ale przewin tych dryblasów nie umieszczą w nim z pewnością. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że mogłaby się zmartwić umieszczeniem w tym raporcie jego, nikt by tego nie zrobił, a gdyby chodziło tylko o papiery pozbawione znaczenia, nie wahałby się ani chwili. Wrzuciliby go na dołek, czekając, aż się uspokoi, może przyłożyli raz czy dwa dla przyśpieszenia procesu, a przy tym zwróciłby uwagę większej ilości oczu na Marię, dręczących ich już nie tylko z powodu jej ładnej buzi, ale i z przekory wobec jego występku. Zaśmiał się, widząc jej wyciągnięty palec i propozycję obietnicy, a jego usta rozwarły się w szerokim uśmiechu.
- Nic z tego - zaprzeczył od razu, z rozbawieniem, lubił Marię, a swoim nie składał obietnic bez pokrycia. Był dobry w ładowaniu się w kłopoty, mógł obiecać, że spróbuje nie wciągać w nie jej, ale nie obieca jej tego w odniesieniu do siebie. Nie tu, nie dzisiaj, dzień się jeszcze nie skończył. Jeśli nadzorca zamachnie się na nią batem, odgryzie mu rękę. To dlatego mu zależało, to dlatego próbował przekonać urzędników, żeby ich nie rozdzielali. Przez cały czas myślał też o Aishy - dokąd trafiła? Kiwnął głową, obserwując, jak odchodzi w kierunku jegomościa przy stole, dostrzegając, że i on ją nagabywał - zmarszczył brew, w końcu - z ociąganiem - wstając z zakurzonej ziemi. Nie otrzepał się, pył gruzów osiadł na nim całym przy pracy i wiedział, że osiądzie go jeszcze dużo, brudny był tak czy siak. Powoli przeszedł w ich kierunku, niezainteresowany co prawda towarzystwem młodziana, ale rezygnując ze zmuszania Marii do biegania tam i z powrotem z ciężką wodą na pełnym słońcu. - W porządku - zapewnił ją, zatrzymując ją w pół drogi do siebie, położył dłoń na jej plecach, odprowadzając z powrotem do stołu. - Znacie się? - spytał ze zrezygnowaniem, będąc wszak świadkiem poprzedniej sceny, już przy stole, tak, że słyszeć mogli go oboje. - Marcel - przedstawił się, choć ręki nie wyciągnął - brudna była i tak. Nie uśmiechnął się też, przyglądając mu się dłuższą chwilę. Sięgnął darowanej mu szklanki, upijając zeń orzeźwiający łyk wody, po czym obejrzał się przez ramię na gruzowisko i kiwnął głową. - Jeśli zapał do tej roboty nie zacznie być większy, zostaniemy tu do rana - ocenił bez entuzjazmu, oglądając się na pozostałych odpoczywających nieopodal, więcej narzędzi leżało rozrzuconych po bokach, niżeli pozostawało w rękach pracujących w pocie czoła.
- Nic z tego - zaprzeczył od razu, z rozbawieniem, lubił Marię, a swoim nie składał obietnic bez pokrycia. Był dobry w ładowaniu się w kłopoty, mógł obiecać, że spróbuje nie wciągać w nie jej, ale nie obieca jej tego w odniesieniu do siebie. Nie tu, nie dzisiaj, dzień się jeszcze nie skończył. Jeśli nadzorca zamachnie się na nią batem, odgryzie mu rękę. To dlatego mu zależało, to dlatego próbował przekonać urzędników, żeby ich nie rozdzielali. Przez cały czas myślał też o Aishy - dokąd trafiła? Kiwnął głową, obserwując, jak odchodzi w kierunku jegomościa przy stole, dostrzegając, że i on ją nagabywał - zmarszczył brew, w końcu - z ociąganiem - wstając z zakurzonej ziemi. Nie otrzepał się, pył gruzów osiadł na nim całym przy pracy i wiedział, że osiądzie go jeszcze dużo, brudny był tak czy siak. Powoli przeszedł w ich kierunku, niezainteresowany co prawda towarzystwem młodziana, ale rezygnując ze zmuszania Marii do biegania tam i z powrotem z ciężką wodą na pełnym słońcu. - W porządku - zapewnił ją, zatrzymując ją w pół drogi do siebie, położył dłoń na jej plecach, odprowadzając z powrotem do stołu. - Znacie się? - spytał ze zrezygnowaniem, będąc wszak świadkiem poprzedniej sceny, już przy stole, tak, że słyszeć mogli go oboje. - Marcel - przedstawił się, choć ręki nie wyciągnął - brudna była i tak. Nie uśmiechnął się też, przyglądając mu się dłuższą chwilę. Sięgnął darowanej mu szklanki, upijając zeń orzeźwiający łyk wody, po czym obejrzał się przez ramię na gruzowisko i kiwnął głową. - Jeśli zapał do tej roboty nie zacznie być większy, zostaniemy tu do rana - ocenił bez entuzjazmu, oglądając się na pozostałych odpoczywających nieopodal, więcej narzędzi leżało rozrzuconych po bokach, niżeli pozostawało w rękach pracujących w pocie czoła.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Praca nad Tamizą trwała, jedni odpoczywali łapiąc oddech od robienia prześwitu, drudzy ich zamienili chwytając za swoje narzędzia pracy. W powietrzu mieszały się zapachy wody, ryb, mułu, który zbierał się na brzegu oraz gotowanej zupy. Nikt nad nikim się nie użalał, każdy miał swoja robotę do wykonania i każdy chciał ją zakończyć przed wieczorem. Niektórzy z większym, inni z mniejszym entuzjazmem.
Mężczyzna, który nadzorował prace przemieszczał się, sprawdzał dokumenty,zaganiał do roboty opieszałych, tych którzy jedynie udawali, że coś robią, aby pojawił się prześwit
-Hej! Coś widać! - Usłyszeli nagle wołanie za swoimi plecami, gdzie właśnie pracowano nad odrzuceniem gruzu. -Potrzeba pomocy! Wy, młodzi! Chodźcie no tu!
Głos ewidentnie był skierowany w stronę Marcela i Igora, którzy byli najbliżej.
-Panienko! Panienka pobiegnie do punktu zbornego i poprosi, aby pogonili innych. - Zwrócił się do Marii wołający mężczyzna i czekał, aż Marcel oraz Igor do niego dołączą i pomogą przekopywać dalej gruzowisko. Wtedy jednak usłyszeli nieprzyjemny szum, trzask, a osyp zaczął się niebezpiecznie urszać. Najpierw pojedyncze kamyki, a potem coraz więcej ich spadało w dół grożąc zawaleniem. Mężczyzna na górze zachwiał się mocno tracąc przy tym równowagę. Potężny głaz runął razem z nim w dół, ciągnięty siłą grawitacji. Niebezpiecznie szybko.
Mężczyzna próbował się ratować, ale nie miał szans i głaz przygniótł mu nogę. Wrzask bólu zmieszał się z trzaskiem łamanej kończyny. -Pomocy!
Mistrz Gry przeprasza za opieszałość i opóźnienie w odpisie. W razie potrzeby kolejnej interwencji proszę o oznaczenie w powiadomieniach i poście z adnotacją o interwencję MG.
Dziękuję, Primrose Burke
Mężczyzna, który nadzorował prace przemieszczał się, sprawdzał dokumenty,zaganiał do roboty opieszałych, tych którzy jedynie udawali, że coś robią, aby pojawił się prześwit
-Hej! Coś widać! - Usłyszeli nagle wołanie za swoimi plecami, gdzie właśnie pracowano nad odrzuceniem gruzu. -Potrzeba pomocy! Wy, młodzi! Chodźcie no tu!
Głos ewidentnie był skierowany w stronę Marcela i Igora, którzy byli najbliżej.
-Panienko! Panienka pobiegnie do punktu zbornego i poprosi, aby pogonili innych. - Zwrócił się do Marii wołający mężczyzna i czekał, aż Marcel oraz Igor do niego dołączą i pomogą przekopywać dalej gruzowisko. Wtedy jednak usłyszeli nieprzyjemny szum, trzask, a osyp zaczął się niebezpiecznie urszać. Najpierw pojedyncze kamyki, a potem coraz więcej ich spadało w dół grożąc zawaleniem. Mężczyzna na górze zachwiał się mocno tracąc przy tym równowagę. Potężny głaz runął razem z nim w dół, ciągnięty siłą grawitacji. Niebezpiecznie szybko.
Mężczyzna próbował się ratować, ale nie miał szans i głaz przygniótł mu nogę. Wrzask bólu zmieszał się z trzaskiem łamanej kończyny. -Pomocy!
Dziękuję, Primrose Burke
— Nie? — spytała znacznie ciszej, gdy powieki opadły nieco, pewnie w rozczarowaniu tym, jak ułożony był świat. Bo świat ten właściwie nie należał nawet do nich, w głowie Marii od czasu do czasu odzywało się echo głosów o tym, że była ledwie podczarodziejem, może dlatego oddelegowano ją akurat tutaj? Teza nie mogła się jednak utrzymać, w końcu Igor był czarodziejem czystej krwi (może migrantów również traktowano gorzej?), a o pochodzeniu Marcela wiedziała tyle, że to cyrk był jego rodziną, no i Jim. Doe. W swojej naiwności chciała wierzyć, że sprawiedliwość gdzieś jeszcze istniała, że tylko kryła się przed oczami wszystkich, może zmęczona swoim i tak długim panowaniem. Ale Marcel prędko sprowadził ją na ziemię, choć nie podobało jej się to w najmniejszym stopniu. Czasem dobrze było być marzycielką, żyć w swoim świecie. Nie raz i nie dwa ten zewnętrzny, prawdziwy, okazywał się zbyt okrutny. Tak jak i teraz. Ale świadomość, że niedaleko był ktoś, kto naprawdę się o nią troszczył, była więcej niż pocieszająca.
— Udam, że tego nie słyszałam — odpowiedziała mu figlarnie, nim cofnęła dłoń z wyciągniętym palcem do siebie. — A tak serio, to nie naciskam. Wystarczy mi, że jesteś obok — dodała, nim zeskoczyła z kupy gruzu, aby powrócić z wodą. Zatrzymanie przez Marcela przyszło niespodziewanie, dotyk dłoni na plecach wysłał przyjemny dreszcz w dół kręgosłupa, ale sama dziewczyna zgubiła chyba oddech i przynajmniej dwa bicia serca. Ale to wszystko rozmyło się gdzieś w jego zrezygnowanym tonie, pytaniu, na które nie odpowiedziała od razu, a które sprawiło, że na jej twarz powróciły kolory bezbrzeżnej melancholii.
— To znajomy mojej kuzynki Elviry — przyznała wreszcie, dodając tę jedną zależność do siatki znajomych swej najstarszej kuzynki, którą nieświadomie malowała Marcelowi swoimi zwierzeniami. — To ona nas poznała. Ja udzieliłam Igorowi lekcji— — nie zdążyła dokończyć, bo oto wykrzyknięto, że w prześwicie coś widać, że potrzeba pomocy. Szarozielone spojrzenie od razu szukało tego niebieskiego, porozmawiamy później nie musiało nawet paść, każdy z nich zapewne czuł presję czasu, nagłość wypadku, który właśnie rozgrywał się za ich plecami.
— Biegnę! — odkrzyknęła, aby później ułożyć dłoń na ramieniu Marcela. — Idźcie — nie musiała ich ponaglać i nie zamierzała tego robić. Chciała tylko dać Marcelowi znać, że poradzi sobie z zadaniem, że mógł skupić się na swoich obowiązkach. W następnej sekundzie biegła już na złamanie karku do punktu zbiorczego, tego samego, w którym pojawili się za pośrednictwem świstoklika. — Wszyscy są potrzebni do odgruzowania! Powtarzam, wszyscy do odgruzowania! — zawołała, wydawało się, że na marne. Większość odpoczywających mężczyzn patrzyła na nią jak na wariatkę, nim Maria nie złapała chochli, którą zaczęła uderzać, na alarm, w naczynie z wodą. — Polecenie kierownika, wszyscy do odgruzowania! — nie sądziła, że podobna metoda okaże się skuteczna, ale mężczyźni (najwyraźniej próbując uciec od irytującego dźwięku) poczęli podnosić się z miejsc i iść — żwawiej lub mniej — do miejsca pracy. Za nimi poszła także i Maria, a gdy jej oczom ukazał się najpierw wielki głaz, później wystająca spod niego noga, nagle przestał przeszkadać jej lejący się z nieba żar. Chłód realizacji powagi sytuacji, w której się znajdowali uderzył ze zdwojoną siłą.
— Proszę pana! Potrzeba uzdrowiciela! — zakrzyknęła w kierunku nadzorcy, zaraz obracając się za siebie. — Zdejmijcie to z niego! Tylko ostrożnie, nic nie może się zsunąć! No już! — choć nagle, pod wpływem adrenaliny znajdowała w sobie wystarczająco siły, aby wydawać polecenia, jej głos brzmiał wyjątkowo chwiejnie, jakby znajdowała się na granicy płaczu.
Może tak właśnie było?
| ja bardzo proszę o interwencję
— Udam, że tego nie słyszałam — odpowiedziała mu figlarnie, nim cofnęła dłoń z wyciągniętym palcem do siebie. — A tak serio, to nie naciskam. Wystarczy mi, że jesteś obok — dodała, nim zeskoczyła z kupy gruzu, aby powrócić z wodą. Zatrzymanie przez Marcela przyszło niespodziewanie, dotyk dłoni na plecach wysłał przyjemny dreszcz w dół kręgosłupa, ale sama dziewczyna zgubiła chyba oddech i przynajmniej dwa bicia serca. Ale to wszystko rozmyło się gdzieś w jego zrezygnowanym tonie, pytaniu, na które nie odpowiedziała od razu, a które sprawiło, że na jej twarz powróciły kolory bezbrzeżnej melancholii.
— To znajomy mojej kuzynki Elviry — przyznała wreszcie, dodając tę jedną zależność do siatki znajomych swej najstarszej kuzynki, którą nieświadomie malowała Marcelowi swoimi zwierzeniami. — To ona nas poznała. Ja udzieliłam Igorowi lekcji— — nie zdążyła dokończyć, bo oto wykrzyknięto, że w prześwicie coś widać, że potrzeba pomocy. Szarozielone spojrzenie od razu szukało tego niebieskiego, porozmawiamy później nie musiało nawet paść, każdy z nich zapewne czuł presję czasu, nagłość wypadku, który właśnie rozgrywał się za ich plecami.
— Biegnę! — odkrzyknęła, aby później ułożyć dłoń na ramieniu Marcela. — Idźcie — nie musiała ich ponaglać i nie zamierzała tego robić. Chciała tylko dać Marcelowi znać, że poradzi sobie z zadaniem, że mógł skupić się na swoich obowiązkach. W następnej sekundzie biegła już na złamanie karku do punktu zbiorczego, tego samego, w którym pojawili się za pośrednictwem świstoklika. — Wszyscy są potrzebni do odgruzowania! Powtarzam, wszyscy do odgruzowania! — zawołała, wydawało się, że na marne. Większość odpoczywających mężczyzn patrzyła na nią jak na wariatkę, nim Maria nie złapała chochli, którą zaczęła uderzać, na alarm, w naczynie z wodą. — Polecenie kierownika, wszyscy do odgruzowania! — nie sądziła, że podobna metoda okaże się skuteczna, ale mężczyźni (najwyraźniej próbując uciec od irytującego dźwięku) poczęli podnosić się z miejsc i iść — żwawiej lub mniej — do miejsca pracy. Za nimi poszła także i Maria, a gdy jej oczom ukazał się najpierw wielki głaz, później wystająca spod niego noga, nagle przestał przeszkadać jej lejący się z nieba żar. Chłód realizacji powagi sytuacji, w której się znajdowali uderzył ze zdwojoną siłą.
— Proszę pana! Potrzeba uzdrowiciela! — zakrzyknęła w kierunku nadzorcy, zaraz obracając się za siebie. — Zdejmijcie to z niego! Tylko ostrożnie, nic nie może się zsunąć! No już! — choć nagle, pod wpływem adrenaliny znajdowała w sobie wystarczająco siły, aby wydawać polecenia, jej głos brzmiał wyjątkowo chwiejnie, jakby znajdowała się na granicy płaczu.
Może tak właśnie było?
| ja bardzo proszę o interwencję
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pokręcił głową przecząco, wargi drgnęły w rozbawieniu na jej zdumienie. Nie, świat nie był sprawiedliwy, nie, takimi jak on nikt się w nim nie przejmował, gdyby ona obchodziła czarodziejów pilnujących tu porządku bardziej, zwróciliby im uwagę od razu. Nie zwrócili, rzucili ją tu umyślnie, cisnęli na żer znużonych fizyczną pracą osiłków. Żaden nie wyciągnął do niej ręki - jeszcze - ale na to by przecież nie pozwolił. Uśmiechał się dalej, gdy cofnęła dłoń, zatrzymując wzrok na wyrazie jej twarzy, figlarnym, kącik ust uniósł się wyżej. Dobrze było słyszeć, że cieszyła się z jego obecności tutaj - chciałby móc zapewnić jej ją więcej, chciałby potrafić zapewnić jej komfort, z dala od tych tłustych oblechów. Ale nie mógł tutaj zrobić nic, a ta bezradność nie pierwszy raz ciążyła mu jak kamień. Kiwnął głową Igorowi, kiedy Maria ich zapoznała, ale czując jego wzajemną niechęć nie próbował się do niego przekonać i nie wypowiedział ni słowa więcej. Nie chciał im przerywać rozmowy, wyglądali na skupionych, ale jego uwagę odciągnęły zdarzenia przy gruzowisku. To już, koniec tej udręki? Zbierał się ślamazarnie, dopiero co usiadł odpocząć, a przez cały dzień pracował ciężko - i był niemal pewien, że robił to ciężej niż pozostali - ale lada moment wydarzyło się coś więcej. Przeklął pod nosem siarczyście, nim runął do zbiorowiska, pozostawiając za sobą Marię; w biegu wyciągnął różdżkę, kierując jej kraniec na drżące usypisko:
- Arresto momentum! - zawołał ze zdecydowaniem, zaklęcie zdolne byłoby uczynić kamienie nieruchomymi, lecz by wykrzesać z siebie moc tak wielką, musiałby mieć więcej szczęścia, niż rozumu. Spowolnienie ruchu mogło wystarczyć, by uchronić przed strasznym losem pozostałych czarodziejów - zdążą się uchylić, zdążą to zatrzymać, a kamienie rozpadną się same. Chwyt na rękojeści różdżki był silny, zdecydowany, podobnie jak dźwięk w głosie, słyszał płaczliwy krzyk Marii, która dołączyła w tym czasie do pozostałych. - Mollio - dodał, kierując różdżkę na jeden z cięższych głazów na szczycie.
- Arresto momentum! - zawołał ze zdecydowaniem, zaklęcie zdolne byłoby uczynić kamienie nieruchomymi, lecz by wykrzesać z siebie moc tak wielką, musiałby mieć więcej szczęścia, niż rozumu. Spowolnienie ruchu mogło wystarczyć, by uchronić przed strasznym losem pozostałych czarodziejów - zdążą się uchylić, zdążą to zatrzymać, a kamienie rozpadną się same. Chwyt na rękojeści różdżki był silny, zdecydowany, podobnie jak dźwięk w głosie, słyszał płaczliwy krzyk Marii, która dołączyła w tym czasie do pozostałych. - Mollio - dodał, kierując różdżkę na jeden z cięższych głazów na szczycie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53, 77
'k100' : 53, 77
Na początku jedni podnieśli głowy słysząc wołanie, aby ruszyli do gruzowiska. Inni wstali ociężale i niemrawo ruszyli. Dźwięk uderzanej chocholi o metalowy gar sprawił, że zerwali się na równe nogi rozumiejąc, że to już nie przelewki. Byli zmęczeni, byli głodni - od kilku dni pracowali nieprzerwanie, martwili się o swoje rodziny. Nikomu nie było łatwo, jednak teraz zrozumieli, że nie ma co się użalać, bo groziło im oberwaniem szmatą lub chochlą od drobnej dziewczyny ale teraz zdającej się być groźną.
W tym czasie głaz runął przygniatając człowieka. Podniósł się krzyk i wrzask. Nadzorca zamknął swój zeszyt i podbiegł do Marii dziękując jej za pracę. Po czym ruszył wraz z innymi do Marcela, który rzucił dwa udane zaklęcia.
Kamienie nagle spowolniły, zaczęły spadać o wiele wolniej, wyglądało to jakby natrafiły na niewidzialną powierzchnię, uniemożliwiającą im szybkie lecenie w dół. Kolejny w wielkości głaz otoczyła energia zaklęcia, wręcz wydawało się, że faktura obiektu zaczęła się zmieniać na ich oczach.
Jak na zawołanie inni pracujący rzucili się do pomocy poszkodwanemu.
-Słyszeliście dziewczynę! Podnosimy to! - Krzyknął ktoś inny, a część mężczyzn ustawiła się wokół głazu. Inni sięgnęli po różdżki, aby im pomóc. Głazy i kamienie zbliżały się do nich. Marcel kupił im chwilę czasu nim całkowicie na nich runą. -Gdzie go zanieść, panienko!?
Padały kolejne pytania, przekrzykujące inne odgłosy walki z głazem. Ranny krzyczał z bólu, wielkie łzy jak grochy spływały po zakurzonych policzkach. -Szybciej!
W końcu udało się wyciągnąć rannego, a inni uchylali się przed spadającymi głazami, te zaczynały uderzać o ziemię, toczyć się dalej, wywoływać kolejne małe lawiny. -Uwaga! Leci! - Wskazano głaz, który został objęty czarem zmiękczającym.
W razie potrzeby kolejnej interwencji proszę o oznaczenie w powiadomieniach i poście z adnotacją o interwencję MG.
Dziękuję, Primrose Burke
W tym czasie głaz runął przygniatając człowieka. Podniósł się krzyk i wrzask. Nadzorca zamknął swój zeszyt i podbiegł do Marii dziękując jej za pracę. Po czym ruszył wraz z innymi do Marcela, który rzucił dwa udane zaklęcia.
Kamienie nagle spowolniły, zaczęły spadać o wiele wolniej, wyglądało to jakby natrafiły na niewidzialną powierzchnię, uniemożliwiającą im szybkie lecenie w dół. Kolejny w wielkości głaz otoczyła energia zaklęcia, wręcz wydawało się, że faktura obiektu zaczęła się zmieniać na ich oczach.
Jak na zawołanie inni pracujący rzucili się do pomocy poszkodwanemu.
-Słyszeliście dziewczynę! Podnosimy to! - Krzyknął ktoś inny, a część mężczyzn ustawiła się wokół głazu. Inni sięgnęli po różdżki, aby im pomóc. Głazy i kamienie zbliżały się do nich. Marcel kupił im chwilę czasu nim całkowicie na nich runą. -Gdzie go zanieść, panienko!?
Padały kolejne pytania, przekrzykujące inne odgłosy walki z głazem. Ranny krzyczał z bólu, wielkie łzy jak grochy spływały po zakurzonych policzkach. -Szybciej!
W końcu udało się wyciągnąć rannego, a inni uchylali się przed spadającymi głazami, te zaczynały uderzać o ziemię, toczyć się dalej, wywoływać kolejne małe lawiny. -Uwaga! Leci! - Wskazano głaz, który został objęty czarem zmiękczającym.
Dziękuję, Primrose Burke
Przez chwilę, w całym tym hałasie zamieszania i ciężarze podejmowanej z trudem przez robotników responsy, Maria miała wrażenie, że londyńska marina mogła być w tej sekundzie najgorszym miejscem na całym świecie. Dopiero chwila później, gdy echo uderzania chochlą o naczynie odbijało się w jej uszach pozwoliła, aby Maria uświadomiła sobie ciężką do przełknięcia prawdę. Niewielu ruszało prędko, lub ruszało w ogóle, bo nie mieli do tego siły. Pracowali ciężko, w skwarze i pocie czoła, zapewne z pustymi żołądkami. Kto w takich warunkach byłby skłonny do słuchania jakiegoś pojawiającego się znikąd podlotka, kto byłby w stanie we własnej tragedii i smutku odnaleźć siłę na pomoc komuś jeszcze? Musieli być to niezwykle silni ludzie, odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale i za innych, ludzie, w których oczach nie zgasła jeszcze iskierka nadziei. Nie mogła być na nich zła za to, że jej nie mieli. Ona sama z trudem otrzepywała się z żałoby, umyślnie starając się myśleć o tym, co miało dopiero nadejść, o ludziach, którzy ją otaczali.
I tutaj chodziło o innego człowieka. Każdy mógł być na jego miejscu, gdyby sprawy potoczyły się chociaż odrobinę inaczej. Wrzask przygniatanego człowieka uderzył w uszy dziewczęcia, w którego gardle uformowała się sucha, niezdolna do przełknięcia gula. Czuła, jak jej ręce zaczynały się pocić, myśli uciekły na moment w kierunku pani Cassandry, bo pani Cassandra wiedziałaby, co robić. Nie było jej obok, aby mogła podpowiedzieć spanikowanej Marii, co robić. Multon mogła liczyć wyłącznie na siebie, na spokój, który próbowała przywołać do siebie i na lekcje, które już odbierała.
— Na stół, do namiotu! — odkrzyknęła mężczyznom, samej ruszając w tym właśnie kierunku. Prędkim ruchem zrzuciła wszystkie naczynia i przedmioty, które znajdowały się na stole — kilka kubków potłukło się, coś zabrzęczało pod nogami, ale kopnęła to dalej, aby kto inny nie potknął się o leżące na ziemi rzeczy. — Tutaj! — krzyknęła, wybiegając przed namiot i do noszących przygniecionego mężczyznę robotników. Skupiona na nich nie widziała tego, co działo się z osuwiskiem. Gdy zrównała się z nimi, przytknęła różdżkę do ciała poszkodowanego mężczyzny. — Niech pan się nie martwi, zaraz się panem zajmiemy... Będę pana znieczulać... — chciała brzmieć jak najbardziej pewnie w tej patowej sytuacji. Takie przygniecenie musiało wywołać poważne krwawienie wewnętrzne, a co za tym idzie — nieunikniony wstrząs. — I będę z panem do czasu, aż przybędzie uzdrowiciel. Subsisto dolorem — próbowała rzucić zaklęcie, a niezależnie od jego wyniku, gdy mężczyzna spoczął już na stole, próbowała złapać spojrzenie chociaż jednego z robotników. — Musicie mieć tutaj jakiegoś uzdrowiciela. Sama nie dam rady — szeptała nagląco, starając się, aby poszkodowany jej nie słyszał. Mężczyźni nie musieli posiadać wiedzy medycznej, aby po jednym spojrzeniu na zmiażdżoną nogę stwierdzić, że sytuacja jest poważna i liczył się czas.
I tutaj chodziło o innego człowieka. Każdy mógł być na jego miejscu, gdyby sprawy potoczyły się chociaż odrobinę inaczej. Wrzask przygniatanego człowieka uderzył w uszy dziewczęcia, w którego gardle uformowała się sucha, niezdolna do przełknięcia gula. Czuła, jak jej ręce zaczynały się pocić, myśli uciekły na moment w kierunku pani Cassandry, bo pani Cassandra wiedziałaby, co robić. Nie było jej obok, aby mogła podpowiedzieć spanikowanej Marii, co robić. Multon mogła liczyć wyłącznie na siebie, na spokój, który próbowała przywołać do siebie i na lekcje, które już odbierała.
— Na stół, do namiotu! — odkrzyknęła mężczyznom, samej ruszając w tym właśnie kierunku. Prędkim ruchem zrzuciła wszystkie naczynia i przedmioty, które znajdowały się na stole — kilka kubków potłukło się, coś zabrzęczało pod nogami, ale kopnęła to dalej, aby kto inny nie potknął się o leżące na ziemi rzeczy. — Tutaj! — krzyknęła, wybiegając przed namiot i do noszących przygniecionego mężczyznę robotników. Skupiona na nich nie widziała tego, co działo się z osuwiskiem. Gdy zrównała się z nimi, przytknęła różdżkę do ciała poszkodowanego mężczyzny. — Niech pan się nie martwi, zaraz się panem zajmiemy... Będę pana znieczulać... — chciała brzmieć jak najbardziej pewnie w tej patowej sytuacji. Takie przygniecenie musiało wywołać poważne krwawienie wewnętrzne, a co za tym idzie — nieunikniony wstrząs. — I będę z panem do czasu, aż przybędzie uzdrowiciel. Subsisto dolorem — próbowała rzucić zaklęcie, a niezależnie od jego wyniku, gdy mężczyzna spoczął już na stole, próbowała złapać spojrzenie chociaż jednego z robotników. — Musicie mieć tutaj jakiegoś uzdrowiciela. Sama nie dam rady — szeptała nagląco, starając się, aby poszkodowany jej nie słyszał. Mężczyźni nie musieli posiadać wiedzy medycznej, aby po jednym spojrzeniu na zmiażdżoną nogę stwierdzić, że sytuacja jest poważna i liczył się czas.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Strona 23 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
Marina
Szybka odpowiedź