Marina
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Marina
Magiczna przystań dla czarodziejskich jachtów znajduje się w centralnej części Dzielnicy Portowej. Za pomocą zaklęć ukryta przed mugolami, czarodzieje jednak oglądać mogą przeróżne egzotyczne statki zawijające do portu. Można tu znaleźć kupców przywożących latające dywany z dalekiego Egiptu, podróżników i żeglarzy gotowych opowiadać niezwykłe historie i śpiewać szanty. Po pomostach prowadzących do przycumowanych okrętów nie może poruszać się jednak każdy. Do większości okrętów prowadzą osobne ścieżki, które pojawiają się jedynie przed bosmanem portu i załogą danego statku. Turyści nie będący marynarzami mogą w dalszym ciągu korzystać mogą z uroków przechadzek po pomostach, które pojawiają się dosłownie pod stopami i znikają, gdy tylko nogę się z nich zabierze. Takie ścieżki prowadzą daleko w głąb rzeki pozwalając na odbycie nawet najbardziej prywatnych rozmów.
205/220, przed momentem rzucony magicus extremos na Deirdre +20
Roztoczona bariera odcięła ich od przeciwników i pozwoliła zaatakować ich z zaskoczenia; szybko dostrzegł, jak potężni są jego przeciwnicy, zwłaszcza przywódca zdawał się sięgać po zaklęcia potężne, wspomagające tak siebie, jak i jego sojuszników, mające na celu osłabienie ich czarnomagicznych mocy; szczęśliwie bezskutecznie, załamana protecta nie mogła powstrzymać szmaragdowych promieni zaklęć, które przecięły powietrze i gradem spadły na stojących przed nimi czarodziejów. Pierwsza sięgnęła przywódcy, który wydał swój ostatni dech, gdzieś po drodze oplotły go pajęczyny casy aranei, zgrabnie zerwane przez zaklęcie towarzyszącej mu kobiety. Nie marnował jednak czasu na dziękczynne skinięcie głową, zaciekle broniąc się i atakując rozproszony ruch oporu. Zdawało się, że kiedy padł przywódca morale przeciwników znacznie osłabły. Słusznie, bez niego byli już bezbronni; utracili przewagę liczebną, a ich umiejętności nie były wystarczające, by zaszkodzić swoim napastnikom. Dalsza walka przypominała zapędzanie owiec na łąkę, wkrótce ostatni z obrońców został sam, spiorunowany kolejnymi szmaragdowymi promieniami zaklęć. Sięganie po innych nie miało sensu, tę walkę należało skończyć szybko i bez zbędnego bałaganu. Trzy ciała leżały martwe, białe jak kreda, nieruchome i bezwładne jak szmaciane lalki. Rozejrzał się po okolicy, wypatrując dalszych przeciwników, ale wszystko wskazywało na to, że ktokolwiek jeszcze czaiłby się w tym miejscu - został stąd skutecznie i ostatecznie wypłoszony.
Wyprostował się, nie chowając różdżki do kieszeni szaty, wciąż zaciskając na jej rękojeści dłoń - mocno, ze zdecydowaniem, gotów unieść ją do dalszej walki, gdyby taka miała nastąpić. Wiatr szarpał poły jego szaty, a czerniejące niebo kąpało w półmroku nadbrzeżną część przystani.
Obrzucił Deirdre krótkim spojrzeniem, upewniając się, że nic jej nie było - że walka jej nie zraniła. Sam czuł lekki zawrót głowy, czarna magia w pewnym momencie zażądała od niego ceny za swoją moc. Otumanienie miało jednak zaraz minąć, wciąż był w stanie być czujny.
Roztoczona bariera odcięła ich od przeciwników i pozwoliła zaatakować ich z zaskoczenia; szybko dostrzegł, jak potężni są jego przeciwnicy, zwłaszcza przywódca zdawał się sięgać po zaklęcia potężne, wspomagające tak siebie, jak i jego sojuszników, mające na celu osłabienie ich czarnomagicznych mocy; szczęśliwie bezskutecznie, załamana protecta nie mogła powstrzymać szmaragdowych promieni zaklęć, które przecięły powietrze i gradem spadły na stojących przed nimi czarodziejów. Pierwsza sięgnęła przywódcy, który wydał swój ostatni dech, gdzieś po drodze oplotły go pajęczyny casy aranei, zgrabnie zerwane przez zaklęcie towarzyszącej mu kobiety. Nie marnował jednak czasu na dziękczynne skinięcie głową, zaciekle broniąc się i atakując rozproszony ruch oporu. Zdawało się, że kiedy padł przywódca morale przeciwników znacznie osłabły. Słusznie, bez niego byli już bezbronni; utracili przewagę liczebną, a ich umiejętności nie były wystarczające, by zaszkodzić swoim napastnikom. Dalsza walka przypominała zapędzanie owiec na łąkę, wkrótce ostatni z obrońców został sam, spiorunowany kolejnymi szmaragdowymi promieniami zaklęć. Sięganie po innych nie miało sensu, tę walkę należało skończyć szybko i bez zbędnego bałaganu. Trzy ciała leżały martwe, białe jak kreda, nieruchome i bezwładne jak szmaciane lalki. Rozejrzał się po okolicy, wypatrując dalszych przeciwników, ale wszystko wskazywało na to, że ktokolwiek jeszcze czaiłby się w tym miejscu - został stąd skutecznie i ostatecznie wypłoszony.
Wyprostował się, nie chowając różdżki do kieszeni szaty, wciąż zaciskając na jej rękojeści dłoń - mocno, ze zdecydowaniem, gotów unieść ją do dalszej walki, gdyby taka miała nastąpić. Wiatr szarpał poły jego szaty, a czerniejące niebo kąpało w półmroku nadbrzeżną część przystani.
Obrzucił Deirdre krótkim spojrzeniem, upewniając się, że nic jej nie było - że walka jej nie zraniła. Sam czuł lekki zawrót głowy, czarna magia w pewnym momencie zażądała od niego ceny za swoją moc. Otumanienie miało jednak zaraz minąć, wciąż był w stanie być czujny.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Oddychała szybko, zmęczona, z mięśniami spiętymi w stałym skurczu - ta walka kosztowała ją wiele, może nie sił witalnych, ale tych psychicznych na pewno. Pełne nienawiści i determinacji inkantacje ciągle wibrowały twardymi głoskami w gardle, a łuna szmaragdowego promienia niewybaczalnego zaklęcia zdawała się dalej oświetlać ciemniejszy zaułek.
Zostali w nim we dwoje, z trzema ciałami przeciwników. Trudnych; nie sądziła, że pokonają przywódców łatwo, lecz zarazem nie spodziewała się, że banda terrorystów potrafi bronić się tak zaciekle, korzystając z tajników magii ochronnej. Cóż, ta finalnie i tak na niewiele im się zdała, oddali życie w imię idei, która najdalej za pół roku zostanie zapomniana.
Zerknęła kontrolnie w dół, na swoją różdżkę, przesuwając opuszką palca po ciemnofioletowym drewnie, po nierówno zarysowanych słojach zitanu, przypominających o orientalnym pochodzeniu jej magii. Ponownie rozpościerającej się w ciele, łączącej się niewidzalną nicią z przedmiotem, który oswoiła znów jako własny. Potrzebowała tego, krwi wypływającej z otwartych w przerażeniu oczu ofiar, skapującej z kącików ust wykrzywionych w grymasie zaskoczenia i trwogi, wsiąkającej w brudne szczeliny między pokrytymi mchem kostkami bruku.
Wyprostowała się, z dłonią ciągle przytrzymującą różdżkę, nie wiadomo, czy banda szaleńców nie przygotowała dla nich zasadzki lub nie wezwała posiłków. Na razie nic tego nie zapowiadało, ale nie mogła pozwolić sobie osiąść na laurach, był to zaledwie początek powrotu do pełni czarnoksięskich sił. Pochwyciła spojrzenie Tristana, blask ciemnych oczu w złocie przerażającej maski, próbując dostrzec w rozszerzonych źrenicach jakieś uczucie - podświadomie łaknęła wybaczenia, ba, zadowolenia z tego, że sobie poradziła, że tym razem nie zawiodła.
- Powinnam reagować szybciej - powiedziała cicho, na głos dzieląc się własnymi wątpliwościami. Znów obróciła różdżkę w palcach, do niedawna nie poświęcała jej tak wiele uwagi, ale teraz było jasne, że skoro nie potrafi powstrzymać się od tego nerwowego gestu, więź łącząca ją z wyjątkowym drewnem wiele dla niej znaczyła. - Gdy myślę o tym, że mogła wpaść w obce ręce, że straciłam ją na długie godziny, że mogła dotknąć jej jakaś szlama... - wyrzuciła w końcu z siebie, także werbalnie, w końcu nie wytrzymując, dzieląc się z Rosierem swym dyskomfortem. I choć głos nie drżał, to obnażenie swych uczuć, nawet w beznamiętny sposób, szeptem, uwypuklało bolesność wspomnień tamtej porażki. Mericourt zagryzła wargi, odwracając się od mężczyzny, trochę z powodu zawstydzenia swym rozżaleniem, głównie jednak po to, by upewnić się, że nikt nie zbliża się z drugiej strony, przeciskając między kończącym zaułek płotem portowego magazynu. Pewnie tam zorganizowali punkt przeładunkowy - przejęcie go i zabezpieczenie będzie dla nich wielką stratą. - Od czego zaczniemy? - spytała, chcąc zatrzeć nieprofesjonalne wrażenie: musiała skupić się na potędze, nie na stracie, iść do przodu, bez rozdrapywania ran, które ciągle oszpecały plecy, sięgając głębiej niż mogłoby się wydawać. Odetchnęła głębiej, ponownie, po czym przymknęła oczy, powoli obracając się wokół własnej osi, by wyczuć magię tego miejsca. - Pamiętam opowieść o wojnie czarodziejów, o Merlinie i Morganie, o chaosie, jaki tam panował...Sprowadźmy tamto wojenne piekło tutaj, na naszych przeciwników - zaczęła cicho, koncentrując się na tym, by wlać w zastaną przestrzeń jak najwięcej czaru, by nasycić powietrze marami, by zabezpieczyć je w oparciu o obronę i urok historii zarazem; mocno ściskała zitanową różdżkę w dłoni, kreśląc odpowiednie kształty zaklęcia, mającego uchronić to miejsce przed niespodziewanymi gośćmi.
| nakładam Zawieruchę, I historia magii, 25 OPCM
Zostali w nim we dwoje, z trzema ciałami przeciwników. Trudnych; nie sądziła, że pokonają przywódców łatwo, lecz zarazem nie spodziewała się, że banda terrorystów potrafi bronić się tak zaciekle, korzystając z tajników magii ochronnej. Cóż, ta finalnie i tak na niewiele im się zdała, oddali życie w imię idei, która najdalej za pół roku zostanie zapomniana.
Zerknęła kontrolnie w dół, na swoją różdżkę, przesuwając opuszką palca po ciemnofioletowym drewnie, po nierówno zarysowanych słojach zitanu, przypominających o orientalnym pochodzeniu jej magii. Ponownie rozpościerającej się w ciele, łączącej się niewidzalną nicią z przedmiotem, który oswoiła znów jako własny. Potrzebowała tego, krwi wypływającej z otwartych w przerażeniu oczu ofiar, skapującej z kącików ust wykrzywionych w grymasie zaskoczenia i trwogi, wsiąkającej w brudne szczeliny między pokrytymi mchem kostkami bruku.
Wyprostowała się, z dłonią ciągle przytrzymującą różdżkę, nie wiadomo, czy banda szaleńców nie przygotowała dla nich zasadzki lub nie wezwała posiłków. Na razie nic tego nie zapowiadało, ale nie mogła pozwolić sobie osiąść na laurach, był to zaledwie początek powrotu do pełni czarnoksięskich sił. Pochwyciła spojrzenie Tristana, blask ciemnych oczu w złocie przerażającej maski, próbując dostrzec w rozszerzonych źrenicach jakieś uczucie - podświadomie łaknęła wybaczenia, ba, zadowolenia z tego, że sobie poradziła, że tym razem nie zawiodła.
- Powinnam reagować szybciej - powiedziała cicho, na głos dzieląc się własnymi wątpliwościami. Znów obróciła różdżkę w palcach, do niedawna nie poświęcała jej tak wiele uwagi, ale teraz było jasne, że skoro nie potrafi powstrzymać się od tego nerwowego gestu, więź łącząca ją z wyjątkowym drewnem wiele dla niej znaczyła. - Gdy myślę o tym, że mogła wpaść w obce ręce, że straciłam ją na długie godziny, że mogła dotknąć jej jakaś szlama... - wyrzuciła w końcu z siebie, także werbalnie, w końcu nie wytrzymując, dzieląc się z Rosierem swym dyskomfortem. I choć głos nie drżał, to obnażenie swych uczuć, nawet w beznamiętny sposób, szeptem, uwypuklało bolesność wspomnień tamtej porażki. Mericourt zagryzła wargi, odwracając się od mężczyzny, trochę z powodu zawstydzenia swym rozżaleniem, głównie jednak po to, by upewnić się, że nikt nie zbliża się z drugiej strony, przeciskając między kończącym zaułek płotem portowego magazynu. Pewnie tam zorganizowali punkt przeładunkowy - przejęcie go i zabezpieczenie będzie dla nich wielką stratą. - Od czego zaczniemy? - spytała, chcąc zatrzeć nieprofesjonalne wrażenie: musiała skupić się na potędze, nie na stracie, iść do przodu, bez rozdrapywania ran, które ciągle oszpecały plecy, sięgając głębiej niż mogłoby się wydawać. Odetchnęła głębiej, ponownie, po czym przymknęła oczy, powoli obracając się wokół własnej osi, by wyczuć magię tego miejsca. - Pamiętam opowieść o wojnie czarodziejów, o Merlinie i Morganie, o chaosie, jaki tam panował...Sprowadźmy tamto wojenne piekło tutaj, na naszych przeciwników - zaczęła cicho, koncentrując się na tym, by wlać w zastaną przestrzeń jak najwięcej czaru, by nasycić powietrze marami, by zabezpieczyć je w oparciu o obronę i urok historii zarazem; mocno ściskała zitanową różdżkę w dłoni, kreśląc odpowiednie kształty zaklęcia, mającego uchronić to miejsce przed niespodziewanymi gośćmi.
| nakładam Zawieruchę, I historia magii, 25 OPCM
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czujnie wpatrując się w mrok, z którego mogły nadejść posiłki, ostatecznie wsłuchał się w szum pobliskiej rzeki przerwany słowami jego towarzyszki; odpuściwszy czaty, które najwyraźniej okazały się zbędne - ci, którzy ostali się żywi, musieli już dawno stąd uciec - przeniósł ku niej spojrzenie orzechowych oczu, nie zamierzając wyprowadzać jej z błędu. Jeśli czuła, że była za wolna, to z pewnością była. Musiała wrócić do formy po urodzeniu dzieci, zbyt długo była bezczynna.
- Powinnaś - przytaknął sucho, ozięble, bez emocji, nie musiał jej nawet obserwować, widzieć, nie musiał śledzić jej ruchów ani znać jej możliwości czy ograniczeń związanych z ostatnim stanem. Jeśli sama czuła, że stać ją było na więcej, z pewnością tak było. Słyszał jej słowa - nie wyobrażał sobie sytuacji, w której zgraja szlamolubów kradnie jego różdżkę, ale sytuacja, w której znalazła się Deidre, mogła się skończyć znacznie gorzej. Mogła tej różdżki nigdy nie odzyskać. Mogła zostać - bez niej - porwana przez tych szaleńców, którzy najwyraźniej okazali się nieco bardziej skutecznymi niż sądził szaleńcami, skazana na męki i tortury prowadzące do jeden Merlin wie czego. Martwił się o nią. Musiała wrócić do formy szybciej - wiedział, że była w stanie tak jak wiedział, jak osłabiły ją ostatnie wydarzenia. Nie zwykł jednak przesadnie okazywać swojej troski wobec niej. - Dlaczego ją straciłaś, Deirdre? - zapytał więc spokojnie, kierując ku niej spojrzenie, poważne, czy nie potrafiła się bronić? Miała przed sobą zdrajcę i doskonałą okazję na ucięcie mu głowy - a on zbiegł, tak po prostu.
- Musimy zabezpieczyć ten teren. To ważne miejsce, Deirdre, nikt nie może naruszyć spokoju. Naszych dostaw. Wróg może próbować je przejąć - Uniósł lekko głowę wyżej, wróg mógł nadejść z każdej strony, nawet od nieba. Ruch oporu się nie poddawał. Skinął głową na jej słowa, samemu podchodząc bliżej pobliskiego przejścia, gdzie dostrzegł stos desek. - Poproszę o pomoc naturę - stwierdził z dozą rozbawienia, sięgając różdżką jednej z desek, skupiając się nad zabezpieczeniem zwanym Lignumo - solidny dąb miał nie dopuścić tutaj nikogo. - To zatrzyma osoby, które będą chciały to wejść - stwierdził, unosząc lekko brodę w górę. - Powinniśmy chyba przywołać tu naszych strażników - dodał z zastanowieniem, znajdowali się w najważniejszym punkcie Londynu. Potrzebowali tu silnych obostrzeń.
nakładam Lignumo
- Powinnaś - przytaknął sucho, ozięble, bez emocji, nie musiał jej nawet obserwować, widzieć, nie musiał śledzić jej ruchów ani znać jej możliwości czy ograniczeń związanych z ostatnim stanem. Jeśli sama czuła, że stać ją było na więcej, z pewnością tak było. Słyszał jej słowa - nie wyobrażał sobie sytuacji, w której zgraja szlamolubów kradnie jego różdżkę, ale sytuacja, w której znalazła się Deidre, mogła się skończyć znacznie gorzej. Mogła tej różdżki nigdy nie odzyskać. Mogła zostać - bez niej - porwana przez tych szaleńców, którzy najwyraźniej okazali się nieco bardziej skutecznymi niż sądził szaleńcami, skazana na męki i tortury prowadzące do jeden Merlin wie czego. Martwił się o nią. Musiała wrócić do formy szybciej - wiedział, że była w stanie tak jak wiedział, jak osłabiły ją ostatnie wydarzenia. Nie zwykł jednak przesadnie okazywać swojej troski wobec niej. - Dlaczego ją straciłaś, Deirdre? - zapytał więc spokojnie, kierując ku niej spojrzenie, poważne, czy nie potrafiła się bronić? Miała przed sobą zdrajcę i doskonałą okazję na ucięcie mu głowy - a on zbiegł, tak po prostu.
- Musimy zabezpieczyć ten teren. To ważne miejsce, Deirdre, nikt nie może naruszyć spokoju. Naszych dostaw. Wróg może próbować je przejąć - Uniósł lekko głowę wyżej, wróg mógł nadejść z każdej strony, nawet od nieba. Ruch oporu się nie poddawał. Skinął głową na jej słowa, samemu podchodząc bliżej pobliskiego przejścia, gdzie dostrzegł stos desek. - Poproszę o pomoc naturę - stwierdził z dozą rozbawienia, sięgając różdżką jednej z desek, skupiając się nad zabezpieczeniem zwanym Lignumo - solidny dąb miał nie dopuścić tutaj nikogo. - To zatrzyma osoby, które będą chciały to wejść - stwierdził, unosząc lekko brodę w górę. - Powinniśmy chyba przywołać tu naszych strażników - dodał z zastanowieniem, znajdowali się w najważniejszym punkcie Londynu. Potrzebowali tu silnych obostrzeń.
nakładam Lignumo
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Suchy ton Tristana trzeszczał niemile w jej uchu, bo chodź lekko warkliwy, oschły głos mężczyzny budził najprzyjemniejsze wspomnienia, to w tych konkretnych werbalnych konotacjach wcale nie był bliski pomrukom wygłodniałej bestii - raczej obojętnej naganie. Powinna przywknąć, Rosier zasługiwał na miano surowego nauczyciela, lecz nadwyrężona emocjonalnie i fizycznie gorzej znosiła podobne sugestie. Obiektywnie łagodne, zgodne z tym, co rozumiała sama: musiała przykładać się bardziej, ćwiczyć więcej, wtłoczyć do czarnego serca hektolitry zatrutej krwi ofiar. Pojedynek z broniącymi portu przeciwnikami wiele ją kosztował, będąc zarazem dobrą szansą na odbicie się od dna, ujrzenie w swym odbiciu tej samej silnej, wyniosłej czarownicy, która przed kilkoma miesiącami z dumą wkraczała do Białej Wywerny.
Jak jednak mogła to osiągnąć, gdy wątpił w nią własny mentor? Zerknęła na Tristana znów z ukosa, niepewnie, szybko przenosząc wzrok na trzy martwe ciała, leżące na brudnym bruku; troje ludzi, jeszcze chwilę wcześniej mających swoje plany, marzenia, cele: idiotyczne, szkodliwe dla czarodziejskiego społeczeństwa. - Mówiłam ci już - odpowiedziała cicho, oblizując nerwowo usta. Nie brzmiała olewająco, po prostu nie czuła się na siłach, by po raz kolejny przyznawać się do popełnionych błędów. Temat porażki w nieodległym miejscu ciążył Deirdre niczym kamień u szyi, plątał myśli, podkopywał pewność siebie, i tak zszarganą prywatnymi zmianami. - Oni...byli na terenie wokół statku pierwsi, a moja magia...nie wiem, dlaczego nie zadziałała - dodała, spięta, czując powracający gniew: los potraktował ją niesprawiedliwie, nie pojmowała, dlaczego ani eliksir ani podjęte działania nie przyniosły wtedy oczekiwanego skutku. Jesteś słaba i beznadziejna, Dei, właśnie dlatego. Wypuściła powoli powietrze, robiąc kilka kroków w stronę ciał, stając obcasem wysokiego buta na ramieniu jednej z ofiar, czując przebijane ostrą podporą tkanki, sączącą się krew, niszczone ciało. Chciała, by pod jej stopą znajdował się ten parszywy zdrajca, chowający się za plecami swych przyjaciół. Rozchyliła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, wyrzucić z siebie nagromadzony gniew oraz wstyd, ale nie zrobiła tego, jak zwykle chowając się za kamienną tarczą obojętności.
I za magiczną siłą. Z powagą skinęła głową, port był miejscem kluczowym, ważnym, musieli zabezpieczyć je więc na wszelkie możliwe sposoby. Podążyła wzrokiem za Tristanem, tak, znał się na magii natury - i na magii istot, sprowadzenie dementorów zostawiła także w rękach silniejszego czarnoksiężnika, sama zaś skierowała różdżkę na kamienny łuk, drugą stronę drogi, która prowadziła do mariny, by tam właśnie aktywować zabezpieczenie oddziałujące na gałki oczne. Znała podstawy anatomii, skoncentrowała się więc na wykreowaniu magicznego pola, które tuż po wkroczeniu na teren mariny przez niepowołane osoby oślepi je.
| nakładam Oczobłysk
Jak jednak mogła to osiągnąć, gdy wątpił w nią własny mentor? Zerknęła na Tristana znów z ukosa, niepewnie, szybko przenosząc wzrok na trzy martwe ciała, leżące na brudnym bruku; troje ludzi, jeszcze chwilę wcześniej mających swoje plany, marzenia, cele: idiotyczne, szkodliwe dla czarodziejskiego społeczeństwa. - Mówiłam ci już - odpowiedziała cicho, oblizując nerwowo usta. Nie brzmiała olewająco, po prostu nie czuła się na siłach, by po raz kolejny przyznawać się do popełnionych błędów. Temat porażki w nieodległym miejscu ciążył Deirdre niczym kamień u szyi, plątał myśli, podkopywał pewność siebie, i tak zszarganą prywatnymi zmianami. - Oni...byli na terenie wokół statku pierwsi, a moja magia...nie wiem, dlaczego nie zadziałała - dodała, spięta, czując powracający gniew: los potraktował ją niesprawiedliwie, nie pojmowała, dlaczego ani eliksir ani podjęte działania nie przyniosły wtedy oczekiwanego skutku. Jesteś słaba i beznadziejna, Dei, właśnie dlatego. Wypuściła powoli powietrze, robiąc kilka kroków w stronę ciał, stając obcasem wysokiego buta na ramieniu jednej z ofiar, czując przebijane ostrą podporą tkanki, sączącą się krew, niszczone ciało. Chciała, by pod jej stopą znajdował się ten parszywy zdrajca, chowający się za plecami swych przyjaciół. Rozchyliła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, wyrzucić z siebie nagromadzony gniew oraz wstyd, ale nie zrobiła tego, jak zwykle chowając się za kamienną tarczą obojętności.
I za magiczną siłą. Z powagą skinęła głową, port był miejscem kluczowym, ważnym, musieli zabezpieczyć je więc na wszelkie możliwe sposoby. Podążyła wzrokiem za Tristanem, tak, znał się na magii natury - i na magii istot, sprowadzenie dementorów zostawiła także w rękach silniejszego czarnoksiężnika, sama zaś skierowała różdżkę na kamienny łuk, drugą stronę drogi, która prowadziła do mariny, by tam właśnie aktywować zabezpieczenie oddziałujące na gałki oczne. Znała podstawy anatomii, skoncentrowała się więc na wykreowaniu magicznego pola, które tuż po wkroczeniu na teren mariny przez niepowołane osoby oślepi je.
| nakładam Oczobłysk
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Źle było widzieć ją w takim stanie - pozbawionym formy, nieco żałosnym, nieco wystraszonym. Roztkliwiała się nad swoimi porażkami zamiast skupiać się na zwycięstwach, a to mogło wróżyć tylko źle. Musiała powstać i iść do przodu. Zakonnicy okazali się silniejsi od niej, to niedobrze, ale zamiast przeczyć dziejowym niesprawiedliwością - musiała wziąć się do pracy.
- Jesteś słaba - odparł, jak echo powtarzając głos w jej głowie; nie mogła zrzucać swoich niepowodzeń na nieznajomą siłę wyższą. - Dlatego twoja magia nie zadziałała. Musisz więcej ćwiczyć. Siedzenie z dziećmi odebrało ci formę - Nieczęsto o nich mówił, a jeśli to robił - czynił to bezosobowo. Żadne z nich nie mogło przeczyć faktom, ostatnie wydarzenia wymagały wyrzeczeń tak od jej ciała, jak i od jej duszy. Im szybciej to zrozumie, tym szybciej będzie mogła zacząć temu przeciwdziałać. Powracając do niej wolnym krokiem, stukając męskim obcasem o brukowaną ulicę spowitą martwą ciszą, przekroczył bezwładne ciało jednego z obrońców. Powinni tu kogoś przysłać, żeby to posprzątał.
- Dementorzy to dla nich żadne wyzwanie - stwierdził, rozglądając się wokół, szukając punktów zaczepienia, których mógłby użyć, by wszczepić w nie magię; Zakonnicy kipieli radością, tryskali nią jak fontanna szczęścia, wymieniając się przepisami na ciastka. Tyle o nich wiedzieli, niewiele więcej - a to jasno pokazywało kierunek ich rozwoju. Nie zmieniało to faktu, że głowa pełna radosnych myśli... bardzo łatwo przepędzała istoty zrodzone z żalu, smutku i rozpaczy. Miał inny pomysł.
Szarpnął różdżką, kumulując energię tego miejsca: nieszkodliwe Widzimisię połączone z Zawieruchą Deirdre mogło sporo namieszać; zamierzał stworzyć iluzję chłopaka z portu, szarego, nie wyróżniającego się niczym szczególnym - brudny strój, czapka, miał wyglądać tak, jak wyglądać mógł zbir z doków, o twarzy naznaczonej trudnym życiem, może nieco opitej, zarośniętej. Miał mieć w ręku różdżkę i być gotów wyprowadzić atak - iluzja miała zmylić ewentualnych napastników, przyciągnąć ich atak, gdy - oby - kto inny ochroni przed nimi to miejsce.
- To już wszystko - stwierdził, gdy skończył, a moc jego magii opadła. - Powiadom o tym pozostałych, musimy się upewnić, że to miejsce będzie działało tak, jak powinno. - Czuł smród śniętych ryb, nie musieli tutaj dłużej zostawać.
Widzimisię
- Jesteś słaba - odparł, jak echo powtarzając głos w jej głowie; nie mogła zrzucać swoich niepowodzeń na nieznajomą siłę wyższą. - Dlatego twoja magia nie zadziałała. Musisz więcej ćwiczyć. Siedzenie z dziećmi odebrało ci formę - Nieczęsto o nich mówił, a jeśli to robił - czynił to bezosobowo. Żadne z nich nie mogło przeczyć faktom, ostatnie wydarzenia wymagały wyrzeczeń tak od jej ciała, jak i od jej duszy. Im szybciej to zrozumie, tym szybciej będzie mogła zacząć temu przeciwdziałać. Powracając do niej wolnym krokiem, stukając męskim obcasem o brukowaną ulicę spowitą martwą ciszą, przekroczył bezwładne ciało jednego z obrońców. Powinni tu kogoś przysłać, żeby to posprzątał.
- Dementorzy to dla nich żadne wyzwanie - stwierdził, rozglądając się wokół, szukając punktów zaczepienia, których mógłby użyć, by wszczepić w nie magię; Zakonnicy kipieli radością, tryskali nią jak fontanna szczęścia, wymieniając się przepisami na ciastka. Tyle o nich wiedzieli, niewiele więcej - a to jasno pokazywało kierunek ich rozwoju. Nie zmieniało to faktu, że głowa pełna radosnych myśli... bardzo łatwo przepędzała istoty zrodzone z żalu, smutku i rozpaczy. Miał inny pomysł.
Szarpnął różdżką, kumulując energię tego miejsca: nieszkodliwe Widzimisię połączone z Zawieruchą Deirdre mogło sporo namieszać; zamierzał stworzyć iluzję chłopaka z portu, szarego, nie wyróżniającego się niczym szczególnym - brudny strój, czapka, miał wyglądać tak, jak wyglądać mógł zbir z doków, o twarzy naznaczonej trudnym życiem, może nieco opitej, zarośniętej. Miał mieć w ręku różdżkę i być gotów wyprowadzić atak - iluzja miała zmylić ewentualnych napastników, przyciągnąć ich atak, gdy - oby - kto inny ochroni przed nimi to miejsce.
- To już wszystko - stwierdził, gdy skończył, a moc jego magii opadła. - Powiadom o tym pozostałych, musimy się upewnić, że to miejsce będzie działało tak, jak powinno. - Czuł smród śniętych ryb, nie musieli tutaj dłużej zostawać.
Widzimisię
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ledwie powstrzymała się od odruchowego skulenia ramion, nie chcąc przyznać przed samą sobą, że wolała, gdy Rosier zadawał jej fizyczne ciosy - werbalne okazanie niezadowolenia z działań bolało znacznie bardziej. To jemu zawdzięczała potęgę, to on prowadził ją mroczną ścieżką, poświęcając wiele godzin, ba, całych nocy na to, by ukształtować ją na swój wzór i podobieństwo. Stała się silną czarownicą, budzącą lęk - a co zostało z tego teraz? Ile razy w ciągu ostatnich miesięcy powtórzył, że go zawiodła, przynosząc mu wstyd? Przygryzła dolną wargę, znosząc krytykę w milczeniu, biorąc ją do serca, wpuszczając do krwiobiegu, jeszcze bardziej nadwyrężając wiarę we własne siły. - Wiem - zgodziła się tylko cicho, hamując chęć zaprzeczenia, podkreślenia, że Agatha spędza z dziećmi więcej czasu, że sama Deirdre powraca do pracy, że zjawia się w la Fantasmagorii, że przecież się stara. Widocznie za słabo, nie mogła pozwolić na kolejną porażkę, pragnęła krwi i zemsty, a trzy leżące pod ich stopami ciała...cóż, nie wystarczały. Zawsze łaknęła więcej. - Zrobię wszystko, by wrócić do pełni sił - dodała, nie potrafiąc ukryć żalu, obnażonego w niewielkim stopniu. Cała stała się przecież wyrzutem sumienia, wstydem, wściekłością i miłością: tęskniła za czasami, gdy nie czuła niczego, idąc przez życie całkowicie obojętna, pusta, gotowa do wypełnienia mrokiem. Potęgą. Czyżby macierzyństwo przywróciło z nicości duszę, a lęk o to, jak potoczy się jej - ich - życie utrudniał przepływ plugawych czarów? Silne uczucia ją niszczyły, wiedziała to od dawna, musiała się ich pozbyć, pozbyć się przyczyny słabości, zdławić ją, udusić, utopić.
Chyba wpadła na pewien pomysł.
Wyprostowała się lekko, już spokojniejsza, przekraczając nad kolejnym bezwładnym ciałem. Czuła wypełniającą port magię, silną, ochronną, nałożoną w odpowiednich miejscach w przemyślany sposób. - Przekażę wieści o tym, że marina należy już do nas - potwierdziła polecenie Tristana, spoglądając na niego spod szarości kaptura. Nie widziała jego rysów, w złotej masce niewyraźnie odbijało się jej własne spojrzenie, nieufne, dziksze. - Postaram się też udać w inne, taktycznie najcenniejsze rejony. Musimy wytępić tych szaleńców do cna - dodała już mocniej, odwracając się od surowego spojrzenia skrytego za lśniącą przesłoną Rosiera. Cieszyły ją polityczne dekrety zamykające stolice przed szlamem, powinno się podjąć takie kroki już wcześniej, zanim utracili jednego z Śmierciożerców a terroryci zdołali uczynić wiele szkód. Przymknęła oczy, była zmęczona, ale nie zamierzała tego wieczoru spoczywać na laurach, nie, musiała zająć się innym problemem, palącym, niezbędnym do osiągnięcia wewnętrznego spokoju. - Będę ci raportować o swych postępach, sir - dodała jeszcze z pokorą, chowając różdżkę w kieszeni peleryny. Czuła się lepiej, świeża krew budziła przyjemne wspomnienia - ciekawe, jak wiele będzie musiała jej przelać nim wróci do dawnej, nieustępliwej Deirdre?
Chyba wpadła na pewien pomysł.
Wyprostowała się lekko, już spokojniejsza, przekraczając nad kolejnym bezwładnym ciałem. Czuła wypełniającą port magię, silną, ochronną, nałożoną w odpowiednich miejscach w przemyślany sposób. - Przekażę wieści o tym, że marina należy już do nas - potwierdziła polecenie Tristana, spoglądając na niego spod szarości kaptura. Nie widziała jego rysów, w złotej masce niewyraźnie odbijało się jej własne spojrzenie, nieufne, dziksze. - Postaram się też udać w inne, taktycznie najcenniejsze rejony. Musimy wytępić tych szaleńców do cna - dodała już mocniej, odwracając się od surowego spojrzenia skrytego za lśniącą przesłoną Rosiera. Cieszyły ją polityczne dekrety zamykające stolice przed szlamem, powinno się podjąć takie kroki już wcześniej, zanim utracili jednego z Śmierciożerców a terroryci zdołali uczynić wiele szkód. Przymknęła oczy, była zmęczona, ale nie zamierzała tego wieczoru spoczywać na laurach, nie, musiała zająć się innym problemem, palącym, niezbędnym do osiągnięcia wewnętrznego spokoju. - Będę ci raportować o swych postępach, sir - dodała jeszcze z pokorą, chowając różdżkę w kieszeni peleryny. Czuła się lepiej, świeża krew budziła przyjemne wspomnienia - ciekawe, jak wiele będzie musiała jej przelać nim wróci do dawnej, nieustępliwej Deirdre?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czuł swoją moc obejmującą przestrzeń tego miejsca, wypełniającą jej fragmenty, przywołującą iluzję; moc nałożonych zabezpieczeń miała pomóc chronić to miejsce - czy zdoła, okaże się za jakiś czas. Wiedział, że winien mieć oko na marinę, poprosić przebywających tu ludzi o powiadomienie na wypadek kłopotów. Przystań niewątpliwie była najistotniejszym fragmentem Londynu, który musieli kontrolować: na ten moment siły oporu skupiały swoje starania tutaj. Trzeba było się tym zająć.
- Zrobisz - przytaknął jej krótko, wiedząc, że musiała to zrobić. To nie była kwestia wyboru, podjętej decyzji, a przymusu związanego ze złożonym przez nią ślubowaniem. Od porodu minęło już trochę czasu, ciąża nie mogła być wymówką wiecznie. Powoli zsunął z twarzy złotą maskę, wiedząc, że w okolicy nie było już nikogo; winni wysłać tutaj swoich ludzi - dlatego jedynie skinął głową na słowa swojej towarzyszki.
- Nie zwlekaj, samo odbicie jej to za mało. Trzeba ją jeszcze utrzymać i upewnić się, że szlamolubny trzymają się z daleka. - Jego głos zdawał się pozbawiony emocji, jak zwykle, kiedy zastanawiał się nad dalszymi działaniami. W takich chwilach nie można było działać pod wpływem impulsu - wymagało to przemyślanego, rozsądnego planu. Zapanowanie nad całym miastem było wyzwaniem, ale też: było zaledwie początkiem. Wstępem, preludium do prawdziwych działań zmierzających do przejęcia kontroli nad całym przecież co najmniej krajem. Lord Voldemort był potężny, stać go było na wiele. I jeszcze więcej. - Nie, Deirdre - zaprzeczył jej słowom, choć wypowiedzianym w słusznej intencji, to ze złym doborem czasownika. - Nie postarasz się - przerwał jej, spoglądając na nią z uwagą. - Zrobisz to - Jeśli jedna, druga, lub trzecia próba prowadziły donikąd, to należało podjąć czwartej. Wojna zabrnęło zbyt daleko, nie mogli pozwalać sobie na opieszałość lub lęk.
- Będę czekać - oświadczył krótko, gdy porwały go strzępy czarnej mgły, rozmywające się w wieczornych ciemnościach. Bez pożegnania, ale z kroplą zaufania: wierzył, że dopełni tego, do czego się zobowiązała.
/zt x2
- Zrobisz - przytaknął jej krótko, wiedząc, że musiała to zrobić. To nie była kwestia wyboru, podjętej decyzji, a przymusu związanego ze złożonym przez nią ślubowaniem. Od porodu minęło już trochę czasu, ciąża nie mogła być wymówką wiecznie. Powoli zsunął z twarzy złotą maskę, wiedząc, że w okolicy nie było już nikogo; winni wysłać tutaj swoich ludzi - dlatego jedynie skinął głową na słowa swojej towarzyszki.
- Nie zwlekaj, samo odbicie jej to za mało. Trzeba ją jeszcze utrzymać i upewnić się, że szlamolubny trzymają się z daleka. - Jego głos zdawał się pozbawiony emocji, jak zwykle, kiedy zastanawiał się nad dalszymi działaniami. W takich chwilach nie można było działać pod wpływem impulsu - wymagało to przemyślanego, rozsądnego planu. Zapanowanie nad całym miastem było wyzwaniem, ale też: było zaledwie początkiem. Wstępem, preludium do prawdziwych działań zmierzających do przejęcia kontroli nad całym przecież co najmniej krajem. Lord Voldemort był potężny, stać go było na wiele. I jeszcze więcej. - Nie, Deirdre - zaprzeczył jej słowom, choć wypowiedzianym w słusznej intencji, to ze złym doborem czasownika. - Nie postarasz się - przerwał jej, spoglądając na nią z uwagą. - Zrobisz to - Jeśli jedna, druga, lub trzecia próba prowadziły donikąd, to należało podjąć czwartej. Wojna zabrnęło zbyt daleko, nie mogli pozwalać sobie na opieszałość lub lęk.
- Będę czekać - oświadczył krótko, gdy porwały go strzępy czarnej mgły, rozmywające się w wieczornych ciemnościach. Bez pożegnania, ale z kroplą zaufania: wierzył, że dopełni tego, do czego się zobowiązała.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Opis lokacji został zaktualizowany o nałożone zabezpieczenia.
W tym wyjątkowym okresie, celebrując zimowe uroczystości oraz nadchodzącą końcówkę roku, na jarmarku zaczęły pojawiać się pochody dziecięcego chóru ściągniętego z Hogwartu, a młodzi czarodzieje w typowo czarodziejskich szatach - już nie obawiając się mugolskiego oka czy też złamania Kodeksu Tajności - rozdawali gościom czekoladowe żaby.
Czarodziejski port od zawsze stanowił - i nadal stanowi - jedną z podstawowych dróg zaopatrzenia miasta. To tutaj każdego dnia przybijają statki, niosąc na pokładzie importowane z innych krajów towary, żywność, ingrediencje, środki medyczne, tkaniny, czarodziejskie przedmioty; jest to również jedna z głównych dróg, umożliwiających przedostanie się stolicy oraz ucieczkę z tejże. Z tego powodu, od wybuchu wojny portowe alejki stały się polem regularnych walk o wypływy - ograniczanych jedynie przez świadomość, że doszczętne zniszczenie czarodziejskiej mariny stanowiłoby bolesny cios dla każdej ze stron konfliktu. Może ona być istotnym punktem Londynu.
Marina znajduje się pod kontrolą Rycerzy Walpurgii.
Możliwe jest rzucenie carpiene w szafce zniknięć i ustosunkowanie się do rzutu już w pisanym poście (a zatem przekazanie informacji o wykrytych pułapkach drugiej postaci w tym samym poście, w którym carpiene zostało rzucone).
Udane carpiene z mocą 75 pozwala dostrzec Widzimisię, udane carpiene z mocą 85 pozwala dostrzec lignumo, oczobłysk oraz zawieruchę. Po rozpoznaniu pułapek można przejść do ich przełamywania zgodnie z obowiązującą mechaniką. Pułapki przełamywać można w dowolnej kolejności, lecz widzimisię powinno zostać przełamane jako ostatnie.
Należy pamiętać, że każda nieudana próba przełamania pułapki aktywuje pułapkę.
Aktywacja lignumo zatrzymuje postaci w miejscu i nie pozwala im na ucieczkę, krok ani unik aż do momentu przełamania zabezpieczenia lub pozbycia się go w inny sposób (podpalenie przy pomocy ignitio).
Aktywacja oczobłysku oślepia postaci wkraczające do mariny na trzy tury. W przypadku czarowania w sytuacji pozbawionej widoczności (całkowite pozbawienie zmysłu wzroku, całkowita ciemność, niewidzialny przeciwnik, który w jakiś sposób zdradza się obecnością, np. dźwiękiem kroku lub promieniem rzuconego zaklęcia) postać otrzymuje karę -80 do rzutu. Karę tę niweluje bonus przysługujący z biegłości spostrzegawczości.
Aktywacja zawieruchy wywołuje efekt zgodny z jej opisem z listy zabezpieczeń.
Aktywacja widzimisię przywołuje przeciwnika, który staje do walki wraz z pozostałymi. Postać przy każdym ataku rzuca dodatkową kością k20. W przypadku wyrzucenia wartości 1-5 postać trafia iluzję zamiast przeciwnika. Iluzja się rozmywa po trafieniu.
Po upływie dwóch pierwszych tur pojawiają się wrogowie, którzy atakują. Najpóźniej wtedy aktywują się wszystkie nieaktywowane pułapki.
WYKLUCZONA
Zakon Feniksa: Ze względu na strategiczną rolę portu, jego teren jest stale patrolowany - jedyną możliwością przejęcia nad nim kontroli jest uderzenie nocą, kiedy funkcjonariuszy ministerstwa jest tutaj najmniej. Wejścia na marinę pilnuje wtedy trójka czarodziejów, należy mieć jednak na uwadze, że przedłużająca się walka spowoduje wezwanie posiłków.
Pierwsze posty wszystkich postaci z grupy atakującej powinny zawierać rzut na biegłość skradania (ST 50) lub akcję mającą na celu ukrycie swojej obecności w inny sposób. W przeciwnym razie cała grupa zostaje zauważona przez jednego z obrońców, a w ich stronę zostaje rzucony eliksir Banshee. Buteleczka rozbija się na ziemi, ogłuszając wszystkich w zasięgu słuchu (zgodnie z mechaniką). Należy uznać, że członkowie ruchu oporu zabezpieczyli się wcześniej i efekty eliksiru na nich nie działają. Zaatakowani, podejmują walkę.
Walka: Postać, która pojawi się w wątku jako pierwsza, kieruje czarodziejem A, postać, która pojawi się jako druga, kieruje czarodziejem B, postać, która pojawi się jako trzecia (lub pierwsza, jeżeli w wątku są tylko dwie postacie), kieruje czarodziejem C.
Rolę czarodziejów broniących portu może przejąć również dowolny rycerz przy pomocy lusterka; wówczas walczy z Zakonnikami bez udziału mistrza gry, zgodnie ze statystykami rozpisanymi poniżej, ale bez ograniczeń co do kolejności oraz wyboru rzucanych zaklęć.
Czarodziej A: ma żywotność równą 130, statystykę opcm równą 30 i statystykę uroków równą 25, atakuje w pętli zaklęciami Lamino, Deprimo, Ignitio oraz broni się, kiedy jest to konieczne.
Czarodziej B: ma żywotność równą 140, statystykę opcm równą 20 i statystykę czarnej magii równą 40, atakuje w pętli zaklęciami Crepito, Larynx depopulo, Locuste (chyba że wszystkie postacie w wątku znajdą się pod wpływem tych zaklęć), oraz broni się, kiedy jest to konieczne.
Czarodziej C: ma żywotność równą 130, statystykę opcm równą 20 i statystykę uroków równą 40, atakuje w pętli zaklęciami Lamino Glacio, Timoria, Fulgoro (chyba że wszystkie postacie w wątku znajdą się pod wpływem tych zaklęć), oraz broni się, kiedy jest to konieczne.
Jeżeli wszyscy funkcjonariusze nie zostają unieszkodliwieni w przeciągu 10 kolejek, zostaną wezwane posiłki, a do walki dołączą kolejni dwaj czarodzieje o statystykach i żywotności równej tym, które posiadają czarodzieje A i C.
Gracz nie ma prawa zmienić woli postaci broniącej lokacji, jedyne, co robi, to rzuca za nią kością i opisuje jej działania w sposób fabularny.
Aby przejść do etapu III, należy odczekać 48 godzin, w trakcie których para (grupa) może zostać zaatakowana przez przeciwną organizację.
Postaci mają 2 tury na nałożenie zabezpieczeń, pułapek lub klątw oraz wydanie dyspozycji strażnikom należącym do organizacji.
Gra w tej lokacji jest dozwolona.
Marinę utrzymali
Port został opanowany przez Rycerzy Walpurgii, a sytuacja trwale ustabilizowana, zachęcając tym samym zagranicznych handlarzy do cumowania właśnie tutaj. Dostęp do ingrediencji, szat i przedmiotów stał się prostszy. Poprawie uległa także sytuacja Św. Munga ― szpital uzyskał stały szlak wymian drogą morską, tym samym zwiększając szanse na uratowanie większej liczby czarodziejów poszkodowanych w wyniku działań wojennych. Wznowiono także badania nad nowatorskimi mieszankami wywarów.
Główna ulica portu została gruntownie zbadana i przeszukana, zwiększając tym samym poczucie bezpieczeństwa Londyńczyków ― teraz już nie było szans na przedostanie się do miasta niezauważonym i bez kontroli. Znacząca liczba drobnych przestępców z chęcią porzuciła dawny styl bycia, by wesprzeć pachnącą korzyściami i pieniędzmi sprawę Rycerzy.
Noc 13 sierpnia zburzyła spokój mieszkańców Mariny. Wpierw trzęsienie ziemi, które zagrzechotało oknami w ramach i poprzewracało meble, potem odłamek spadającej gwiazdy, który wrył się w główny chodnik, zatykając tym samym najszerszą arterię portu i niejako dzieląc lokację na pół. Pobudowane wokół miejsca uderzenia runęły jak domki z kart, pozostawiając po sobie jedynie dymiące gruzy, strach i czarną rozpacz. Ludzie potrzebowali pomocy. Potrzebowali jej jak nigdy dotąd.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale nad nią czuwa i w razie potrzeby odpowie na wezwanie.
Rycerze Walpurgii
Port został opanowany przez Rycerzy Walpurgii, a sytuacja trwale ustabilizowana, zachęcając tym samym zagranicznych handlarzy do cumowania właśnie tutaj. Dostęp do ingrediencji, szat i przedmiotów stał się prostszy. Poprawie uległa także sytuacja Św. Munga ― szpital uzyskał stały szlak wymian drogą morską, tym samym zwiększając szanse na uratowanie większej liczby czarodziejów poszkodowanych w wyniku działań wojennych. Wznowiono także badania nad nowatorskimi mieszankami wywarów.
Główna ulica portu została gruntownie zbadana i przeszukana, zwiększając tym samym poczucie bezpieczeństwa Londyńczyków ― teraz już nie było szans na przedostanie się do miasta niezauważonym i bez kontroli. Znacząca liczba drobnych przestępców z chęcią porzuciła dawny styl bycia, by wesprzeć pachnącą korzyściami i pieniędzmi sprawę Rycerzy.
Noc 13 sierpnia zburzyła spokój mieszkańców Mariny. Wpierw trzęsienie ziemi, które zagrzechotało oknami w ramach i poprzewracało meble, potem odłamek spadającej gwiazdy, który wrył się w główny chodnik, zatykając tym samym najszerszą arterię portu i niejako dzieląc lokację na pół. Pobudowane wokół miejsca uderzenia runęły jak domki z kart, pozostawiając po sobie jedynie dymiące gruzy, strach i czarną rozpacz. Ludzie potrzebowali pomocy. Potrzebowali jej jak nigdy dotąd.
Primrose Burke
|19.09.1958
W sercu opustoszałego krajobrazu, gdzie niegdyś tętniło życie, teraz rozciągał się bezkres gruzowisk, świadectwo kataklizmu spowodowanego przez deszcz meteorytów. Pod nieustępliwym, ołowianym niebem, na nierównym terenie, wyznaczonym przez sterty gruzu i skręcone stalowe rury, z determinacją rozstawiane były stoły. Te prowizoryczne konstrukcje, złożone z odnalezionych desek i fragmentów drzwi, stanowiły skromne, ale niezbędne centrum dla wszelkiej organizacji i planowania. Obramowane przez kamienie i resztki betonu, tworzyły przestrzeń, gdzie mapy i listy potrzeb były rozkładane z precyzją chirurga, a każdy centymetr wykorzystany z maksymalną efektywnością. Wokół stołów, niczym grzyby po deszczu, pojawiły się namioty. Te tymczasowe schronienia, zszywane z jakichkolwiek materiałów, które udało się znaleźć – starych płacht czy kawałków plandek – stawały się domem dla tych, którzy wszystko stracili. Rozstawiane z umiejętnością i dbałością o każdy detal, aby zapewnić choć odrobinę prywatności i ochrony przed nieprzewidywalnymi kaprysami natury, stanowiły małe enklawy dla ludzi. W centrum tego wszystkiego stał wysoki człowiek o surowym obliczu, które jakby było wykute z samej skały.
Dostrzegając nowych wolontariuszy zeskoczył z gruzowiska i otrzepując dłonie podszedł do trójki przybyszy.
-Kogo my tu mamy, co? - Zapytał odbierając kartkę jaką otrzymali w Ministerstwie Magii. -Pan Karkaroff, pan Carrington i panna Multon. - Bystrym wzrokiem popatrzył po rzeczonej trójce. Przez chwilę rozważał jakąś myśl w swojej głowie. -Wy dwaj, będziecie przenosić gruz razem z innymi. - Zawyrokował tonem nie znoszącym sprzeciwu. -Trzeba udrożnić drogę, po drugiej stronie też już pracują, ale do wieczora ma być prześwit. Zrozumieliście, co? - Gruzowisko piętrzyło się za jego plecami, a tam już uwijali się jak w ukropie inni. Jedni za pomocą magii, inni z użyciem narzędzi przenosili głazy i kamienie na taczki, a potem tymi przerzucali kamienie w inne miejsce. -A pnna Multon pomoże tym co odpoczywają. Woda, jedzenie i rozmowa. Potrzebują, aby ktoś odezwał się do nich dobrym słowem. - Zawiesił na Marii wzrok. -Nie masz problemu z mówieniem, a nawet jeśli uśmiechaj się i podawaj kubek wody. - Wskazał na kadzie z wodą i kubki. -Ruchy, nie ma czasu!
Trafiliście do punktu pomocowego i zostały rozdzielone między wami działania.
MG nie kontynuuje rozgrywki, ale nad nią czuwa i w razie potrzeby interweniuje.
Igor oraz Marcel, zostaliście skierowani do odgruzowania drogi wraz z innymi mężczyznami.
Maria twoje zadanie to roznoszenie wody pracującym i upewnianie się, że dobrze się czują. Możecie sami kreować npców i wchodzić z nimi w interakcje. Możecie też kreować kolejne wydarzenia.
Wraz z zakończeniem wątku zgłoście to do Mistrza Gry (Primrose Burke).
W sercu opustoszałego krajobrazu, gdzie niegdyś tętniło życie, teraz rozciągał się bezkres gruzowisk, świadectwo kataklizmu spowodowanego przez deszcz meteorytów. Pod nieustępliwym, ołowianym niebem, na nierównym terenie, wyznaczonym przez sterty gruzu i skręcone stalowe rury, z determinacją rozstawiane były stoły. Te prowizoryczne konstrukcje, złożone z odnalezionych desek i fragmentów drzwi, stanowiły skromne, ale niezbędne centrum dla wszelkiej organizacji i planowania. Obramowane przez kamienie i resztki betonu, tworzyły przestrzeń, gdzie mapy i listy potrzeb były rozkładane z precyzją chirurga, a każdy centymetr wykorzystany z maksymalną efektywnością. Wokół stołów, niczym grzyby po deszczu, pojawiły się namioty. Te tymczasowe schronienia, zszywane z jakichkolwiek materiałów, które udało się znaleźć – starych płacht czy kawałków plandek – stawały się domem dla tych, którzy wszystko stracili. Rozstawiane z umiejętnością i dbałością o każdy detal, aby zapewnić choć odrobinę prywatności i ochrony przed nieprzewidywalnymi kaprysami natury, stanowiły małe enklawy dla ludzi. W centrum tego wszystkiego stał wysoki człowiek o surowym obliczu, które jakby było wykute z samej skały.
Dostrzegając nowych wolontariuszy zeskoczył z gruzowiska i otrzepując dłonie podszedł do trójki przybyszy.
-Kogo my tu mamy, co? - Zapytał odbierając kartkę jaką otrzymali w Ministerstwie Magii. -Pan Karkaroff, pan Carrington i panna Multon. - Bystrym wzrokiem popatrzył po rzeczonej trójce. Przez chwilę rozważał jakąś myśl w swojej głowie. -Wy dwaj, będziecie przenosić gruz razem z innymi. - Zawyrokował tonem nie znoszącym sprzeciwu. -Trzeba udrożnić drogę, po drugiej stronie też już pracują, ale do wieczora ma być prześwit. Zrozumieliście, co? - Gruzowisko piętrzyło się za jego plecami, a tam już uwijali się jak w ukropie inni. Jedni za pomocą magii, inni z użyciem narzędzi przenosili głazy i kamienie na taczki, a potem tymi przerzucali kamienie w inne miejsce. -A pnna Multon pomoże tym co odpoczywają. Woda, jedzenie i rozmowa. Potrzebują, aby ktoś odezwał się do nich dobrym słowem. - Zawiesił na Marii wzrok. -Nie masz problemu z mówieniem, a nawet jeśli uśmiechaj się i podawaj kubek wody. - Wskazał na kadzie z wodą i kubki. -Ruchy, nie ma czasu!
MG nie kontynuuje rozgrywki, ale nad nią czuwa i w razie potrzeby interweniuje.
Igor oraz Marcel, zostaliście skierowani do odgruzowania drogi wraz z innymi mężczyznami.
Maria twoje zadanie to roznoszenie wody pracującym i upewnianie się, że dobrze się czują. Możecie sami kreować npców i wchodzić z nimi w interakcje. Możecie też kreować kolejne wydarzenia.
Wraz z zakończeniem wątku zgłoście to do Mistrza Gry (Primrose Burke).
Po drodze zdołała jeszcze pochwycić kartkę, którą podarował jej urzędnik, nim świst podróży pochłonął ich zupełnie, wypluwając gdzieś nad wodą. Marina, mówił tamten mężczyzna, ale Maria była zbyt zaaferowana wszystkim, co działo się wokół. Rozdzielenie od Jima i Aishy, złączenie z Marcelem i Igorem, zmian było dużo, impulsów jeszcze więcej. Gdzieś podskórnie czuła, że obaj chłopcy nie przypadną sobie do gustu. Ale mogą przynajmniej spróbować współpracy, dla wspólnego dobra nie tylko ich własnego, ale potrzebujących osób. Igor w jej oczach był człowiekiem wrażliwym na ludzkie krzywdy, przecież poruszyli już temat humanizmu i tego, co czyni kogoś człowiekiem, musiał czuć się poruszony obrazem tragedii. Marcel od samego początku rwał się do pomocy, przecież wymsknął się nawet nad ranem z bezpiecznej przestrzeni pubu "Pod Ziemią" aby dotrzeć do swoich i im pomóc. Teraz... Teraz też mieli przecież wspólny cel.
Gdy tylko odzyskała równowagę, wypuściła wiaderko z dłoni, skupiając się tylko i wyłącznie na karteczce, którą miała w rękach. Podłoże było nierówne, a sama przestrzeń, przez wzgląd na rozmiar zniszczeń, nie wydawała się Marii w ogóle znajdować w Londynie. Zaniepokojone spojrzenie strzeliło najpierw ku lewej, później ku prawej stronie, przez moment uwaga zaogniskowała się na obu towarzyszących jej czarodziejach, nim wreszcie, najwyraźniej głęboko przejęta, zebrała się na zadanie pytania.
— To jeszcze Londyn...? — chyba tak, chociaż w porcie ostatni raz była rok temu, gdy wracała finalnie z nauk i Francji, aby na stałe osiąść w Anglii. Wtedy wszystko wyglądało inaczej, przytłaczało Marię zupełnie czymś innym. Atmosferą strachu, twarzami spoglądającymi na nią z gończych plakatów, czymś nieznanym, zmianą, bo odtąd miała porzucić francuskie obyczaje, w których czuła się nareszcie rozumiana i bezpieczna, aby stać się córą swego kraju. Przystosować się do roli, która wydawała się do niej nigdy pasować.
Ruszyła jednak, teraz ściskając kartkę w obu dłoniach; zgięte w łokciach ręce sprawiły, że kartka odcinała się swoją bielą od czerni żałobnej sukienki zaraz pod obojczykami. Mijane namioty dawały wrażenie postawionych naprędce, ale przynajmniej ludzie mieli gdzie mieszkać, za to była wdzięczna. Dziwna konstrukcja podobna do stołu zwracała uwagę, podobnie jak wysoki mężczyzna, wyraźnie ich oczekujący. Nie wyglądał na zadowolonego, dlatego też odwróciwszy się wpierw, aby posłać porozumiewawcze spojrzenie obu kompanom, przyspieszyła kroku.
Gdy mężczyzna zeskoczył z gruzowiska, od razu grzecznie podała mu kartkę, choć nie patrzyła mu w oczy. W szkole nauczono ją, że to oznaka braku szacunku i proszenie się o kłopoty. Kiwnęła tylko głową, splatając ręce przed sobą, gdy wypowiedział ich nazwiska. Zerknęła w kierunku gruzowiska, tam, gdzie mężczyzna wysyłał chłopców. Sytuacja wyglądała nienajlepiej, ale przecież też chciała pomóc. Wyrzucić z głowy wszystkie te myśli, które podsuwały pod powieki obraz ognia tlącego się w kominku i mamy krzątającej się w kuchni, ojca przy tym samym kuchennym stole, w skupieniu czytającego kolejny już atlas o zwierzętach, na które i tak nie było ich stać. Taka powtarzalna praca jak odgruzowywanie dobrze jej zrobi, dlatego też w odruchu podciągnęła długie rękawy sukienki pod łokcie, szykując się do bycia oddelegowaną w inną część gruzowiska. Nie bała się przecież pracy, a w jej natłoku nie pomyślała nawet, że ktoś mógłby zechcieć traktować ją — głupią, młodą, podczarownicę — ulgowo, zlecając mniej intensywne prace. Tym większe było jej zdziwienie, gdy człowiek ten zwrócił się do niej wprost, oznajmiając, że ma wspomagać odpoczywających, roznosić wodę, jedzenie i rozmawiać. Z pierwszymi dwoma nie było problemu, ale naturalnie nieśmiała Maria w istocie miała problem z mówieniem, w dodatku sama straciła wiele w tamtą felerną noc. Czy można było kogoś pocieszać, gdy samemu potrzebowało się wsparcia? Nie miała pojęcia. Ale musiała spróbować.
— J—już się robi — odpowiedziała od razu na ponaglenie, raz jeszcze spoglądając na Igora i Marcela. Na pewno sobie poradzą, a gdy przyjdzie czas odpoczynku, ona dotrze i do nich. Posłała im jeszcze najjaśniejszy uśmiech, na jaki tylko mogła się zdobyć, nie martwcie się, dam sobie świetnie radę, chciała im przekazać, choć w porównaniu do ich zadania, jej własne mogło się wydawać paskudnie pospolite i nic nieznaczące.
Gdy tylko odzyskała równowagę, wypuściła wiaderko z dłoni, skupiając się tylko i wyłącznie na karteczce, którą miała w rękach. Podłoże było nierówne, a sama przestrzeń, przez wzgląd na rozmiar zniszczeń, nie wydawała się Marii w ogóle znajdować w Londynie. Zaniepokojone spojrzenie strzeliło najpierw ku lewej, później ku prawej stronie, przez moment uwaga zaogniskowała się na obu towarzyszących jej czarodziejach, nim wreszcie, najwyraźniej głęboko przejęta, zebrała się na zadanie pytania.
— To jeszcze Londyn...? — chyba tak, chociaż w porcie ostatni raz była rok temu, gdy wracała finalnie z nauk i Francji, aby na stałe osiąść w Anglii. Wtedy wszystko wyglądało inaczej, przytłaczało Marię zupełnie czymś innym. Atmosferą strachu, twarzami spoglądającymi na nią z gończych plakatów, czymś nieznanym, zmianą, bo odtąd miała porzucić francuskie obyczaje, w których czuła się nareszcie rozumiana i bezpieczna, aby stać się córą swego kraju. Przystosować się do roli, która wydawała się do niej nigdy pasować.
Ruszyła jednak, teraz ściskając kartkę w obu dłoniach; zgięte w łokciach ręce sprawiły, że kartka odcinała się swoją bielą od czerni żałobnej sukienki zaraz pod obojczykami. Mijane namioty dawały wrażenie postawionych naprędce, ale przynajmniej ludzie mieli gdzie mieszkać, za to była wdzięczna. Dziwna konstrukcja podobna do stołu zwracała uwagę, podobnie jak wysoki mężczyzna, wyraźnie ich oczekujący. Nie wyglądał na zadowolonego, dlatego też odwróciwszy się wpierw, aby posłać porozumiewawcze spojrzenie obu kompanom, przyspieszyła kroku.
Gdy mężczyzna zeskoczył z gruzowiska, od razu grzecznie podała mu kartkę, choć nie patrzyła mu w oczy. W szkole nauczono ją, że to oznaka braku szacunku i proszenie się o kłopoty. Kiwnęła tylko głową, splatając ręce przed sobą, gdy wypowiedział ich nazwiska. Zerknęła w kierunku gruzowiska, tam, gdzie mężczyzna wysyłał chłopców. Sytuacja wyglądała nienajlepiej, ale przecież też chciała pomóc. Wyrzucić z głowy wszystkie te myśli, które podsuwały pod powieki obraz ognia tlącego się w kominku i mamy krzątającej się w kuchni, ojca przy tym samym kuchennym stole, w skupieniu czytającego kolejny już atlas o zwierzętach, na które i tak nie było ich stać. Taka powtarzalna praca jak odgruzowywanie dobrze jej zrobi, dlatego też w odruchu podciągnęła długie rękawy sukienki pod łokcie, szykując się do bycia oddelegowaną w inną część gruzowiska. Nie bała się przecież pracy, a w jej natłoku nie pomyślała nawet, że ktoś mógłby zechcieć traktować ją — głupią, młodą, podczarownicę — ulgowo, zlecając mniej intensywne prace. Tym większe było jej zdziwienie, gdy człowiek ten zwrócił się do niej wprost, oznajmiając, że ma wspomagać odpoczywających, roznosić wodę, jedzenie i rozmawiać. Z pierwszymi dwoma nie było problemu, ale naturalnie nieśmiała Maria w istocie miała problem z mówieniem, w dodatku sama straciła wiele w tamtą felerną noc. Czy można było kogoś pocieszać, gdy samemu potrzebowało się wsparcia? Nie miała pojęcia. Ale musiała spróbować.
— J—już się robi — odpowiedziała od razu na ponaglenie, raz jeszcze spoglądając na Igora i Marcela. Na pewno sobie poradzą, a gdy przyjdzie czas odpoczynku, ona dotrze i do nich. Posłała im jeszcze najjaśniejszy uśmiech, na jaki tylko mogła się zdobyć, nie martwcie się, dam sobie świetnie radę, chciała im przekazać, choć w porównaniu do ich zadania, jej własne mogło się wydawać paskudnie pospolite i nic nieznaczące.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Port w Londynie. Nad Tamizą - odparł, gdy spytała o Londyn, nie wysłano ich daleko. Minął ponad miesiąc, przyzwyczaił się już do tego widoku, widoku końca świata. To był jego dom, londyński port. Zniszczony dom, serce miał rozbite od chwili, w której z nieba spadł pierwszy głaz, w której runęła pierwsza kamienica. Bezradność tknęła go aż do serca, ścisnęła je gorzkim żalem, paraliżowała niemocą, bo cóż można było uczynić naprzeciw żywiołu? Nic, z domu Marii też zostało nic, łysa pustynia bezkresnego niczego. Może byłoby lepiej, gdyby ten deszcz roztrzaskał ziemię całkiem, pozostawił po sobie bezludny wąwóz pęknięć i szczelin, który w kilka lat sam rozpadnie się w pył i na zawsze zniknie z galaktyki, tylko wtedy to wszystko mogłoby się wreszcie skończyć. Chciał powrotu do dawnego świata, chciał odzyskać władzę nad własnym życiem, chciał dawnej zieleni trawy i błękitu nieba, ale jednego i drugiego miało już nie być. Pyły tego, co spalone, mgliły krajobraz. Powinni czuć się wybrańcami, ocaleli z końca świata, dlaczego zamiast tego czuł się stracony? To, co zobaczył, na miejscu, w jakiś sposób niosło ulgę, przyczyna ich zwołania nie okazała się tylko przykrywką. Mimo to, tu i teraz, pod kontrolą Ministerstwa Magii, czuł się jak pod ciężkim łańcuchem. Co, kiedy skończą? Co będzie dalej? Martwił się o Aishę, o Marię miał jak zadbać. Igor zaś budził w nim niczym uzasadnioną niechęć od chwili, w której spostrzegł, jak na nią patrzył, nim opuścili tłum.
W milczeniu słuchał czarodzieja, który ich powitał, ale słuchał go z uwagą, przeciągnął wzrokiem na gruzowisko, gdy decyzja zapadła, nie poruszając się z miejsca; fakt, że znalazł się tu pod przymusem, że robił to w imieniu nowego ładu nowego ministra, nie zmieniał tego, że polecono mu pomóc zwykłym ludziom, na dodatek w miejscu, które było mu domem. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać - drogę należało uprzątnąć. Wykonanie prześwitu przed zmierzchem brzmiało co prawda karkołomnie, ale ludzi zebrano więcej. Był przyzwyczajony do surowych twarzy i suchych instrukcji, traktowania go jak popychadła, nie robiło to na nim wrażenia. Kiwnął głową, na znak, że zrozumiał rozkazy, mięśnie jego twarzy zadrżały, gdy tak obcesowo kazał się uśmiechać Marii, Marii ubranej dziś w żałobną czerń. Skończony dupek. Nerwowość towarzysząca mu jeszcze w Ministerstwie opadała powoli, gdy z wolna odnajdywał w tej przestrzeni własne miejsce.
- Ta-jest - odpowiedział, bez entuzjazmu, gdy czarodziej odchodził. Wychwycił jasny uśmiech dziewczyny, ze zmartwieniem. - W porządku? - Chciał się upewnić, bo wiedział, jak trudne musiało to dla niej być - miała więcej trosk, niż ludzie, od których miała je odegnać. Jak mogli potraktować ją tak lekceważąco? Z westchnieniem zabrał spod płotu dwie łopaty - im szybciej wezmą się do roboty, tym szybciej ją skończą - a jedną z nich rzucił w ręce Karkaroffa; obrzucił go przy tym powątpiewającym spojrzeniem, czy człowiek ten pracował ciężko kiedykolwiek? Wyciągnął też różdżkę, by, wspierając ciało o łokciach na trzonie narzędzia, przyjrzeć się gruzowisku. Nieprzemyślany ruch wywoła osuwisko, które będzie mogło im zagrozić, być może poważnie. - Spróbujmy najpierw tam - Kiwnął głową na prawy brzeg. - Gruz wygląda na naruszony, powinien wyjść łatwiej - rzucił, nieprzekonany, po czym, oglądnąwszy się raz tylko na Igora, poruszył w tym kierunku, wspierając łopatę o ramię, omyłkowo kopnął coś, co przypałętało mu się pod nogi, wstrzymał się w pół kroku, oglądając na zawiniątko. Niewielka szmaciana lalka, otoczona kurzem. Przełknął ślinę, dziecko, do którego należała, nie mogło przeżyć tej tragedii. Nie schylił się, bez zwłoki wbił łopatę w gruzowisko.
W milczeniu słuchał czarodzieja, który ich powitał, ale słuchał go z uwagą, przeciągnął wzrokiem na gruzowisko, gdy decyzja zapadła, nie poruszając się z miejsca; fakt, że znalazł się tu pod przymusem, że robił to w imieniu nowego ładu nowego ministra, nie zmieniał tego, że polecono mu pomóc zwykłym ludziom, na dodatek w miejscu, które było mu domem. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać - drogę należało uprzątnąć. Wykonanie prześwitu przed zmierzchem brzmiało co prawda karkołomnie, ale ludzi zebrano więcej. Był przyzwyczajony do surowych twarzy i suchych instrukcji, traktowania go jak popychadła, nie robiło to na nim wrażenia. Kiwnął głową, na znak, że zrozumiał rozkazy, mięśnie jego twarzy zadrżały, gdy tak obcesowo kazał się uśmiechać Marii, Marii ubranej dziś w żałobną czerń. Skończony dupek. Nerwowość towarzysząca mu jeszcze w Ministerstwie opadała powoli, gdy z wolna odnajdywał w tej przestrzeni własne miejsce.
- Ta-jest - odpowiedział, bez entuzjazmu, gdy czarodziej odchodził. Wychwycił jasny uśmiech dziewczyny, ze zmartwieniem. - W porządku? - Chciał się upewnić, bo wiedział, jak trudne musiało to dla niej być - miała więcej trosk, niż ludzie, od których miała je odegnać. Jak mogli potraktować ją tak lekceważąco? Z westchnieniem zabrał spod płotu dwie łopaty - im szybciej wezmą się do roboty, tym szybciej ją skończą - a jedną z nich rzucił w ręce Karkaroffa; obrzucił go przy tym powątpiewającym spojrzeniem, czy człowiek ten pracował ciężko kiedykolwiek? Wyciągnął też różdżkę, by, wspierając ciało o łokciach na trzonie narzędzia, przyjrzeć się gruzowisku. Nieprzemyślany ruch wywoła osuwisko, które będzie mogło im zagrozić, być może poważnie. - Spróbujmy najpierw tam - Kiwnął głową na prawy brzeg. - Gruz wygląda na naruszony, powinien wyjść łatwiej - rzucił, nieprzekonany, po czym, oglądnąwszy się raz tylko na Igora, poruszył w tym kierunku, wspierając łopatę o ramię, omyłkowo kopnął coś, co przypałętało mu się pod nogi, wstrzymał się w pół kroku, oglądając na zawiniątko. Niewielka szmaciana lalka, otoczona kurzem. Przełknął ślinę, dziecko, do którego należała, nie mogło przeżyć tej tragedii. Nie schylił się, bez zwłoki wbił łopatę w gruzowisko.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Sceptycyzm wymalowany na rysach posągowej twarzy wymownie zdawał się komentować ministerialne dyrektywy; słowo buntowniczego sprzeciwu nie miało jednak nigdy opuścić drżących w zniecierpliwieniu warg, niemo odliczających sekundy, minuty, najpewniej i godziny, dzielące ciało od zwolnienia z parszywego obowiązku walki. Bitwy wszczętej w dobrej sprawie, choć istotnie nijak dotykającej sedna jego serca, które w oczach tutejszych nieustannie biło rytmem bułgarskiej obcości. Niepoukładany, dziki imigrant, padło nie raz i nie dwa z ust rzekomo najznamienitszych mieszkańców lokalnych ziem, skąpanych w przywileju błękitnej krwi, w powątpiewającym wrażeniu oceniających iście słowiańską porywczość temperamentu, najpewniej też miałką znajomość kindersztuby; kimże innym miałby być dla nich, szarawego i spospoliciałego ludu, z pogardą spoglądającego na zrodzonego w nieznacznie lepszym rodowodzie, pozorowanego galanta w uprasowanej koszuli? Z zaskakującym oddaniem, jakby wbrew oczekiwaniom wszelkich marudnych krytykantów, w mroku zasianym przez jarzma katastrofy konsekwentnie odnajdywał pokrzepiające smugi światła; w cichych aktach empatycznej pomocy pragnął oddalać jądra pesymistycznych wizji od umysłów, i tak już do reszty skatowanych zastałymi w Suffolk zniszczeniami. Czasami było to, zupełnie podstawowe i amatorskie, łatanie ran pokrzywdzonych, czasami sugestywne, przy tym nie mniej potrzebne, okrycie jasnym płótnem pozbawionych tchnienia sylwet, albo otarcie ściekającej po dziecięcym policzku łzy; pod warstwami przenikliwego zobojętnienia nawet jego, chłodną i beznamiętną skórę, nachodził w końcu dreszcz przejęcia, o nutach wybrzmiewających niewiarygodną litością, ale też typowym dlań egoizmem ulgi. W milczeniu więc znosił dyktatorską formułę rozkazu, niewyraźnym spojrzeniem omiatając majaczącą w niedalekiej odległości przystań; już wkrótce, dosłownie i w przenośni, zakasywał rękawy do zrzuconej na barki pracy, z niewypowiedzianym na głos zadowoleniem przyjmując smagający rześkością wiatr oraz zasłonięty przez chmury blask słońca. Marii i nieznajomemu towarzyszowi, w formie wyrazistego manifestu własnych przekonań, może też z racji awersji wyrosłej na kanwie jej nietaktownej ucieczki bez słowa sprzed kilku dni, nie poświęcił uwagi większej od kilku aroganckich spojrzeń; z pokorą przyjął podrzuconą przez tamtego łopatę, sensownym ruchem rozpoczynając zawiły proces gdzieś u podnóża pokaźnej sterty gruzu, w staraniach wykluczających jednak jego mimowolne osunięcie. Zapach stęchlizny dopadł nozdrza, nieopodal wyłoniła się pokryta ziemią i kurzem zabawka, a on, on w nieczułym geście kontynuował wykopaliska, w duchu modląc się tylko, że spomiędzy kamieni nie wyzionie przypadkiem młodociany szkielet.
Wszakże takich trupów nie widywało się nawet w kostnicy rodzinnego biznesu.
Wszakże takich trupów nie widywało się nawet w kostnicy rodzinnego biznesu.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Marina
Szybka odpowiedź