Zagroda garborogów
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda garborogów
Garborogi odgrodzone są od zwiedzających ogród solidną, magicznie wzmacnianą barierą ochronną, to rogate, agresywne zwierzę zamieszkuje niemal każdy rejon Europy i często współwystępuje z wolnożyjącymi trollami jako ich wierzchowce. Bywają brutalne, nie są zbyt inteligentne i często bezrozumnie atakują wszystko, co stanie im na drodze. Z tego względu nie można podejść bliżej nich, a bariera imituje stworzeniom iluzję rozległych nizin, zasłaniając im widok zwiedzających ogród czarodziejów. ZOO znane jest z niezwykle cenionej hodowli, która szczyci się znaczącymi sukcesami w dziedzinie ochrony garborogów.
Starała się trzymać nerwy na wodzy i zachować w tej sytuacji zimną krew. Stopy drętwo wysuwały się do przodu – naga skóra odpowiadały pulsem bólu przy każdym nowym kroku, ale Eileen nie poddawała się, szła dalej. Słone krople wysiłku zaczęły spływać po skroniach, usta wyschnięte były prawie na wiór.
Idź. Idź dalej. I słuchaj.
Musiała powtarzać sobie to tysiące razy, żeby zmusić kończyny do współpracy, żeby mięśnie nie przestawały tężeć na komendę i rozprężać się, gdy pięta docierała do twardego podłoża. Oczywiście, że nie wiedziała, gdzie idzie. Oczywiście, że idąc, nie miała pojęcia, jakie zło czyha na nią, jeśli postawi nogę nie tak, jak powinna. Wyciągnęła przed siebie rękę, zginając ją jednak w łokciu, żeby nie przeciążać już i tak zmęczonych trzewi. Krok za krokiem. W którymś momencie czubek jej palca natrafił na korę. Ostrożnie oparła na niej całą dłoń. Znajoma faktura szorstkiego drewna zapaliła iskrę ulgi w jej umyśle.
I wtedy usłyszała za sobą znów ten sam głos. Miękka inkantacja przecięła powietrze, ale ona jej nie znała. Wyobraźnia nie podsunęła jej wyników, jakie owe zaklęcie mogło przynieść. Na pewno nie była to próba popisania się swoimi zdolnościami transmutacyjnymi ani czarów z dziedziny obrony przed czarną magią. Może poruszył różdżką w rytm zaklęcia, którego nie znała? Może udawał? Próbował się uleczyć? A może…
Mogłaby przysiąc, że serce zatrzymało się, przestało bić w jej piersi. Nie była w stanie stwierdzić, czy trzęsła się jeszcze bardziej, ale takie miała wrażenie. Przerażenie chwytało za kostki, próbowało spętać. Chciała płakać, ale jedynie drżała jej broda. Nie uszła za daleko. Postanowiła usiąść pod drzewem i złapać oddech. Co on kombinował?
I co ona miała robić?
Nie znała go. Nie zamierzała poznawać go bardziej niż było to konieczne.
- Nie sądzisz… - zaczęła cicho, utrzymując pozorną stabilność oddechową dzięki przerwom. – Nie sądzisz, że to… niespotykane… tak nagle znaleźć się… w zupełnie obcym… obcym miejscu… z kompletnie obcą… osobą?
Zamknęła oczy. Świat i tak wirował, niezależnie, czy udawała, że widzi jego kontury, czy jednak decydowała się, by ginęły one pod szczelną kurtyną powiek. Granie na zwłokę szło w parze z nabieraniem sił do dalszej, prawdopodobnie bezcelowej wędrówki. Póki nie czuła na sobie skutków jego prób wykrzesania z siebie magii, mogła czuć się pozornie bezpiecznie.
Wisiała tylko na cienkiej niteczce. Oby ta szybko nie pękła.
Idź. Idź dalej. I słuchaj.
Musiała powtarzać sobie to tysiące razy, żeby zmusić kończyny do współpracy, żeby mięśnie nie przestawały tężeć na komendę i rozprężać się, gdy pięta docierała do twardego podłoża. Oczywiście, że nie wiedziała, gdzie idzie. Oczywiście, że idąc, nie miała pojęcia, jakie zło czyha na nią, jeśli postawi nogę nie tak, jak powinna. Wyciągnęła przed siebie rękę, zginając ją jednak w łokciu, żeby nie przeciążać już i tak zmęczonych trzewi. Krok za krokiem. W którymś momencie czubek jej palca natrafił na korę. Ostrożnie oparła na niej całą dłoń. Znajoma faktura szorstkiego drewna zapaliła iskrę ulgi w jej umyśle.
I wtedy usłyszała za sobą znów ten sam głos. Miękka inkantacja przecięła powietrze, ale ona jej nie znała. Wyobraźnia nie podsunęła jej wyników, jakie owe zaklęcie mogło przynieść. Na pewno nie była to próba popisania się swoimi zdolnościami transmutacyjnymi ani czarów z dziedziny obrony przed czarną magią. Może poruszył różdżką w rytm zaklęcia, którego nie znała? Może udawał? Próbował się uleczyć? A może…
Mogłaby przysiąc, że serce zatrzymało się, przestało bić w jej piersi. Nie była w stanie stwierdzić, czy trzęsła się jeszcze bardziej, ale takie miała wrażenie. Przerażenie chwytało za kostki, próbowało spętać. Chciała płakać, ale jedynie drżała jej broda. Nie uszła za daleko. Postanowiła usiąść pod drzewem i złapać oddech. Co on kombinował?
I co ona miała robić?
Nie znała go. Nie zamierzała poznawać go bardziej niż było to konieczne.
- Nie sądzisz… - zaczęła cicho, utrzymując pozorną stabilność oddechową dzięki przerwom. – Nie sądzisz, że to… niespotykane… tak nagle znaleźć się… w zupełnie obcym… obcym miejscu… z kompletnie obcą… osobą?
Zamknęła oczy. Świat i tak wirował, niezależnie, czy udawała, że widzi jego kontury, czy jednak decydowała się, by ginęły one pod szczelną kurtyną powiek. Granie na zwłokę szło w parze z nabieraniem sił do dalszej, prawdopodobnie bezcelowej wędrówki. Póki nie czuła na sobie skutków jego prób wykrzesania z siebie magii, mogła czuć się pozornie bezpiecznie.
Wisiała tylko na cienkiej niteczce. Oby ta szybko nie pękła.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
I nic, nie udało się. Nie dziwiło go to szczególnie, jego ciało przeszywał trudny od opisania ból, który mógł ustąpić jedynie w przypadku sukcesu - sukcesu graniczącego z cudem; zmęczenie, rany, senność, żaden z tych czynników nie poprawiał jego zdolności koncentracji. Skrzywił się lekko, usiłując nie poruszać się mocniej, niż było to konieczne, wspierając się na ziemi łokciem. Zacisnął palce mocniej, wiedział, że dziewczyna nie odejdzie daleko, nie miała dokąd ani nie miała na to sił - wydawała się być w jeszcze gorszym stanie niż on sam. Do trzech razy sztuka, w końcu się uda. Przekrzywił lekko głowę, obserwując jej ruchy - zatrzymała się, próbowała usiąść pod pniem. Bezpieczna stabilność, tego szukała? Dobrze - nie będzie musiał próbować jej zatrzymywać, jeśli to zajmie zbyt dużo czasu.
- Tak - przytaknął jej powoli, zadzierając brodę wyżej w odruchowym geście; nie odejmował spojrzenia od jej twarzy, zupełnie jakby próbował zapamiętać jej rysy, fakturę i barwę. Nie sądził, by kiedykolwiek mieli spotkać się podobnie. - To bardzo niecodzienne, Aithne - wychrypiał, ponownie unosząc różdżkę, potwierdzając oczywistość - utrzymanie z nią komunikacji było bezpieczne, barwa głosu wiele mówiła o stanie człowieka. Nie wpadła w panikę - oczywiście, że nie. Nie znała inkantacji tego zaklęcia, niepotrzebne zajmował sobie tym głowę. Najwyraźniej, potrzebowała chwili dla siebie, na zebranie myśli - zaczynała się robić rozmowna; dobrze, być może zdoła wyciągnąć od niej jakiekolwiek informacje, ich wymiana mogła pomóc ułożyć się tej układance w cokolwiek spójnego - albo chociaż sprawiającego wrażenie spójności.
- Jak - Naciągnął się, odbił łokciem od okrytej rosą ziemi, spazm bólu na krótki moment odjął mu mowę. - Jak się tu znalazłaś? Pamiętasz cokolwiek? - Te wyładowania? One - one miały być przyczyną? Nigdy nie widział nic podobnego. I nie miał pojęcia, co mogło być przyczyną - czy był świadkiem dziwacznej magicznej burzy, która przetoczyła się nad... właśnie - nad czym? - Skąd się tu wzięłaś? - zapytał nagle, nim ogrom myśli dotarł do niego pełnią. - To nie jest Dover. - Czy ta nawałnica przeszła nad jego rodzinnym miastem, dworem, czy dokonała większych zniszczeń? Co z jego rodziną? Musiał się do nich dostać - natychmiast. Musiał sprawdzić, czy wszystko było z nimi w porządku.
- Malesuritio - powtórzył już pewniej, głośniej, z większą mocą; różdżkę kierował na zielarkę. Jej zamknięte oczy mogły go jedynie utwierdzić w podjętych wcześniej przypuszczeniach - nie mogła go dostrzec, zachowywał się więc bezczelniej i odważniej. Nie sądził, by była bezbronna, ale wydawało mu się, że znajdowała się w stanie, w którym potrzebowałaby ogromnych umiejętności, by wykrzesać z siebie magię: a przypadkowym zielarkom nie zwykł takich przypisywać. Baczył na sztywny nadgarstek, uważał na akcent, ignorował ból, usiłując się skoncentrować. Uda się. Musi się udać, potrzebował tego.
- Tak - przytaknął jej powoli, zadzierając brodę wyżej w odruchowym geście; nie odejmował spojrzenia od jej twarzy, zupełnie jakby próbował zapamiętać jej rysy, fakturę i barwę. Nie sądził, by kiedykolwiek mieli spotkać się podobnie. - To bardzo niecodzienne, Aithne - wychrypiał, ponownie unosząc różdżkę, potwierdzając oczywistość - utrzymanie z nią komunikacji było bezpieczne, barwa głosu wiele mówiła o stanie człowieka. Nie wpadła w panikę - oczywiście, że nie. Nie znała inkantacji tego zaklęcia, niepotrzebne zajmował sobie tym głowę. Najwyraźniej, potrzebowała chwili dla siebie, na zebranie myśli - zaczynała się robić rozmowna; dobrze, być może zdoła wyciągnąć od niej jakiekolwiek informacje, ich wymiana mogła pomóc ułożyć się tej układance w cokolwiek spójnego - albo chociaż sprawiającego wrażenie spójności.
- Jak - Naciągnął się, odbił łokciem od okrytej rosą ziemi, spazm bólu na krótki moment odjął mu mowę. - Jak się tu znalazłaś? Pamiętasz cokolwiek? - Te wyładowania? One - one miały być przyczyną? Nigdy nie widział nic podobnego. I nie miał pojęcia, co mogło być przyczyną - czy był świadkiem dziwacznej magicznej burzy, która przetoczyła się nad... właśnie - nad czym? - Skąd się tu wzięłaś? - zapytał nagle, nim ogrom myśli dotarł do niego pełnią. - To nie jest Dover. - Czy ta nawałnica przeszła nad jego rodzinnym miastem, dworem, czy dokonała większych zniszczeń? Co z jego rodziną? Musiał się do nich dostać - natychmiast. Musiał sprawdzić, czy wszystko było z nimi w porządku.
- Malesuritio - powtórzył już pewniej, głośniej, z większą mocą; różdżkę kierował na zielarkę. Jej zamknięte oczy mogły go jedynie utwierdzić w podjętych wcześniej przypuszczeniach - nie mogła go dostrzec, zachowywał się więc bezczelniej i odważniej. Nie sądził, by była bezbronna, ale wydawało mu się, że znajdowała się w stanie, w którym potrzebowałaby ogromnych umiejętności, by wykrzesać z siebie magię: a przypadkowym zielarkom nie zwykł takich przypisywać. Baczył na sztywny nadgarstek, uważał na akcent, ignorował ból, usiłując się skoncentrować. Uda się. Musi się udać, potrzebował tego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
| 11/205; -70
Była wystawiona jak owca prowadzona na rzeź. Nie miała przy sobie różdżki, jej ciało zaledwie przykryte zostało jakimiś starymi szmatami, które pewnie jako pierwsze nawinęły się pod ręce strażnikom, którzy wepchnęli ją i Just do celi – bo ktoś musiał to zrobić, przecież nie mógł zamknąć ich magiczny podmuch wiatru. Skórna płachta była przetkana ranami – bliznami po oparzeniach, tkankami wciąż gojącymi się po wielu upadkach. Sama czuła się jak pajęczyna… ale mimo to chciała przeć do przodu. Zaraz wstanie i wszystko skończy się dobrze.
Zrobi krok, potem następny. Przecież to nie mogło być takie trudne.
– Zbierałam kwiaty – odparła beznamiętnie. Nie miała sił, by wykrzesać z siebie choć odrobinę emocji. W tej sytuacji wydawały się być zupełnie niepotrzebne.
Nie miała zamiaru mówić mu o Hogwarcie. Zrozumiałby? A może właśnie miała do czynienia z jednym z nauczycieli albo policjantów? Głos w jej uszach brzmiał jak kakofonia dźwięków, jak osa wściekle obijająca się o szklane ściany słoika, w którym została celowo uwięziona, by w końcu umrzeć z braku powietrza. Ale jednak było w nim coś niepokojącego. Coś, co zapala ostrzegawcze periculum i zmusza do ucieczki albo chociaż odwrócenia wzroku od tego, do którego owy głos należy.
– Dover? – szepnęła do siebie. Stamtąd on był? Nie znała zbyt dobrze tego miejsca. Właściwie wcale. Nigdy tam nie była, ale coś jej podpowiadało, że to tam mieścił się jeden ze smoczych rezerwatów. A może pomyliła Dover z Cliodną? Ah, sam Merlin raczył wiedzieć. – Nie wiem… nic nie wiem…
Upadła na bok, sama nie wiedząc, kiedy to się stało. Jej mięśnie stały się sztywne jak dopiero co pocięte do kominku drwa. Wszystko w niej w jednej chwili się zatrzymało. Miała wrażenie, że bijące serce zaledwie drgało niechętnie między pobitymi ściankami swojego żebrowego więzienia.
Malesuritio.
Inkantacja była dla niej zagadką. Usłyszała ją dwa razy, z czego za pierwszym razem była zbyt skupiona na pokonywaniu własnych słabości i parciu naprzód. Za drugim usłyszała ją lepiej, twardy głos nadał jej wyrazu. Oddech znów stał się sztywny, charcząco-świszczący. Zamrugała powoli kilka razy. Zadrżały mięśnie w jej prawej łydce, drgnęła prawa dłoń. W policzek wbijały się suche źdźbła traw. Czarna magia właśnie dotknęła jej ciała?
- Kim… kim ty jesteś? – wyjęknęła, szukając pustym wzrokiem plam, które mogłyby mieć kształt jego sylwetki.
Chciała uciekać. Ale jak, kiedy uleciało z niej życie?
Była wystawiona jak owca prowadzona na rzeź. Nie miała przy sobie różdżki, jej ciało zaledwie przykryte zostało jakimiś starymi szmatami, które pewnie jako pierwsze nawinęły się pod ręce strażnikom, którzy wepchnęli ją i Just do celi – bo ktoś musiał to zrobić, przecież nie mógł zamknąć ich magiczny podmuch wiatru. Skórna płachta była przetkana ranami – bliznami po oparzeniach, tkankami wciąż gojącymi się po wielu upadkach. Sama czuła się jak pajęczyna… ale mimo to chciała przeć do przodu. Zaraz wstanie i wszystko skończy się dobrze.
Zrobi krok, potem następny. Przecież to nie mogło być takie trudne.
– Zbierałam kwiaty – odparła beznamiętnie. Nie miała sił, by wykrzesać z siebie choć odrobinę emocji. W tej sytuacji wydawały się być zupełnie niepotrzebne.
Nie miała zamiaru mówić mu o Hogwarcie. Zrozumiałby? A może właśnie miała do czynienia z jednym z nauczycieli albo policjantów? Głos w jej uszach brzmiał jak kakofonia dźwięków, jak osa wściekle obijająca się o szklane ściany słoika, w którym została celowo uwięziona, by w końcu umrzeć z braku powietrza. Ale jednak było w nim coś niepokojącego. Coś, co zapala ostrzegawcze periculum i zmusza do ucieczki albo chociaż odwrócenia wzroku od tego, do którego owy głos należy.
– Dover? – szepnęła do siebie. Stamtąd on był? Nie znała zbyt dobrze tego miejsca. Właściwie wcale. Nigdy tam nie była, ale coś jej podpowiadało, że to tam mieścił się jeden ze smoczych rezerwatów. A może pomyliła Dover z Cliodną? Ah, sam Merlin raczył wiedzieć. – Nie wiem… nic nie wiem…
Upadła na bok, sama nie wiedząc, kiedy to się stało. Jej mięśnie stały się sztywne jak dopiero co pocięte do kominku drwa. Wszystko w niej w jednej chwili się zatrzymało. Miała wrażenie, że bijące serce zaledwie drgało niechętnie między pobitymi ściankami swojego żebrowego więzienia.
Malesuritio.
Inkantacja była dla niej zagadką. Usłyszała ją dwa razy, z czego za pierwszym razem była zbyt skupiona na pokonywaniu własnych słabości i parciu naprzód. Za drugim usłyszała ją lepiej, twardy głos nadał jej wyrazu. Oddech znów stał się sztywny, charcząco-świszczący. Zamrugała powoli kilka razy. Zadrżały mięśnie w jej prawej łydce, drgnęła prawa dłoń. W policzek wbijały się suche źdźbła traw. Czarna magia właśnie dotknęła jej ciała?
- Kim… kim ty jesteś? – wyjęknęła, szukając pustym wzrokiem plam, które mogłyby mieć kształt jego sylwetki.
Chciała uciekać. Ale jak, kiedy uleciało z niej życie?
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
hp +17, 117/220, juz tylko -20 do rzutów!!
- Co? - Zbierała kwiaty, tak po prostu zbierała kwiaty - więc to nie mogło stać się w nocy. Nocą nie zbierałaby kwiatów, minęło więcej czasu. - Gdzie? - Jak daleko od domu mógł być? To wciąż była Anglia, rozmawiał z angielką, po angielsku, słyszał jej akcent; nie mogła mu już jednak odpowiedzieć - a przynajmniej nie trzeźwo, z jego różdżki błysnął promień zaklęcia, a on poczuł lekką ulgę; mięśnie się rozluźniły, oparzenia na rękach lekko wyblakły. Na moment przymknął oczy, całkowicie ignorując dźwięk upadku dziewczyny - nie zrobił na nim żadnego wrażenia, ani nie chciał jej skrzywdzić, ani nie chciał jej pomóc - była mu całkowicie obojętna i traktował ją jako narzędzie niezbędne do osiągnięcia celu. Lekkie złagodzenie bólu sprawiło, że poczuł się ze swoją magią pewniej. Powinien dać radę wzbić się w powietrze - choć niekoniecznie miał zamiar zostawiać po sobie świadków, nawet ślepych. Jeśli ktoś ją tutaj znajdzie krótko po jego zniknięciu mógłby dość łatwo trafić na jego ślad.
Podniósł się, wpierw nakładając ramiona na nogi, później - wspierając się o mokrą do rosy ziemię - unosząc, chwiejnie, ale stabilnie. Na krótko odchylił głowę w tył, a jego włosy przesypały się z ramion za plecy, głowa pulsowała tępym nieprzyjemnym bólem; przymknął oczy. Powinien odpocząć, ale nie mógł tego zrobić - musiał odnaleźć swoją rodzinę. Musiał się dowiedzieć, co się wydarzyło. Musiał dojść do tego, czym była ta cholerna burza nad Dover. - Myssleine - szepnął bezwiednie, była wtedy na niebie. Wtedy, kiedy to wszystko się zaczęło. Była silną, dużą smoczycą, nic jej nie będzie. Była silną, dużą smoczycą, która potrafiła znieść znacznie więcej niż on, a on przecież przeżył. Ani przez chwilę nie pomyślał o pracownikach rezerwatu, którzy byli tamtego dnia razem z nim, każdego z nich dało się zastąpić. Musiał - musiał się stąd wydostać. Kątem oka dostrzegł przewalone na ziemię zwłoki dziewczyny; musiał ją jeszcze unieszkodliwić.
- Bucco - mruknął, właściwie od niechcenia, wyciągając w jej kierunku rózdżkę; nie miał czasu na pomyłki, ale nie miał też zamiaru poświęcać jej więcej czasu, niż było to konieczne. - To właściwie bez znaczenia - odpowiedział na jej pytanie dopiero teraz, niepewny, czy wciąż go słyszała. Oślepła, nie widziała go. Była w stanie, w którym pewnie niewiele z tej rozmowy zapamięta - nie miał zamiaru zdradzać jej swojej tożsamości.
- Co? - Zbierała kwiaty, tak po prostu zbierała kwiaty - więc to nie mogło stać się w nocy. Nocą nie zbierałaby kwiatów, minęło więcej czasu. - Gdzie? - Jak daleko od domu mógł być? To wciąż była Anglia, rozmawiał z angielką, po angielsku, słyszał jej akcent; nie mogła mu już jednak odpowiedzieć - a przynajmniej nie trzeźwo, z jego różdżki błysnął promień zaklęcia, a on poczuł lekką ulgę; mięśnie się rozluźniły, oparzenia na rękach lekko wyblakły. Na moment przymknął oczy, całkowicie ignorując dźwięk upadku dziewczyny - nie zrobił na nim żadnego wrażenia, ani nie chciał jej skrzywdzić, ani nie chciał jej pomóc - była mu całkowicie obojętna i traktował ją jako narzędzie niezbędne do osiągnięcia celu. Lekkie złagodzenie bólu sprawiło, że poczuł się ze swoją magią pewniej. Powinien dać radę wzbić się w powietrze - choć niekoniecznie miał zamiar zostawiać po sobie świadków, nawet ślepych. Jeśli ktoś ją tutaj znajdzie krótko po jego zniknięciu mógłby dość łatwo trafić na jego ślad.
Podniósł się, wpierw nakładając ramiona na nogi, później - wspierając się o mokrą do rosy ziemię - unosząc, chwiejnie, ale stabilnie. Na krótko odchylił głowę w tył, a jego włosy przesypały się z ramion za plecy, głowa pulsowała tępym nieprzyjemnym bólem; przymknął oczy. Powinien odpocząć, ale nie mógł tego zrobić - musiał odnaleźć swoją rodzinę. Musiał się dowiedzieć, co się wydarzyło. Musiał dojść do tego, czym była ta cholerna burza nad Dover. - Myssleine - szepnął bezwiednie, była wtedy na niebie. Wtedy, kiedy to wszystko się zaczęło. Była silną, dużą smoczycą, nic jej nie będzie. Była silną, dużą smoczycą, która potrafiła znieść znacznie więcej niż on, a on przecież przeżył. Ani przez chwilę nie pomyślał o pracownikach rezerwatu, którzy byli tamtego dnia razem z nim, każdego z nich dało się zastąpić. Musiał - musiał się stąd wydostać. Kątem oka dostrzegł przewalone na ziemię zwłoki dziewczyny; musiał ją jeszcze unieszkodliwić.
- Bucco - mruknął, właściwie od niechcenia, wyciągając w jej kierunku rózdżkę; nie miał czasu na pomyłki, ale nie miał też zamiaru poświęcać jej więcej czasu, niż było to konieczne. - To właściwie bez znaczenia - odpowiedział na jej pytanie dopiero teraz, niepewny, czy wciąż go słyszała. Oślepła, nie widziała go. Była w stanie, w którym pewnie niewiele z tej rozmowy zapamięta - nie miał zamiaru zdradzać jej swojej tożsamości.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 5
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 5
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Przeraźliwie ciężkie ciało błagało o ulgę. Ból nie miał swojego ogniska, swojego źródła, gdzie skupiał całą swoją niszczycielską siłę – rozchodził się po całym ciele, dotykał każdej komórki, każdego centymetra skóry. Chciała się ruszyć, musiała się ruszy, ale nie mogła. Drgające mięśnie były jak migające na choince magiczne lampki ze świeczek. Zapalały się i gasły, zapalały się i gasły.
Z cichym jękiem bólu rozprostowała palce dłoni i wyciągnęła je przed siebie, szukając czegoś, o co mogłaby się zaczepić. Nie wstanie, tego była pewna, nogi całkiem odmówiły jej współpracy, ale mogła się czołgać. Centymetr po centymetrze.
W zasięgu jej dotyku znalazła się kępa mokrej trawy. Chwyciła za nią, w korowodzie bodźców bólu poczuła cichy szept ulgi, zimna rosa zwilżyła jej spieczoną, szorstką skórę.
Jego głos znowu przetoczył się po jej umyśle, niemiłosiernie bucząc, rozrywając bębenki, chociaż był cichy, brzmiał nisko i nie przekazywał jej zbyt wiele. Pojedyncze słowa zakończone pytaniem nie mogły spodziewać się jednak odpowiedzi – a przynajmniej takiej, którą faktycznie by usłyszał. Zdecydowanie łatwiej mówiło jej się nie językiem, a myślami.
Myssleine. Myślami. Myślami?
- Zostaw… zostaw mnie… - szeptała głucho, kiedy usłyszała, jak się podnosi, jak piasek i trawa szeleszczą pod naporem jego ruchów.
Zacisnęła zęby i oczy, kiedy usłyszała, jak z jego ust pada po raz kolejny pada obce jej słowo. To też miało być zaklęciem? Rzucaną klątwą? Twardo brzmiące zgłoski przywodziły jej na myśl rąbanie drewna. Każdy cios siekierą miażdżył drzewo, każdy cios zabijał je powoli, przepoławiał. Abstrakcja zaczynała przejmować jej umysł. Nie wiedziała, o czym myślała. Nie czuła żołądka, po skórze pełzały głodne jej bólu węże.
A mimo to – mimo strachu i oczekiwania, nie poznała na swojej własnej skórze efektów rzucanych na wiatr zgłosek. Nie poczuła odpływających z ciała sił witalnych. Poruszyła nogą, żeby odepchnąć się od ziemi, a tym samym też od niego. Planował ją zabić? Dobić? Niech ją zostawi. Niech ją, do jasnej cholery, po prostu zostawi.
Z cichym jękiem bólu rozprostowała palce dłoni i wyciągnęła je przed siebie, szukając czegoś, o co mogłaby się zaczepić. Nie wstanie, tego była pewna, nogi całkiem odmówiły jej współpracy, ale mogła się czołgać. Centymetr po centymetrze.
W zasięgu jej dotyku znalazła się kępa mokrej trawy. Chwyciła za nią, w korowodzie bodźców bólu poczuła cichy szept ulgi, zimna rosa zwilżyła jej spieczoną, szorstką skórę.
Jego głos znowu przetoczył się po jej umyśle, niemiłosiernie bucząc, rozrywając bębenki, chociaż był cichy, brzmiał nisko i nie przekazywał jej zbyt wiele. Pojedyncze słowa zakończone pytaniem nie mogły spodziewać się jednak odpowiedzi – a przynajmniej takiej, którą faktycznie by usłyszał. Zdecydowanie łatwiej mówiło jej się nie językiem, a myślami.
Myssleine. Myślami. Myślami?
- Zostaw… zostaw mnie… - szeptała głucho, kiedy usłyszała, jak się podnosi, jak piasek i trawa szeleszczą pod naporem jego ruchów.
Zacisnęła zęby i oczy, kiedy usłyszała, jak z jego ust pada po raz kolejny pada obce jej słowo. To też miało być zaklęciem? Rzucaną klątwą? Twardo brzmiące zgłoski przywodziły jej na myśl rąbanie drewna. Każdy cios siekierą miażdżył drzewo, każdy cios zabijał je powoli, przepoławiał. Abstrakcja zaczynała przejmować jej umysł. Nie wiedziała, o czym myślała. Nie czuła żołądka, po skórze pełzały głodne jej bólu węże.
A mimo to – mimo strachu i oczekiwania, nie poznała na swojej własnej skórze efektów rzucanych na wiatr zgłosek. Nie poczuła odpływających z ciała sił witalnych. Poruszyła nogą, żeby odepchnąć się od ziemi, a tym samym też od niego. Planował ją zabić? Dobić? Niech ją zostawi. Niech ją, do jasnej cholery, po prostu zostawi.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nie udało się; szczęka dziewczyny tkwiła dokładnie w tym samym miejscu, w którym tkwiła wcześniej, coś nagle - niespodziewanie - szarpnęło jego nadgarstkiem, a szmaragdowy promień zaklęcia, który błysnął w trawę daleko od jej ciała wydawał się zupełnie nieadekwatny do rzuconej inkantacji. To ewidentnie nie był jego błąd, coś tutaj zakłócało magię. Wcześniej nic podobnego się nie przydarzyło - czy ta magia ewidentnie zakłócała działanie tego konkretnego zaklęcia? Czuł dziwne ciepło na dłoni; czym ono było? Skąd pochodziło? Nigdy dotąd tak się nie działo.
- Osobliwe - mruknął, przez chwilę obracając w ręku różdżkę. Choć z czasem sytuacja powinna jawić mu się jako jaśniejsza, zamiast tego wszystko wokół wydawało się raczej coraz bardziej zagmatwane. Od dziewczyny nie dowiedział się niczego, oprócz tego, że znalazła się tutaj równie nagle i niespodziewanie, co on - pamiętała, że zbierała kwiaty, więcej nic. A w każdym razie więcej nie powiedziała - ogółem zbyt rozmowna nie była, nie musiała. Musiał się jednak tego dowiedzieć, a przede wszystkim: musiał wrócić do domu i odnaleźć swoją rodzinę. Upewnić się, że byli bezpieczni, cali i zdrowi. Ale najpierw - musiał usunąć ze swojej drogi tę upierdliwą przeszkodę. Teraz wiedział już, że słyszała zbyt wiele; mogła zapamiętać, że miotał w nią klątwami - a tego wolałby, mimo wszystko, uniknąć. Nawet, jeśli nie była w stanie nawet dostrzec jego twarzy. - Jeszcze tylko chwila - odparł na jej słowa, a w jego głosie pobrzmiewała obietnica; w rzeczy samej - nie miał zamiaru pastwić się nad nią długo. Chciał tylko zapobiegawczo zabrać jej przytomność i zniknąć. Cofnął się pół kroku, lokując wzrok na niej - leżącej i wbijającej poparzone palce w wilgotną trawę. To tylko zielarka, i tak zabrała mu już zbyt dużo czasu. - Bucco - powtórzył inkantację klątwy, zamaszyście poruszając w jej kierunku różdżką; ani nadgarstek, ani ton jego głosu - nie zadrżały - pomimo obaw związanych z anomalią, która przed momentem niebezpiecznie zawisła w powietrzu. Czymkolwiek to było - musiało się wreszcie objawić w całej krasie, nie był pewien, czy ta moc była częścią tego dziwnego krajobrazu, czy może raczej: częścią jego samego po tym, kiedy trafił w niego grom.
W oddali usłyszał dziwny dźwięk - czy to był... garboróg?
- Osobliwe - mruknął, przez chwilę obracając w ręku różdżkę. Choć z czasem sytuacja powinna jawić mu się jako jaśniejsza, zamiast tego wszystko wokół wydawało się raczej coraz bardziej zagmatwane. Od dziewczyny nie dowiedział się niczego, oprócz tego, że znalazła się tutaj równie nagle i niespodziewanie, co on - pamiętała, że zbierała kwiaty, więcej nic. A w każdym razie więcej nie powiedziała - ogółem zbyt rozmowna nie była, nie musiała. Musiał się jednak tego dowiedzieć, a przede wszystkim: musiał wrócić do domu i odnaleźć swoją rodzinę. Upewnić się, że byli bezpieczni, cali i zdrowi. Ale najpierw - musiał usunąć ze swojej drogi tę upierdliwą przeszkodę. Teraz wiedział już, że słyszała zbyt wiele; mogła zapamiętać, że miotał w nią klątwami - a tego wolałby, mimo wszystko, uniknąć. Nawet, jeśli nie była w stanie nawet dostrzec jego twarzy. - Jeszcze tylko chwila - odparł na jej słowa, a w jego głosie pobrzmiewała obietnica; w rzeczy samej - nie miał zamiaru pastwić się nad nią długo. Chciał tylko zapobiegawczo zabrać jej przytomność i zniknąć. Cofnął się pół kroku, lokując wzrok na niej - leżącej i wbijającej poparzone palce w wilgotną trawę. To tylko zielarka, i tak zabrała mu już zbyt dużo czasu. - Bucco - powtórzył inkantację klątwy, zamaszyście poruszając w jej kierunku różdżką; ani nadgarstek, ani ton jego głosu - nie zadrżały - pomimo obaw związanych z anomalią, która przed momentem niebezpiecznie zawisła w powietrzu. Czymkolwiek to było - musiało się wreszcie objawić w całej krasie, nie był pewien, czy ta moc była częścią tego dziwnego krajobrazu, czy może raczej: częścią jego samego po tym, kiedy trafił w niego grom.
W oddali usłyszał dziwny dźwięk - czy to był... garboróg?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
| -14/205 ??
Nie chciała się bać, naprawdę. Strach pętał, uniemożliwiał ruch, uniemożliwiał logiczne myślenie, łączenie ze sobą faktów, myśli, gestów, wiązał żołądek, przyspieszał bicie serca. Nie chciała się bać, bo wiedziała, że tylko tego brakowało jej do szczęścia – i tak nie mogła się ruszyć przez to, że tak bardzo ją osłabił. Rzucił zaklęcie, o którym nie miała bladego pojęcia, zabrał siły, parał się magią, która powinna być zakazana, o której rezultatach, ponurych efektach mogła słyszeć, widzieć je, gdy szła w stronę Wielkiej Sali, gdzie na wspólnych posiłkach gromadzili się uczniowie. Sądziła, że nigdy nie doświadczy jej na własnej skórze, tkwiła w mydlanej bańce, która szczelnie kryła ją przed złem całego świata – do czasu, oczywiście.
Do czasu, aż Grindelwald zabił w pojedynku Albusa Dumbledore’a.
Wtedy mydlana bańka pękła, chociaż Eileen wolała się łudzić, że jej ochrona zapewni jej pozorne wrażenia bezpieczeństwa, że czarna magia pozostanie tylko dwoma słowami, których nadużywało się na lekcjach obrony przed nią. Nawet wtedy, gdy dołączyła do Zakonu Feniksa, nie zdawała sobie sprawy, że tak naprawdę faktycznie sama otworzyła sobie paszczę lwa i sama w nią weszła.
Dopiero teraz przyszło olśnienie.
Żadne zaklęcie nie zabierało życia z ciała, żadne zaklęcie z dziedziny, które tak poznała, nie sprawiało takiego bólu.
Już widzisz, Eileen? Czujesz?
Owszem, poczuła.
Tuż przed tym, jak mężczyzna z Dover wypowiedział inkantację, czuła jak jej serce próbuje wyrwać się z piersi, uwolnić z tej klatki połamanych żeber jak zraniony ptak. Oddech się wydłużył, stał się niemiłosiernie kłujący, krople potu spłynęły po szyi cieniutkim, piekącym śladem. Skóra napięła się i właśnie wtedy przyszedł cios.
Bucco.
Szczęka poderwała się do góry, ciałem szarpnęło, jakby było wyrywane z samymi korzeniami. Ból znów ją sparaliżował. Ciemne, przydymione plany owionęła całkowita czerń. Ostatnim bodźcem, który dotarł do jej głowy i został odebrany, był ciepły płyn oblewający jej twarz. Oblepił usta.
I nic. Znowu.
Może to był tylko sen? Może wciąż tkwiła w wilgotnej i ciemnej celi?
Zaraz się obudzi i zobaczy Just. Na pewno.
Nie chciała się bać, naprawdę. Strach pętał, uniemożliwiał ruch, uniemożliwiał logiczne myślenie, łączenie ze sobą faktów, myśli, gestów, wiązał żołądek, przyspieszał bicie serca. Nie chciała się bać, bo wiedziała, że tylko tego brakowało jej do szczęścia – i tak nie mogła się ruszyć przez to, że tak bardzo ją osłabił. Rzucił zaklęcie, o którym nie miała bladego pojęcia, zabrał siły, parał się magią, która powinna być zakazana, o której rezultatach, ponurych efektach mogła słyszeć, widzieć je, gdy szła w stronę Wielkiej Sali, gdzie na wspólnych posiłkach gromadzili się uczniowie. Sądziła, że nigdy nie doświadczy jej na własnej skórze, tkwiła w mydlanej bańce, która szczelnie kryła ją przed złem całego świata – do czasu, oczywiście.
Do czasu, aż Grindelwald zabił w pojedynku Albusa Dumbledore’a.
Wtedy mydlana bańka pękła, chociaż Eileen wolała się łudzić, że jej ochrona zapewni jej pozorne wrażenia bezpieczeństwa, że czarna magia pozostanie tylko dwoma słowami, których nadużywało się na lekcjach obrony przed nią. Nawet wtedy, gdy dołączyła do Zakonu Feniksa, nie zdawała sobie sprawy, że tak naprawdę faktycznie sama otworzyła sobie paszczę lwa i sama w nią weszła.
Dopiero teraz przyszło olśnienie.
Żadne zaklęcie nie zabierało życia z ciała, żadne zaklęcie z dziedziny, które tak poznała, nie sprawiało takiego bólu.
Już widzisz, Eileen? Czujesz?
Owszem, poczuła.
Tuż przed tym, jak mężczyzna z Dover wypowiedział inkantację, czuła jak jej serce próbuje wyrwać się z piersi, uwolnić z tej klatki połamanych żeber jak zraniony ptak. Oddech się wydłużył, stał się niemiłosiernie kłujący, krople potu spłynęły po szyi cieniutkim, piekącym śladem. Skóra napięła się i właśnie wtedy przyszedł cios.
Bucco.
Szczęka poderwała się do góry, ciałem szarpnęło, jakby było wyrywane z samymi korzeniami. Ból znów ją sparaliżował. Ciemne, przydymione plany owionęła całkowita czerń. Ostatnim bodźcem, który dotarł do jej głowy i został odebrany, był ciepły płyn oblewający jej twarz. Oblepił usta.
I nic. Znowu.
Może to był tylko sen? Może wciąż tkwiła w wilgotnej i ciemnej celi?
Zaraz się obudzi i zobaczy Just. Na pewno.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Dziwne - nic się nie wydarzyło. Powietrze nie zadrżało, nie poczuł po raz drugi dziwnego ciepła na dłoni. Być może powinien zajrzeć do Ollivanderów i upewnić się, czy z jego różdżką wszystko było w porządku? Może nie było to ani kwestią krajobrazu, ani jego samego, a różdżki: która w trakcie tych dziwacznych wyładować atmosferycznych mogła przesiąknąć dziwną magią. Przez chwilę obracał ją w dłoni, wodząc wzrokiem wzdłuż różanych inkaustów na drewnie, dopiero po chwili unosząc wzrok na dziewczynę. Podszedł w jej kierunku parę kroków, bez wyrazu obserwując sączącą się po jej twarzy krew; uznał to za wystarczający dowód jej nieprzytomności. Klątwa odniosła skutek - był pewien, że rzucił ją silnie i celnie, nie miała najmniejszych szans zachować trzeźwości umysłu. Powinien stąd zniknąć - najlepiej jak najszybciej. Obrócił się przez ramię, nie widział nigdzie tych gruboskórnych stworzeń, ale był pewien, że je słyszał. Nie pomyliłby wołania garboroga z trollem albo goblinem, a myśl o tym sprawiała, że tym bardziej chciał się stąd wydostać. Zupełnie jakby dotąd powodów miał zbyt mało - musiał natychmiast dostać się do Dover. Do rodziny. Musiał się dowiedzieć, co się właściwie wydarzyło, czy ktokolwiek przeżył to dziwne zdarzenie.
Nie obszedł jej - zrobił większy krok, żeby przejść ponad nią i, nie odwracając się za siebie, rozpostarł ramiona, która wkrótce obmył wiosenny wiatr, strącając z nich czarny popiół: tuż przed tym, jak rozpłynął się w powietrzu, znikając w rozlanej na jasnym krajobrazie czerni. Był obolały, ale dzięki wyssanej z dziewczyny energii potrafił się skoncentrować na tyle, by nie miał z przemianą większych trudności. W mglistej formie stracił ciało, kręgosłup, narządy mowy i wzroku, stracił całego siebie; ból przyjemnie ustał, zahibernował się gdzieś w bezpiecznym, spokojnym materialnym świecie, został za nim. Dopiero, kiedy wzbił się dostatecznie wysoko, uświadomił sobie, gdzie tak naprawdę był - ogród magizoologiczny, oczywiście, że ogród. Otaczała ich tylko przepastna iluzja mająca wyprowadzić w pole magiczne stworzenia mieszkające wewnątrz. Nie pomyślał ani przez chwilę o zielarce Aithne, która lada moment mogła zostać przez nie stratowana.
/zt
Nie obszedł jej - zrobił większy krok, żeby przejść ponad nią i, nie odwracając się za siebie, rozpostarł ramiona, która wkrótce obmył wiosenny wiatr, strącając z nich czarny popiół: tuż przed tym, jak rozpłynął się w powietrzu, znikając w rozlanej na jasnym krajobrazie czerni. Był obolały, ale dzięki wyssanej z dziewczyny energii potrafił się skoncentrować na tyle, by nie miał z przemianą większych trudności. W mglistej formie stracił ciało, kręgosłup, narządy mowy i wzroku, stracił całego siebie; ból przyjemnie ustał, zahibernował się gdzieś w bezpiecznym, spokojnym materialnym świecie, został za nim. Dopiero, kiedy wzbił się dostatecznie wysoko, uświadomił sobie, gdzie tak naprawdę był - ogród magizoologiczny, oczywiście, że ogród. Otaczała ich tylko przepastna iluzja mająca wyprowadzić w pole magiczne stworzenia mieszkające wewnątrz. Nie pomyślał ani przez chwilę o zielarce Aithne, która lada moment mogła zostać przez nie stratowana.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Arthur owinien na ślepo znać ścieżki, które wyznaczały mu prawie - stały - obchód. Tak jednak nie było. Niezależnie od tego, jak często wchodził na teren zagrody garborogów, musiał uzbroić się w czujność działającą na najwyższych obrotach. Nie od dzisiaj pracował z tak niebezpiecznymi stworzeniami, ale - lubił to. Blizny, które zdobiły jego przedramiona i największa, skryta pod ciemną szatą mówiły o tym, że nawet najbardziej zdolni znawcy i magizoologowie popełniali błędy. A przy tych konkretnie istotach, o takie nie było trudno. Słuszna budowa czarodzieja pomagała mu w pracy wybitnie, ale to podejście i niezwykłe jak na takie gabaryty opanowanie, dały mu klasę niezastąpionego.
Poruszenie, które dostrzegł w spokojnym, bo nakarmionym już stadku wyczuł bardzo szybko. Noc była...paskudna. To mało powiedziane. Zbudzony szalejącą burzą i jasnością, która znaczyła niebo nie zwiastowała niczego dobrego. Złe omeny. Tym bardziej, gdy nad ranem znaleziono kilka martwych zwierząt okrutnie poranionych. Arthur szukał dalszych szkód czując w rękach nieprzyjemne mrowienie za każdym razem, gdy sięgał po różdżkę. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu a ciężkość powietrza niemal drżała od niewidzialnych wyładowań. Magia szalała. To jednak co zastał, gdy przekroczył granicę niskich drzew, zmroziło mu serce. Ciało. Kobieta. Krew, wyraźne ślady poparzeń, szarpanina ubrań, sińców i ran. Przez krótką chwilę czuł się, jakby przeniósł to okrutnych czasów, gdy rzucano na stos skazane przez mugolską inkwizycję czarownice. W piersi załomotało nieprzyjemnie, a jasne, mądre oczy pociemniały od mieszanki gniewu i żalu. Kto? Jak? Dlaczego
Pierwsze co zrobił - rozrzucił za siebie kilka ziół, które miały przynajmniej na jakiś czas odsunąć z okolic rozeźlone garborgoi. Jeśli stado pojawiłoby się na miejscu...nie wiedział, czy z drobnej, zmaltretowanej sylwetki można byłoby zbierać cokolwiek. W kilku krokach pokonał dzielącą go od...martwej? nieprzytomnej nieznajomej. Przyklęknął obok i nachylił się. Żyła. Słaby, charkotliwy oddech świadczył, że serce wciąż walczyło.
- Dzielna - wyszeptał cicho, dziwnie miękko, starając się wsunąć szorstkie dłonie pod ciało kobiety. Była przeraźliwie lekka, a obrażenia, które posiadała mogły w każdej chwili doprowadzić do czegoś, czego nigdy by sobie nie wybaczył - Nie na mojej warcie - wychrypiał, wstając na nogi - Jeszcze trochę - tym razem słowa kierował do wciąż nieprzytomnej kobiety. I chociaż poparzenia i krew brudziły rysy, niby paskudne pęknięcia na szkle, musiała być piękna. Arthur ruszył ścieżką, by najpierw wyjść poza terytorium magicznych stworzeń, a potem by dotrzeć do najbliższego kominka. Musiał dostać się do Munga.
| zt
Poruszenie, które dostrzegł w spokojnym, bo nakarmionym już stadku wyczuł bardzo szybko. Noc była...paskudna. To mało powiedziane. Zbudzony szalejącą burzą i jasnością, która znaczyła niebo nie zwiastowała niczego dobrego. Złe omeny. Tym bardziej, gdy nad ranem znaleziono kilka martwych zwierząt okrutnie poranionych. Arthur szukał dalszych szkód czując w rękach nieprzyjemne mrowienie za każdym razem, gdy sięgał po różdżkę. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu a ciężkość powietrza niemal drżała od niewidzialnych wyładowań. Magia szalała. To jednak co zastał, gdy przekroczył granicę niskich drzew, zmroziło mu serce. Ciało. Kobieta. Krew, wyraźne ślady poparzeń, szarpanina ubrań, sińców i ran. Przez krótką chwilę czuł się, jakby przeniósł to okrutnych czasów, gdy rzucano na stos skazane przez mugolską inkwizycję czarownice. W piersi załomotało nieprzyjemnie, a jasne, mądre oczy pociemniały od mieszanki gniewu i żalu. Kto? Jak? Dlaczego
Pierwsze co zrobił - rozrzucił za siebie kilka ziół, które miały przynajmniej na jakiś czas odsunąć z okolic rozeźlone garborgoi. Jeśli stado pojawiłoby się na miejscu...nie wiedział, czy z drobnej, zmaltretowanej sylwetki można byłoby zbierać cokolwiek. W kilku krokach pokonał dzielącą go od...martwej? nieprzytomnej nieznajomej. Przyklęknął obok i nachylił się. Żyła. Słaby, charkotliwy oddech świadczył, że serce wciąż walczyło.
- Dzielna - wyszeptał cicho, dziwnie miękko, starając się wsunąć szorstkie dłonie pod ciało kobiety. Była przeraźliwie lekka, a obrażenia, które posiadała mogły w każdej chwili doprowadzić do czegoś, czego nigdy by sobie nie wybaczył - Nie na mojej warcie - wychrypiał, wstając na nogi - Jeszcze trochę - tym razem słowa kierował do wciąż nieprzytomnej kobiety. I chociaż poparzenia i krew brudziły rysy, niby paskudne pęknięcia na szkle, musiała być piękna. Arthur ruszył ścieżką, by najpierw wyjść poza terytorium magicznych stworzeń, a potem by dotrzeć do najbliższego kominka. Musiał dostać się do Munga.
| zt
I show not your face but your heart's desire
|13 sierpnia
Zagroda garborogów nie leżała na szczycie listy miejsc, którym chciałbym się przyjrzeć z bardzo niewielkiej odległości, jednakże dzisiaj, po raz pierwszy w życiu, byłem bardzo bliski zwiedzenia jej dokładnie od środka, gdy moja różdżka dość kapryśnie reagowała na próby usunięcia anomalii, która oczywiście musiała się umiejscowić na barierze strzegącej zwiedzających przed jednymi z najbardziej złośliwych bestii w całym zoo. Tkwi w tym pewna ironia, że przed nimi ratowała zwiedzających inna bestia, na razie jeszcze leniwie śpiąca pod ludzką skórą, ale już niedługo…
Prace naprawcze zajęły mi całkiem sporo czasu, więc nim się obejrzałem już zbliżało się południe, a zniecierpliwieni pracownicy zoo zaczęli wręcz naciskać, by jak najszybciej otworzyć teren do wglądu gości, dzieci lubiły podziwiać potężne zwierzęta pasące się spokojnie na terenie zagrody i musiałem przyznać, że gdy i ja przestałem czuć pewną obawę w związku z możliwym wpadnięciem między niczego nie spodziewające się, skłonne do agresji stworzenia, podziwianie ich z daleka okazało się dla mnie dość przyjemne, nie czując więc przymusu do pośpiesznego opuszczenia ogrodu oparłem się wygodnie o murek obserwując leniwie przeżuwające garborogi. Trochę im zazdrościłem tej nieświadomości towarzyszącej im na co dzień, iluzja ukrywała przed nimi to jak nieszczęśliwe i więzienne życie wiodą, chroniła je przed niepotrzebną złością, przed świadomością, że przez większość dnia są obserwowane na każdym kroku przez zupełnie obce istoty. Byłem ciekaw jak to by było żyć w taki sposób, błogo obojętnym na wszystkie problemy, nieświadomym tego jak pochrzanione potrafią być kolejne dni.
Ponure przemyślenia przerwał mi chłopięcy okrzyk i stukot jakiegoś przedmiotu toczącego się pod moje nogi. Opuściłem wzrok zaskoczony, a na widok zabawkowej figurki jednego ze zwierząt mieszkającego w zoo uśmiechnąłem się odruchowo pochylając się po nią, by następnie wzrokiem poszukać jej właściciela, a w chwili, w której moje spojrzenie spoczęło na dziecku serce zatłukło mi gwałtowniej w piersi. Zdumiony nie byłem w stanie drgnąć obserwując jak chłopiec zbiera rozsypane skarby przy pomocy innych zwiedzających. Patrzyłem na jego rudowłosą czuprynę, piegi na policzkach, na tak drobne jeszcze dłonie, bojąc się złapać kolejny oddech, jakby wszystko to było iluzją, jakbym śnił, a odgłos towarzyszący głębszemu wciągnięciu powietrza miał wszystko zniszczyć, wybudzić mnie, przywrócić do szarej i ponurej rzeczywistości. Dłoń drżała mi coraz wyraźniej, a oczy zaszczypały od łez, które spróbowały nagle uwolnić się całą strugą, bo oto po raz pierwszy w życiu widziałem mojego syna z tak bliska, a emocje, które ten widok przywołał były o wiele silniejsze niż byłem w stanie je kontrolować. Trwałem więc tak w letargu chłonąc wzrokiem każdy zarys jego twarzy, ciała, odruchowo doszukując się w nim jakiegoś podobieństwa do siebie. Dopiero jego spojrzenie, gdy maluch odwrócił się w moją stronę w poszukiwaniu ostatniej z zabawek, ocuciło mnie na tyle bym wyprostował się wreszcie i złapał wreszcie drżący oddech.
- To chyba należy do ciebie, kolego – powiedziałem zadziwiająco spokojnym głosem, jak na te wszystkie targające mną emocje, z uśmiechem na twarzy wyciągając w jego stronę figurkę. Choć, na Merlina, miałem ochotę upchnąć ją do kieszeni i zachować jako jedyną pamiątkę po własnym synu.
Roweno, wybacz mi, że ich porzuciłem i pomóż mi odzyskać ich bliskość, błagam.
Zagroda garborogów nie leżała na szczycie listy miejsc, którym chciałbym się przyjrzeć z bardzo niewielkiej odległości, jednakże dzisiaj, po raz pierwszy w życiu, byłem bardzo bliski zwiedzenia jej dokładnie od środka, gdy moja różdżka dość kapryśnie reagowała na próby usunięcia anomalii, która oczywiście musiała się umiejscowić na barierze strzegącej zwiedzających przed jednymi z najbardziej złośliwych bestii w całym zoo. Tkwi w tym pewna ironia, że przed nimi ratowała zwiedzających inna bestia, na razie jeszcze leniwie śpiąca pod ludzką skórą, ale już niedługo…
Prace naprawcze zajęły mi całkiem sporo czasu, więc nim się obejrzałem już zbliżało się południe, a zniecierpliwieni pracownicy zoo zaczęli wręcz naciskać, by jak najszybciej otworzyć teren do wglądu gości, dzieci lubiły podziwiać potężne zwierzęta pasące się spokojnie na terenie zagrody i musiałem przyznać, że gdy i ja przestałem czuć pewną obawę w związku z możliwym wpadnięciem między niczego nie spodziewające się, skłonne do agresji stworzenia, podziwianie ich z daleka okazało się dla mnie dość przyjemne, nie czując więc przymusu do pośpiesznego opuszczenia ogrodu oparłem się wygodnie o murek obserwując leniwie przeżuwające garborogi. Trochę im zazdrościłem tej nieświadomości towarzyszącej im na co dzień, iluzja ukrywała przed nimi to jak nieszczęśliwe i więzienne życie wiodą, chroniła je przed niepotrzebną złością, przed świadomością, że przez większość dnia są obserwowane na każdym kroku przez zupełnie obce istoty. Byłem ciekaw jak to by było żyć w taki sposób, błogo obojętnym na wszystkie problemy, nieświadomym tego jak pochrzanione potrafią być kolejne dni.
Ponure przemyślenia przerwał mi chłopięcy okrzyk i stukot jakiegoś przedmiotu toczącego się pod moje nogi. Opuściłem wzrok zaskoczony, a na widok zabawkowej figurki jednego ze zwierząt mieszkającego w zoo uśmiechnąłem się odruchowo pochylając się po nią, by następnie wzrokiem poszukać jej właściciela, a w chwili, w której moje spojrzenie spoczęło na dziecku serce zatłukło mi gwałtowniej w piersi. Zdumiony nie byłem w stanie drgnąć obserwując jak chłopiec zbiera rozsypane skarby przy pomocy innych zwiedzających. Patrzyłem na jego rudowłosą czuprynę, piegi na policzkach, na tak drobne jeszcze dłonie, bojąc się złapać kolejny oddech, jakby wszystko to było iluzją, jakbym śnił, a odgłos towarzyszący głębszemu wciągnięciu powietrza miał wszystko zniszczyć, wybudzić mnie, przywrócić do szarej i ponurej rzeczywistości. Dłoń drżała mi coraz wyraźniej, a oczy zaszczypały od łez, które spróbowały nagle uwolnić się całą strugą, bo oto po raz pierwszy w życiu widziałem mojego syna z tak bliska, a emocje, które ten widok przywołał były o wiele silniejsze niż byłem w stanie je kontrolować. Trwałem więc tak w letargu chłonąc wzrokiem każdy zarys jego twarzy, ciała, odruchowo doszukując się w nim jakiegoś podobieństwa do siebie. Dopiero jego spojrzenie, gdy maluch odwrócił się w moją stronę w poszukiwaniu ostatniej z zabawek, ocuciło mnie na tyle bym wyprostował się wreszcie i złapał wreszcie drżący oddech.
- To chyba należy do ciebie, kolego – powiedziałem zadziwiająco spokojnym głosem, jak na te wszystkie targające mną emocje, z uśmiechem na twarzy wyciągając w jego stronę figurkę. Choć, na Merlina, miałem ochotę upchnąć ją do kieszeni i zachować jako jedyną pamiątkę po własnym synu.
Roweno, wybacz mi, że ich porzuciłem i pomóż mi odzyskać ich bliskość, błagam.
I created a monster, a hell within my head
I created a monster
a beast inside my brain
I created a monster
a beast inside my brain
Ostatnio zmieniony przez Aidan Bagman dnia 19.08.18 17:27, w całości zmieniany 1 raz
Aidan Bagman
Zawód : Łamacz Klątw, do niedawna przemytnik i krętacz
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
My fingers claw your skin, try to tear my way in
You are the moon that breaks the night for which I have to howl
You are the moon that breaks the night for which I have to howl
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Dwa dni przed misją dla Zakonu Feniksa Jessa poczuła palącą potrzebę przychylenia Amosowi nieba jeszcze bliżej, niż robiła to dotychczas. Biedny chłopiec od czasu wybuchu anomalii swoje dnie spędzał w rodzinnym domu i ogrodzie, okazjonalnie wychodząc z pradziadkiem na spacery lub udając się do wioski pod opieką matki. Być może wcześniej nie był stałym bywalcem w Londynie i niezbyt często opuszczał Otterton, lecz jego życie było zdecydowanie bardziej barwne przed feralną nocą pierwszego maja, niż po niej. Zamknięty praktycznie w czterech ścianach znosił to dzielnie, a bliscy stawali na rzęsach, by urozmaicić mu dni, lecz wszystko wciąż sprowadzało się do prostej zasady – nie wolno im było ryzykować. Daleka podróż, odwiedziny u znajomych, wyprawa na mecz… to wszystko niosło ze sobą znamiona niebezpieczeństwa. Lecz mijał właśnie trzeci miesiąc, odkąd sytuacja wyglądała tak, a nie inaczej i Diggory wiedziała, że sama nie wytrzymałaby tak długo w podobnym więzieniu. Przeanalizowała więc wszystkie za i przeciw, porozmawiała z dziadkiem i ustalili, że mogą odrobinę nagiąć swoje zasady. „Odrobinę” oznaczało podróż we trójkę do Londynu i odwiedziny w Ogrodzie Magizoologicznym. Rudowłosa zakupiła bilety listownie, a dzięki świstoklikowi rodzina szybko znalazła się w czarodziejskiej i mugolskiej stolicy kraju. Z rana przekroczyli mur i znaleźli się w miejscu pełnym magii, a na widok iskierek w oczach syna Jessa odsunęła na bok wszelkie wątpliwości. Dla uśmiechu Amosa warto było tu przybyć.
Zwiedzali po kolei każdą z zagród, każdy z zakątków. Za przewodnika robił oczywiście pan Diggory, ukochany dziadek i pradziadek, który na temat czarodziejskich stworzeń wiedział naprawdę wiele. Jessa pamiętała, jak kilkanaście lat temu to ją oprowadzał tymi alejkami, pokazując zwierzęta, których nie udało jej się jednak pokochać. W przeciwieństwie do niej, sześciolatek wydawał się być zafascynowany każdą napotkaną kreaturą – nawet bahanki zdołały go rozbawić. Na widok hipogryfów opadła mu szczęka, a wodne stworzenia mógłby zapewne obserwować godzinami, gdyby matka nie odciągnęła go ku kolejnym atrakcjom. Rudowłosa trzymała różdżkę w pogotowiu, ale nic nie zapowiadało katastrofy, dlatego i ona dała się ponieść doskonałej atmosferze i może dlatego zgodziła się rozdzielić na moment – Amos i pan Diggory mieli przyjrzeć się garborogom, a ona popędziła szybko do sklepiku, by zakupić dla syna kolejne figurki czarodziejskich stworzeń. Musiała rozpieścić go choć trochę w zamian za cierpliwość, jaką okazywał w związku z przymusowym aresztem domowy.
Wracała, w kieszeni kurtki trzymając małego abraksana, niuchacza, hipogryfa i kolejnego smoka do amosowej kolekcji. Zauważyła bliskich z daleka, a widok synka rozsypującego zabawki sprawił, że chciała podbiec bliżej, by pomóc mu je pozbierać, lecz spostrzegła, że zrobił to ktoś inny.
Krew natychmiast odpłynęła jej z twarzy, a wszystkie radosne myśli, które zdołała wypracować w ciągu dnia, wyparowały w mgnieniu oka. Na widok Aidana rozmawiającego z Amosem poczuła olbrzymią wściekłość, lecz udało jej się ją okiełznać. Przez jej głowę przebiegły setki pytań odnośnie okoliczności spotkania i zamiarów Bagmana, lecz nie było czasu na logiczne analizowanie każdego z nich. Jessa zamierzała działać, zamierzała spełnić obietnicę daną łamaczowi klątw na Festiwalu Lata.
Wykorzystując jego nieuwagę, stanęła tuż za nim, przykładając koniuszek wyciągniętej różdżki do jego pleców. Przybliżyła się tak, by nikt nie widział jej zagrania, a jednocześnie Bagman mógł słyszeć każde słowo, które z nienawiścią sączyła mu do ucha.
- Pamiętasz co ci obiecałam podczas naszego ostatniego spotkania? – ponad ramieniem mężczyzny obserwowała oddalającego się Amosa, który zdążył już odnaleźć swojego pradziadka. Skoro jej syn był bezpieczny, mogła działać – Przejdźmy się – zaproponowała, chwytając Aidana pod ramię, lecz nie opuszczając różdżki. Pociągnęła go w stronę jednej z ustronnych alejek, układając w głowie pomysł na swoje dalsze działanie i przypominając sobie kto z przyjaciół obiecał kiedyś, że w razie czego pomoże jej ukryć zwłoki tego kłamcy. Ta wiedza mogła być przydatna w następnych minutach spotkania.
Zwiedzali po kolei każdą z zagród, każdy z zakątków. Za przewodnika robił oczywiście pan Diggory, ukochany dziadek i pradziadek, który na temat czarodziejskich stworzeń wiedział naprawdę wiele. Jessa pamiętała, jak kilkanaście lat temu to ją oprowadzał tymi alejkami, pokazując zwierzęta, których nie udało jej się jednak pokochać. W przeciwieństwie do niej, sześciolatek wydawał się być zafascynowany każdą napotkaną kreaturą – nawet bahanki zdołały go rozbawić. Na widok hipogryfów opadła mu szczęka, a wodne stworzenia mógłby zapewne obserwować godzinami, gdyby matka nie odciągnęła go ku kolejnym atrakcjom. Rudowłosa trzymała różdżkę w pogotowiu, ale nic nie zapowiadało katastrofy, dlatego i ona dała się ponieść doskonałej atmosferze i może dlatego zgodziła się rozdzielić na moment – Amos i pan Diggory mieli przyjrzeć się garborogom, a ona popędziła szybko do sklepiku, by zakupić dla syna kolejne figurki czarodziejskich stworzeń. Musiała rozpieścić go choć trochę w zamian za cierpliwość, jaką okazywał w związku z przymusowym aresztem domowy.
Wracała, w kieszeni kurtki trzymając małego abraksana, niuchacza, hipogryfa i kolejnego smoka do amosowej kolekcji. Zauważyła bliskich z daleka, a widok synka rozsypującego zabawki sprawił, że chciała podbiec bliżej, by pomóc mu je pozbierać, lecz spostrzegła, że zrobił to ktoś inny.
Krew natychmiast odpłynęła jej z twarzy, a wszystkie radosne myśli, które zdołała wypracować w ciągu dnia, wyparowały w mgnieniu oka. Na widok Aidana rozmawiającego z Amosem poczuła olbrzymią wściekłość, lecz udało jej się ją okiełznać. Przez jej głowę przebiegły setki pytań odnośnie okoliczności spotkania i zamiarów Bagmana, lecz nie było czasu na logiczne analizowanie każdego z nich. Jessa zamierzała działać, zamierzała spełnić obietnicę daną łamaczowi klątw na Festiwalu Lata.
Wykorzystując jego nieuwagę, stanęła tuż za nim, przykładając koniuszek wyciągniętej różdżki do jego pleców. Przybliżyła się tak, by nikt nie widział jej zagrania, a jednocześnie Bagman mógł słyszeć każde słowo, które z nienawiścią sączyła mu do ucha.
- Pamiętasz co ci obiecałam podczas naszego ostatniego spotkania? – ponad ramieniem mężczyzny obserwowała oddalającego się Amosa, który zdążył już odnaleźć swojego pradziadka. Skoro jej syn był bezpieczny, mogła działać – Przejdźmy się – zaproponowała, chwytając Aidana pod ramię, lecz nie opuszczając różdżki. Pociągnęła go w stronę jednej z ustronnych alejek, układając w głowie pomysł na swoje dalsze działanie i przypominając sobie kto z przyjaciół obiecał kiedyś, że w razie czego pomoże jej ukryć zwłoki tego kłamcy. Ta wiedza mogła być przydatna w następnych minutach spotkania.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Uśmiech, jeden nieznaczny gest, krótkie wygięcie warg i te radosne spojrzenie, a świat nagle staje na nogach. A przynajmniej powinien, bo sam czułem się jakby wszystko się nagle zmieniło, gdy zobaczyłem jak twarz stojącego przede mną chłopca rozjaśnia się, w chwili której odbierał ode mnie upuszczoną zabawkę. Serce zabiło mi szybciej, a usta same zareagowały w ten sam sposób, niemalże bezwolnie odpowiadając na uśmiech dziecka. W tym momencie już nie żałowałem, że zamiast schować figurkę oddałem ją małemu, wspomnienie tej chwili było cenniejszą pamiątką niż jakakolwiek rzecz, którą mogłem zachować, bo oto mój syn, zamiast – jak wbrew logice i faktom oczekiwałem w duchu – poczęstować mnie spojrzeniem pełnym nienawiści zaoferował mi coś co widziałem po prostu w marzeniach o lepszej i zapewne nierealnej przyszłości. Skinąłem głową na jego podziękowanie, które padło po chwili z jego ust, a magia jego głosu jeszcze bardziej mnie otępiła.
Może dlatego nie zauważyłem, że ktoś do mnie podchodzi? A może po prostu moje instynkty zaczynały przygasać, gdy zamiast walczyć o przetrwanie siedziałem spokojnie w Londynie, prawie wcale nie ryzykując tu życia. Nie byłem tego pewien, ale nie ważne jaki był powód, rzeczywistość brutalnie udowodniła mi, że nigdy nie powinienem spuszczać gardy, a wbity w plecy czubek czegoś, co kojarzyło mi się jedynie z różdżką, przypomniał mi, że nie tylko tam w świecie są osoby mi nie przychylne. Cała radość wyparowała ze mnie w jednym momencie, a jedynie widok oddalających się pleców chłopca i świadomość jak niebezpieczne byłoby rzucanie zaklęć w jego pobliżu powstrzymało mnie od natychmiastowego sięgnięcia po swoją różdżkę. może to i dobrze, bo głos, który nadszedł chwilę po niespodziewanym dźgnięciu okazał się uspokajająco znajomy mimo tkwiącej w nim nienawiści.
Nie odpowiedziałem nic w pierwszej chwili, jedynie skinąłem głową na potwierdzenie jej pytania, oczywiście, że pamiętałem jej obietnice, to one sprawiły, że przez najbliższe parę dni wyrzucałem sobie to jak wszystko rozegrałem, to one były igłą, która wciąż tkwiła w moich myślach, która boleśnie przypominała o tym jak bardzo spieprzyłem naszą relację i tym, że jeśli kiedykolwiek zdołam to naprawić.. Cóż, droga do tego nie będzie łatwa, ani krótka. Nie odezwałem się również, gdy poczułem jak Jessa łapie mnie pod ramię ciągnąc w stronę alejki i chociaż nie podejrzewałem jej o choćby cień przyjaznych intencji tkwiący w tym geście, nie mogłem powstrzymać cichego westchnienia, które wyrwało się z moich ust na myśl o tym, że pierwszy raz od dawna znajdowaliśmy się tak blisko, że niemal czułem ciepło jej ciała przebijające przez jej ciuchy.
Dopiero po paru chwilach spaceru w ciszy udało mi się uspokoić na tyle by zacząć myśleć o czymkolwiek innym niż jej obecność, musiałem wziąć się w garść, odegnać wspomnienia z przeszłości, gdy spacerowaliśmy tak razem oboje ciesząc się swoją bliskością, sentymenty nie rozwiążą za mnie problemu, sentymenty nie zdobędą choćby cienia jej zaufania. Przeprosiny zapewne też nie, jednak były lepsze od ciągłego milczenia.
- Przepraszam, nie chciałem naruszać waszej prywatności, pracowałem tutaj dzisiaj, to spotkanie było całkiem przypadkowe – zapewniłem tak spokojnie, jak tylko dałem radę, choć ciężko było mi pozostać rzeczowym, gdy ona znajdowała się obok. Piękna kobieta, która kiedyś mnie kochała, a teraz nienawidziła bardziej niż jakakolwiek ze znanych mi osób.
Może dlatego nie zauważyłem, że ktoś do mnie podchodzi? A może po prostu moje instynkty zaczynały przygasać, gdy zamiast walczyć o przetrwanie siedziałem spokojnie w Londynie, prawie wcale nie ryzykując tu życia. Nie byłem tego pewien, ale nie ważne jaki był powód, rzeczywistość brutalnie udowodniła mi, że nigdy nie powinienem spuszczać gardy, a wbity w plecy czubek czegoś, co kojarzyło mi się jedynie z różdżką, przypomniał mi, że nie tylko tam w świecie są osoby mi nie przychylne. Cała radość wyparowała ze mnie w jednym momencie, a jedynie widok oddalających się pleców chłopca i świadomość jak niebezpieczne byłoby rzucanie zaklęć w jego pobliżu powstrzymało mnie od natychmiastowego sięgnięcia po swoją różdżkę. może to i dobrze, bo głos, który nadszedł chwilę po niespodziewanym dźgnięciu okazał się uspokajająco znajomy mimo tkwiącej w nim nienawiści.
Nie odpowiedziałem nic w pierwszej chwili, jedynie skinąłem głową na potwierdzenie jej pytania, oczywiście, że pamiętałem jej obietnice, to one sprawiły, że przez najbliższe parę dni wyrzucałem sobie to jak wszystko rozegrałem, to one były igłą, która wciąż tkwiła w moich myślach, która boleśnie przypominała o tym jak bardzo spieprzyłem naszą relację i tym, że jeśli kiedykolwiek zdołam to naprawić.. Cóż, droga do tego nie będzie łatwa, ani krótka. Nie odezwałem się również, gdy poczułem jak Jessa łapie mnie pod ramię ciągnąc w stronę alejki i chociaż nie podejrzewałem jej o choćby cień przyjaznych intencji tkwiący w tym geście, nie mogłem powstrzymać cichego westchnienia, które wyrwało się z moich ust na myśl o tym, że pierwszy raz od dawna znajdowaliśmy się tak blisko, że niemal czułem ciepło jej ciała przebijające przez jej ciuchy.
Dopiero po paru chwilach spaceru w ciszy udało mi się uspokoić na tyle by zacząć myśleć o czymkolwiek innym niż jej obecność, musiałem wziąć się w garść, odegnać wspomnienia z przeszłości, gdy spacerowaliśmy tak razem oboje ciesząc się swoją bliskością, sentymenty nie rozwiążą za mnie problemu, sentymenty nie zdobędą choćby cienia jej zaufania. Przeprosiny zapewne też nie, jednak były lepsze od ciągłego milczenia.
- Przepraszam, nie chciałem naruszać waszej prywatności, pracowałem tutaj dzisiaj, to spotkanie było całkiem przypadkowe – zapewniłem tak spokojnie, jak tylko dałem radę, choć ciężko było mi pozostać rzeczowym, gdy ona znajdowała się obok. Piękna kobieta, która kiedyś mnie kochała, a teraz nienawidziła bardziej niż jakakolwiek ze znanych mi osób.
I created a monster, a hell within my head
I created a monster
a beast inside my brain
I created a monster
a beast inside my brain
Aidan Bagman
Zawód : Łamacz Klątw, do niedawna przemytnik i krętacz
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
My fingers claw your skin, try to tear my way in
You are the moon that breaks the night for which I have to howl
You are the moon that breaks the night for which I have to howl
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Zagroda garborogów
Szybka odpowiedź