Aleja gargulców
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Aleja gargulców
Od bramy wejściowej rozciąga się długa, szeroka aleja, na końcu której znajduje się perfekcyjny punkt widowiskowy, z którego widać niemal każdy zakątek ogrodu magizoologicznego. Aleja ozdobiona jest wyjątkową architekturą, ciosane w kamieniu barierki, płytki chodnikowe, zachwycają dbałością o szczegóły, a na wysokich kolumnach dostrzec można różnego kształtu gargulce; kiedy akurat nikt na nie nie patrzy, często zmieniają pozycje i wymieniają się kolumnami.
| koniec listopada?
Alice bardzo cieszyła się z czekającego ją spotkania z bratem. W końcu ostatnimi czasy widywali się dosyć rzadko; dziewczyna podejrzewała, że mężczyznę pochłania opieka nad matką oraz praca, więc zazwyczaj kontaktowali się listownie, wymieniając jakieś krótkie wiadomości w celu upewnienia się, co słychać u drugiej strony. Sama również spędzała sporo czasu z ojcem, coraz bardziej mając jednak wrażenie, że nie był z nią do końca szczery. Nie tak dawno, szukając czegoś w jego pokoju, przypadkiem natknęła się na kilka nakreślonych starannym pismem listów o co prawda zawoalowanej, ale dosyć niepokojącej treści, i naprawdę się martwiła, czy jej ojciec czasami nie miał jakichś kłopotów, i czy jego problemy zdrowotne nie były tak naprawdę tylko zmyłką wymyśloną w celu zamydlenia oczy rodzinie.
Z westchnieniem zaparkowała w uliczce nieopodal wejścia do ogrodu, zamierzając poczekać na brata już w środku, lub poszukać go tam, jeśli przybył przed nią. Alice co prawda przywykła raczej do mugolskich parków rozrywki i tego typu atrakcji, ale ogród magizoologiczny darzyła pewnego rodzaju sentymentem z czasów, kiedy w dzieciństwie zabrał ją tu ojciec i pierwszy raz pokazał te wszystkie dziwaczne stworzenia. Wysiadłszy z samochodu otuliła się szczelniej materiałem kurtki. Choć aktualnie, o dziwo, nie padało, powietrze było bardzo zimne i aż zaczęła żałować, że przed wyjściem nie rzuciła na siebie zaklęcia rozgrzewającego. Ale zawsze mogła zrobić to w parku, nie obawiając się naruszenia żadnych zasad tajności.
Odnalazła ukryte wejście, wypowiadając hasło zawarte w bilecie, który zakupiła odpowiednio wcześniej, po czym mogła przestąpić bramy ogrodu. Odruchowo wzdrygnęła się na widok ogromnego trójgłowego psa, który spał uśpiony dźwiękiem zaczarowanych fletów. Choć zwierzę było stare, Alice i tak wolałaby nie przekonywać się, co jego wielkie szczęki mogłyby zrobić z jej drobnym ciałem, więc szybko przeszła dalej, wśród nielicznych o tej porze zwiedzających próbując wypatrzeć charakterystyczną sylwetkę swojego brata.
Ruszyła długą, okazale zdobioną alejką otoczoną kolumnami zwieńczonymi przez kamienne gargulce. O ile dobrze pamiętała, na końcu był punkt widokowy pozwalający obejrzeć większość atrakcji, więc właśnie tam skierowała kroki, pewna, że tu szybko zostanie odnaleziona przez Aloysiusa. Stanęła przy barierkach, wbijając spojrzenie w dal, wciąż zdumiona, że czarodzieje zdołali ukryć ten obszar i zamieszkujące go magiczne stworzenia w takim miejscu jak Londyn, wśród rozrastającej się coraz bardziej mugolskiej zabudowy. I czekała.
Alice bardzo cieszyła się z czekającego ją spotkania z bratem. W końcu ostatnimi czasy widywali się dosyć rzadko; dziewczyna podejrzewała, że mężczyznę pochłania opieka nad matką oraz praca, więc zazwyczaj kontaktowali się listownie, wymieniając jakieś krótkie wiadomości w celu upewnienia się, co słychać u drugiej strony. Sama również spędzała sporo czasu z ojcem, coraz bardziej mając jednak wrażenie, że nie był z nią do końca szczery. Nie tak dawno, szukając czegoś w jego pokoju, przypadkiem natknęła się na kilka nakreślonych starannym pismem listów o co prawda zawoalowanej, ale dosyć niepokojącej treści, i naprawdę się martwiła, czy jej ojciec czasami nie miał jakichś kłopotów, i czy jego problemy zdrowotne nie były tak naprawdę tylko zmyłką wymyśloną w celu zamydlenia oczy rodzinie.
Z westchnieniem zaparkowała w uliczce nieopodal wejścia do ogrodu, zamierzając poczekać na brata już w środku, lub poszukać go tam, jeśli przybył przed nią. Alice co prawda przywykła raczej do mugolskich parków rozrywki i tego typu atrakcji, ale ogród magizoologiczny darzyła pewnego rodzaju sentymentem z czasów, kiedy w dzieciństwie zabrał ją tu ojciec i pierwszy raz pokazał te wszystkie dziwaczne stworzenia. Wysiadłszy z samochodu otuliła się szczelniej materiałem kurtki. Choć aktualnie, o dziwo, nie padało, powietrze było bardzo zimne i aż zaczęła żałować, że przed wyjściem nie rzuciła na siebie zaklęcia rozgrzewającego. Ale zawsze mogła zrobić to w parku, nie obawiając się naruszenia żadnych zasad tajności.
Odnalazła ukryte wejście, wypowiadając hasło zawarte w bilecie, który zakupiła odpowiednio wcześniej, po czym mogła przestąpić bramy ogrodu. Odruchowo wzdrygnęła się na widok ogromnego trójgłowego psa, który spał uśpiony dźwiękiem zaczarowanych fletów. Choć zwierzę było stare, Alice i tak wolałaby nie przekonywać się, co jego wielkie szczęki mogłyby zrobić z jej drobnym ciałem, więc szybko przeszła dalej, wśród nielicznych o tej porze zwiedzających próbując wypatrzeć charakterystyczną sylwetkę swojego brata.
Ruszyła długą, okazale zdobioną alejką otoczoną kolumnami zwieńczonymi przez kamienne gargulce. O ile dobrze pamiętała, na końcu był punkt widokowy pozwalający obejrzeć większość atrakcji, więc właśnie tam skierowała kroki, pewna, że tu szybko zostanie odnaleziona przez Aloysiusa. Stanęła przy barierkach, wbijając spojrzenie w dal, wciąż zdumiona, że czarodzieje zdołali ukryć ten obszar i zamieszkujące go magiczne stworzenia w takim miejscu jak Londyn, wśród rozrastającej się coraz bardziej mugolskiej zabudowy. I czekała.
Spotkanie z Alice było mu potrzebne. Szczególnie teraz, po tym jak Matylda tak po prostu nie pojawiła się na wystawie. Nie zostawiła wszystkich obrazów jakie miała zostawić. Czuł strach. Praca u lady Avery była jego jedynym źródłem dochodu, z którego opłacał wszystkie rachunki, leki potrzebne jego schorowanej matce i płacił opiece medycznej, za opiekę nad kobietą podczas, gdy on biegał po Londynie, aby zadowolić wymagającą szlachciankę, właścicielkę galerii sztuki i jego szefową. Teraz? Wiedział, że przyjdzie mu zapłacić za to niedopatrzenie związane z panienką Wroński, do której czuł obrzydzenie i niechęć. W zasadzie sam nie wiedział dlaczego. Nie traktował tej dziewczyny dobrze, więc może dlatego czuł do siebie jeszcze większy wstręt? Ale co on mógł za to jakie uczucia wywoływała w nim ta drobna brunetka. Starał się jednak o tym nie myśleć. Zastanawiał się, czy nie odezwać się o pomoc o ojca. To tylko pokazywało w jakiej desperacji był Aloysius, bowiem on nie miał w zwyczaju w normalnych okolicznościach odzywać się do swojego biologicznego ojca, a co dopiero prosić o pomoc i pokazywać swoją słabość. To w ogóle nie wchodziło w grę. Tak szybko jak wpadł na ten pomysł tak szybko go porzucił. Teraz nie chciał o tym myśleć. Przynajmniej na chwilę. Ubrał na siebie czarny płaszcz i zostawił matkę w domu z opiekunką. Wyszedł z domu, otulił się szczelniej wierzchnim odzieniem. Za pomocą teleportacji znalazł się w dogodnym miejscu nieopodal wejścia do ogrodu magizoologicznego. Za pomocą hasła, które wypisane było na bilecie wszedł do środka. Spokojnie przemierzał ścieżki, rozglądając się za swoją siostrą, której na razie jeszcze nie ujrzał w pobliżu. Zmrużył oczy, marszcząc przy tym czoło. Wcisnął ręce do kieszeni i udał się na sam koniec ścieżki, gdzie znajdował się punkt widokowy. Jak widać słusznie założył, że tam mogłaby czekać na niego jego młodsza siostra.
Na widok Alice, jego cienkie usta wygięły się w serdecznym uśmiechu. Aloysius nie wyglądał tak jak zawsze. Nie spał dobrze. Miał podkrążone oczy, włosy nie były już idealnie ułożone, ale jedynie niedbale zebrane, aby każdy kosmyk nie żył swoim życiem. Nie miał na sobie wyjściowej szaty. Spod czarnego płaszcza mogła zauważyć nie czarne spodnie, ale dżinsy. Przytulił siostrę na powitanie.
-Wyglądasz kwitnąco siostrzyczko, nawet w niezbyt przyjemny dzień.-przywitał się, obdarzając ją po raz kolejny uśmiechem, który mocno kontrastował z wyraźnym zmartwieniem w jego oczach, którego nie mógł się pozbyć. A naprawdę nie chciał jej martwić. Zapewne zaoferował swoje ramię i powoli przechadzali się obserwując.
Na widok Alice, jego cienkie usta wygięły się w serdecznym uśmiechu. Aloysius nie wyglądał tak jak zawsze. Nie spał dobrze. Miał podkrążone oczy, włosy nie były już idealnie ułożone, ale jedynie niedbale zebrane, aby każdy kosmyk nie żył swoim życiem. Nie miał na sobie wyjściowej szaty. Spod czarnego płaszcza mogła zauważyć nie czarne spodnie, ale dżinsy. Przytulił siostrę na powitanie.
-Wyglądasz kwitnąco siostrzyczko, nawet w niezbyt przyjemny dzień.-przywitał się, obdarzając ją po raz kolejny uśmiechem, który mocno kontrastował z wyraźnym zmartwieniem w jego oczach, którego nie mógł się pozbyć. A naprawdę nie chciał jej martwić. Zapewne zaoferował swoje ramię i powoli przechadzali się obserwując.
Gość
Gość
Słysząc ciche kroki, odwróciła się. Od razu rozpoznała przyrodniego brata i ucieszyła się na jego widok. Mógł łatwo zauważyć, że jej oczy błysnęły, a usta wygięły się w przyjaznym uśmiechu.
- Aloysiusie – powiedziała, podchodząc do niego i lekko go obejmując. – Cudownie cię znowu widzieć!
Z pewnością przywykł do jej spontaniczności i poufałości, do tego, że nie bawiła się w żadne sztywności. W końcu to był jej brat! Zresztą była szlamą, więc te wszystkie zasady i ograniczenia jej nie dotyczyły i niezmiernie się z tego cieszyła.
Odsunęła się jednak o krok i zaczęła lustrować go wzrokiem. Nie mogła nie zauważyć, że wyglądał mizernie. Miał podkrążone oczy, jego włosy nie były starannie ułożone, i ubiór nie tak elegancki jak zwykle. Zawsze starał się wyglądać nienagannie i czasem wręcz trudno było go odróżnić od czystokrwistych, ale teraz... Odniosła wrażenie, że działo się z nim coś złego, coś, co wzbudziło w niej niepokój.
- Za to ty wyglądasz, jakby cię coś dręczyło – zauważyła więc, unosząc leciutko brwi. – Coś się stało, braciszku? Masz problemy? – dopytywała, nie przestając uważnie na niego patrzeć. W jej jasnych oczach błyszczał niepokój.
Miała nadzieję, że nie zacznie się wykręcać i wmawiać jej, że wszystko jest w porządku. Nie była aż tak naiwna, żeby dać się nabrać na jakieś wymówki.
- Nawet nie próbuj zaprzeczać, przecież widzę, że coś się dzieje – zaznaczyła więc. – Wiesz, że mnie możesz powiedzieć o wszystkim. Może mogłabym ci jakoś pomóc.
Może miał problemy z matką? Albo z pracą? Jeśli problemy dotyczyły czystokrwistych, niestety nie miałaby możliwości nic zrobić, bo nie miała żadnych dojść, ale mogła przynajmniej go wysłuchać i spróbować jakoś podnieść go na duchu.
Podała mu swoje ramię i ruszyli razem wzdłuż punktu widokowego. Nie czuła się słabą, wydelikaconą kobietką potrzebującą opieki i męskiego przewodnictwa, ale po prostu chciała czuć bliskość brata po kilku tygodniach niewidywania się z nim, czuć, że mimo braku wyraźnego podobieństwa naprawdę byli rodziną. Większość dzieciństwa marzyła przecież o rodzeństwie, za jego namiastkę mając tylko Rogera i Maisie, bo o Aloysiusie dowiedziała się dopiero w Hogwarcie. Teraz mogli wykorzystać to spotkanie w ogrodzie, żeby nadrobić ten czas i porozmawiać. Alice miała wrażenie, że Aloysius coś przed nią ukrywał i liczyła, że zdecyduje się na szczerą rozmowę. Naprawdę chciała jakoś mu pomóc, ale najpierw musiała dowiedzieć się, co takiego się stało, że wyglądał tak, jak wyglądał i mimo uśmiechu, którym ją uraczył, wydawał się przygnębiony.
- Aloysiusie – powiedziała, podchodząc do niego i lekko go obejmując. – Cudownie cię znowu widzieć!
Z pewnością przywykł do jej spontaniczności i poufałości, do tego, że nie bawiła się w żadne sztywności. W końcu to był jej brat! Zresztą była szlamą, więc te wszystkie zasady i ograniczenia jej nie dotyczyły i niezmiernie się z tego cieszyła.
Odsunęła się jednak o krok i zaczęła lustrować go wzrokiem. Nie mogła nie zauważyć, że wyglądał mizernie. Miał podkrążone oczy, jego włosy nie były starannie ułożone, i ubiór nie tak elegancki jak zwykle. Zawsze starał się wyglądać nienagannie i czasem wręcz trudno było go odróżnić od czystokrwistych, ale teraz... Odniosła wrażenie, że działo się z nim coś złego, coś, co wzbudziło w niej niepokój.
- Za to ty wyglądasz, jakby cię coś dręczyło – zauważyła więc, unosząc leciutko brwi. – Coś się stało, braciszku? Masz problemy? – dopytywała, nie przestając uważnie na niego patrzeć. W jej jasnych oczach błyszczał niepokój.
Miała nadzieję, że nie zacznie się wykręcać i wmawiać jej, że wszystko jest w porządku. Nie była aż tak naiwna, żeby dać się nabrać na jakieś wymówki.
- Nawet nie próbuj zaprzeczać, przecież widzę, że coś się dzieje – zaznaczyła więc. – Wiesz, że mnie możesz powiedzieć o wszystkim. Może mogłabym ci jakoś pomóc.
Może miał problemy z matką? Albo z pracą? Jeśli problemy dotyczyły czystokrwistych, niestety nie miałaby możliwości nic zrobić, bo nie miała żadnych dojść, ale mogła przynajmniej go wysłuchać i spróbować jakoś podnieść go na duchu.
Podała mu swoje ramię i ruszyli razem wzdłuż punktu widokowego. Nie czuła się słabą, wydelikaconą kobietką potrzebującą opieki i męskiego przewodnictwa, ale po prostu chciała czuć bliskość brata po kilku tygodniach niewidywania się z nim, czuć, że mimo braku wyraźnego podobieństwa naprawdę byli rodziną. Większość dzieciństwa marzyła przecież o rodzeństwie, za jego namiastkę mając tylko Rogera i Maisie, bo o Aloysiusie dowiedziała się dopiero w Hogwarcie. Teraz mogli wykorzystać to spotkanie w ogrodzie, żeby nadrobić ten czas i porozmawiać. Alice miała wrażenie, że Aloysius coś przed nią ukrywał i liczyła, że zdecyduje się na szczerą rozmowę. Naprawdę chciała jakoś mu pomóc, ale najpierw musiała dowiedzieć się, co takiego się stało, że wyglądał tak, jak wyglądał i mimo uśmiechu, którym ją uraczył, wydawał się przygnębiony.
Uśmiechnął się do Alice. Była chyba jedną z niewielu osób, na których widok się uśmiechał w tym momencie. Na towarzystwo innych naprawdę nie miał ochoty. Jednak, kiedy w pobliżu była Alice nie musiał się przejmować pracą i w ogóle niczym.
-Ciebie również.-odpowiedział, obejmując ją w mocnym uścisku. Nie bawiła się nigdy w przestrzegała sztywnych zasad etykiety. W sumie, z tego co zauważył coraz mniej ludzi się nią przejmowała. Chociaż na szczęście, nadal przepuszczało się kobiety w drzwiach. Teraz potrzebował jej nie przejmowania się sztywnymi zasadami. Poczuł się lepiej, kiedy Alice go przytuliła, a raczej przytuliła się do niego. Na słowa siostry machnął jedynie ręką. Nie chciał tego roztrząsać, naprawdę. Chciał tylko spędzić przyjemny czas z młodszą siostrą. Przez chwilę chciał wierzyć w to, że jeżeli zapomni o problemach to one same znikną. No i próbował sobie wmówić, że Eliott mu tak szybko uwierzy w te jego kłamstwa. Nadzieja matką głupich, coś w tym było. Kolejne pytania blondynki jedynie utwierdziły go w tym, że nie ma sensu się wykręcać, ponieważ i tak nie da mu spokoju, westchnął ciężko. Nie ukrywał już zmartwienia, które teraz wyraźnie rysowało się na jego twarzy. Chwilę jeszcze pozwolił sobie odczekać na zebranie myśli. Zastanawiał się, jakby to wszystko zgrabnie opowiedzieć Alice, nie wspominając o jego spotkaniu z panną Wroński.
-Pomóc? Daruj kochana, ale tu chyba nie można pomóc.-powiedział nieco posępnie. O ile on nie przywiązywał wagi do statusu krwi, ale jego szefowa owszem. Jeżeli Eliott mogła coś dla niego załatwić, to tylko i wyłącznie szybsze zwolnienie. Potarł wolną dłonią kark.-Jedna z artystek nie pojawiła się na ostatnim wernisażu. Była jedną z kluczowych artystek. W moim zakresie obowiązków leżało to, aby dopilnować, aby oddała wszystkie obrazy na czas, nie zrobiła tego. Boję się, że lady Avery mnie zwolni.-w końcu wyrzucił to z siebie. Chyba powinna wiedzieć co oznaczał brak stałego źródła dochodu dla Aloysiusa i jego matki. Powinna też zdawać sobie sprawę z tego, że nie ma co proponować mu jałmużny, pożyczki bo i tak by jej nie wziął. Był zbyt dumny na to, aby przyjmować od kogoś pomoc, bo przecież sam sobie całkiem dobrze radził.
Wsparcie Alice było dla niego w tym momencie bardzo ważne. Mimo iż na zewnątrz byli zupełnie inni, to nadal łączyły ich więzy krwi. W końcu obydwoje też wychowali się bez jednego rodzica i doskonale wiedzieli jak ważna była rodzina. Teraz mogli mieć tego namiastkę. Alo miał kogoś bliskiego, przy kim mógł pokazać, że nie jest twardy i silny. No nie zawsze tak było. Były momenty, że miał dosyć. Spojrzał na blondynkę.
-Lepiej mów co u ciebie.-odwrócił temat, nie chcąc rozmawiać o takich ponurych rzeczach. Wystarczyło, że dzień był wyjątkowo ponury.
-Ciebie również.-odpowiedział, obejmując ją w mocnym uścisku. Nie bawiła się nigdy w przestrzegała sztywnych zasad etykiety. W sumie, z tego co zauważył coraz mniej ludzi się nią przejmowała. Chociaż na szczęście, nadal przepuszczało się kobiety w drzwiach. Teraz potrzebował jej nie przejmowania się sztywnymi zasadami. Poczuł się lepiej, kiedy Alice go przytuliła, a raczej przytuliła się do niego. Na słowa siostry machnął jedynie ręką. Nie chciał tego roztrząsać, naprawdę. Chciał tylko spędzić przyjemny czas z młodszą siostrą. Przez chwilę chciał wierzyć w to, że jeżeli zapomni o problemach to one same znikną. No i próbował sobie wmówić, że Eliott mu tak szybko uwierzy w te jego kłamstwa. Nadzieja matką głupich, coś w tym było. Kolejne pytania blondynki jedynie utwierdziły go w tym, że nie ma sensu się wykręcać, ponieważ i tak nie da mu spokoju, westchnął ciężko. Nie ukrywał już zmartwienia, które teraz wyraźnie rysowało się na jego twarzy. Chwilę jeszcze pozwolił sobie odczekać na zebranie myśli. Zastanawiał się, jakby to wszystko zgrabnie opowiedzieć Alice, nie wspominając o jego spotkaniu z panną Wroński.
-Pomóc? Daruj kochana, ale tu chyba nie można pomóc.-powiedział nieco posępnie. O ile on nie przywiązywał wagi do statusu krwi, ale jego szefowa owszem. Jeżeli Eliott mogła coś dla niego załatwić, to tylko i wyłącznie szybsze zwolnienie. Potarł wolną dłonią kark.-Jedna z artystek nie pojawiła się na ostatnim wernisażu. Była jedną z kluczowych artystek. W moim zakresie obowiązków leżało to, aby dopilnować, aby oddała wszystkie obrazy na czas, nie zrobiła tego. Boję się, że lady Avery mnie zwolni.-w końcu wyrzucił to z siebie. Chyba powinna wiedzieć co oznaczał brak stałego źródła dochodu dla Aloysiusa i jego matki. Powinna też zdawać sobie sprawę z tego, że nie ma co proponować mu jałmużny, pożyczki bo i tak by jej nie wziął. Był zbyt dumny na to, aby przyjmować od kogoś pomoc, bo przecież sam sobie całkiem dobrze radził.
Wsparcie Alice było dla niego w tym momencie bardzo ważne. Mimo iż na zewnątrz byli zupełnie inni, to nadal łączyły ich więzy krwi. W końcu obydwoje też wychowali się bez jednego rodzica i doskonale wiedzieli jak ważna była rodzina. Teraz mogli mieć tego namiastkę. Alo miał kogoś bliskiego, przy kim mógł pokazać, że nie jest twardy i silny. No nie zawsze tak było. Były momenty, że miał dosyć. Spojrzał na blondynkę.
-Lepiej mów co u ciebie.-odwrócił temat, nie chcąc rozmawiać o takich ponurych rzeczach. Wystarczyło, że dzień był wyjątkowo ponury.
Gość
Gość
Alice była po prostu zmartwiona. Najpierw brat przez długi czas kontaktował się z nią rzadko, a teraz pokazywał się w takim stanie... To musiało zostać przez nią zauważone, tym bardziej, że było do niego zupełnie niepodobne. I martwiła się, o co chodziło, wiedziała przecież, jak bardzo był przywiązany do swojej matki (tak, jak ona do ojca) i źle znosił jej chorobę.
- Martwię się o ciebie. Proszę, powiedz mi, o co chodzi – powiedziała, widząc, że próbował ją spławić. Wiadomo, nie w każdej kwestii mogła mu pomóc, bo w relacjach z czystokrwistymi mogłaby co najwyżej go skompromitować, ale gdyby chodziło o problemy z matką, to może prędzej. Mogłaby nawet pożyczyć mu trochę funduszy które zbierała na własny samochód, ale mogła z tym jeszcze poczekać, bo i tak ojciec najwyraźniej póki co się nie kwapił, żeby zwróciła mu jego własność, bo i tak niewiele wychodził ostatnimi czasy.
- Och, czyli jednak praca? – uniosła brwi. – Czy twoja szefowa dała ci do zrozumienia, że jest niezadowolona i zamierza cię zwolnić, czy to tylko twoje nieuzasadnione obawy?
Miała nadzieję, że to tylko Aloysius coś sobie wmawiał i że wcale nie było tak źle, jak twierdził. No ale kto ich tam wie, tych szlachetnych? Alice zawsze obawiała się, że Aloysius prędzej czy później może doświadczyć z ich strony obłudy i fałszu. W końcu miał brudną krew, więc w ich mniemaniu był kimś niższej kategorii. Alice już dawno się z tym pogodziła i nawet nie próbowała się łudzić, że ma szansę na równe traktowanie z ich strony, chociaż oczywiście były i wyjątki, z którymi dało się dogadać.
- Może powinieneś z nią o tym porozmawiać? Nawet, jeśli potwierdzi twoje obawy, to przynajmniej będziesz wiedział na czym stoisz zamiast tylko się zadręczać – zaproponowała po chwili namysłu. – Nie możesz się tyle zamartwiać. Tylko na siebie spójrz.
Wywróciła oczami, jednak po chwili znowu się uśmiechnęła. Alice zawsze wolała mieć jasność sytuacji, zamiast babrać się w smutkach.
- U mnie w porządku. W pracy jest nudno, ale jakoś się układa – powiedziała. Ostatnimi czasy nie działo się w jej życiu nic szczególnie ciekawego. Tylko praca-dom, z przerwami na jakieś wałęsanie się po mieście. Jej życie towarzyskie nie było ani w połowie tak bujne jak w Stanach. Tęskniła za Nowym Jorkiem i znajomościami które tam pozostawiła.
- Martwię się o ciebie. Proszę, powiedz mi, o co chodzi – powiedziała, widząc, że próbował ją spławić. Wiadomo, nie w każdej kwestii mogła mu pomóc, bo w relacjach z czystokrwistymi mogłaby co najwyżej go skompromitować, ale gdyby chodziło o problemy z matką, to może prędzej. Mogłaby nawet pożyczyć mu trochę funduszy które zbierała na własny samochód, ale mogła z tym jeszcze poczekać, bo i tak ojciec najwyraźniej póki co się nie kwapił, żeby zwróciła mu jego własność, bo i tak niewiele wychodził ostatnimi czasy.
- Och, czyli jednak praca? – uniosła brwi. – Czy twoja szefowa dała ci do zrozumienia, że jest niezadowolona i zamierza cię zwolnić, czy to tylko twoje nieuzasadnione obawy?
Miała nadzieję, że to tylko Aloysius coś sobie wmawiał i że wcale nie było tak źle, jak twierdził. No ale kto ich tam wie, tych szlachetnych? Alice zawsze obawiała się, że Aloysius prędzej czy później może doświadczyć z ich strony obłudy i fałszu. W końcu miał brudną krew, więc w ich mniemaniu był kimś niższej kategorii. Alice już dawno się z tym pogodziła i nawet nie próbowała się łudzić, że ma szansę na równe traktowanie z ich strony, chociaż oczywiście były i wyjątki, z którymi dało się dogadać.
- Może powinieneś z nią o tym porozmawiać? Nawet, jeśli potwierdzi twoje obawy, to przynajmniej będziesz wiedział na czym stoisz zamiast tylko się zadręczać – zaproponowała po chwili namysłu. – Nie możesz się tyle zamartwiać. Tylko na siebie spójrz.
Wywróciła oczami, jednak po chwili znowu się uśmiechnęła. Alice zawsze wolała mieć jasność sytuacji, zamiast babrać się w smutkach.
- U mnie w porządku. W pracy jest nudno, ale jakoś się układa – powiedziała. Ostatnimi czasy nie działo się w jej życiu nic szczególnie ciekawego. Tylko praca-dom, z przerwami na jakieś wałęsanie się po mieście. Jej życie towarzyskie nie było ani w połowie tak bujne jak w Stanach. Tęskniła za Nowym Jorkiem i znajomościami które tam pozostawiła.
Wiedział doskonale, że Alice się o niego martwiła. I tego chciał uniknąć. Jednak znał swoją siostrę i doskonale zdawał sobie sprawę, że zauważy iż coś jest nie tak. Chyba żył po prostu nadzieją. Chciał wierzyć w to, że tym razem odpuści. Nadzieja matką głupich. Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech, którym chyba nie przekonał ani jej ani siebie. Właściwie nie rozmawiał z lady Avery od momentu tego felernego wernisażu. Chciałby wiedzieć, że Laidan zrozumie, ale chyba za dobrze znał swoją szefową i nie mógł przekonać samego siebie do czegoś tak absurdalnego. Przecież dopuścił się czegoś tak haniebnego. To chyba było gorsze niż chwila słabości kiedy pocałował szlachciankę. Teraz sam nie wiedział co się z nim działo. Od jakiegoś już czasu nie poznawał samego siebie. Czuł, że jest złym człowiekiem, a to wszystko przez Matyldę. Chciałby porozmawiać o tym wszystkim z Alice, ale wstydził się tego. Może to i dobrze? Że miał chociaż świadomość tego, że jego zachowanie wobec panienki Wroński jest niewłaściwe.
-Uzasadnione obawy. Znam lady Avery. Wszystko zawsze musi być dopięte na ostatni guzik, co leży w moim zakresie obowiązków. Nawaliłem, nie przypilnowałem jeden z artystek. Nie pojawiła się na wernisażu i nie oddała wszystkich swoich prac.-wyjaśnił. Mówił rzeczowym tonem, zupełnie jakby przedstawiał suche fakty, dane statystyczne. Zdawać się mogło, że on dokładnie już wszystko przemyślał. Rozważył różne opcje i jak widać nie wierzył w miłosierdzie swojej pracodawczyni. Także już powinien rozglądać się za kolejną pracą. Mógłby zwrócić się o pomoc do Alice i ojca, szczególnie do ojca w sprawie pożyczki, ale Aloysius nie wybaczyłby sobie tego. Nie lubił prosić się o pomoc i żyć na czyjejś łasce, dlatego na pewno zgłosiłby się o pomoc dla matki, kiedy wpakowałby się w naprawdę olbrzymie kłopoty. Póki jednak miał dwie ręce i dosyć siły aby pracować uczciwie i samemu utrzymać siebie i matkę to miał zamiar radzić sobie samodzielnie. Trochę uparty z niego człowiek, ale mu nie da się przemówić do rozsądku. Uśmiechnął się lekko do siostry. Jej obecność naprawdę mu pomagała. W jej ustach to wszystko nie brzmiało jak katastrofa. Zaledwie mały problemik, który bez problemu można rozwiązać.
-Masz rację i tak wcześniej czy później będę musiał z nią porozmawiać.-mruknął z lekkim uśmiechem przyklejonym do ust. Puścił mimo uszu uwagę o jego wyglądzie. Martwił się też o Alice, widział, że nie spełniała się w Londynie, że tęskniła za Stanami. To było oczywiste.
-Odnajdujesz się jakoś tutaj? To nie to samo co Stany, co?-zwrócił się do niej z lekkim uśmiechem, chcąc przestać rozmawiać już o nim i jego pracy.
-Uzasadnione obawy. Znam lady Avery. Wszystko zawsze musi być dopięte na ostatni guzik, co leży w moim zakresie obowiązków. Nawaliłem, nie przypilnowałem jeden z artystek. Nie pojawiła się na wernisażu i nie oddała wszystkich swoich prac.-wyjaśnił. Mówił rzeczowym tonem, zupełnie jakby przedstawiał suche fakty, dane statystyczne. Zdawać się mogło, że on dokładnie już wszystko przemyślał. Rozważył różne opcje i jak widać nie wierzył w miłosierdzie swojej pracodawczyni. Także już powinien rozglądać się za kolejną pracą. Mógłby zwrócić się o pomoc do Alice i ojca, szczególnie do ojca w sprawie pożyczki, ale Aloysius nie wybaczyłby sobie tego. Nie lubił prosić się o pomoc i żyć na czyjejś łasce, dlatego na pewno zgłosiłby się o pomoc dla matki, kiedy wpakowałby się w naprawdę olbrzymie kłopoty. Póki jednak miał dwie ręce i dosyć siły aby pracować uczciwie i samemu utrzymać siebie i matkę to miał zamiar radzić sobie samodzielnie. Trochę uparty z niego człowiek, ale mu nie da się przemówić do rozsądku. Uśmiechnął się lekko do siostry. Jej obecność naprawdę mu pomagała. W jej ustach to wszystko nie brzmiało jak katastrofa. Zaledwie mały problemik, który bez problemu można rozwiązać.
-Masz rację i tak wcześniej czy później będę musiał z nią porozmawiać.-mruknął z lekkim uśmiechem przyklejonym do ust. Puścił mimo uszu uwagę o jego wyglądzie. Martwił się też o Alice, widział, że nie spełniała się w Londynie, że tęskniła za Stanami. To było oczywiste.
-Odnajdujesz się jakoś tutaj? To nie to samo co Stany, co?-zwrócił się do niej z lekkim uśmiechem, chcąc przestać rozmawiać już o nim i jego pracy.
Gość
Gość
Alice westchnęła. Przez chwilę nawet nie wiedziała, co powiedzieć. Bo naprawdę nie potrafiła mu pomóc w jakiś konkretny, efektowny sposób. Była zwykłą szlamą, takich jak ona nawet nie wpuszczono by na ten cały wernisaż, o którym z takim przejęciem mówił jej brat. Więc jak mogła mu pomóc? Chyba tylko wysłuchaniem i próbą pocieszenia.
- I tak uważam, że powinieneś porozmawiać, przynajmniej będziesz wiedział, co dalej – powtórzyła znowu. – Zadręczając się i unikając tego, niczego się nie dowiesz. Mam nadzieję, że okaże się, że nie będzie tak źle. Przecież to nie twoja wina, że ta kobieta nie dopełniła swoich zobowiązań wobec ciebie i twojej szefowej.
Nie wiedziała, że osobą, która go wystawiła, była jej dawna znajoma z dormitorium, więc wróciła do kwestii relacji brata z niejaką lady Avery. Alice jednak nie ufała czystokrwistym, po większości z nich nie spodziewała się niczego dobrego, szczególnie w kierunku mieszańców. Mimo to miała nadzieję, że Aloysius nie straci pracy i to tylko dlatego, że jedna z artystek nie raczyła dopilnować terminów i nie wywiązała się ze zobowiązań. W takiej sytuacji nie dziwiła się jego goryczy. Starał się, a przez taką rzecz mógł mieć kłopoty ze strony swojej pracodawczyni.
- Masz rację, tutaj jest zupełnie inaczej. Wiem, że spędziłam tu również połowę swojego życia, ale nie czuję się Brytyjką – powiedziała, opierając dłonie na kamiennej barierce i wpatrując się w dal, na rozmaite zagrody z magicznymi stworzeniami. Nawet nauka w Hogwarcie czy fakt, że jej matka była z Anglii, nie mogły sprawić, żeby czuła się prawdziwie tutejsza. Brytyjska matka porzuciła ją krótko po urodzeniu, więc Alice nigdy jej nie poznawała, z kolei Hogwart zawsze traktowała po prostu jako obowiązek, którego musiała dopełnić. Chyba już zawsze pozostanie rozdarta pomiędzy dwoma różnymi miejscami, dwoma różnymi stylami życia. Zawsze okrakiem na barykadzie, zarówno w kwestii pochodzenia, jak i tej mugolskiej i magicznej części swojej osoby. I tutaj była rozdarta, bo chciała jednocześnie żyć i w świecie mugolskim i magicznym, czerpiąc z obydwóch i nie chcąc ograniczać się tylko do jednego.
- Kiedyś tam wrócę – zapewniła, uśmiechając się nieznacznie do brata. Pewnie, że będzie jej go brakować, ale nie wyobrażała sobie spędzenia tu całego życia. – Jeszcze nie teraz, ale kiedyś na pewno.
Może kiedyś echo skandalu w jej dawnym dziale w amerykańskim ministerstwie przycichnie, a jeśli nie, poszuka zatrudnienia w innym miejscu. Nie musiała się więc martwić o to, tym bardziej że na razie i tak musiała dopilnować ojca oraz ukończyć ten staż.
Na moment przygryzła policzki, po czym znowu się uśmiechnęła.
- Właściwie to podoba mi się to miejsce – rzekła, wskazując na otaczający ich teren. – Byłam tu jako dzieciak, raczej niewiele się zmieniło.
- I tak uważam, że powinieneś porozmawiać, przynajmniej będziesz wiedział, co dalej – powtórzyła znowu. – Zadręczając się i unikając tego, niczego się nie dowiesz. Mam nadzieję, że okaże się, że nie będzie tak źle. Przecież to nie twoja wina, że ta kobieta nie dopełniła swoich zobowiązań wobec ciebie i twojej szefowej.
Nie wiedziała, że osobą, która go wystawiła, była jej dawna znajoma z dormitorium, więc wróciła do kwestii relacji brata z niejaką lady Avery. Alice jednak nie ufała czystokrwistym, po większości z nich nie spodziewała się niczego dobrego, szczególnie w kierunku mieszańców. Mimo to miała nadzieję, że Aloysius nie straci pracy i to tylko dlatego, że jedna z artystek nie raczyła dopilnować terminów i nie wywiązała się ze zobowiązań. W takiej sytuacji nie dziwiła się jego goryczy. Starał się, a przez taką rzecz mógł mieć kłopoty ze strony swojej pracodawczyni.
- Masz rację, tutaj jest zupełnie inaczej. Wiem, że spędziłam tu również połowę swojego życia, ale nie czuję się Brytyjką – powiedziała, opierając dłonie na kamiennej barierce i wpatrując się w dal, na rozmaite zagrody z magicznymi stworzeniami. Nawet nauka w Hogwarcie czy fakt, że jej matka była z Anglii, nie mogły sprawić, żeby czuła się prawdziwie tutejsza. Brytyjska matka porzuciła ją krótko po urodzeniu, więc Alice nigdy jej nie poznawała, z kolei Hogwart zawsze traktowała po prostu jako obowiązek, którego musiała dopełnić. Chyba już zawsze pozostanie rozdarta pomiędzy dwoma różnymi miejscami, dwoma różnymi stylami życia. Zawsze okrakiem na barykadzie, zarówno w kwestii pochodzenia, jak i tej mugolskiej i magicznej części swojej osoby. I tutaj była rozdarta, bo chciała jednocześnie żyć i w świecie mugolskim i magicznym, czerpiąc z obydwóch i nie chcąc ograniczać się tylko do jednego.
- Kiedyś tam wrócę – zapewniła, uśmiechając się nieznacznie do brata. Pewnie, że będzie jej go brakować, ale nie wyobrażała sobie spędzenia tu całego życia. – Jeszcze nie teraz, ale kiedyś na pewno.
Może kiedyś echo skandalu w jej dawnym dziale w amerykańskim ministerstwie przycichnie, a jeśli nie, poszuka zatrudnienia w innym miejscu. Nie musiała się więc martwić o to, tym bardziej że na razie i tak musiała dopilnować ojca oraz ukończyć ten staż.
Na moment przygryzła policzki, po czym znowu się uśmiechnęła.
- Właściwie to podoba mi się to miejsce – rzekła, wskazując na otaczający ich teren. – Byłam tu jako dzieciak, raczej niewiele się zmieniło.
Nie oczekiwał od niej pomocy. Nie chciał, żeby się w to mieszała. W zasadzie to mógłby być zły, gdyby to zrobiła. Nie chciał jej mieszać w swoje sprawy. I tak pewnie miała od groma swoich i niepotrzebne jej było zamartwianie się Aloysiusem, kiedy ten radził sobie pewnie w jeszcze gorszych sytuacjach samodzielnie. Zresztą, zawsze radził sobie sam. Trudno powiedzieć, czy to z wyboru, czy z przymusu, ale przez lata wyrobił w sobie coś takiego. Niełatwo było mu przyjąć pomoc z zewnątrz, co pewnie jego droga siostrzyczka zdążyła już zauważyć.
-Wiem, że powinienem to zrobić, ale chyba po raz pierwszy w życiu się czegoś tak boję. Nie chodzi mi tutaj o gniew lady Avery. Oto za specjalnie nie dbam. Jednak tu chodzi o moją matkę. Boję się, że drugi raz nie znajdę tak szybko pracy. Ja sobie poradzę, ale ona nie.-wyznał. Martwił się, przecież martwić się jest rzeczą ludzką, a Aloysius tak w gruncie rzeczy był człowiekiem. Może czasem tego nie było widać, ale zdarzało mu się. Uśmiechnął się do Alice jakby speszony tym całym swoim wyznaniem. Komuś musiał się wygadać, ale z drugiej strony nigdy nie był otwarty i raczej ciężko mu było mówić o swoich uczuciach. Za dużo jak na jeden dzień. W każdym razie, starał się do tego nie wracać. Chciał odwrócić temat rozmowy i skupić się teraz na swojej siostrzyczce, Alice. Może nie dorastali razem, nie dokuczał jej kiedy była mała i nie zabierał jej lalek, żeby zrobić z nich zawodowych graczy Quidditcha. Jednak kochali się. Diggory byłby w stanie zrobić dla niej wiele. Bo nie wszystko. Jedyną rzeczą, jakiej dla niej nie zrobi to nie pogodzi się z ojcem. Do tego nikt go nie zmusi.
-Ameryka bardziej pasuje do ciebie. Wielka Brytania jako starszy kraj od Ameryki uważa się za bardziej dostojny i poważny. Ameryka się tym nie przejmuje. Ty nigdy nie przejmowałaś się sztywnymi zasadami.- powiedział, ale nie mówił tego ze złością, ale z pewnego rodzaju rozczuleniem w głosie. Kochał swoją siostrzyczkę, co tu dużo mówić. Lubił w niej to roztrzepanie. To było coś, czego z pewnością brakowało w jego sztywnym życiu.
-Nie wątpię, że tam wrócisz. Przyślesz pocztówkę, prawda?-zagadnął z lekkim uśmiechem, prowadząc swoją siostrę i podziwiając widoku. Nie chodził do takich miejsc jako dziecko. Pani Diggory jako samotna matka nie mogła sobie pozwolić na takie wypady. Kobietom było znacznie trudniej w tamtych czasach. Szczególnie jeżeli miały dziecko na utrzymaniu. Dobrze, że mieli wsparcie ze strony rodziny, ale i tak w domu się nie przelewało.
-Całkiem, urocze.-rzucił i zaśmiał się nawet pod nosem.-Wiesz, że jestem tu pierwszy raz? Jako dziecko jakoś nigdy nie było czasu i sposobności, a potem już nie poszedłem sam.- dodał po chwili, rozglądając się dookoła.
-Wiem, że powinienem to zrobić, ale chyba po raz pierwszy w życiu się czegoś tak boję. Nie chodzi mi tutaj o gniew lady Avery. Oto za specjalnie nie dbam. Jednak tu chodzi o moją matkę. Boję się, że drugi raz nie znajdę tak szybko pracy. Ja sobie poradzę, ale ona nie.-wyznał. Martwił się, przecież martwić się jest rzeczą ludzką, a Aloysius tak w gruncie rzeczy był człowiekiem. Może czasem tego nie było widać, ale zdarzało mu się. Uśmiechnął się do Alice jakby speszony tym całym swoim wyznaniem. Komuś musiał się wygadać, ale z drugiej strony nigdy nie był otwarty i raczej ciężko mu było mówić o swoich uczuciach. Za dużo jak na jeden dzień. W każdym razie, starał się do tego nie wracać. Chciał odwrócić temat rozmowy i skupić się teraz na swojej siostrzyczce, Alice. Może nie dorastali razem, nie dokuczał jej kiedy była mała i nie zabierał jej lalek, żeby zrobić z nich zawodowych graczy Quidditcha. Jednak kochali się. Diggory byłby w stanie zrobić dla niej wiele. Bo nie wszystko. Jedyną rzeczą, jakiej dla niej nie zrobi to nie pogodzi się z ojcem. Do tego nikt go nie zmusi.
-Ameryka bardziej pasuje do ciebie. Wielka Brytania jako starszy kraj od Ameryki uważa się za bardziej dostojny i poważny. Ameryka się tym nie przejmuje. Ty nigdy nie przejmowałaś się sztywnymi zasadami.- powiedział, ale nie mówił tego ze złością, ale z pewnego rodzaju rozczuleniem w głosie. Kochał swoją siostrzyczkę, co tu dużo mówić. Lubił w niej to roztrzepanie. To było coś, czego z pewnością brakowało w jego sztywnym życiu.
-Nie wątpię, że tam wrócisz. Przyślesz pocztówkę, prawda?-zagadnął z lekkim uśmiechem, prowadząc swoją siostrę i podziwiając widoku. Nie chodził do takich miejsc jako dziecko. Pani Diggory jako samotna matka nie mogła sobie pozwolić na takie wypady. Kobietom było znacznie trudniej w tamtych czasach. Szczególnie jeżeli miały dziecko na utrzymaniu. Dobrze, że mieli wsparcie ze strony rodziny, ale i tak w domu się nie przelewało.
-Całkiem, urocze.-rzucił i zaśmiał się nawet pod nosem.-Wiesz, że jestem tu pierwszy raz? Jako dziecko jakoś nigdy nie było czasu i sposobności, a potem już nie poszedłem sam.- dodał po chwili, rozglądając się dookoła.
Gość
Gość
Alice nigdy nie musiała o nikogo dbać. Nie miała młodszego rodzeństwa, dorastała sama z ojcem. Musiała martwić się wyłącznie o siebie i tylko za siebie odpowiadała. Jej błędy mogły ugodzić tylko w nią, może też dlatego tak lekko dopuszczała się rzeczy, które w skostniałym brytyjskim społeczeństwie uchodziłyby zapewne za naganne. Musiała przyznać, że cudownie się tak żyło. Sama była kowalem swojego losu i nie dawała się wdrożyć w żadne sztywne ramy. Dopiero teraz, po powrocie, czuła się w pewnym sensie odpowiedzialna za ojca, który jednak był skryty i niczego jej nie mówił. Ale, przede wszystkim przez wzgląd na niego, pilnowała się. Własną opinią nie przejmowała się zbyt mocno, tym bardziej że wiedziała, że w każdej chwili mogłaby wrócić do Stanów.
- Na razie poczekaj na rozwój sytuacji. Dopiero, kiedy się dowiesz, będziesz się mógł zadręczać... bądź nie – mrugnęła do niego.
Mimo osobnego wychowania mieli trochę wspólnych cech, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie byli podobni. On zawsze nienaganny i elegancki, ona wyglądała raczej jak typowa Amerykanka na zagranicznym wyjeździe. Ciekawe, jak wyglądałoby to w dzieciństwie? Poznała go przecież, gdy już był dorosły, więc pominęli ten najwcześniejszy etap. Chociaż i tak Alice nigdy nie była typową dziewczynką, więc lalek by u niej nie uświadczył, wolała bardziej chłopięce zabawy. Czesanie lalek i wyprawianie im podwieczorków? Przeraźliwa nuda w porównaniu z bieganiem po parku, łażeniem po drzewach, grą w piłkę na ulicy czy wdzieraniem się do opuszczonych domów nad rzeką i opowiadaniem sobie strasznych historii. Znając Aloysiusa, pewnie często prawiłby jej kazania, że wraca brudna i poobijana, w wiecznie umorusanych ubraniach. Ojciec tylko uśmiechał się z pobłażaniem, wspominając własne dzieciństwo, jednak Alo był inny. Mimo amerykańskich korzeni ze strony ojca był na wskroś brytyjski.
- Wiesz, gdzie mam większość waszych zasad – powiedziała, patrząc na niego znacząco, gdy przeszli dalej, zwiedzając ogród. – Nie jestem dostojna ani poważna, i z pewnością nie nadaję się na damę. Między innymi dlatego cieszę się, że jestem Amerykanką i mogę być zwyczajną dziewczyną chwytającą wolność i cieszącą się życiem.
Tego właśnie potrzebowała, zwyczajności, beztroski i swobody wyboru.
- Oczywiście, że przyślę. Będę pisać tak często, jak się będzie dało – zapewniła go. – Ale na razie nie wyjeżdżam. – Na pewno wiedział, że chodziło jej o ojca. – Naprawdę jesteś tu pierwszy raz? – zdziwiła się. W końcu spędził w Anglii całe życie, więc miał więcej sposobności niż ona, ale zapewne zawsze miał inne sprawy. A ją ojciec często zabierał w naprawdę różne miejsca w Anglii, Ameryce i nie tylko.
- Na razie poczekaj na rozwój sytuacji. Dopiero, kiedy się dowiesz, będziesz się mógł zadręczać... bądź nie – mrugnęła do niego.
Mimo osobnego wychowania mieli trochę wspólnych cech, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie byli podobni. On zawsze nienaganny i elegancki, ona wyglądała raczej jak typowa Amerykanka na zagranicznym wyjeździe. Ciekawe, jak wyglądałoby to w dzieciństwie? Poznała go przecież, gdy już był dorosły, więc pominęli ten najwcześniejszy etap. Chociaż i tak Alice nigdy nie była typową dziewczynką, więc lalek by u niej nie uświadczył, wolała bardziej chłopięce zabawy. Czesanie lalek i wyprawianie im podwieczorków? Przeraźliwa nuda w porównaniu z bieganiem po parku, łażeniem po drzewach, grą w piłkę na ulicy czy wdzieraniem się do opuszczonych domów nad rzeką i opowiadaniem sobie strasznych historii. Znając Aloysiusa, pewnie często prawiłby jej kazania, że wraca brudna i poobijana, w wiecznie umorusanych ubraniach. Ojciec tylko uśmiechał się z pobłażaniem, wspominając własne dzieciństwo, jednak Alo był inny. Mimo amerykańskich korzeni ze strony ojca był na wskroś brytyjski.
- Wiesz, gdzie mam większość waszych zasad – powiedziała, patrząc na niego znacząco, gdy przeszli dalej, zwiedzając ogród. – Nie jestem dostojna ani poważna, i z pewnością nie nadaję się na damę. Między innymi dlatego cieszę się, że jestem Amerykanką i mogę być zwyczajną dziewczyną chwytającą wolność i cieszącą się życiem.
Tego właśnie potrzebowała, zwyczajności, beztroski i swobody wyboru.
- Oczywiście, że przyślę. Będę pisać tak często, jak się będzie dało – zapewniła go. – Ale na razie nie wyjeżdżam. – Na pewno wiedział, że chodziło jej o ojca. – Naprawdę jesteś tu pierwszy raz? – zdziwiła się. W końcu spędził w Anglii całe życie, więc miał więcej sposobności niż ona, ale zapewne zawsze miał inne sprawy. A ją ojciec często zabierał w naprawdę różne miejsca w Anglii, Ameryce i nie tylko.
Aloysius zapewne nie przejmował się losem ojca, przynajmniej dopóki nie dotyczył on bezpośrednio Alice. W końcu pan Eliott też nie bardzo ingerował w życie swojego syna. Może to dziecinne, ale Diggory miał zamiar odwdzięczyć mu się tym samym. Skoro ktoś nie interesował się nim, to Alo też nie miał zamiaru zaprzątać sobie daną osobą głowy. Za dużo miał do zrobienia, aby tracić czas na takich ludzi jak jego ojciec. Mężczyzna już na samym starcie stracił w oczach swojego syna i raczej nigdy się to nie zmieni. Chociaż, jak to mówią "nigdy nie mów nigdy". Czy w przypadku Aloysiusa to się sprawdzi? Tego tak naprawdę nie wie nikt. Uśmiechnął się do Alice. Nawet nie wiedziała ile te słowa dla niego znaczyły. Jej wsparcie było naprawdę cenne. Jasne, przez całe życie miał matkę, ale od jakiegoś czasu tylko on się o nią troszczył. Oczywiście, pewnie ona też się martwiła, ale Alo starał się nie dostarczać jej do tego powodów. Przy Alice mógł się wygadać, chociaż szło mu to naprawdę opornie.
-Dziękuję, naprawdę.- zwrócił się do niej z ciepłym uśmiechem wymalowanym na jego zwykle poważnej i posępnej twarzy. Podobno z kim przystajesz takim się stajesz. Chyba za dużo czasu spędzał w towarzystwie arystokracji, niestety tego wymagała jego praca. Jak będzie teraz? Tego nie mógł przewidzieć. Trudno powiedzieć na kogo wyrósłby Alo, gdyby ojciec miał wkład w jego wychowanie. Może byłoby w nim więcej z Amerykanina? Może bawiłby się razem z Alice? Albo wręcz przeciwnie, z troską biegałby za nią jak za porcelanową laleczką, której może się coś stać. Z lekkim uśmiechem przysłuchiwał się Alice. Czasami chciał być takim człowiekiem jakim ona była. Nie przejmować się opinią, chwytać każdy dzień. Próbować go przeżyć tak jakby miał być ostatnim. Niestety nie mógł sobie na to pozwolić. W domu czekała na niego mama, którą musiał się opiekować, a żeby móc to robić musiał zarabiać, pracować. Nie mógł się po prostu nie przejmować.
-Wiem, gdzie je masz. Lubię twoje podejście. Może go nie popieram, ale wychowywaliśmy się w dwóch różnych światach. Jesteś słoneczkiem w tym zachmurzonym Londynie.-wyznał, spoglądając w dół, na o wiele niższą od siebie siostrę. -Nie, jakoś nie było okazji. Moja rodzina nie jest zbyt duża. Ta od strony matki, sama w większość sobie musiała radzić i jakoś nigdy nie było możliwości albo okazji, abyśmy tu przyszli, a potem już jakoś czułem się za stary, żeby tu przyjść samemu.-wyznał, wzruszywszy ramionami.
-Dziękuję, naprawdę.- zwrócił się do niej z ciepłym uśmiechem wymalowanym na jego zwykle poważnej i posępnej twarzy. Podobno z kim przystajesz takim się stajesz. Chyba za dużo czasu spędzał w towarzystwie arystokracji, niestety tego wymagała jego praca. Jak będzie teraz? Tego nie mógł przewidzieć. Trudno powiedzieć na kogo wyrósłby Alo, gdyby ojciec miał wkład w jego wychowanie. Może byłoby w nim więcej z Amerykanina? Może bawiłby się razem z Alice? Albo wręcz przeciwnie, z troską biegałby za nią jak za porcelanową laleczką, której może się coś stać. Z lekkim uśmiechem przysłuchiwał się Alice. Czasami chciał być takim człowiekiem jakim ona była. Nie przejmować się opinią, chwytać każdy dzień. Próbować go przeżyć tak jakby miał być ostatnim. Niestety nie mógł sobie na to pozwolić. W domu czekała na niego mama, którą musiał się opiekować, a żeby móc to robić musiał zarabiać, pracować. Nie mógł się po prostu nie przejmować.
-Wiem, gdzie je masz. Lubię twoje podejście. Może go nie popieram, ale wychowywaliśmy się w dwóch różnych światach. Jesteś słoneczkiem w tym zachmurzonym Londynie.-wyznał, spoglądając w dół, na o wiele niższą od siebie siostrę. -Nie, jakoś nie było okazji. Moja rodzina nie jest zbyt duża. Ta od strony matki, sama w większość sobie musiała radzić i jakoś nigdy nie było możliwości albo okazji, abyśmy tu przyszli, a potem już jakoś czułem się za stary, żeby tu przyjść samemu.-wyznał, wzruszywszy ramionami.
Gość
Gość
Dorastanie z ojcem miało ogromny wpływ na kształtujący się charakter Alice. Gdyby dorastała w innej rodzinie, bardziej zasadniczej i tradycyjnej, zapewne posiadałaby inne podejście do życia. Czasami była ciekawa, na kogo wyrosłaby, gdyby matka nie porzuciła jej tuż po urodzeniu i gdyby miała wpływ na jej życie, jednak tego najprawdopodobniej nigdy już się nie dowie. Nie wiedziała nawet, czy jej matka nadal żyła, a jeśli tak, to kim teraz była i gdzie się znajdowała. Życie Aloysiusa zapewne również wyglądałoby inaczej, gdyby Thomas Elliott nie porzucił jego matki, ale tym sposobem dorastał bez niego i mimo amerykańskich korzeni nie miał w sobie mentalności charakterystycznej dla mieszkańców tego kraju. Oboje byli od siebie naprawdę różni i trudno było uwierzyć, że są rodzeństwem.
- Cieszę się, że tak uważasz – rzekła. – Wobec tego teraz masz okazję, żeby poznać to miejsce. Wykorzystajmy to i rozejrzyjmy się tutaj jeszcze trochę. Myślę, że tobie również przyda się takie spokojne popołudnie.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Chwyciła brata za rękę i pociągnęła w stronę kolejnych zagród. Spędzili razem parę godzin, rozmawiając i oglądając rozmaite dziwaczne stworzenia. Alice miała nadzieję, że ten luźny wypad choć trochę pomógł mu się odstresować po ostatnich problematycznych sytuacjach. A gdy już przyszedł czas rozstania, obiecała, że wkrótce muszą się znowu zobaczyć.
| zt. x 2
- Cieszę się, że tak uważasz – rzekła. – Wobec tego teraz masz okazję, żeby poznać to miejsce. Wykorzystajmy to i rozejrzyjmy się tutaj jeszcze trochę. Myślę, że tobie również przyda się takie spokojne popołudnie.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Chwyciła brata za rękę i pociągnęła w stronę kolejnych zagród. Spędzili razem parę godzin, rozmawiając i oglądając rozmaite dziwaczne stworzenia. Alice miała nadzieję, że ten luźny wypad choć trochę pomógł mu się odstresować po ostatnich problematycznych sytuacjach. A gdy już przyszedł czas rozstania, obiecała, że wkrótce muszą się znowu zobaczyć.
| zt. x 2
| 28.11
Przybyli przy akompaniamencie grzmotów. Jak bohaterowie jakiejś opowieści, oświetlani w krótkich momentach przez światła błyskawic, przebijających ciemny deszcz. Bogowie burzy stępują na ziemię, żeby ujarzmić swój żywioł, przypomnieć kto był panem.
Nic z tych rzeczy. Dwójka Zakonników, zwykli ludzie rzuceni przed oblicze nieznanego. Potężnej siły mroku, istnego apogeum anomalii. Musieli się rozproszyć, w zbyt wielu miejscach sytuacja wymykała się spod kontroli, w parach stawali czoła wszechobecnemu zagrożeniu. Jakby przez całą Wielką Brytanię przebiegały fale wyładowań, przywodząc na myśl bicie wielkie, spaczonego serca. Jego centrum był Azkaban?
Musieli to powstrzymać, inaczej wszystkie ich wcześniejsze wysiłki i poświęcenia pójdą na marne. Do alei gargulców przybył razem z Benem, dobrze było mieć zaufanego Gwardzistę przy swoim boku. Razem musiało się im udać. Pewność jednak trochę przygasła na widok zniszczeń.
Chaotyczna magia ożywiła strzegące ogrodu gargulce, które uwięziły wszystkich przebywających na terenie parku odwiedzających i pracowników. Zaprzeczając rozsądkowi unosiły się na kamiennych skrzydłach, atakując bezlitośnie wszystkich chcących uciec. Z ich paszczy buchały fioletowe płomienie, zupełnie jakby anomalia postanowiła uczynić swoje dzieci jeszcze bardziej zabójczymi. Widzieli doskonale ciała, bezwładnie leżące na ziemi. Niezależnie od wieku lub płci, gargulce w swym okrucieństwie sprawiedliwie zadawały ból i śmierć.
- Ruszamy - rzucił krótko, choć raczej powinien takie decyzje pozostawić Benowi. W końcu on był Gwardzistą, wyżej w hierarchii Zakonu Feniksa od Longbottoma. Artur jednak nie mógł się temu bezczynnie przyglądać, nawet chwili dłużej. Był też pewny, że może w tej sprawie zaufać towarzyszowi, ten miał serce po właściwiej stronie i cechował się odwagą godną Godryka Gryffindora.
Słyszał krzyki ludzi, pełne bólu i strachu. Dokładnie jak na szczycie, gdy czuł się całkiem bezsilny wobec Czarnego Pana, jego niezmierzonej potęgi.
Nie, nie tym razem. Już nigdy więcej nie będzie aż tak bezsilny. Musi, inaczej równie dobrze mógłby już dawno uciec, zaszyć się w jakiejś noże i czekać na śmierć. Z uniesioną różdżką ruszył przed siebie, ale wtedy chaos objawił swoją moc, spośród krzyków pracowników wyłowili kolejną przeszkodą.
| Artur ma ze sobą eliksiry z ekwipunku.
Przybyli przy akompaniamencie grzmotów. Jak bohaterowie jakiejś opowieści, oświetlani w krótkich momentach przez światła błyskawic, przebijających ciemny deszcz. Bogowie burzy stępują na ziemię, żeby ujarzmić swój żywioł, przypomnieć kto był panem.
Nic z tych rzeczy. Dwójka Zakonników, zwykli ludzie rzuceni przed oblicze nieznanego. Potężnej siły mroku, istnego apogeum anomalii. Musieli się rozproszyć, w zbyt wielu miejscach sytuacja wymykała się spod kontroli, w parach stawali czoła wszechobecnemu zagrożeniu. Jakby przez całą Wielką Brytanię przebiegały fale wyładowań, przywodząc na myśl bicie wielkie, spaczonego serca. Jego centrum był Azkaban?
Musieli to powstrzymać, inaczej wszystkie ich wcześniejsze wysiłki i poświęcenia pójdą na marne. Do alei gargulców przybył razem z Benem, dobrze było mieć zaufanego Gwardzistę przy swoim boku. Razem musiało się im udać. Pewność jednak trochę przygasła na widok zniszczeń.
Chaotyczna magia ożywiła strzegące ogrodu gargulce, które uwięziły wszystkich przebywających na terenie parku odwiedzających i pracowników. Zaprzeczając rozsądkowi unosiły się na kamiennych skrzydłach, atakując bezlitośnie wszystkich chcących uciec. Z ich paszczy buchały fioletowe płomienie, zupełnie jakby anomalia postanowiła uczynić swoje dzieci jeszcze bardziej zabójczymi. Widzieli doskonale ciała, bezwładnie leżące na ziemi. Niezależnie od wieku lub płci, gargulce w swym okrucieństwie sprawiedliwie zadawały ból i śmierć.
- Ruszamy - rzucił krótko, choć raczej powinien takie decyzje pozostawić Benowi. W końcu on był Gwardzistą, wyżej w hierarchii Zakonu Feniksa od Longbottoma. Artur jednak nie mógł się temu bezczynnie przyglądać, nawet chwili dłużej. Był też pewny, że może w tej sprawie zaufać towarzyszowi, ten miał serce po właściwiej stronie i cechował się odwagą godną Godryka Gryffindora.
Słyszał krzyki ludzi, pełne bólu i strachu. Dokładnie jak na szczycie, gdy czuł się całkiem bezsilny wobec Czarnego Pana, jego niezmierzonej potęgi.
Nie, nie tym razem. Już nigdy więcej nie będzie aż tak bezsilny. Musi, inaczej równie dobrze mógłby już dawno uciec, zaszyć się w jakiejś noże i czekać na śmierć. Z uniesioną różdżką ruszył przed siebie, ale wtedy chaos objawił swoją moc, spośród krzyków pracowników wyłowili kolejną przeszkodą.
| Artur ma ze sobą eliksiry z ekwipunku.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przeklęta burza, która objęła w swe władanie Londyn, w niczym nie przypominała wspaniałego zjawiska atmosferycznego, wypatrywanego wielokrotnie podczas długich wędrówek w upale. Benjamin wychował się blisko lasu, a przyroda zawsze stanowiła ważny aspekt jego codzienności; bawił się w lesie, pływał w jeziorach, włóczył po bezkresnych polach, nierzadko stawiając czoła gwałtownym ulewom i potężnym wyładowaniom. Lubił to. Siłę błyskawic, zacinający, chłodny deszcz, potężne podmuchy wiatru, gnące wierzchołki topoli niemalże ku ziemi. Ta nieposkromiona, wspaniała siła natury przypominała mu nieco smoki: ich pojawienie się miało wiele cech wspólnych z burzą. Ogień błyskawic, powietrze poruszane wielgachnymi skrzydłami, głuche odgłosy tąpnięć nóg o podłoże lub ryku drzemiącego w gardle. Niemożliwa do przewidzenia pogoda miała w sobie część smoczego charakteru.
Zazwyczaj, bowiem ta konkretna burza była na wskroś zła. Pęczeniająca toksycznymi oparami, złośliwie ciskająca błyskawice w dachy domów, niszcząca dobytek, rażąca niewinnych ludzi; wprowadzająca chaos wszędzie tam, gdzie z niebios sypał się deszcz iskier. Musieli temu zaradzić, postarać się ochronić jak największą liczbę obywateli.
Zakon Feniksa wysłał go razem z Arturem do ogrodu zoologicznego. Wright nawet przez sekundę nie wątpił, że to bardzo dobra decyzja, znał się przecież na magicznych stworzeniach, a mając do pomocy Longbottoma, wykwalifikowanego aurora, do tego darzącego go sympatią, z pewnością będą mieli większe szanse, by uporać się z potwornościami. Tuż po wejściu na teren ogrodu zobaczyli łunę ognia oraz zupełne zniszczenie: kamienne gargulce powróciły do życia, frunąc wzdłuż alejek ze zwłowieszczo otwartymi paszczami, z których wydobywały się fioletowe płomienie. Anomalia napełniła je potwornościami, złośliwością, agresją. Wright zaklął pod nosem szybko wyprzedzając Longbottoma, by podbiec do jednej z leżących ofiar. Miała stłuczoną głowę, spod czapki wylewała się krew, ale Jaimie i tak prowizorycznie sprawdził puls - nie żyła. Kolejna zmarnowane życie, utracona rodzina, dzieci w żałobie. Uderzenie żalu nie otumaniło go jednak a wręcz przeciwnie, dodało sił; zamierzał dać z siebie wszystko, by jakoś uspokoić to miejsce i nie pozwolić na kolejne ofiary. - Nebula exstiguere! - krzyknął Ben, unosząc wysoko różdżkę, mając nadzieję, że zaklęcie gaszące pożar zdoła objąć swym zasięgiem większość alejki. Musieli jakoś unieruchomić gargulce, ale na razie priorytetem stało się powstrzymanie dalszego rozprzestrzeniania się ognia, buchającego spomiędzy zębisk rzeźb. Po wypowiedzeniu inkantacji odwrócił się przez ramię, spoglądając na Longbottoma - czy on też słyszał pokrzykiwania opiekunów tego miejsca? Garborogi, zagroda, zniszczenie; słyszał poszczególne słowa. - Co robimy? Jeśli garborogi się uwolnią...psidwacza mać, to jakieś piekło - rzucił podniesionym głosem, chcąc poznać opinię Artura. Rozdzielali się, czy też będą musieli wybrać, komu pomogą najpierw? Była to najgorsza, najtrudniejsza decyzja.
Zazwyczaj, bowiem ta konkretna burza była na wskroś zła. Pęczeniająca toksycznymi oparami, złośliwie ciskająca błyskawice w dachy domów, niszcząca dobytek, rażąca niewinnych ludzi; wprowadzająca chaos wszędzie tam, gdzie z niebios sypał się deszcz iskier. Musieli temu zaradzić, postarać się ochronić jak największą liczbę obywateli.
Zakon Feniksa wysłał go razem z Arturem do ogrodu zoologicznego. Wright nawet przez sekundę nie wątpił, że to bardzo dobra decyzja, znał się przecież na magicznych stworzeniach, a mając do pomocy Longbottoma, wykwalifikowanego aurora, do tego darzącego go sympatią, z pewnością będą mieli większe szanse, by uporać się z potwornościami. Tuż po wejściu na teren ogrodu zobaczyli łunę ognia oraz zupełne zniszczenie: kamienne gargulce powróciły do życia, frunąc wzdłuż alejek ze zwłowieszczo otwartymi paszczami, z których wydobywały się fioletowe płomienie. Anomalia napełniła je potwornościami, złośliwością, agresją. Wright zaklął pod nosem szybko wyprzedzając Longbottoma, by podbiec do jednej z leżących ofiar. Miała stłuczoną głowę, spod czapki wylewała się krew, ale Jaimie i tak prowizorycznie sprawdził puls - nie żyła. Kolejna zmarnowane życie, utracona rodzina, dzieci w żałobie. Uderzenie żalu nie otumaniło go jednak a wręcz przeciwnie, dodało sił; zamierzał dać z siebie wszystko, by jakoś uspokoić to miejsce i nie pozwolić na kolejne ofiary. - Nebula exstiguere! - krzyknął Ben, unosząc wysoko różdżkę, mając nadzieję, że zaklęcie gaszące pożar zdoła objąć swym zasięgiem większość alejki. Musieli jakoś unieruchomić gargulce, ale na razie priorytetem stało się powstrzymanie dalszego rozprzestrzeniania się ognia, buchającego spomiędzy zębisk rzeźb. Po wypowiedzeniu inkantacji odwrócił się przez ramię, spoglądając na Longbottoma - czy on też słyszał pokrzykiwania opiekunów tego miejsca? Garborogi, zagroda, zniszczenie; słyszał poszczególne słowa. - Co robimy? Jeśli garborogi się uwolnią...psidwacza mać, to jakieś piekło - rzucił podniesionym głosem, chcąc poznać opinię Artura. Rozdzielali się, czy też będą musieli wybrać, komu pomogą najpierw? Była to najgorsza, najtrudniejsza decyzja.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Aleja gargulców
Szybka odpowiedź