Sala numer jeden
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Jej samej było naprawdę wszystko jedno. Czystość krwi mogła mieć znaczenie, jeżeli liczyłeś na zaproszenie na ceremonie zaślubin swojego szlacheckiego przyjaciela bądź jeżeli Twoim marzeniem zawsze było obejrzeć teatralny spektakl z najlepszych, najwyżej położonych miejsc w loży honorowej. Krwią nie kupisz miłości, nie sprowokujesz jej rozlewem do szacunku. Jeżeli sam nie okażesz poważania czarodziejowi o niższej pozycji społecznej, jakże mógłbyś oczekiwać, że zostaniesz wyniesiony na piedestał? Jaki tłum poszedłby z własnej, nieprzymuszonej woli za tyranem mordującym kobiety i dzieci? Czy czymkolwiek taki powykręcany szlachcic różnił się od równie zaniedbanego mugolaka? Oboje mieli takie same ramiona, dłonie i palce, nierzadko identycznie poddające się chorobie. Każde z nich mogło niejeden raz bagatelizować objawy, tłamsić ból eliksirami przeciwbólowymi. Czy zawód Twoich przodków i tysiące galeonów w skrytce w banku Gringotta warunkowały cokolwiek poza zdolnością finansową? W opinii Cece, w żadnym razie. Mordercą niczym niezawinionych mógł być tak samo wielki pan, jak i jego służba. Czy dostęp do droższych ksiąg i prywatnych nauczycieli pomógł panu szlachcicowi przed ustrzeżeniem się tak straszliwego losu? Powinien wiedzieć czym grozi zaniedbanie własnego zdrowia, a mimo tego Marianna dopiero co ocaliła jego nieszczęsny żywot, który z pewnością by się zakończył tutaj, na tym stole, gdyby nie został zaciągnięty do szpitala niemalże siłą. Jeżeli podczas tej interwencji wyzionąłby ducha, Cece żałowałaby go w równym stopniu jak zgarniętego przez pogotowie ratunkowe czarodzieja na skraju przepaści życiowej. Ledwo zipiącego z przepicia, bezdomnego od wielu lat. Dobrze, że nie schodziły podczas rozmowy na te tematy. Tolerancyjna Sykes potrafiła być naprawdę wojownicza, a w tej chwili w żadnym razie nie miała chęci na przewodzenie krucjatami!
- Ile ludzi, tyle gustów. - podsumowała po krótce, uśmiechając się nieznacznie. - Mnie z kolei najciekawszy wydał się mój oddział. Codziennie ktoś nowy, chociaż ślady ukąszeń podobne. Zalecane medykamenty raz zdawały egzamin, innym razem trzeba było dłużej poszukać remedium. Na magizoologii rzadko kiedy przyjmowaliśmy przewlekle chorych. Przywiązanie się do pacjenta potrafi być największą przywarą uzdrowiciela prowadzącego. - rozgadała się, chyba nie do końca świadoma, że Mariannę może to kompletnie nie interesować. No cóż, ta dziewczyna już tak miała! Jeżeli już raz pochwyciła temat, mogła nigdy go nie wypuścić, a jednak tym razem zamilkła posłusznie, pozwalając koleżance na opuszczenie sali. Namaszczony szlachcic oddychał powoli, ale stabilnie. Sykes ściągnęła rękawiczki i posprzątawszy salę w trakcie nieobecności lekarza, przyglądała mu się teraz uważnie i pewnie trwałoby to jeszcze długo, gdyby nie dosłyszała kroków na korytarzu. Wreszcie zarówno panna Goshawk, jak i Pettigrew powrócili, dzięki czemu Cece mogła wrócić do siebie. Podziękowała mężczyźnie za niezwykle pouczającą lekcję, a Mariannie za wspólną pracę, po czym zmyła się czym prędzej, zbiegając po schodach na znajome, pierwsze piętro.
|zt
- Ile ludzi, tyle gustów. - podsumowała po krótce, uśmiechając się nieznacznie. - Mnie z kolei najciekawszy wydał się mój oddział. Codziennie ktoś nowy, chociaż ślady ukąszeń podobne. Zalecane medykamenty raz zdawały egzamin, innym razem trzeba było dłużej poszukać remedium. Na magizoologii rzadko kiedy przyjmowaliśmy przewlekle chorych. Przywiązanie się do pacjenta potrafi być największą przywarą uzdrowiciela prowadzącego. - rozgadała się, chyba nie do końca świadoma, że Mariannę może to kompletnie nie interesować. No cóż, ta dziewczyna już tak miała! Jeżeli już raz pochwyciła temat, mogła nigdy go nie wypuścić, a jednak tym razem zamilkła posłusznie, pozwalając koleżance na opuszczenie sali. Namaszczony szlachcic oddychał powoli, ale stabilnie. Sykes ściągnęła rękawiczki i posprzątawszy salę w trakcie nieobecności lekarza, przyglądała mu się teraz uważnie i pewnie trwałoby to jeszcze długo, gdyby nie dosłyszała kroków na korytarzu. Wreszcie zarówno panna Goshawk, jak i Pettigrew powrócili, dzięki czemu Cece mogła wrócić do siebie. Podziękowała mężczyźnie za niezwykle pouczającą lekcję, a Mariannie za wspólną pracę, po czym zmyła się czym prędzej, zbiegając po schodach na znajome, pierwsze piętro.
|zt
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pettigrew chyba zapomniał o tym, że zostawił je dwie z ciężko chorym pacjentem. Ze zdziwieniem spojrzał na Mariannę, pytając, czemu nie zajmuje się swoimi obowiązkami, a kobieta pomyślała, że zaraz jej ręce odpadną z bezradności. Chcąc nie chcąc musiała wszystko mężczyźnie wytłumaczyć, a ten słysząc o tym, czego Goshawk się podjęła, aż wstał z krzesła. Najpierw pogratulował jej udanej decyzji i dobrego zachowania się w sytuacji zagrażającej zdrowiu pacjenta, a zaraz potem zaczął na nią krzyczeć, dlaczego nie przyszła po niego wcześniej i nawet nie dał jej dojść do głosu. Cóż, ekscentryczni doktorzy już tak mieli.
Czym prędzej wrócili do sali, jak się okazało nikt w tym czasie znowu nie próbował umierać, a Cece całkiem dobrze sobie poradziła. Dziewczyna szybko uciekła, a Marianna z magomedykiem została sama.
Na nowo więc zaczęli zajmować się jego stanem zdrowia, Pettigrew sprawdził, czy młodsza uzdrowicielka zmniejszyła odpowiednią kość, czy wszystko było na swoim miejscu i czy użyte maści zostały wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem. Okazało się, że wszystko zostało wykonane należycie, a Marianna w nagrodę dostała do prowadzenia właśnie tego pacjenta. Chciała zaprotestować, że to chyba zbyt trudny przypadek jak na jej umiejętności, ale Pettigrew ponownie opuścił salę, zostawiając ją, pacjenta i jego kartę samych.
zt
Czym prędzej wrócili do sali, jak się okazało nikt w tym czasie znowu nie próbował umierać, a Cece całkiem dobrze sobie poradziła. Dziewczyna szybko uciekła, a Marianna z magomedykiem została sama.
Na nowo więc zaczęli zajmować się jego stanem zdrowia, Pettigrew sprawdził, czy młodsza uzdrowicielka zmniejszyła odpowiednią kość, czy wszystko było na swoim miejscu i czy użyte maści zostały wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem. Okazało się, że wszystko zostało wykonane należycie, a Marianna w nagrodę dostała do prowadzenia właśnie tego pacjenta. Chciała zaprotestować, że to chyba zbyt trudny przypadek jak na jej umiejętności, ale Pettigrew ponownie opuścił salę, zostawiając ją, pacjenta i jego kartę samych.
zt
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Marianna spędzała dzisiaj cały dzień w pracy. Pojawiła się w Świętym Mungu z samego rana i już od samego początku miała pełno roboty. Nim jeszcze założyła lekarski kitel została wezwana do jednego z pacjentów. Jak się okazało, na oddział właśnie trafiła mała pacjentka, dokładnie mała panienka Macmillan, która została przypisana Mariannie przez samego ordynatora. A skoro ordynator przydzielił, to trzeba było się nią zająć. Taka była to praca na oddziale wewnętrznym, kiedy w większości zajmowało się chorobami genetycznymi, że miało się kontakt w większości z członkami rodów szlachetnych. Ścisłe, hermetyczne środowisko, brak świeżej krwi doprowadziło do tego, że mało który szlachcic nie miał teraz choroby genetycznej. A jeśli jakiś się znalazł, to mógł mówić o sobie jako o szczęściarzu. Mało kiedy na oddział wewnętrzny z chorobą genetyczną trafił ktoś niebędący związany ze szlacheckim środowiskiem, dlatego Marianna nieraz już od progu zwracała się do owej osoby per lord albo lady, nawet nie znając nazwiska. Chociaż jako magomedyczka przede wszystkim miała leczyć, a nie zwracać uwagę na takie szczegóły czy poprawnie zwraca się do jakiejś osoby, chociaż było to mile widziane, ponieważ dzięki temu atmosfera na sali była przyjemniejsza.
Ale wracając do małej panienki Macmillan, panna Goshawk wchodząc do sali mogła określić jej wiek na około sześć lub siedem lat. Od razu wzięła w dłonie jej kartę, która była już założona, najwidoczniej panienka była już na oddziale nie raz. Uśmiechnęła się do niej uprzejmie, co by nie wyjść na ponurą i kiwnęła głowę jej rodzicom.
- Dzień dobry, panienko - zwróciła się do niej. - Lordzie, lady.
Marianna otworzyła kartę i zaczęła czytać na cóż to ta młoda dama jest chora. Uniosła lekko wzrok spoglądając na blondwłosą dziewczynkę, która przetrzymywała chusteczkę do krwawiącego nosa. Serpentyna była okropną chorobą i Mari zawsze współczuła młodym dziewczynkom, że muszą przez to przechodzić. Jej stan wskazywał na to, że doszło do kolejnego wybuchu jej umiejętności magicznych i któryś z narządów został uszkodzony. Trzeba było sobie z tym szybciutko poradzić, aby mała poczuła się lepiej. Kobieta odłożyła więc kartę na bok i podeszła do łóżka, ruchem ręki wzywając do siebie pielęgniarkę, którą miała jej asystować.
- Panienko, proszę się położyć, głowa na poduszkę, proszę ściągnąć buciki i nóżki też położyć na łóżku - zwróciła się do niej, nie pozwalając póki co jednak wykonać jej polecenia - Muszę sprawdzić, czy nie żadnych krwotoków wewnętrznych, dlatego muszę odsłonić jej ciało.
Zanim puściła jej plecy, aby dziewczynka mogła się spokojnie położyć poprosiła pielęgniarkę, aby ta pomogła małej ściągnąć te wszystkie warstwy ubrań jakie miała na sobie, dopiero gdy dziewczynka znalazła się na samej bieliźnie, magomedyczka mogła działać. Mari wyciągnęła w jej stronę różdżkę i skierowała na jej blade, drobniutkie ciałko.
- Diagno Coro - powiedziała.
Już po chwili skóra dziewczynki zaczęła barwić się na niebiesko. A im ciemniejszy odcień przyjmowała, tym Marianna coraz bardziej czuła za sobą zduszone westchnienia zmartwionej matki. Nie mogła jej jednak wyprosić, ponieważ czuła, że kobieta i tak by protestowała, a ona tylko zmarnowałaby czas, który mogłaby poświęcić na leczenie. Zacisnęła usta. Skóra zabarwiła się w okolicach wątroby, więc to zapewne ona uległa uszkodzeniu.
- Bardzo cię boli? - zapytała.
Dziewczynka szybko pokręciła głową, co Marianna mogła uznać za zaprzeczenie. Boleć bolało na pewno, ale może nie tak silnie. Mogło to oznaczać, że albo dziewczynka jest bardzo odporna na ból albo uszkodzenie nie jest zbyt silne. Zanim jednak rzuci zaklęcie tamujące wypływ krwii musiała szybko sprawdzić jak wyglądają jej narzędzie i czy to faktycznie problem z wątrobą, czy to coś w okolicy. Znów zbliżyła do niej różdżkę, tym razem przykładając ją do skóry i zamknęła oczy.
- Oculio tertia - szepnęła.
Momentalnie zaczęła oglądać narządy wewnętrzne dziewczyny. Było w środku dużo krwi, którą wypadałoby usunąć, aby nie narobiła szkód. Przez to, że ciągle wyciekała nie mogła dokładnie zobaczyć obrazu wątroby. Przesuwała różdżką w okolicy starając się jakoś dostrzec, w końcu przy udziale ogromnej ilości szczęścia zobaczyła wszystko to, czego potrzebowała. Faktycznie, uszkodzenie nie było bardzo mocne, ale wymagało interwencji. Marianna musiała zatamować krwawienie, pozbyć się krwi z powłok brzusznych i dodać jej sił, a ta sama magia, która zrobiła jej krzywdę w niedługim czasie sama ją uleczy.
- Dobrze, już wszystko wiem. Uszkodzeniu uległa wątroba, muszę zasklepić krwotok i usunąć nadmiar krwi, która zbiera się w jej ciele - poinformowała rodziców, a sama zabrała się do pracy. - Fosilio ab intra.
Wykonała odpowiedni ruch nadgarstkiem kończąc go na miejscu gdzie znajdował się chory organ. W tym momencie na zranionym miejscu powinna pojawić się lekka skamielina, która powinna powstrzymać krwawienie dopóki organ się nie zregeneruje. Zaraz po tym rzuciła zaklęcie usuwające nadmiar krwi z jamy brzusznej, ponieważ było to dość niebezpieczne i nie powinna była tego zostawiać. Potem ponownie przyłożyła różdżkę do ciała dziewczynki, aby obejrzeć czy wszystko się udało, oczywiście przy pomocy zaklęcia oculio tertia. Odetchnęła z lekką ulgą, bo zdawało się, że póki co sytuacja była opanowana.
- Renervate - rzuciła jeszcze, aby dziewczynka poczuła się lepiej, a następnie zwróciła się do jej rodziców. - Czy państwa córka przed atakiem uległa zmęczeniu albo była wystawiona na działanie silnych emocji, stresu?
Rodzice spojrzeli po sobie, widocznie zatroskani zaczęli się zastanawiać nad odpowiedzią. W tym czasie Marianna przykryła panienkę kocem, aby nie leżała już tak w samej bieliźnie. Później gdy skończą rozmawiać będzie mogła się ubrać i wrócić do domu.
- Nie, nic takiego się nie stało. Była akurat ze swoją guwernantkę na spacerze - odpowiedział jej ojciec.
Panna Goshawk spojrzała na małą panienkę Macmillan lekko przechylając głowę. Faktycznie, mógł być to przypadkowy wybuch magii i spowodowane nim obrażenia.
- Nie zmęczyłaś się na spacerze, nie biegałaś przypadkiem? - dopytywała.
Dziewczynka szybko uciekła wzrokiem i zaczęła wpatrywać się gdzieś w bok i szybko zaprzeczyła. Ale i Marianna i chyba jej rodzice zbytnio jej nie uwierzyli. Mari spojrzała na małżeństwo z lekkim uśmiechem i zauważyła po ich minie, że byli źli na córkę, ale tu nie tylko wina ich córki była.
- Guwernantka powinna ją bardziej pilnować, na recepcji na pewno dostaną państwo ulotki dotyczące choroby na którą cierpi państwa córka, guwernantka powinna ją przeczytać - poinformowała ich. - Teraz to wszystko, proszę obserwować córkę i jeśli będzie się coś działo od razu wrócić do Munga.
Pożegnała się uprzejmie i wyszła z sali. Zostawiła rodzinę wraz z pielęgniarką, która miała wypisać kolejną porcję eliksiru, bo jak się okazało poprzednia buteleczka była już na wykończeniu. Ale Marianna wraz z przekroczeniem progu wyrzuciła już małą panienkę Macmillan ze swoich myśli, bo zaraz przyleciała do niej inna kobieta, stanęła przed nią zdyszana i chwilę zajęło nim złapała oddech i w końcu udało jej się wyrzucić z siebie to, co miała do przekazania.
- Jest pani proszona do sali numer jeden, mamy pacjenta chorego na mandragorę - powiedziała.
Z ust Marianny wyrwało się ciche jęknięcie i szybko, na nic się nie oglądając, ruszyła do wskazanej sali. Była ona wyciszona, bo kobieta leżąca w środku bardzo mocno krzyczała. Przed wejściem do środka Mari założyła nawet specjalne nauszniki, dokładnie takie same jak stosuje się w Hogwarcie podczas przesadzania mandragor na drugim roku, coby nie ogłuchnąć podczas leczenia. Aczkolwiek nie bardzo można nazwać to leczeniem, ponieważ łagodzi się jedynie objawy.Wraz z otworzeniem drzwi, cały krzyk kobiety wydobył się na korytarz pełen pacjentów, więc magomedyczka musiała wejść szybko do środka, aby oddzielić chorą od pozostałych osób.
- Pani Hooper! A prosiłam tyle razy, aby nie korzystała pani z magii! - Krzyknęła, aby starsza pani miała możliwość ją usłyszeć.
Gdyby nie nauszniki, pewnie już dawno by ogłuchła. Nie bez powodu chorobę tą nazywano madragorą, chorzy jęczeli wtedy dokładnie tak samo, jak te małe roślinki przypominające ludzi. Nie mogła dużo poradzić na ból jaki dosięgnął ciała starszej pani, porażenie korzonków było niezwykle uciążliwe nie tylko dla samej chorej ale i dla magomedyków. Marianna zastosowała więc tradycyjną metodę i wraz z pielęgniarkami zaczęła smarować ją rozgrzewającymi maściami i układać na jej ciele ciepłe okłady, które miały jej pomóc uśmierzyć ból. Nic więcej nie mogła zrobić, a i na efekty trzeba było poczekać.
- Pani Hooper, zaraz pani przejdzie. Słyszy mnie pani? PANI HOOPER! - krzyczała jej nad uchem, ale kobieta zdawała się nie zwracać na to uwagi, zajęta swoim krzykiem.
Zrezygnowana Marianna machnęła ręką i wycierając dłonie o ręcznik wyszła z pokoju zostawiając kobietę z jej krzykiem samą, nic więcej przecież i tak nie mogła zrobić. Razem z pielęgniarką ruszyła w stronę pokoju, gdzie mogła chwilę odpocząć. W między czasie słuchała jak to się stało, że pani Hooper ponownie do nich trafiła.
- Przyprowadził ją jej syn, ponoć bawiła się z jego dzieckiem i czarowała mu nowe zabawki. To znaczy te stare transmutowała w nowe i przesadziła. A ponoć tyle razy jej powtarzał, żeby tego nie robiła, bo się przeciąży, przecież magomedycy prosili, a ona tylko krzyczała na niego, że ma się nie wtrącać, że wie lepiej, no…
- Jak zawsze, pani Hooper tak ma - skwitowała Marianna.
Nie minęła nawet dziesiąta, a ona już była zmęczona. Opadła na krzesło przy biurku i odetchnęła głęboko. Czekała ją teraz najgorsza praca z możliwych, musiała uzupełnić dokumentację małej panny Macmillan oraz pani Hooper. Papierkowa robota, coś, przez co każdy magomedyk musiał kiedyś przebrnąć. Nim panna Goshawk się za to wzięła najpierw porządnie rozejrzała się, czy w okolicy nie czai się jakiś stażysta, nawet wyszła na korytarz w poszukiwaniu młodszych od siebie, którzy dopiero uczyli się magomedycyny, w końcu zawsze łatwiej zrzucić całą brudną robotę na kogoś innego. Ale ci chyba nauczyli się, że gdy magomedycy mają dużo pracy od rana, to oni nie powinni wchodzić im w drogę gdy już skończą. Chcąc nie chcąc, Mari usiadła do dokumentów z bólem serca marnując na nie swój cenny czas.
Tak właśnie rozpoczął się jeden z typowych dni jej pracy w Mungu.
zt
Ale wracając do małej panienki Macmillan, panna Goshawk wchodząc do sali mogła określić jej wiek na około sześć lub siedem lat. Od razu wzięła w dłonie jej kartę, która była już założona, najwidoczniej panienka była już na oddziale nie raz. Uśmiechnęła się do niej uprzejmie, co by nie wyjść na ponurą i kiwnęła głowę jej rodzicom.
- Dzień dobry, panienko - zwróciła się do niej. - Lordzie, lady.
Marianna otworzyła kartę i zaczęła czytać na cóż to ta młoda dama jest chora. Uniosła lekko wzrok spoglądając na blondwłosą dziewczynkę, która przetrzymywała chusteczkę do krwawiącego nosa. Serpentyna była okropną chorobą i Mari zawsze współczuła młodym dziewczynkom, że muszą przez to przechodzić. Jej stan wskazywał na to, że doszło do kolejnego wybuchu jej umiejętności magicznych i któryś z narządów został uszkodzony. Trzeba było sobie z tym szybciutko poradzić, aby mała poczuła się lepiej. Kobieta odłożyła więc kartę na bok i podeszła do łóżka, ruchem ręki wzywając do siebie pielęgniarkę, którą miała jej asystować.
- Panienko, proszę się położyć, głowa na poduszkę, proszę ściągnąć buciki i nóżki też położyć na łóżku - zwróciła się do niej, nie pozwalając póki co jednak wykonać jej polecenia - Muszę sprawdzić, czy nie żadnych krwotoków wewnętrznych, dlatego muszę odsłonić jej ciało.
Zanim puściła jej plecy, aby dziewczynka mogła się spokojnie położyć poprosiła pielęgniarkę, aby ta pomogła małej ściągnąć te wszystkie warstwy ubrań jakie miała na sobie, dopiero gdy dziewczynka znalazła się na samej bieliźnie, magomedyczka mogła działać. Mari wyciągnęła w jej stronę różdżkę i skierowała na jej blade, drobniutkie ciałko.
- Diagno Coro - powiedziała.
Już po chwili skóra dziewczynki zaczęła barwić się na niebiesko. A im ciemniejszy odcień przyjmowała, tym Marianna coraz bardziej czuła za sobą zduszone westchnienia zmartwionej matki. Nie mogła jej jednak wyprosić, ponieważ czuła, że kobieta i tak by protestowała, a ona tylko zmarnowałaby czas, który mogłaby poświęcić na leczenie. Zacisnęła usta. Skóra zabarwiła się w okolicach wątroby, więc to zapewne ona uległa uszkodzeniu.
- Bardzo cię boli? - zapytała.
Dziewczynka szybko pokręciła głową, co Marianna mogła uznać za zaprzeczenie. Boleć bolało na pewno, ale może nie tak silnie. Mogło to oznaczać, że albo dziewczynka jest bardzo odporna na ból albo uszkodzenie nie jest zbyt silne. Zanim jednak rzuci zaklęcie tamujące wypływ krwii musiała szybko sprawdzić jak wyglądają jej narzędzie i czy to faktycznie problem z wątrobą, czy to coś w okolicy. Znów zbliżyła do niej różdżkę, tym razem przykładając ją do skóry i zamknęła oczy.
- Oculio tertia - szepnęła.
Momentalnie zaczęła oglądać narządy wewnętrzne dziewczyny. Było w środku dużo krwi, którą wypadałoby usunąć, aby nie narobiła szkód. Przez to, że ciągle wyciekała nie mogła dokładnie zobaczyć obrazu wątroby. Przesuwała różdżką w okolicy starając się jakoś dostrzec, w końcu przy udziale ogromnej ilości szczęścia zobaczyła wszystko to, czego potrzebowała. Faktycznie, uszkodzenie nie było bardzo mocne, ale wymagało interwencji. Marianna musiała zatamować krwawienie, pozbyć się krwi z powłok brzusznych i dodać jej sił, a ta sama magia, która zrobiła jej krzywdę w niedługim czasie sama ją uleczy.
- Dobrze, już wszystko wiem. Uszkodzeniu uległa wątroba, muszę zasklepić krwotok i usunąć nadmiar krwi, która zbiera się w jej ciele - poinformowała rodziców, a sama zabrała się do pracy. - Fosilio ab intra.
Wykonała odpowiedni ruch nadgarstkiem kończąc go na miejscu gdzie znajdował się chory organ. W tym momencie na zranionym miejscu powinna pojawić się lekka skamielina, która powinna powstrzymać krwawienie dopóki organ się nie zregeneruje. Zaraz po tym rzuciła zaklęcie usuwające nadmiar krwi z jamy brzusznej, ponieważ było to dość niebezpieczne i nie powinna była tego zostawiać. Potem ponownie przyłożyła różdżkę do ciała dziewczynki, aby obejrzeć czy wszystko się udało, oczywiście przy pomocy zaklęcia oculio tertia. Odetchnęła z lekką ulgą, bo zdawało się, że póki co sytuacja była opanowana.
- Renervate - rzuciła jeszcze, aby dziewczynka poczuła się lepiej, a następnie zwróciła się do jej rodziców. - Czy państwa córka przed atakiem uległa zmęczeniu albo była wystawiona na działanie silnych emocji, stresu?
Rodzice spojrzeli po sobie, widocznie zatroskani zaczęli się zastanawiać nad odpowiedzią. W tym czasie Marianna przykryła panienkę kocem, aby nie leżała już tak w samej bieliźnie. Później gdy skończą rozmawiać będzie mogła się ubrać i wrócić do domu.
- Nie, nic takiego się nie stało. Była akurat ze swoją guwernantkę na spacerze - odpowiedział jej ojciec.
Panna Goshawk spojrzała na małą panienkę Macmillan lekko przechylając głowę. Faktycznie, mógł być to przypadkowy wybuch magii i spowodowane nim obrażenia.
- Nie zmęczyłaś się na spacerze, nie biegałaś przypadkiem? - dopytywała.
Dziewczynka szybko uciekła wzrokiem i zaczęła wpatrywać się gdzieś w bok i szybko zaprzeczyła. Ale i Marianna i chyba jej rodzice zbytnio jej nie uwierzyli. Mari spojrzała na małżeństwo z lekkim uśmiechem i zauważyła po ich minie, że byli źli na córkę, ale tu nie tylko wina ich córki była.
- Guwernantka powinna ją bardziej pilnować, na recepcji na pewno dostaną państwo ulotki dotyczące choroby na którą cierpi państwa córka, guwernantka powinna ją przeczytać - poinformowała ich. - Teraz to wszystko, proszę obserwować córkę i jeśli będzie się coś działo od razu wrócić do Munga.
Pożegnała się uprzejmie i wyszła z sali. Zostawiła rodzinę wraz z pielęgniarką, która miała wypisać kolejną porcję eliksiru, bo jak się okazało poprzednia buteleczka była już na wykończeniu. Ale Marianna wraz z przekroczeniem progu wyrzuciła już małą panienkę Macmillan ze swoich myśli, bo zaraz przyleciała do niej inna kobieta, stanęła przed nią zdyszana i chwilę zajęło nim złapała oddech i w końcu udało jej się wyrzucić z siebie to, co miała do przekazania.
- Jest pani proszona do sali numer jeden, mamy pacjenta chorego na mandragorę - powiedziała.
Z ust Marianny wyrwało się ciche jęknięcie i szybko, na nic się nie oglądając, ruszyła do wskazanej sali. Była ona wyciszona, bo kobieta leżąca w środku bardzo mocno krzyczała. Przed wejściem do środka Mari założyła nawet specjalne nauszniki, dokładnie takie same jak stosuje się w Hogwarcie podczas przesadzania mandragor na drugim roku, coby nie ogłuchnąć podczas leczenia. Aczkolwiek nie bardzo można nazwać to leczeniem, ponieważ łagodzi się jedynie objawy.Wraz z otworzeniem drzwi, cały krzyk kobiety wydobył się na korytarz pełen pacjentów, więc magomedyczka musiała wejść szybko do środka, aby oddzielić chorą od pozostałych osób.
- Pani Hooper! A prosiłam tyle razy, aby nie korzystała pani z magii! - Krzyknęła, aby starsza pani miała możliwość ją usłyszeć.
Gdyby nie nauszniki, pewnie już dawno by ogłuchła. Nie bez powodu chorobę tą nazywano madragorą, chorzy jęczeli wtedy dokładnie tak samo, jak te małe roślinki przypominające ludzi. Nie mogła dużo poradzić na ból jaki dosięgnął ciała starszej pani, porażenie korzonków było niezwykle uciążliwe nie tylko dla samej chorej ale i dla magomedyków. Marianna zastosowała więc tradycyjną metodę i wraz z pielęgniarkami zaczęła smarować ją rozgrzewającymi maściami i układać na jej ciele ciepłe okłady, które miały jej pomóc uśmierzyć ból. Nic więcej nie mogła zrobić, a i na efekty trzeba było poczekać.
- Pani Hooper, zaraz pani przejdzie. Słyszy mnie pani? PANI HOOPER! - krzyczała jej nad uchem, ale kobieta zdawała się nie zwracać na to uwagi, zajęta swoim krzykiem.
Zrezygnowana Marianna machnęła ręką i wycierając dłonie o ręcznik wyszła z pokoju zostawiając kobietę z jej krzykiem samą, nic więcej przecież i tak nie mogła zrobić. Razem z pielęgniarką ruszyła w stronę pokoju, gdzie mogła chwilę odpocząć. W między czasie słuchała jak to się stało, że pani Hooper ponownie do nich trafiła.
- Przyprowadził ją jej syn, ponoć bawiła się z jego dzieckiem i czarowała mu nowe zabawki. To znaczy te stare transmutowała w nowe i przesadziła. A ponoć tyle razy jej powtarzał, żeby tego nie robiła, bo się przeciąży, przecież magomedycy prosili, a ona tylko krzyczała na niego, że ma się nie wtrącać, że wie lepiej, no…
- Jak zawsze, pani Hooper tak ma - skwitowała Marianna.
Nie minęła nawet dziesiąta, a ona już była zmęczona. Opadła na krzesło przy biurku i odetchnęła głęboko. Czekała ją teraz najgorsza praca z możliwych, musiała uzupełnić dokumentację małej panny Macmillan oraz pani Hooper. Papierkowa robota, coś, przez co każdy magomedyk musiał kiedyś przebrnąć. Nim panna Goshawk się za to wzięła najpierw porządnie rozejrzała się, czy w okolicy nie czai się jakiś stażysta, nawet wyszła na korytarz w poszukiwaniu młodszych od siebie, którzy dopiero uczyli się magomedycyny, w końcu zawsze łatwiej zrzucić całą brudną robotę na kogoś innego. Ale ci chyba nauczyli się, że gdy magomedycy mają dużo pracy od rana, to oni nie powinni wchodzić im w drogę gdy już skończą. Chcąc nie chcąc, Mari usiadła do dokumentów z bólem serca marnując na nie swój cenny czas.
Tak właśnie rozpoczął się jeden z typowych dni jej pracy w Mungu.
zt
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
/29 kwietnia
Bum, bum, bum, bum. Lucinda otworzyła oczy ignorując jaskrawe światło tłamszące jej zmysły. Zaczęła wzrokiem błądzić po pomieszczeniu wciąż nie podnosząc głowy. Gdzie była? Co to za miejsce? Jakby wszystko co działo się poprzedniej nocy całkowicie wyleciało jej z głowy. Uniosła dłoń skupiając się na swoich palcach, które wciąż rozmazywały jej się przed oczami. Długi rękaw szpitalnej koszulki sprawił, że puls jej przyśpieszył. Bum, bum, bum, bum. Ostry dźwięk docierający do jej uszu, ból ciągle kryjący się w jej głowie. Czuła jak strach odbija się od każdego komórki jej ciała. Szybkim ruchem zerwała się do pozycji siedzącej zaraz jęcząc z bólu. Rozlał się po jej czaszce niczym ciepła woda po skórze. Zakryła uszy dłońmi chroniąc się przed atakiem. Dudnienie, które słyszała w uszach, świszczenie wydobywające się z jej płuc. Wszystko wróciło. Ciało martwej kobiety w karczmie, jej krew na rękach blondynki, potwory zabierające rudowłosą, rozczłonkowane ciało mężczyzny, ranny Percy, mała dziewczynka i klątwa rzucająca nią o ścianie. Czuła każdy ból. Psychiczny i fizyczny. Gdzieś pod tym bóle czaiła się jednak ulga. Do ostatniego momentu nie pozwalała sobie myśleć, że mogą z tego nie wyjść. Sięgali po całkowicie irracjonalne wyjścia nie będąc w stanie znaleźć żadnych racjonalnych. To co stało się w tym domu już do końca miało napawać ją niepokojem i tworzyć w jej umyśle obrazy zbudowane ze strachu i niepewności. Przed oczami znowu pojawiła jej się dziewczynka. Mała i bezbronna, a jednak przejęta przez cień, który nie chciał jej wypuścić. Gdyby jej nie znaleźli, gdyby im nie pomogła. Nie wyszliby z tego cało i teraz była już tego pewna. Zalewana przez wspomnienia i emocje czuła jak ból jeszcze bardziej ogarnia jej ciało. Jak znowu brakuje jej powietrza. Przetarła oczy zaciskając dłonie na pościeli i próbując się uspokoić. Była głupia i wszystkiemu była winna. Nie myślała już o tym, że gdyby nie jej głupia chęć ratowania wszystkiego i wszystkich Sophia mogłaby tego nie przeżyć. Myślała o tym czego wszyscy przez nią doświadczyli, a już w zupełności Nott, który poszedł tam tylko dlatego, że ona tak zadecydowała. Opadła na poduszki zamykając oczy. Starała się zignorować ból, ale ten wcale nie chciał jej opuścić. Napędzany własnymi demonami trwał przy niej jeszcze długo po tym jak się przebudziła. Jak przez mgłę pamiętała, że był u niej uzdrowiciel, jak przez mgłę wspominała podawane jej eliksiry i lewitujące nad jej głową kubki z wodą. Chociaż chciało jej się pić to czuła, że jeśli weźmie chociaż jeden łyk to się udusi. To co czuła pod koniec lutego nie równało się nawet jednemu procentowi tego co czuła teraz. Zrozumiała jaka jej choroba jest niebezpieczna kiedy się ją zignoruje. Kiedy da się jej wygrać. Domyślała się, że jej rodzice już o tym wiedział. Mogła wyobrazić sobie wzrok ojca i matkę patrzącą na nią z dezaprobatą. Jakby miała na to jakikolwiek wpływ, a przecież... przecież miała. Nie chciała by ktoś ją taką widział. Blada z podkrążonymi oczami i zsiniałymi wargami nie przypominała szlachcianki. Bardziej śmieszną jej imitacje. Gdy kolejna taca z wodą wleciała do jej sali pokręciła głową chociaż na usta cisnęły się jej już mocniejsze słowa.
Bum, bum, bum, bum. Lucinda otworzyła oczy ignorując jaskrawe światło tłamszące jej zmysły. Zaczęła wzrokiem błądzić po pomieszczeniu wciąż nie podnosząc głowy. Gdzie była? Co to za miejsce? Jakby wszystko co działo się poprzedniej nocy całkowicie wyleciało jej z głowy. Uniosła dłoń skupiając się na swoich palcach, które wciąż rozmazywały jej się przed oczami. Długi rękaw szpitalnej koszulki sprawił, że puls jej przyśpieszył. Bum, bum, bum, bum. Ostry dźwięk docierający do jej uszu, ból ciągle kryjący się w jej głowie. Czuła jak strach odbija się od każdego komórki jej ciała. Szybkim ruchem zerwała się do pozycji siedzącej zaraz jęcząc z bólu. Rozlał się po jej czaszce niczym ciepła woda po skórze. Zakryła uszy dłońmi chroniąc się przed atakiem. Dudnienie, które słyszała w uszach, świszczenie wydobywające się z jej płuc. Wszystko wróciło. Ciało martwej kobiety w karczmie, jej krew na rękach blondynki, potwory zabierające rudowłosą, rozczłonkowane ciało mężczyzny, ranny Percy, mała dziewczynka i klątwa rzucająca nią o ścianie. Czuła każdy ból. Psychiczny i fizyczny. Gdzieś pod tym bóle czaiła się jednak ulga. Do ostatniego momentu nie pozwalała sobie myśleć, że mogą z tego nie wyjść. Sięgali po całkowicie irracjonalne wyjścia nie będąc w stanie znaleźć żadnych racjonalnych. To co stało się w tym domu już do końca miało napawać ją niepokojem i tworzyć w jej umyśle obrazy zbudowane ze strachu i niepewności. Przed oczami znowu pojawiła jej się dziewczynka. Mała i bezbronna, a jednak przejęta przez cień, który nie chciał jej wypuścić. Gdyby jej nie znaleźli, gdyby im nie pomogła. Nie wyszliby z tego cało i teraz była już tego pewna. Zalewana przez wspomnienia i emocje czuła jak ból jeszcze bardziej ogarnia jej ciało. Jak znowu brakuje jej powietrza. Przetarła oczy zaciskając dłonie na pościeli i próbując się uspokoić. Była głupia i wszystkiemu była winna. Nie myślała już o tym, że gdyby nie jej głupia chęć ratowania wszystkiego i wszystkich Sophia mogłaby tego nie przeżyć. Myślała o tym czego wszyscy przez nią doświadczyli, a już w zupełności Nott, który poszedł tam tylko dlatego, że ona tak zadecydowała. Opadła na poduszki zamykając oczy. Starała się zignorować ból, ale ten wcale nie chciał jej opuścić. Napędzany własnymi demonami trwał przy niej jeszcze długo po tym jak się przebudziła. Jak przez mgłę pamiętała, że był u niej uzdrowiciel, jak przez mgłę wspominała podawane jej eliksiry i lewitujące nad jej głową kubki z wodą. Chociaż chciało jej się pić to czuła, że jeśli weźmie chociaż jeden łyk to się udusi. To co czuła pod koniec lutego nie równało się nawet jednemu procentowi tego co czuła teraz. Zrozumiała jaka jej choroba jest niebezpieczna kiedy się ją zignoruje. Kiedy da się jej wygrać. Domyślała się, że jej rodzice już o tym wiedział. Mogła wyobrazić sobie wzrok ojca i matkę patrzącą na nią z dezaprobatą. Jakby miała na to jakikolwiek wpływ, a przecież... przecież miała. Nie chciała by ktoś ją taką widział. Blada z podkrążonymi oczami i zsiniałymi wargami nie przypominała szlachcianki. Bardziej śmieszną jej imitacje. Gdy kolejna taca z wodą wleciała do jej sali pokręciła głową chociaż na usta cisnęły się jej już mocniejsze słowa.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Hep!
Jestem już powoli zmęczony całą tą sytuacją. Powoli, bo nie mogę powiedzieć, że narzekam - wręcz przeciwnie, to dzień pełen wrażeń. Przed oczyma znikają mi kolejne jasne włosy i znajduję się tym razem w zaułku jednej z ulic. Rozpoznaję tą okolicę, bowiem niemal naprzeciwko mnie góruje szpital św Munga - tego gmachu nie da się prawie pomylić z innymi. Czuję się już trochę spokojniejszy i mam nadzieję, że moja czkawka ustała. Zanim jednak zdecyduję się by wrócić do domu, przez drogę przechodzi mi znajoma osoba - niska, ładna, około pięćdziesięcioletnia kobieta o znajomych jasnych włosach i oczach. Pamiętam ją jeszcze z czasów kiedy ledwo sięgałem do jej kolana, teraz zaś przewyższam ją o dobre trzydzieści, może nawet czterdzieści centymetrów. Zabawne, jak zmieniają się perspektywy.
Lady Henrietta Selwyn wita mnie z uśmiechem i już chcę cieszyć się z kolejnego spotkania, gdy z jej ust pada dziwne pytanie: "Przyszedłeś odwiedzić moją Lucindę?"
Jak to? Lucinda? W szpitalu? Kiedy? Czemu? Jak? Gdzie? Najwyraźniej tylko na to ostatnie pytanie mogę sam sobie odpowiedzieć, bo przecież oto właśnie stoję przed budynkiem największego czarodziejskiego szpitala. Pospiesznie, aczkolwiek nie zapominając o odpowiednich uprzejmościach żegnam się z matką Lynn i czuję jak nogi same niosą mnie na jeden z oddziałów lecznicy. W recepcji powiadomiono mnie, gdzie znajduje się przyjaciółka, a także - na moje szczęście - zapewniono, że trafiłem na odpowiednie godziny odwiedzin. Dobrze. W innym wypadku pewnie włamałbym się do jakiejś sali operacyjnej, a to z pewnością nie sprzyjałoby mojej karierze. Ojciec byłby zły - nie wiem nawet czy mogę wyobrazić go sobie jako jeszcze bardziej złego, niż ostatnio. W końcu i tak już go zawiodłem. Odganiam od siebie myśli o liście wciąż ciążącym w kieszeni mojej marynarki, o tym, że tylko cudem unikam jakoś spotkań z moją narzeczoną - nie potrafię zresztą tak o niej myśleć - a nawet o tym, że czeka mnie mnóstwo fałszywych słów, wydarzeń, zachowań, bo tym razem nie mam gdzie uciekać.
Ważne jest tylko to co wiem, a raczej, jak niewiele wiem. Lucinda, ciężko uszkodzona, chora, sama. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję albo moje serce nagle przestanie bić, bo moją głowę przepełnia stres. Nie myślę nawet logicznie, bo przecież gdyby była w tak okropnym stanie, nie dopuszczono by mnie do niej, a jej matka nie spacerowałaby z uśmiechem na twarzy ulicami Londynu. Jakkolwiek dziwne niekiedy rzeczy robiła, myślę, że to akurat byłoby niemożliwe.
W końcu wchodzę do sali, tylko kilka sekund przed otwarciem drzwi uspokajając się, by nie wyglądać jak najgorszy głupiec. Chociaż wyraz twarzy mam spokojny, serce nadal bije mi zdecydowanie zbyt szybko. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Sala wydaje się dość podniszczona, ale nie zwracam uwagi na szczegóły. Mimowolnie napełniam się ulgą gdy widzę najlepszą przyjaciółkę w jednym kawałku - wygląda okropnie, ale staram się to ignorować.
- Lucy - mówię, z łobuzerskim uśmiechem na twarzy, sam nie wiem, czy po to by pokrzepić ją, czy siebie samego.
Widzę ból malujący się na tak dobrze znanej twarzy i mimowolnie staram się odwrócić od niego Twoją uwagę. Przysiadam na krześle znajdującym się obok łóżka i mimowolnie chwytam Cię za rękę. Bo jestem tu dla Ciebie - nawet jeśli zupełnym przypadkiem. Może i Fortuna wcale za mną nie przepada, ale nie jest też najwyraźniej aż tak zła.
- Na brodę Merlina, Lucindo, czyżbyś zaliczyła bliskie spotkanie z jakąś agresywną ścianą? - pytam, chociaż wiem, że tak nie było.
Nawet Twoja ręka wydaje się taka blada i chuda, jakbyś miała za kilka sekund rozpaść się na maleńkie kawałki.
Jestem już powoli zmęczony całą tą sytuacją. Powoli, bo nie mogę powiedzieć, że narzekam - wręcz przeciwnie, to dzień pełen wrażeń. Przed oczyma znikają mi kolejne jasne włosy i znajduję się tym razem w zaułku jednej z ulic. Rozpoznaję tą okolicę, bowiem niemal naprzeciwko mnie góruje szpital św Munga - tego gmachu nie da się prawie pomylić z innymi. Czuję się już trochę spokojniejszy i mam nadzieję, że moja czkawka ustała. Zanim jednak zdecyduję się by wrócić do domu, przez drogę przechodzi mi znajoma osoba - niska, ładna, około pięćdziesięcioletnia kobieta o znajomych jasnych włosach i oczach. Pamiętam ją jeszcze z czasów kiedy ledwo sięgałem do jej kolana, teraz zaś przewyższam ją o dobre trzydzieści, może nawet czterdzieści centymetrów. Zabawne, jak zmieniają się perspektywy.
Lady Henrietta Selwyn wita mnie z uśmiechem i już chcę cieszyć się z kolejnego spotkania, gdy z jej ust pada dziwne pytanie: "Przyszedłeś odwiedzić moją Lucindę?"
Jak to? Lucinda? W szpitalu? Kiedy? Czemu? Jak? Gdzie? Najwyraźniej tylko na to ostatnie pytanie mogę sam sobie odpowiedzieć, bo przecież oto właśnie stoję przed budynkiem największego czarodziejskiego szpitala. Pospiesznie, aczkolwiek nie zapominając o odpowiednich uprzejmościach żegnam się z matką Lynn i czuję jak nogi same niosą mnie na jeden z oddziałów lecznicy. W recepcji powiadomiono mnie, gdzie znajduje się przyjaciółka, a także - na moje szczęście - zapewniono, że trafiłem na odpowiednie godziny odwiedzin. Dobrze. W innym wypadku pewnie włamałbym się do jakiejś sali operacyjnej, a to z pewnością nie sprzyjałoby mojej karierze. Ojciec byłby zły - nie wiem nawet czy mogę wyobrazić go sobie jako jeszcze bardziej złego, niż ostatnio. W końcu i tak już go zawiodłem. Odganiam od siebie myśli o liście wciąż ciążącym w kieszeni mojej marynarki, o tym, że tylko cudem unikam jakoś spotkań z moją narzeczoną - nie potrafię zresztą tak o niej myśleć - a nawet o tym, że czeka mnie mnóstwo fałszywych słów, wydarzeń, zachowań, bo tym razem nie mam gdzie uciekać.
Ważne jest tylko to co wiem, a raczej, jak niewiele wiem. Lucinda, ciężko uszkodzona, chora, sama. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję albo moje serce nagle przestanie bić, bo moją głowę przepełnia stres. Nie myślę nawet logicznie, bo przecież gdyby była w tak okropnym stanie, nie dopuszczono by mnie do niej, a jej matka nie spacerowałaby z uśmiechem na twarzy ulicami Londynu. Jakkolwiek dziwne niekiedy rzeczy robiła, myślę, że to akurat byłoby niemożliwe.
W końcu wchodzę do sali, tylko kilka sekund przed otwarciem drzwi uspokajając się, by nie wyglądać jak najgorszy głupiec. Chociaż wyraz twarzy mam spokojny, serce nadal bije mi zdecydowanie zbyt szybko. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Sala wydaje się dość podniszczona, ale nie zwracam uwagi na szczegóły. Mimowolnie napełniam się ulgą gdy widzę najlepszą przyjaciółkę w jednym kawałku - wygląda okropnie, ale staram się to ignorować.
- Lucy - mówię, z łobuzerskim uśmiechem na twarzy, sam nie wiem, czy po to by pokrzepić ją, czy siebie samego.
Widzę ból malujący się na tak dobrze znanej twarzy i mimowolnie staram się odwrócić od niego Twoją uwagę. Przysiadam na krześle znajdującym się obok łóżka i mimowolnie chwytam Cię za rękę. Bo jestem tu dla Ciebie - nawet jeśli zupełnym przypadkiem. Może i Fortuna wcale za mną nie przepada, ale nie jest też najwyraźniej aż tak zła.
- Na brodę Merlina, Lucindo, czyżbyś zaliczyła bliskie spotkanie z jakąś agresywną ścianą? - pytam, chociaż wiem, że tak nie było.
Nawet Twoja ręka wydaje się taka blada i chuda, jakbyś miała za kilka sekund rozpaść się na maleńkie kawałki.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lucinda nie uważała się za niezwyciężoną. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak bardzo jest krucha. Bardziej niż w jej świadomości jeszcze pół roku temu. Znała kolor swojej krwi bo nawet jako dziecko nie potrafiła zbyt długo usiedzieć na miejscu. Odkrywanie było jej ulubionym zajęciem. Potrafiła zajrzeć wcześniej, a jej ciekawość nie znała czegoś takiego jak zakaz czy tajemnica. Nawet jej ojciec przestał zamykać gabinet na klucz po tym jak kilka razy omyłkowo ją tam zamknął. Nie mógł wiedzieć, że jego córka właśnie dzielnie przeszukiwała dno szafy w jego gabinecie, bo przecież tak nie zachowują się szlachcianki. Przekornie prawdopodobnie gdyby nie była szlachcianką cale nie chciałaby tego wszystkiego. To przychodziłoby do niej samo. Nie musiałaby się o to starać. Lucinda uwielbiała skazane na porażkę przypadki. Może to właśnie ta głupia wiara, że nie istnieje niemożliwe zaprowadziła ich do tego domu na uboczu. Przestała sobie pluć w brodę za przyjście do mugolskiej karczmy. W końcu jakie było prawdopodobieństwo, że spotka ich tam coś złego? Właściwie znikome. Nie mogła tego przewidzieć. Inaczej jednak sprawa się miała jeżeli chodziło o dom, który wybrali sami. Pomoc, którą wybrali sami. Mówią, że najgorszy jest pierwszy dzień. Potem eliksiry zaczynają działać, a skutki choroby odchodzą w zapomnienie. Nie chciała narzekać w końcu nikt tu z pracujących nie mógł jej już pomóc bardziej. Widziała biegających po korytarzach uzdrowicieli i wolontariuszki i przez myśl jej przeszło, że nie jest jedyną osobą, która tej opieki potrzebuje. Kiedy drzwi się otworzyły i zobaczyła w nich znajomą blond czuprynę kącik ust drgnął jej delikatnie w uśmiechu. Nie była w stanie wykrzesać z siebie więcej. Obrazy z poprzedniej nocy ciągle do niej wracały, a ona wiedziała, że nie jest wcale tak silna jak mogło jej się to wcześniej wydawać. - Alek… - mruknęła i musiał usłyszeć w jej głosie zaskoczenie. Skąd wiedział, że ona tutaj jest? Chociaż widział ją już w różnych sytuacjach. Ze skręconą kostką, podrapanym policzkiem, złamaną ręką to chyba jeszcze nie było sytuacji, w której prezentowałaby się tak… słabo. Spojrzała na jego dłoń oplatającą jej dłoń i wzruszyła ramionami. - Dopadło mnie, Nott. Moje staropanieństwo. Dopadło mnie i stłukło na kwaśne jabłko. - nie mogła sobie darować chociaż jak zwykle była to tylko dobra mina do złej gry. Oboje chowali się za zbudowanym przez siebie murem. Wyciągnęła rękę z jego uścisku i machnęła nią lekceważąco. - Skąd się tutaj wziąłeś w ogóle? Piszą już o mnie w Czarownicy? - zapytała obracając się na bok ze skrzywieniem. Chciała dobrze go widzieć. Nie do końca była pewna czy to nie tylko kolejny raz jej wyobraźnia pozwala zajść za daleko. Zdarzało się to już wcześniej.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dopiero teraz, kiedy uspokajam się, widząc Cię - co prawda, w dość opłakanym stanie - w jednym kawałku dociera do mnie szpitalna rzeczywistość. Ściany są szare i popękane, tynk sypie się na podłogę. Obtłuczenia, dziury, rysy. Trzeszczące oświetlenie i ohydne, obłażące z farby olejnej parapety. Słyszę wycie wiatru w nieszczelnych okiennicach, czuję zimno przenikające do środka.
Powinnaś znajdować się w lepszych warunkach. Czy w rodzinnym hrabstwie Selwynów nie mieli wystarczającej opieki? Czuję jak ulgę zastępuje uczucie wściekłości. Chciałbym rozerwać na strzępy kogokolwiek, kto to zrobił - a oboje wiemy, że nie była to ani ściana ani staropanieństwo. Czuję się źle, widząc Cię w takim stanie. Gdybym tylko mógł, chciałbym zabrać na siebie wszystkie Twoje problemy.
- Trzeba było słuchać mojej drogiej ciotki, kiedy był jeszcze na to czas... Klątwa staropanieństwa ostatecznie Cię wykończy - odpowiadam, ze śmiertelnie poważną miną, chociaż wiesz, że żartuję.
W końcu przełamuję się i na mojej twarzy gości coś w rodzaju uśmiechu. Uśmiecham się, nawet szczerze, ale tylko na tyle na ile może uśmiechać się ktoś kogo najlepszy przyjaciel leży w ciężkim stanie w szpitalu.
Skąd wiedziałem, że tu jesteś? Nie wiedziałem. Przecież to czysty przypadek. Równie dobrze, mógłbym trafić na ulicę pełną mugoli. Ale może gdzieś we mnie jest wewnętrzny zmysł, który wyczuwa Twoje kłopoty - choć z pewnością nie działa on w odległych krajach. Raz jeszcze napływają do mnie wyrzuty sumienia, że przez to wszystko musiałaś przechodzić sama. Miałem dzisiaj całkiem przyjemny dzień, ale teraz znów czuję Cię winny. Zostawiłem Cię, kiedy mnie potrzebowałaś.
- Oczywiście, jesteś już na pierwszych stronach wszystkich gazet. Planują nawet zadedykować Ci własną. "Miesięcznik Starej Panny" - mówię, wypluwając z siebie kolejne słowa.
Staram się jakoś zagłuszyć moje myśli, które krzyczą: Kto to zrobił? Jak? Czemu? Co się stało? Sprawiam by głupie żarty brały nade mną górę, próbując poprawić humor zarówno Tobie jak i samemu sobie. Chyba nie jestem jeszcze gotowy na rozmowę o śmiertelnej bladości. Chyba nigdy nie będę.
Powinnaś znajdować się w lepszych warunkach. Czy w rodzinnym hrabstwie Selwynów nie mieli wystarczającej opieki? Czuję jak ulgę zastępuje uczucie wściekłości. Chciałbym rozerwać na strzępy kogokolwiek, kto to zrobił - a oboje wiemy, że nie była to ani ściana ani staropanieństwo. Czuję się źle, widząc Cię w takim stanie. Gdybym tylko mógł, chciałbym zabrać na siebie wszystkie Twoje problemy.
- Trzeba było słuchać mojej drogiej ciotki, kiedy był jeszcze na to czas... Klątwa staropanieństwa ostatecznie Cię wykończy - odpowiadam, ze śmiertelnie poważną miną, chociaż wiesz, że żartuję.
W końcu przełamuję się i na mojej twarzy gości coś w rodzaju uśmiechu. Uśmiecham się, nawet szczerze, ale tylko na tyle na ile może uśmiechać się ktoś kogo najlepszy przyjaciel leży w ciężkim stanie w szpitalu.
Skąd wiedziałem, że tu jesteś? Nie wiedziałem. Przecież to czysty przypadek. Równie dobrze, mógłbym trafić na ulicę pełną mugoli. Ale może gdzieś we mnie jest wewnętrzny zmysł, który wyczuwa Twoje kłopoty - choć z pewnością nie działa on w odległych krajach. Raz jeszcze napływają do mnie wyrzuty sumienia, że przez to wszystko musiałaś przechodzić sama. Miałem dzisiaj całkiem przyjemny dzień, ale teraz znów czuję Cię winny. Zostawiłem Cię, kiedy mnie potrzebowałaś.
- Oczywiście, jesteś już na pierwszych stronach wszystkich gazet. Planują nawet zadedykować Ci własną. "Miesięcznik Starej Panny" - mówię, wypluwając z siebie kolejne słowa.
Staram się jakoś zagłuszyć moje myśli, które krzyczą: Kto to zrobił? Jak? Czemu? Co się stało? Sprawiam by głupie żarty brały nade mną górę, próbując poprawić humor zarówno Tobie jak i samemu sobie. Chyba nie jestem jeszcze gotowy na rozmowę o śmiertelnej bladości. Chyba nigdy nie będę.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Widząc wzrok przebiegający po ścianach sali szpitalnej potrafiła sobie wyobrazić co właśnie sobie myśli. Ona też wcale nie chciała tutaj być. Nie zależało jej na luksusach, ale nienawidziła tego miejsca jak nic innego na świecie. Nie wierzyła, że pięknie pomalowane ściany miały przynieść ulgę jej głowie czy też nieprzerwana stukotem latających tac cisza pomóc jej znowu prawidłowo oddychać. Nie wierzyła, że te wszystkie rzeczy w ogóle mają sens i że w ogóle go kiedykolwiek miały. Może to przez to jak wiele widziała ostatniej nocy, a może już dawno z góry sobie postawiła, że zasługuje właśnie na to łóżko, ten pokój, te obdarte ściany. Nie przyzwyczaili się do tego by znosić własną krzywdę. Gdyby zamiast niej on leżał na tym łóżku prawdopodobnie nie potrafiłaby wysiedzieć w miejscu szukając jakiegokolwiek wytłumaczenia. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widział jej w tak złym stanie, a ona chciałaby to od niego zabrać. Dać mu nieświadomość. Zaskoczona tym, że ktoś w ogóle go o tym poinformował. - Twoja ciocia… - zaczęła, ale tylko pokręciła głową. Chciała powiedzieć, że nie powinien przejmować się jej stanem bo sam ma przecież teraz tak dużo problemów, ale gdyby pozwoliła tym słowom wypłynąć jednocześnie powiedziałaby, że go nie zna, a przecież znała. Jak nikogo nigdy. Byłby tutaj ze wszystkimi problemami świata. Była hipokrytką. Nie chciała, żeby on zamartwiał się jej problemami, ale pewnie byłaby wściekła gdyby się dowiedziała, że ten tłumił swoje i jej o tym nie powiedział. Ulegała swoim demonom nie zważając na słowa bliskich. Teraz jednak to nie był jej wymysł. Nie mieli żadnego wpływu na to co się wydarzy w tej mugolskiej karczmie. Na nic nie mieli wpływu i to przerażało ją wtedy najbardziej. Zaśmiała się na jego słowa, a przynajmniej próbowała bo zamiast śmiechu z jej płuc wyrwał się zduszony świst. Wiedziała, że to przez śmiertelną bladość, ale ciągle miała wrażenie jakby niewidzialne stworzenie usiadło jej na klatce piersiowej i siedziało tak nie pozwalając by wzięła chociażby jeden większy oddech. Westchnęła nad własną słabością. - Czytałbyś? - uniosła brew. Żarty były ich wspólnym mechanizmem obronnym. Łatwiej było schować się za ironią niż powiedzieć wprost o sytuacji, która się pojawiła. Chronili się nawzajem jakby od zawsze. Nie znała tak naprawdę czasów bez jego czujnego oka nad jej blond główką. Przejechała palcem po jego otwartej dłoni. - Powiedz co myślisz. - chciała wiedzieć co naprawdę kotłuje się w jego głowie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szpital świętego Munga zdecydowanie nie jest pierwszy na mojej liście najlepszych miejsc do szczerych rozmów z przyjaciółmi. Obawiam się, że w ogóle nie jest na takiej liście. Obawiam się, że taka lista w ogóle nie istnieje.
Ale wciąż obawiam się o Twoje zdrowie, zwłaszcza po pojedynku, który miał miejsce wcale nie tak dawno temu. Twój upadek na podłogę i Twoja twarz, blada i bez wyrazu, zdecydowanie nie pomagają mi w tym momencie na Ciebie patrzeć. Widzę jak próbujesz coś z siebie wykrztusić ale tylko kręcisz głową. Uśmiecham się złośliwie, typowym uśmiechem Alastaira z przed kilku lat.
- Moja ciocia. Wiesz, lady Adelaide Nott, nie wiem czy się znacie - mówię żartobliwym tonem unosząc brwi.
Wiem co chcesz mi przekazać. Że sam mam dużo problemów - ale w tym momencie największym z nich jest Twój stan. Reszta mogłaby równie dobrze nie istnieć. Nie obchodzą mnie. Nie obchodzi mnie Elizabeth, nie obchodzi mnie mój ojciec, nie obchodzi mnie nawet przeklęta Wilhelmina Tuft, w tym momencie liczysz się tylko Ty. Szczerzę zęby w kolejnym podejściu do uśmiechu kiedy wspominasz o moim najnowszym wymyśle.
- Z pewnością. Każdy numer, myślę, że mógłbym nawet prenumerować - rozpoczynam, jakby rozkładając ręce w geście rezygnacji. - Wycinałbym wszystkie fragmenty o Tobie, czyli pewnie jakieś trzy czwarte i potem dałbym Ci je na urodziny.
Wizja wycinanek z papieru jest co prawda irracjonalna, ale wolę mieć przed oczyma siebie pokrytego ścinkami, niż to co teraz widzę na oczy. Bo każde spojrzenie boli mnie tak samo jak Ciebie. Bardzo chciałbym, żebym to ja teraz tu leżał, a Ty byłabyś cała i zdrowa.
Nie wiem kiedy nagle rozmowa przybiera poważniejszy ton. Nie wiem kiedy rezygnujemy z żartów i kiedy pada Twoje pytanie.
- Wyglądasz okropnie - odpowiadam, wciąż nie rezygnując z żartobliwego tonu. - Straszniej niż w sukience.
No, teraz to już nieco przesadzam - wiesz doskonale, że uznaję Twoją urodę i że w sukniach wyglądasz wspaniale, rozumiesz jednak przesłanie. Nie wyglądasz jak Ty. Nie jak Lucinda. Potem jednak decyduję się na koniec śmiechu, bo sytuacja w której się znajdujesz bynajmniej nie jest śmieszna.
- Martwię się, Lucy - przyznaję w końcu. - I nie rozumiem. Jak... To wszystko się stało?
Nie wiem czy udzielisz mi szczerej odpowiedzi, jednak tym razem pytam już całkowicie poważnie. W końcu żadna ściana, ani żadna wyimaginowana klątwa nie spowodowała, że leżysz teraz na szpitalnym łóżku, wyglądając jakbyś miała za chwilę wyzionąć ducha.
Ale wciąż obawiam się o Twoje zdrowie, zwłaszcza po pojedynku, który miał miejsce wcale nie tak dawno temu. Twój upadek na podłogę i Twoja twarz, blada i bez wyrazu, zdecydowanie nie pomagają mi w tym momencie na Ciebie patrzeć. Widzę jak próbujesz coś z siebie wykrztusić ale tylko kręcisz głową. Uśmiecham się złośliwie, typowym uśmiechem Alastaira z przed kilku lat.
- Moja ciocia. Wiesz, lady Adelaide Nott, nie wiem czy się znacie - mówię żartobliwym tonem unosząc brwi.
Wiem co chcesz mi przekazać. Że sam mam dużo problemów - ale w tym momencie największym z nich jest Twój stan. Reszta mogłaby równie dobrze nie istnieć. Nie obchodzą mnie. Nie obchodzi mnie Elizabeth, nie obchodzi mnie mój ojciec, nie obchodzi mnie nawet przeklęta Wilhelmina Tuft, w tym momencie liczysz się tylko Ty. Szczerzę zęby w kolejnym podejściu do uśmiechu kiedy wspominasz o moim najnowszym wymyśle.
- Z pewnością. Każdy numer, myślę, że mógłbym nawet prenumerować - rozpoczynam, jakby rozkładając ręce w geście rezygnacji. - Wycinałbym wszystkie fragmenty o Tobie, czyli pewnie jakieś trzy czwarte i potem dałbym Ci je na urodziny.
Wizja wycinanek z papieru jest co prawda irracjonalna, ale wolę mieć przed oczyma siebie pokrytego ścinkami, niż to co teraz widzę na oczy. Bo każde spojrzenie boli mnie tak samo jak Ciebie. Bardzo chciałbym, żebym to ja teraz tu leżał, a Ty byłabyś cała i zdrowa.
Nie wiem kiedy nagle rozmowa przybiera poważniejszy ton. Nie wiem kiedy rezygnujemy z żartów i kiedy pada Twoje pytanie.
- Wyglądasz okropnie - odpowiadam, wciąż nie rezygnując z żartobliwego tonu. - Straszniej niż w sukience.
No, teraz to już nieco przesadzam - wiesz doskonale, że uznaję Twoją urodę i że w sukniach wyglądasz wspaniale, rozumiesz jednak przesłanie. Nie wyglądasz jak Ty. Nie jak Lucinda. Potem jednak decyduję się na koniec śmiechu, bo sytuacja w której się znajdujesz bynajmniej nie jest śmieszna.
- Martwię się, Lucy - przyznaję w końcu. - I nie rozumiem. Jak... To wszystko się stało?
Nie wiem czy udzielisz mi szczerej odpowiedzi, jednak tym razem pytam już całkowicie poważnie. W końcu żadna ściana, ani żadna wyimaginowana klątwa nie spowodowała, że leżysz teraz na szpitalnym łóżku, wyglądając jakbyś miała za chwilę wyzionąć ducha.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła, że się zmieniła. Powrót do Londynu miał jej przynieść nowy początek. Coś na kształt ukojenia w które już teraz nie wierzyła. Zniknął jej optymizm, równowaga, wiara w to, że świat jest dobrym miejscem ze złem próbującym blask tego świata stłamsić. Teraz jej optymizm wyparował zostawiając po sobie strach. Bała się tego co było jej dane zobaczyć i tego czego dane jej było doświadczyć. Pewnie nie miała pojęcia ile tak naprawdę jest w stanie znieść wewnętrznie bo niejeden już dawno by się załamał, ale teraz już nie wiedziała czy te granice nadal istnieją. Była w tym sama. Otaczali ją ludzie, ale wiedziała, że we wszystkim jest sama. Może to dlatego, że nie była egoistką. Ludzie z reguły pozwalając sobie na egoizm zaczynają myśleć o sobie. W końcu zauważając rzeczy, które dotyczą tylko ich, a nie całego świata. Ona tak nie potrafiła. Zawsze była dla wszystkich, ale nigdy nie była dla siebie i właśnie dlatego w tym wszystkim została sama. Spokojnie. To nie pretensje. Nie mogła ich mieć do nikogo. Była tylko kobietą dźwigającą zbyt wiele na swoich barkach i tego ciężaru nikt nie mógł z niej zdjąć. Nawet on. Nawet kiedy chciała dzielić z nim wszystko to ten ból, ta samotność była tylko jej. Uśmiechnęła się na jego słowa. Tak łatwo mu uderzyć w punkt. Wiedziała, że to jest równe ze sprawdzeniem jej stanu zdrowia. Skoro mogła mu odpowiedzieć kąśliwą uwagą to prawdopodobnie było z nią lepiej niż wyglądała. I naprawdę starała się by właśnie tak mógł to odebrać. -Teraz jesteś taki chętny do spotkania ze swoją ciocią? Jako dziecko jakoś od tego stroniłeś. - zaśmiała się chociaż bezdźwięcznie. Dobrze wiedziała jaki stosunek ma do swojej ciotki Nott. Zawsze ją to bawiło chociaż po liście chyba zaczęła podchodzić do tego poważniej niż wcześnie. Miała wrażenie, że do wszystkiego podchodziła już poważniej. Na wspomnienie o urodzinach lekko uderzyła go w otwartą dłoń. - Nie przypominaj mi. Daj mi się cieszyć jeszcze dwutygodniowym szaleństwem. - uniosła brew bo to wszystko było jednym wielkim szaleństwem, ale on przecież wiedział, że nie o tym mówiła. Po tych dwóch tygodniach będzie już w pełni starą panną. Kącik ust znów drgnął jej w uśmiechu chociaż już tego nie skomentowała. Wiedziała na jakie tory wchodzi ich rozmowa i nie wiedziała czy jest na nią gotowa. Obrazy z poprzedniej nocy znowu zaatakowały jej myśli prezentując obrazy tych wszystkich przerażających rzeczy, których była świadkiem. Zmieszanej krwi na rękach. - Miałam spotkanie w związku z klątwą, którą miałam zdjąć i to było późno więc Percy nie chciał puścić mnie samej. Poszliśmy tam i… - zatrzymała się spoglądając na mężczyznę i pokręciła głową. - Nie uwierzyłbyś mi, Alek. Ja sama już sobie nie wierzę. - chciała żeby to wyglądało inaczej, ale niestety nie wyglądało. - Percy też tu jest, a to wszystko moja wina. Gdybym tylko poszła tam sama...
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chyba nigdy nie myślałem, że świat jest dobrym miejscem. Nawet będąc dzieckiem. Znałem w końcu swojego ojca, a jak tu myśleć o dobrym świecie, skoro Twój własny rodzic jest tak… Zły? Świat nie był dobry, był może piękny, ale to niemal przeciwieństwo.
Jestem podłym egoistą, a i tak dostrzegam problemy wszystkich dookoła. Bo w pewien sposób są także moje. Uśmiecham się jednak, ciesząc się, że razem ze zdrowiem nie straciłaś kompletnie poczucia humoru.
- Ja? Od mojej ukochanej cioci? - robię wielkie oczy i w moim głosie słychać fałszywe zdziwienie.
Choć w istocie, w dzieciństwie szybko nauczyłem się szanować lady Adelaide Nott, z pewnością spędzałem z nią czas chętniej niż w rodzinnym domu. Nie żebym lubił którekolwiek z tych dwóch. Ona przynajmniej była osobą godną podziwu, godną szacunku. Była idealna w każdym calu, piękna, groźna, sprytna. Była Nottem z krwi i kości, potrafiła sobie poradzić w każdej sytuacji.
- Ha! Myślisz, że dopiero za dwa tygodnie będziesz starą panną? Bo ja uważam, że Ty to właściwie taka się chyba urodziłaś - mówię, żartobliwym tonem.
Przeklęte dziecko od klątw, lady Selwyn, wieczna stara panna. Śmiesznie będzie wypominać Ci to na Twoim ślubie - mam nadzieję, że o wiele lepszym i bardziej szczerym niż ten mój.
Później wszystko dzieje się zbyt szybko. Noc, klątwy, rzeczy nie do uwierzenia. Moje serce przewraca się kiedy słyszę o Percym. Natychmiastowo mam ochotę Tobą potrząsnąć i zapytać o mojego brata od innej matki, mojego najdroższego kuzyna. Na chwilę odczuwam ulgę, że chociaż żyje, chociaż to, że znajduje się w szpitalu to nienajlepsza wiadomość. Nic co słyszę nie jest dobrą wiadomością. Chcę być zły, ale przecież nie mogę, bo nie mam na kogo. To nie jest Twoja wina. Kręcę głową w zamyśleniu.
- Gdybyś poszła sama, pewnie już byś nie żyła - rozpoczynam z powagą. - Nie wiem co tam się działo ale... Z pewnością lepiej stawiliście temu czoła w dwie osoby, niż w pojedynkę.
Tak, Percy był wielką pomocą. Zarówno psychiczną, jak i fizyczną - organizował w końcu wyprawy badawcze i miał do czynienia ze smokami. Ktoś taki i zawodowy łamacz klątw... Co mogło tak bardzo im zaszkodzić? Z pewnością nie żadna agresywna ściana. Co mogło pokonać taki duet? Skoro Ty jesteś w tak tragicznym stanie, jak czuje się Percy? O ile dobrze się orientuję, on przynajmniej nie ma problemów z chorobami genetycznymi. Nerwowo uderzam palcami wolnej ręki o kant łóżka, ale staram się nie sprawiać wrażenia bardzo zmartwionego.
Jestem podłym egoistą, a i tak dostrzegam problemy wszystkich dookoła. Bo w pewien sposób są także moje. Uśmiecham się jednak, ciesząc się, że razem ze zdrowiem nie straciłaś kompletnie poczucia humoru.
- Ja? Od mojej ukochanej cioci? - robię wielkie oczy i w moim głosie słychać fałszywe zdziwienie.
Choć w istocie, w dzieciństwie szybko nauczyłem się szanować lady Adelaide Nott, z pewnością spędzałem z nią czas chętniej niż w rodzinnym domu. Nie żebym lubił którekolwiek z tych dwóch. Ona przynajmniej była osobą godną podziwu, godną szacunku. Była idealna w każdym calu, piękna, groźna, sprytna. Była Nottem z krwi i kości, potrafiła sobie poradzić w każdej sytuacji.
- Ha! Myślisz, że dopiero za dwa tygodnie będziesz starą panną? Bo ja uważam, że Ty to właściwie taka się chyba urodziłaś - mówię, żartobliwym tonem.
Przeklęte dziecko od klątw, lady Selwyn, wieczna stara panna. Śmiesznie będzie wypominać Ci to na Twoim ślubie - mam nadzieję, że o wiele lepszym i bardziej szczerym niż ten mój.
Później wszystko dzieje się zbyt szybko. Noc, klątwy, rzeczy nie do uwierzenia. Moje serce przewraca się kiedy słyszę o Percym. Natychmiastowo mam ochotę Tobą potrząsnąć i zapytać o mojego brata od innej matki, mojego najdroższego kuzyna. Na chwilę odczuwam ulgę, że chociaż żyje, chociaż to, że znajduje się w szpitalu to nienajlepsza wiadomość. Nic co słyszę nie jest dobrą wiadomością. Chcę być zły, ale przecież nie mogę, bo nie mam na kogo. To nie jest Twoja wina. Kręcę głową w zamyśleniu.
- Gdybyś poszła sama, pewnie już byś nie żyła - rozpoczynam z powagą. - Nie wiem co tam się działo ale... Z pewnością lepiej stawiliście temu czoła w dwie osoby, niż w pojedynkę.
Tak, Percy był wielką pomocą. Zarówno psychiczną, jak i fizyczną - organizował w końcu wyprawy badawcze i miał do czynienia ze smokami. Ktoś taki i zawodowy łamacz klątw... Co mogło tak bardzo im zaszkodzić? Z pewnością nie żadna agresywna ściana. Co mogło pokonać taki duet? Skoro Ty jesteś w tak tragicznym stanie, jak czuje się Percy? O ile dobrze się orientuję, on przynajmniej nie ma problemów z chorobami genetycznymi. Nerwowo uderzam palcami wolnej ręki o kant łóżka, ale staram się nie sprawiać wrażenia bardzo zmartwionego.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lucinda doskonale wiedziała jak ją traktują inni. Była niekonwencjonalną damą i już w dzieciństwie słyszała, że jej zbytnia ciekawość świata oderwie ją od arystokratycznego świata. Jej matka zawsze porównywała ją do starszej siostry, która przecież w jej postrzeganiu była idealna i Lucinda co by nie zrobiła i tak miała już na zawsze być gorsza od swojej siostry. Dlatego przestała się tym przejmować. Wysłuchiwała tych wszystkich przykrych słów o swoim staropanieństwie, o byciu inną, o całkowitym oderwaniu od darów jakie dostała wraz z urodzeniem. Tylko pozornie jej to nie przeszkadzało. Chociaż wiedziała, że żyje zgodnie z własnym ja to i tak nie czuła się z tym dobrze. Nie chciała zignorować obowiązku narzuconego przez swój ród. Gdyby musiała oczywiście stanęłaby na ślubnym kobiercu, ale… nie chciała tego robić na siłę. Tym bardziej, że jej ojciec ani nestor nie wysunęli jeszcze w jej stronę żadnych roszczeń. Pokręciła głową. - Nie urodziłam się. Stałam się nią w momencie, w którym moja siostra wyszła za mąż. Nie zapominaj o tym. - kącik ust drgnął jej w uśmiechu, ale to nie był czas na żarty i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Była przerażona tym wszystkim. Wspomnienia napływające do jej myśli. Czy naprawdę żyła złudzeniami, że to minie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak wiele dla niego znaczył Percy. Dla niej znaczył równie dużo. Dlatego tak bardzo pluła sobie w twarz za to wszystko co go tam spotkało. Może dlatego, że nie potrafiła patrzeć na cierpienie swoich najbliższych, a może dlatego, że to wszystko było spowodowane jej widzi mi się. Zawodem, który sobie wybrała. Czy mogłaby się obwiniać jeszcze bardziej? Pewnie to miało przyjść z czasem. Kiedy będzie mogła przeanalizować całą tę sytuację. Co z rudowłosą? Co z mężczyzną, który poszedł razem z nimi do domku na uboczu? Co z dziewczynką? Z resztą czarodziei z karczmy? Nic nie wiedziała, a ta niewiedza ją dobijała. Zdawał sobie z tego sprawę? Widział, że cierpiała w środku starając się zachować trzeźwy umysł na zewnątrz? Skinęła głową. - To i tak niczego nie zmienia. To wszystko… to nie powinno się stać. - złe decyzje podejmowane w biegu. To czas kiedy zatrzymała się na rozdrożu nie wiedząc gdzie dalej biec. Przymknęła oczy starając się uspokoić świszczący oddech. To było już nieważne. Gdybanie. - Przykro mi, Alek. Przykro mi, że musisz widzieć mnie w takim stanie, że musisz słuchać o Percivalu. Żałuje, że nie zrobiłam więcej. - nawet w takim momencie bardziej przejmowała się innymi niż samą sobą. Nigdy nie potrafiła zrobić tego dla siebie. I prawdopodobnie nigdy nie będzie potrafiła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie przeszkadzało mi to, że byłaś niekonwencjonalną damą - znaliśmy się w końcu od dzieciństwa. Zresztą wciąż miewam przeczucie, że z nas dwojga to Tobie właściwie dużo bardziej zależy na nazwisku - ja robię to z obowiązku, ale nie z przywiązania. Ty zaś bardzo cenisz rodzinę, nawet jeżeli Twoja matka jest w stanie obrzucać Cię zdecydowanie nietaktownymi uwagami. Teraz martwię się raczej o Twoje zdrowie. Twoje i Percivala, ale jestem pewien, że oboje dajecie sobie radę. Zawsze byliście silni.
Ach, Twoja siostra. Nie znałem jej zbyt dobrze. Z pewnością nie tak dobrze jak Ciebie - wydawała mi się zupełnie nieinteresująca. Nie miała w sobie nic specjalnego - była jak każda inna dama na salonach.
- No nie wiem, myślę, że to taka choroba z którą już się rodzisz - mówię niejednoznacznie.
Jaka choroba? Pragnienie wolności czy może staropanieństwo? Ty chyba wiesz najlepiej. Kręcę głową, wciąż zachowując naukowy ton, jakbym był uzdrowicielem, a nie politykiem. Może powinienem pomyśleć nad zmianą kariery? Mimowolnie uśmiecham się do siebie pod nosem, jednak uśmiech ten zaraz znika gdy przypominam sobie gdzie jestem.
Jesteś dla siebie zbyt surowa. Jak zwykle. Wpatruję się w Ciebie smutnym, troskliwym wzrokiem i raz jeszcze kręcę głową. Jesteś ranna, nie myślisz nawet do końca rozsądnie.
- Jestem pewny, że Percy nie żałuje, że z Tobą poszedł - dodaję, bo w końcu mojego kuzyna znam nie od dziś.
Jest dla mnie raczej bratem, którego nie miałem, bratnią duszą. Rozumiemy się bez słów. Ja nie żałowałbym, że mogłem Ci pomóc, nawet jeżeli teraz leżałbym ledwo żywy w Mungu, jestem więc pewny, że on też nie. Wiem, że jest Ci przykro. Ale nie powinno.
- To nie Twoja wina, więc przestań się obwiniać, Lucy - zaczynam, spokojnym, acz stanowczym tonem. - Ja sam nieraz wpakowałem i Ciebie i Percy'ego w gorsze sytuacje, a jednak spójrz - wszystko w porządku.
Prawdą jest, że nic nie jest w porządku. A jednak wiesz, o co mi chodzi. Wiem, że rozumiesz. Zawsze rozumiesz.
Później rozmawiamy jeszcze długie godziny, na przeróżne tematy, aż w końcu ktoś upomina mnie bym dał Ci spokój. Uśmiecham się szelmowsko i obiecuję, że jeszcze wpadnę w odwiedziny. Cieszę się, że teleportacyjna czkawka wreszcie dała mi spokój. Cieszę się, najwyraźniej jednak nie w porę. Bo gdy tylko wychodzę poza teren szpitala czuję znane mi już bardzo dobrze zawroty głowy i świat dookoła mnie ponownie się rozpływa. Może to już ten ostatni raz. Może powinienem jednak zagadnąć do jakiegoś uzdrowiciela, skoro już byłem w szpitalu. Może tym razem trafię znów do domu? Mój żołądek robi fikołka po czym rozlega się trzask i kolejny znajomy odgłos.
Hep!
| 2x z.t
Ach, Twoja siostra. Nie znałem jej zbyt dobrze. Z pewnością nie tak dobrze jak Ciebie - wydawała mi się zupełnie nieinteresująca. Nie miała w sobie nic specjalnego - była jak każda inna dama na salonach.
- No nie wiem, myślę, że to taka choroba z którą już się rodzisz - mówię niejednoznacznie.
Jaka choroba? Pragnienie wolności czy może staropanieństwo? Ty chyba wiesz najlepiej. Kręcę głową, wciąż zachowując naukowy ton, jakbym był uzdrowicielem, a nie politykiem. Może powinienem pomyśleć nad zmianą kariery? Mimowolnie uśmiecham się do siebie pod nosem, jednak uśmiech ten zaraz znika gdy przypominam sobie gdzie jestem.
Jesteś dla siebie zbyt surowa. Jak zwykle. Wpatruję się w Ciebie smutnym, troskliwym wzrokiem i raz jeszcze kręcę głową. Jesteś ranna, nie myślisz nawet do końca rozsądnie.
- Jestem pewny, że Percy nie żałuje, że z Tobą poszedł - dodaję, bo w końcu mojego kuzyna znam nie od dziś.
Jest dla mnie raczej bratem, którego nie miałem, bratnią duszą. Rozumiemy się bez słów. Ja nie żałowałbym, że mogłem Ci pomóc, nawet jeżeli teraz leżałbym ledwo żywy w Mungu, jestem więc pewny, że on też nie. Wiem, że jest Ci przykro. Ale nie powinno.
- To nie Twoja wina, więc przestań się obwiniać, Lucy - zaczynam, spokojnym, acz stanowczym tonem. - Ja sam nieraz wpakowałem i Ciebie i Percy'ego w gorsze sytuacje, a jednak spójrz - wszystko w porządku.
Prawdą jest, że nic nie jest w porządku. A jednak wiesz, o co mi chodzi. Wiem, że rozumiesz. Zawsze rozumiesz.
Później rozmawiamy jeszcze długie godziny, na przeróżne tematy, aż w końcu ktoś upomina mnie bym dał Ci spokój. Uśmiecham się szelmowsko i obiecuję, że jeszcze wpadnę w odwiedziny. Cieszę się, że teleportacyjna czkawka wreszcie dała mi spokój. Cieszę się, najwyraźniej jednak nie w porę. Bo gdy tylko wychodzę poza teren szpitala czuję znane mi już bardzo dobrze zawroty głowy i świat dookoła mnie ponownie się rozpływa. Może to już ten ostatni raz. Może powinienem jednak zagadnąć do jakiegoś uzdrowiciela, skoro już byłem w szpitalu. Może tym razem trafię znów do domu? Mój żołądek robi fikołka po czym rozlega się trzask i kolejny znajomy odgłos.
Hep!
| 2x z.t
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
30.04
Nie była ostatnimi miesiącami dobrą przyjaciółką. Przymiotnik, który najlepiej by opisywał ją to – nieobecna. Tak pochłonięta pracą, dzięki której próbowała zapomnieć o wydarzeniach z początku miesiąca jak i naprawdę wciągające śledztwa, które wymagały od niej więcej, szybciej i uważniej niż zazwyczaj. Sprawa Megan Podmore, która jej nigdy nie opuszczała od miesiąca (a na kursach mówili, że nie powinno się tak angażować w sprawę, bo to grozi wypaleniem; nie posłuchała) i nawet w snach się pojawiała. I to nie było tak, że unikała spotkania z Nottem, po prostu nigdy nie było im po drodze. Ale Lucinda jest jej przyjaciółką od zawsze, nigdy nie powinna zaznać ignorancji z jej strony, gdyż ona sama nigdy jej nie okazała. Gdy dowiedziała się, że wylądowała w szpitalu przez chwilę nie mogła się ruszyć. Wiedziała, że jest bezpieczna i przytomna, ale wyobraziła sobie, że gdyby jej stan był gorszy to mogłaby nigdy więcej nie porozmawiać z przyjaciółką. Tylko przez ten jej głupi upór w niepogodzeniu się z sytuacją. Nie udała się do niej od razu (poszła na spokojnie do pracy, co to o niej świadczy jako o człowieku? Zapracowany czy nieczuły?), by spokojnie popołudniu udać się do przyjaciółki (kuzynki, świętej i wszystko co jeszcze można wymyślić). Nie kupiła kwiatów (i tak więdną) ale przyniosła jabłka (zdrowo), więc czuła się praktycznie przygotowana. Nadal miała obawy co do jej stanu, gdyż miała w pamięci ich rozmowę na temat choroby Lucindy. Jej pobyt w szpitalu świadczył o tym, że jednak nie porzuciła swojej pasji, ale o tym chciała się dowiedzieć już od samej poszkodowanej. Dowiedziała się od uzdrowicieli gdzie znajdzie Panne Selwyn, choć dziwnie patrzyli na torbę z jabłkami. Nikt tutaj nie jadał jabłek? Widać było, że nie dbają wystarczająco o pacjentów. Każdy wie, że owoce powinno się jeść. Powędrowała nigdy nie kończącymi się korytarzami do odpowiedniej sali (nikomu się nie przyzna, ale zgubiła się w czasie tej wędrówki dwa razy), by w końcu wejść do sali zajętej przez jej przyjaciółka.
- Nie spodziewałam się mimo wszystko, że tak szybko tu wylądujesz. – powiedziała na powitanie jak zawsze pełna empatii i wyrozumiałości. Ona jak nikt potrafiła zrozumieć ból drugiego człowieka, szczególnie ten duchowy. – Powiem Ci, że nie wyglądasz najlepiej. Światło jest po prostu nie korzystne. – uznała z uśmiechem i usiadła obok na krześle. Było bardzo niewygodne, w ten sposób na pewno chcieli pozbyć się gości – Elizabeth by tak robiła.
- Powiesz mi co się stało? – zapytała już poważniej, tak bardzo wpasowując się w aurę szpitala. – Mam jabłka, którymi mogę Cię przekupić. – pokazała jej torbę cudownie zielonych owoców, które powinny każdego przekonać. To była taka łagodniejsza i poza przesłuchiwaniowa wersja veritaserum.
Nie była ostatnimi miesiącami dobrą przyjaciółką. Przymiotnik, który najlepiej by opisywał ją to – nieobecna. Tak pochłonięta pracą, dzięki której próbowała zapomnieć o wydarzeniach z początku miesiąca jak i naprawdę wciągające śledztwa, które wymagały od niej więcej, szybciej i uważniej niż zazwyczaj. Sprawa Megan Podmore, która jej nigdy nie opuszczała od miesiąca (a na kursach mówili, że nie powinno się tak angażować w sprawę, bo to grozi wypaleniem; nie posłuchała) i nawet w snach się pojawiała. I to nie było tak, że unikała spotkania z Nottem, po prostu nigdy nie było im po drodze. Ale Lucinda jest jej przyjaciółką od zawsze, nigdy nie powinna zaznać ignorancji z jej strony, gdyż ona sama nigdy jej nie okazała. Gdy dowiedziała się, że wylądowała w szpitalu przez chwilę nie mogła się ruszyć. Wiedziała, że jest bezpieczna i przytomna, ale wyobraziła sobie, że gdyby jej stan był gorszy to mogłaby nigdy więcej nie porozmawiać z przyjaciółką. Tylko przez ten jej głupi upór w niepogodzeniu się z sytuacją. Nie udała się do niej od razu (poszła na spokojnie do pracy, co to o niej świadczy jako o człowieku? Zapracowany czy nieczuły?), by spokojnie popołudniu udać się do przyjaciółki (kuzynki, świętej i wszystko co jeszcze można wymyślić). Nie kupiła kwiatów (i tak więdną) ale przyniosła jabłka (zdrowo), więc czuła się praktycznie przygotowana. Nadal miała obawy co do jej stanu, gdyż miała w pamięci ich rozmowę na temat choroby Lucindy. Jej pobyt w szpitalu świadczył o tym, że jednak nie porzuciła swojej pasji, ale o tym chciała się dowiedzieć już od samej poszkodowanej. Dowiedziała się od uzdrowicieli gdzie znajdzie Panne Selwyn, choć dziwnie patrzyli na torbę z jabłkami. Nikt tutaj nie jadał jabłek? Widać było, że nie dbają wystarczająco o pacjentów. Każdy wie, że owoce powinno się jeść. Powędrowała nigdy nie kończącymi się korytarzami do odpowiedniej sali (nikomu się nie przyzna, ale zgubiła się w czasie tej wędrówki dwa razy), by w końcu wejść do sali zajętej przez jej przyjaciółka.
- Nie spodziewałam się mimo wszystko, że tak szybko tu wylądujesz. – powiedziała na powitanie jak zawsze pełna empatii i wyrozumiałości. Ona jak nikt potrafiła zrozumieć ból drugiego człowieka, szczególnie ten duchowy. – Powiem Ci, że nie wyglądasz najlepiej. Światło jest po prostu nie korzystne. – uznała z uśmiechem i usiadła obok na krześle. Było bardzo niewygodne, w ten sposób na pewno chcieli pozbyć się gości – Elizabeth by tak robiła.
- Powiesz mi co się stało? – zapytała już poważniej, tak bardzo wpasowując się w aurę szpitala. – Mam jabłka, którymi mogę Cię przekupić. – pokazała jej torbę cudownie zielonych owoców, które powinny każdego przekonać. To była taka łagodniejsza i poza przesłuchiwaniowa wersja veritaserum.
Dziś było już lepiej. Choć minęły zaledwie dwa dni odkąd trafiła do szpitala czuła się cieleśnie o wiele lepiej. Oddech jej się ustabilizował i nie brzmiał już tak jakby przy okazji oddychania urządzała sobie koncert, w którym głównym instrumentem był gwizdek. Pomimo tego, że poprawiło się jej zdrowie fizyczne to to psychiczne nadal było w dość kiepskim stanie. Nie mogła wyrzucić tego wszystkiego z głowy, a dodatkowo wspomnienia z ostatnich miesięcy także atakowały jej myśli dając jej znak, że powinna zwolnić. Odpocząć. Zbyt wiele wydarzyło się w jej życiu odkąd wróciła do Londynu, do swoich bliskich, do swojego mieszkania na Pokątnej. Starała się nie myśleć o tym wszystkim zbyt długo zagadując każdą sprawdzającą jej stan pielęgniarkę i uzdrowiciela, ale tak naprawdę to nic nie zmieniało. W końcu wszystko i tak wracało w snach. Czy tylko ona tak miała? Czy wszyscy, którzy byli tam razem z nią czują się tak tym przytłoczeni? Nie wiedziała dlaczego akurat teraz. W swoim życiu widziała już wiele rzeczy. Nawet te najgorsze i żadne z nich nie doprowadziło ją do takiego stanu wymęczenia. Za dużo? Myślała, że jest niezniszczalna? Tego nie potrafiła stwierdzić wprost. Lucinda nienawidziła szpitali i wiedział o tym każdy kto ją znał. To było miejsce na myśl, o którym dostawała palpitacji serca. Od razu robiło jej się słabo i czuła się tak jakby ktoś przymusem wepchnął ją do miejsca największej fobii. Z racji, że nie lubiła szpitali nie chciała też by ktoś ją odwiedzał i widział ją w takim stanie. Nawet matka przez te dwa dni nie pofatygowała się by dotrzeć aż do jej sali chociaż z tego co powiedział jej Alek… była tutaj upewniając się, że wszystko z nią w porządku. Mogła sobie dokładnie wyobrazić o czym myślała jej matka. Sama sobie była winna, a to miejsce nie było odpowiednie dla szlachcianki. Dowiedziała się też o chorobie, którą Selwyn próbowała ukrywać przed najbliższymi. Widocznie teraz już nie miała jak tego ukrywać. Wszystko wyszło na jaw i chociaż blondynka jeszcze o tym nie myślała to wiedziała, że czeka ją ciężka konwersacja. Teraz już na pewno ojciec będzie chciał jak najszybciej wydać ją za mąż i to ją przerażało. Kiedy drzwi jej sali się otworzyły, a jej oczom ukazała się przyjaciółka na jej słowa uśmiechnęła się delikatnie. - Czy jest ktoś kto w takim miejscu wygląda dobrze? - zapytała kręcąc przy tym głową. Nie mogła wyglądać dobrze. I nie chciała jej martwić więc jej kolejne pytanie skwitowała tylko machnięciem dłoni. Co miała powiedzieć? Zaatakowały mnie potwory w karczmie? Od razu odesłaliby ją na oddział magipsychiatrii. - Obawiam się, że jabłka choć pięknie wyglądają mogłyby pójść na stracenie. Przez ostatnie dwa dni żyje na eliksirach i nawet woda mi nie przechodzi przez gardło. - mruknęła. - Usiądź. Skąd wiedziałaś, że tu jestem? - zapytała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź