Szwalnie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Szwalnie
Szwalnie ulokowane zostały w wielkich pomieszczeniach, podzielonych na sektory - damskie, męskie, dziecięce, nakryć głowy oraz innych dodatkowych elementów garderoby. Wcześniej nad każdym ze strojów pracowały skrzaty domowe, jednak dziś te magiczne istoty zajmują się produkcją hurtową, natomiast unikatowe ubrania tworzone są ręcznie przez wykwalifikowane czarownice.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:47, w całości zmieniany 2 razy
Chyba dorosła, choć jeszcze nie tak dawno temu zachowywała się lżej, może czasem trywialnie, nieodpowiednio do swojego wieku. Szybko spoważniała. Po dawnej Just pozostało niebieskie spojrzenie i łagodny uśmiech, który znów potrafił odnaleźć do niej swoją drogę. Choć nie był już tak głęboki jak wcześniej - tak szczęśliwy - bo i ona taka nie była. Teraz wiedziała , że świat skrywał więcej mroku, niż się spodziewała. Teraz wiedziała, że można było stracić kogoś zaledwie w sekundę, a może właśnie przez nią. Że każde działanie przynosi odpowiedź, a jego brak nie znaczy, że nic się nie stanie. Dlatego postanowiła działać. Żeby nie tracić już więcej nikogo - nie ważne, czy bliskiego, czy też kompletnie obcego. Żeby nikt nie musiał się bać, żeby też nikt nie musiał czuć tego, co ona gdy zobaczyła martwe ciało matki na kamiennej posadzce Hogwartu. Wiedziała, że cena będzie ogromna. Ale ktoś musiał ją zapłacić. A ona nie była w stanie stać z boku. Samotnie, czekając aż nie powrócą zwariowałaby kompletnie. Kochała, ale nie była w stanie mieć miłości o jakiej marzyła. Wątpiła, by mogła mieć jakąkolwiek inną. Nie tylko ze względu na siebie, ale i na niego. Na to, na co oboje się zdecydowali. Choć ostateczne rozmowa nadal dopiero miała się odbyć. Może i dla niej miało stać się coś dobrego, choć do tej myśli podchodziła sceptycznie.
Anomalie były czymś, czego nie rozumieli. Nic więc dziwnego, że pierwotne założenia okazały się złe. A jednak, jednak... o ile łatwiej byłoby, gdyby choć raz coś poszło po ich myśli. Przyzwyczaiła się jednak już do tego, że życie - a może los - podkładają jej kłody pod nogi. A w tym przypadku nie tylko jej, ale całemu zakonowi. Musieli jednak być silni, pokonać przeszkody i doprowadzić sprawę do końca.
- Tym lepiej. - odpowiedziała kobiecie, posyłając w jej stronę lekki, pokrzepiający uśmiech. Jeśli pomyłki, można było wykorzystać na korzyść Zakonu, to znaczyło, że wynikało z niej coś dobrego. A to zaś samo w sobie było pokrzepiające. Mogli coś wynieść z sytuacji, która okazała się błędem. - Otwarta walka dopiero się zaczyna. - odpowiedziała Tonks Poppy, sznurując lekko usta. Rycerze Walpurgii poczynali sobie coraz śmielej, jednak teraz, mając Longbottoma na stanowisku Ministra może w końcu coś uda się zrobić. Sama złożyła wniosek ze skargą na Mulcibera. Zamierzała składać jakiś za każdym razem, gdy jej obecność w danym miejscu nie mogła zadziałać na jej niekorzyść. Musiala przestać się bać. Ale nauczyła się funkcjonować ze strachem, oswajać go, robić z niego swoją siłę.
Skinęła głową na słowa Poppy. To jedyne co była w stanie zrobić. Nie miała pojęcia jak się oddziela czarną od białej magii. Obserwowała jak Poppy zbiera substancję do fiolek, dopiero gdy padło pytanie zmarszczyła lekko brwi.
- Sierść psidwaka. - odpowiedziała jej, trochę zwyczajna, całkowicie nie ekstrawagancka. Najzwyczajniejsza sierść, nie serce smoka, czy włos jednorożca. Ale nie przeszkadzało jej to, ważne było, że osikowa różdżka jej słuchała. - To ma jakieś znaczenie? Pomóc ci jakoś? - zapytała pielęgniarki, nie spuszczając z niej spojrzenia, jednak ciągle czuła na odgłosy z zewnątrz.
Anomalie były czymś, czego nie rozumieli. Nic więc dziwnego, że pierwotne założenia okazały się złe. A jednak, jednak... o ile łatwiej byłoby, gdyby choć raz coś poszło po ich myśli. Przyzwyczaiła się jednak już do tego, że życie - a może los - podkładają jej kłody pod nogi. A w tym przypadku nie tylko jej, ale całemu zakonowi. Musieli jednak być silni, pokonać przeszkody i doprowadzić sprawę do końca.
- Tym lepiej. - odpowiedziała kobiecie, posyłając w jej stronę lekki, pokrzepiający uśmiech. Jeśli pomyłki, można było wykorzystać na korzyść Zakonu, to znaczyło, że wynikało z niej coś dobrego. A to zaś samo w sobie było pokrzepiające. Mogli coś wynieść z sytuacji, która okazała się błędem. - Otwarta walka dopiero się zaczyna. - odpowiedziała Tonks Poppy, sznurując lekko usta. Rycerze Walpurgii poczynali sobie coraz śmielej, jednak teraz, mając Longbottoma na stanowisku Ministra może w końcu coś uda się zrobić. Sama złożyła wniosek ze skargą na Mulcibera. Zamierzała składać jakiś za każdym razem, gdy jej obecność w danym miejscu nie mogła zadziałać na jej niekorzyść. Musiala przestać się bać. Ale nauczyła się funkcjonować ze strachem, oswajać go, robić z niego swoją siłę.
Skinęła głową na słowa Poppy. To jedyne co była w stanie zrobić. Nie miała pojęcia jak się oddziela czarną od białej magii. Obserwowała jak Poppy zbiera substancję do fiolek, dopiero gdy padło pytanie zmarszczyła lekko brwi.
- Sierść psidwaka. - odpowiedziała jej, trochę zwyczajna, całkowicie nie ekstrawagancka. Najzwyczajniejsza sierść, nie serce smoka, czy włos jednorożca. Ale nie przeszkadzało jej to, ważne było, że osikowa różdżka jej słuchała. - To ma jakieś znaczenie? Pomóc ci jakoś? - zapytała pielęgniarki, nie spuszczając z niej spojrzenia, jednak ciągle czuła na odgłosy z zewnątrz.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Niektórzy mówili, że Poppy Pomfrey urodziła się ze starą duszą. Od zawsze była dziewczynką, później kobietą rozsądną i poważną. Jako dziecko wyróżniała się swoim spokojem i poukładaniem; nie dokazywała ani rodzicom, gdy jeszcze żyli, ani ciotce, kiedy pojawiła się w jej domu. Nie sprawiała kłopotów, nie psociła, nie krzyczała, nie stroiła fochów. Była dzieckiem nader cichym, czasami nienaturalnie wręcz spokojnym; mówili o niej, że ma spojrzenie zbyt dojrzałe jak na swoje lata, a później, że dorosła aż zbyt szybko. Nie wiadomo, w czym tkwiła przyczyna podobnego stanu rzeczy. Czy to po prostu jej usposobienie, wrodzone cechy charakteru, czy może zmusiła ją do tego sytuacja - najpierw los odebrał jej rodziców, później Charlesa. Życie kształtowało Poppy w sposób, który wykluczał zachowania trywialne, lekkomyślne, beztroskie. Nadchodząca wojna jedynie pogłębiła ten stan rzeczy. Wojna, która już trwała ścierała blade uśmiechy z ust. Ciężko jej było teraz znaleźć powód do radości. Zwłaszcza teraz, gdy nazajutrz miało odbyć się tak trudne spotkanie. Czuła na barkach nieustannie jego ciężar; wiedziała, że dzisiejszej nocy nie zmruży oka.
- Wiem, że to dopiero początek. To przeraża mnie najbardziej - wyznała ze smutkiem.
To straszne, lecz prawdziwe. Jeszcze kilka tygodni wcześniej miała wrażenie, że to co najgorsze już się wydarzyło - przejęcie władzy przez Grindelwalda, pojmanie dzieci, nauczanie w Hogwarcie czarnej magii, Policja Antymugolska, odsiecze, anomalie... Życie pokazało, że to jedynie kropla w morzu tych okropności jakie szykował dla nich los. Wciąż nie mogła pogodzić się z tym, co miało miejsce w czerwcu w Ministerstwie Magii. Ze śmiercią tak wielu czarodziejów i czarownic.
- Nie, nie potrzebuję pomocy. Poradzę sobie. Stój na czatach - odparła Poppy; cierpliwie i ostrożnie zbierając czarny śluz do próbek. Potrzebowała większej ilości. Tak na wypadek. - Cząstki sierści psidwaka powinny znajdować się w tej substancji jako część twojej białej magii. Teraz w procesie alchemicznym oddzielę ją od czarnej magii. Mam nadzieję, że mi się powiedzie. To wciąż jednak zbyt niewiele. Będę potrzebować więcej, najlepiej z innego źródła. Za kilka dni udamy się do innego miejsca, gdzie udało ci się poskromić magię, dobrze?
Każdą fiolkę zapieczętowała starannie i ostrożnie schowała w torbie.
- Możemy iść - szepnęła do Tonks.
Obie w pośpiechu i ciszy wycofały się ze szwalni, opuściły Dom Mody Parkinson; Poppy cieszyła się, że udało im się zebrać próbki bez problemu, bez wizyty strażników Domu i patrolu egzekucyjnego.
| zt x2
- Wiem, że to dopiero początek. To przeraża mnie najbardziej - wyznała ze smutkiem.
To straszne, lecz prawdziwe. Jeszcze kilka tygodni wcześniej miała wrażenie, że to co najgorsze już się wydarzyło - przejęcie władzy przez Grindelwalda, pojmanie dzieci, nauczanie w Hogwarcie czarnej magii, Policja Antymugolska, odsiecze, anomalie... Życie pokazało, że to jedynie kropla w morzu tych okropności jakie szykował dla nich los. Wciąż nie mogła pogodzić się z tym, co miało miejsce w czerwcu w Ministerstwie Magii. Ze śmiercią tak wielu czarodziejów i czarownic.
- Nie, nie potrzebuję pomocy. Poradzę sobie. Stój na czatach - odparła Poppy; cierpliwie i ostrożnie zbierając czarny śluz do próbek. Potrzebowała większej ilości. Tak na wypadek. - Cząstki sierści psidwaka powinny znajdować się w tej substancji jako część twojej białej magii. Teraz w procesie alchemicznym oddzielę ją od czarnej magii. Mam nadzieję, że mi się powiedzie. To wciąż jednak zbyt niewiele. Będę potrzebować więcej, najlepiej z innego źródła. Za kilka dni udamy się do innego miejsca, gdzie udało ci się poskromić magię, dobrze?
Każdą fiolkę zapieczętowała starannie i ostrożnie schowała w torbie.
- Możemy iść - szepnęła do Tonks.
Obie w pośpiechu i ciszy wycofały się ze szwalni, opuściły Dom Mody Parkinson; Poppy cieszyła się, że udało im się zebrać próbki bez problemu, bez wizyty strażników Domu i patrolu egzekucyjnego.
| zt x2
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
15 października 1957
Nieczęsto miała okazję nosić się z dumą nad sobą, ale jeden z takich dni właśnie nadszedł. Kiedy ojciec wzywał ją do siebie, do gabinetu od zawsze kojarzącego się jej z miękkimi, obitymi w zieleń fotelami, lekkim zaduchem i górą stresu. Tak, jakby za każdym razem, gdy miała przekroczyć próg tego pomieszczenia, biło jej serce. Czy miała teraz myśleć o tym, że zrobiła coś źle i zasłużyła na prywatne zruganie? Wciśnięte w rękawiczki dłonie nerwowo skubały fragment zielonej sukni, okalającej jej ciało ostrożnie, niemal z delikatnością porównywalną do zamknięcia w ramionach ukochanej osoby. Być może to pociągało ją w modzie – odpowiednio dobrany strój dawał jej możliwość nie tylko ekspresji samej siebie w sposób, który rozumiała i który był jej bliski, ale potrafił dawać odpowiednie uczucia i bez zaklęć. Odpowiednio dobrany gorset pozwolił podkreślić atuty bez odsłaniania ich w wulgarności niczym mugolka, dobrej jakości materiał pozwalał na wyróżnienie się, kiedy było to potrzebne.
Spoglądając na postać siedzącą po drugiej stronie, próbowała nie panikować kiedy widziała jak elegancki mężczyzna wpatruje się w nią poważnie swoimi ciemnymi oczyma. Przypominał Edwarda, zdecydowanie – ona wdała się raczej w matkę z nieco jaśniejszymi, czekoladowymi włosami, obsypującymi jej ramiona kaskadami kiedy tylko pozwalała im rozplatać się w zaciszu komnat Broadway Tower. Teraz zaś lord Parkinson wpatrywał się w swoje dziecko nieprzeniknionym wzrokiem, wskazując jej wolne miejsce.
- Odetto, moje dziecko. – Jego głos wybrzmiewał spokojnie. Widać było, że przejdzie od razu prosto do celu, co nie było niczym dziwnym. W końcu czas był pieniądzem, Parkinson zaś zbyt zajętym człowiekiem, aby nagle teraz móc siedzieć i wymieniać sobie uprzejmości z własną córką. To, co miał powiedzieć, było jednak ważne, dlatego musiał upewnić się, że przekaz trafi odpowiednio i nie pozostanie przy tym żadnego problemu ani nie pozostawi to niedopowiedzeń które wymagałyby od Odetty kolejnych pytań.
- Wydaje mi się, że skoro spędzasz już tak wiele czasu w Domu Mody, biorąc udział w prowadzeniu całego interesu, słusznie dokładając swoje starania tak, aby nasza rodowa duma miała w sobie świetność. Dlatego uważam, iż zakres obowiązków które już podejmujesz, powinien być dla ciebie normalnością. – Mężczyzna odchylił się, sięgając po gotowy tytoń, sprowadzony przez jednego z klientów specjalnie w ramach podziękowania. Oczy śledziły uważnie wyraz twarzy lady Parkinson, gotowe wychwycić każdy grymas który mógłby zasugerować, iż kobieta nie do końca rozumie, co się właśnie dzieje. Odetta jednak wpatrywała się we własnego ojca z powagą, dlatego lord kontynuował, czując, że przynajmniej ta rozmowa może być dość szybka i owocna. – Nie można tego nazwać awansem, po prostu oficjalnie każdy lord albo lady, którzy będą chcieli zwrócić się do ciebie o pomoc, będą o tym wiedzieli a w czasie, w którym nie będziesz wykonywać pozostałych obowiązków, będziesz mogła im pomóc i zapewnić jak najlepszą opiekę i mam nadzieję, że wyjdą stąd zadowoleni. Rozumiesz? Będziesz ambasadorka Domu Mody Parkinson oficjalnie nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz.
Odetta poczuła zachwycona tak, jakby właśnie dostała parę skrzydeł, gotowych unieść ją w powietrze. Wiedziała to cudowne uczucie, poczucie, że robiła coś dobrze. Niezależnie od tego, że miało to oznaczać więcej obowiązków, ale czy na pewno? Już i tak robiła to na co dzień, było to tylko uznanie tego, że jej ojciec widzi to i na to przyzwala. Nie stawiało jej to już wyżej niż była, nie zmieniało jej pozycji ani dynamiki, pozwalało jej jednak oficjalnie dawać znać przyjaciółkom i może ich braciom i mężom, że mogli kontaktować się z nią na ten temat.
- Oczywiście ojcze, zrobię wszystko, czego ode mnie oczekujesz. – Schyliła lekko głowę, starając się ukryć ekscytację błyszczącą w oczach. Delikatny szelest papierów i delikatne stuknięcie podkładki o stolik zwróciło jednak jej uwagę – wzrok skierowała na podsunięte w jej stronę papiery. Z tego, co pobieżnie mogła zauważyć chodziło o najnowsze zamówienie ze strony rodu Lestrange, a jako miłośniczka ich rodowej opery od razu zainteresowała się tym, czego mogło to dotyczyć.
- W takim razie od razu możesz zająć się zerknięciem na złożone nam zamówienie do najnowszej opery rodu Lestrange. Trzeba skontrolować postęp prac, możesz potem zadecydować, czy potrzeba oddelegować tam większą ilość osób, czy póki co idzie to zadowalającym tempem. Robiłaś to już wcześniej, wiesz jak postępować z tymi wszystkimi informacjami. To wszystko. – Były to ostatnie słowa które lord Parkinson skierował w stronę własnego dziecka, spoglądając zaraz na własne zapiski i skupiając się na nowo na własnych zadaniach.
Wiedząc, że lepiej nie nadużywać ojcowskiej cierpliwości i będąc wdzięczną, że chociaż tyle czasu mogła od niego otrzymać, Odetta delikatnie ujęła podsunięte w jej stronę informacje i kłaniając się, opuściła ojcowski gabinet. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na szeroki uśmiech, postanawiając od razu podjąć temat. Chciała pokazać, że traktuje takie rzeczy jak najbardziej poważnie i że zdecydowanie zasłużyła na to, że ojciec dostrzegł jej pracę i podejście do innych członków czarodziejskiej szlachty. Ciekawe, czy rozmawiał o tym z Edwardem, czy po prostu uznał to za rzecz mało istotną, wartą odbębnienia i po prostu usankcjonował oficjalnie to, co już wcześniej było wiadome?
Przejrzała informacje odnośnie najnowszej sztuki, kierując się w stronę szwalni. Wydawało się, że sporo było w tym informacji na temat rozmaitych kostiumów i elementów garderoby – sztuka wydawała się jedną z tych bardziej pokaźnych, wypełnionych rozmaitymi elementami które miały ze sobą współgrać. Greckie szaty znajdowały się na grafikach konceptów tuż obok średniowiecznych sukien i dubletów, przechodząc płynnie w modę renesansu czy baroku, tak by ostatecznie kierować się w stronę współczesności. Sporo elementów, ciekawe, czy znaleziono już jakieś rozwiązanie, aby pomagało ono aktorom przebierać się szybko z jednego stroju w drugi? Odpowiednio skonstruowane sznurowadła, ukryte gdzieś pod warstwami, pozwalające na szybkie rozluźnienie kostiumu i wyskoczenie z warstw by móc ubrać coś kolejnego?
- Nie nie, na litość, gdzie z welurem do togi greckiej, na litość! – Nie mogła powstrzymać słów, które wyrwały się jej, kiedy jakaś płochliwa młódka ostrożnie niosła materiał w stronę wieszaków poświęconych kostiumom głównych bohaterów. Przerażona dziewczyna zatrzymała się od razu, wpatrując się w Odettę wielkimi oczyma. Wzdychając cicho, panna Parkinson rozejrzała się za dodatkową pomocą, pstrykając na jednego z krawców i przywołując go do siebie.
- Przynieście pięć metrów surówki, zacznijcie od tego, nie szyjcie na gotowych materiałach projektu, który może się zmienić! – Nie wiedziała, że musiała tłumaczyć tak proste i oczywiste rzeczy! Przecież takie informacje powinny być wiadome już na wstępie każdemu szanującemu się krawcowi. Dopiero kiedy dwójka przed jej oczyma czmychnęła czym prędzej wymienić materiały, Odetta wzdychając cicho ruszyła przed siebie by ocenić pozostałe kostiumy. Sprawdzała, jak prezentują się szwy, zwracając uwagę na niepoprawne złączenia materiałów i na to, jak potem kostium miał się prezentować na żywej osobie. Czekała cierpliwie kiedy bardziej doświadczeni pracownicy pozwalali manekinom ożywać za pomocą zaklęć, pokazując, jak materiały mogłyby prezentować się w ruchu. To od razu przywodziło Odettcie na myśl prace nad nową wystawą – może powinna skupić się na tym zaraz po sabacie? Wiadomo, że część arystokracji łapała wtedy oddech, ale może to był właśnie czas, aby przykuwać do siebie klientów.
Sprawa szybkiej zmiany strojów wciąż jednak nie dawała jej spokoju – lady Parkinson co jakiś czas marszczyła brwi, ostatecznie wzrokiem wyłuskując z pracującego tłumu jednego ze starszych pracowników. Ten napotkał jej spojrzenie, podchodząc bezzwłocznie i oczekując polecenia.
- Proszę mi powiedzieć….czy dałoby się zmienić stroje zaklęciem? Tak, aby w momencie, kiedy jedna scena się kończy, aktor może sprawnie za pomocą gestu, może obrotu, zmienić natychmiast strój? Na pewno sam gest będzie do ustalenia wraz z choreografią, mimo to myślę, że znacząco ułatwi to poruszanie się na scenie i rozsławi w tym Dom Mody Parkinson. – Jej pewność siebie w tematach mody była tak inna i lżejsza od tego, co prezentowała na co dzień, że wydawała się zupełnie inną osobą. Mężczyzna stojący przy niej szybko zapisał parę kwestii, kiwając głową na wszystkie słowa skierowane w jego stronę.
- Oczywiście, lady Parkinson, zajmiemy się tym niezwłocznie. – Pracownik wydawał się sam już rozwijać pomysły na ten temat, zastanawiając się, jak usprawnić kostiumy. Zadowolona Odetta pokiwała głową, uśmiechając się i kierując się w stronę wyjścia.
- W takim razie czekam na konkrety w tej kwestii i informacje bezpośrednio do mnie – rzuciła na odchodne, wychodząc z pomieszczenia i kierując się w stronę własnych przymiarek.
|zt, 1325 słów, opowiadanie inspirowane zmieniającymi się strojami w Fashion Week LA2012
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Początek lutego zdawał się finalnym dniem, w którym Edward wreszcie mógł sfinalizować zamówione projekty. Ekscytacja rosła z każdym dniem od momentu przymiarek, gdzie mógł wykazać się należytą znajomością fachu, a przede wszystkim upewnić odbiorcę, że był jedyną osobą, która była w stanie spełnić życzenie z odpowiednim oddaniem do kunsztu wysokiego krawiectwa.
Wykroje na płaszcz dla Sigrun Rookwood, jak zwykle, przygotowywał z należytym wyprzedzeniem w czasie. Skóra tebo, choć miękka, stanowiła główny element solidnego płaszcza i samo przycięcie odpowiednich fragmentów, stworzenie zapasów oraz wstępne obszycie zajęło Edwardowi dobry tydzień. Tydzień, który poświęcił również na potraktowanie skóry odpowiednimi specyfikami zmiękczającymi i utrwalającymi brązowy odcień tak, aby w ewentualnym zajęciu noszącego nie uległ wyblaknięciu bądź, o zgrozo, przetarciu. Wszywanie fragmentów i tworzenie łat nie było czymś, na co pozwalał sobie w swoim fachu. Wszelkie łączenia musiały być doskonałe, a to był w stanie osiągnąć z pomocą gobliniego galonu. Dodatkowe wzmocnienie metalowymi nićmi, choć nieco odejmujące uroku projektowi, również zajęło sporo czasu. Ograniczona ilość surowca wymagała stosownego przeanalizowania całego układu szwów, miejsc, w których wycięte fragmenty spajały się w całość oraz były najbardziej narażone na wszelkiego rodzaju uszkodzenia. Doświadczony latami praktyki oraz naukami najlepszych krawców, których Edward szanował i z którymi się przyjaźnił, widoczne były w każdej kreacji. Równo odmierzone odstępy ręcznego szycia, charakterystyczny szew, skądinąd znak rozpoznawczy Parkinsona, w ciągu ostatnich kilku, kilkunastu dni pojawiał się coraz gęściej w takt korespondującego zmęczenia w wyrazie twarzy. Całkowicie pochłonięty swoim zajęciem, uwagą włożoną w realizowany projekt płaszcza ze skór tebo, nie oddawał się zwyczajowym formom relaksu i wypoczynku. Ciężko pracował nad tym, aby wierzchnie okrycie miało już swój należyty kształt i dobrany, przylegający do ciała fason, który jednocześnie nie krępował ruchów. Miękka skóra ładnie naciągała się, kiedy sprawdzał szwy. Jedynym, czego Edward potrzebował do dopełnienia dzieła, było już tylko wszycie stosownej podszewki z wełny górskiego abraksana. Choć na ogół dosyć szorstka i nieszczególnie przyjemna w kontakcie ze skórą, to po odpowiednich zabiegach stawała się elastyczna, chętna do współpracy w formie cieniutkiej podszewki. Lekkość oraz stosowna ochrona przed wszelkimi stłuczeniami, właśnie to przemawiało przez pracę Edwarda, którą starannie przygotowywał i dopieszczał w ostatnich ruchach, ułożeniach i drobnych przeszyciach, aby oba materiały jak najlepiej współpracowały ze sobą, nie naruszając własnych, integralnych cech.
Płaszcz ze skóry tebo (2x), wełny abraksana (1x), z dodatkiem gobliniego galonu(1x)
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 100
Rzut 2k10 na efekty ze skóry tebu (bonus do żywotności)
Rzut 1k6 na efekty z wełny abraksana (mniej obrażeń tłuczonych)
goblini galon: +2 do k10, +4 do k20, +5 maksymalna żywotność
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
The member 'Edward Parkinson' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 5, 1
--------------------------------
#3 'k6' : 5
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 5, 1
--------------------------------
#3 'k6' : 5
Płaszcz dla Rookwod został odwieszony na manekinie i spoglądał na Edwarda pęczniejącego z dumy. Kolejne dzieło, któremu podołał i kolejne, które na niego czekało, będące, nie mniej, nie więcej, a prośbą jego drogiego przyjaciela Manannana Traversa. Fakt, że został o to poproszony właśnie przez niego, długo był zaskoczeniem, z którym żył przez kolejne dni, powstrzymując się od popełnienia modowego faux pas. Już pierwszego dnia zabarwił okropny, błyszczący limonkowy materiał, nie dowierzając, iż właśnie z tego Travers chciał uzyskać płaszcz. Nie zamierzał jednak narzekać. Tkanina była mocna i solidna, warta wykorzystania wraz z połączeniem pozostałych dwóch. Interesująca kombinacja właściwości jedynie przykuwała większą uwagę Parkinsona, odciągając go od tworzenia wykrojów i planowania szwów na rzecz intensywnego roztkliwianie się, co też takiego jego drogi szkolny przyjaciel z dormitorium zamierzał robić. Musiał o to koniecznie zapytać przy odbiorze szaty.
Miara zdjęta z Mananna zdawała się krzyczeć na Edwarda, kiedy ostatni z fragmentów wykroju tworzący górę płaszcza znalazł swoje miejsce na manekinie. Cieniutkie igły służyły za tymczasowe rozwiązanie utrzymujące wszystko w całości. Dawały możliwość ocenienia pracy, zaplanowania dodatkowych cięć, bowiem Edward nie znosił marnotrawstwa materiałów. Skrzętnie wykorzystywał cały centymetr i nauczony dobrą praktyką zostawiał o pół cala większe zapasy, aby łączenia wszystkich poszczególnych sekcji były solidne. W przypadku tego konkretnego płaszcza szczególnym utrapieniem były fragmenty kołnierza z wełny lunaballi nachodzące w dość specyficzny sposób na rękawy. Szwy pozostawały widoczne i tworzyły charakterystyczne połączenia, które sprawnemu krawcowi-konkurentowi pozwoliłyby odtworzyć projekt. Nie chciał ich ukrywać, kiedy mogły dumnie sygnować ciężką pracę rąk Parkinsona, gdy przez kolejne godziny każde pojedyncze przeszycie materiałów igłą sprawdzał i stosownie korygował, chcąc, aby wszelkie znamiona skorzystania z różnych tkanin miały jak najlepszy wydźwięk estetyczny. Wróg czy nie, dla Edwarda honorem pozostawało, by nosił się jak najlepiej, bo nic tak nie wzmacniało rodowej nienawiści jak konieczność skorzystania z usług wroga.
Połączenie głównej części płaszcza, poł, z rękawami oraz tylnią częścią nawet dla wprawnego krawca było wyzwaniem. Błyszcząca tkanina z sierści skocznych królików bywała kapryśna. Celowo dość długo trzymał ją w granatowym barwniku. Połączenie limonkowej zieleni z niebieskim oraz popielatym doprowadziłoby Edwarda do całkowicie zbędnych nudności. Z kolei cierpliwie czekanie męczyło, lecz wiedział, że efekt końcowy mógł przerosnąć oczekiwania nawet jego samego, gdy cierpliwie doszywał ostatnie fragmenty płaszcza szerszego niż poprzedni, wszak przeznaczonego dla mężczyzny. Brak innych szczególnych wymagań ułatwiał pracę, choć palce Edwarda domagały się przerwy w ostatecznym poprawianiu szwów, odcinaniu wystających nici i przyszywaniu niezbędnych elementów czyniących całe dzieło kompletnym.
Płaszcz z tkaniny włókien sierści skocznych królików (barwiony na granatowo), tkanina z przędzy jedwabnika morowego i wełny lunaballi
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 135
Rzut na efekty sierści skocznych królików: 1k6
Rzut na efekty tkaniny z przędzy jedwabnika: 1k6
Rzut na efekty z wełny lunaballi: 1k6
Miara zdjęta z Mananna zdawała się krzyczeć na Edwarda, kiedy ostatni z fragmentów wykroju tworzący górę płaszcza znalazł swoje miejsce na manekinie. Cieniutkie igły służyły za tymczasowe rozwiązanie utrzymujące wszystko w całości. Dawały możliwość ocenienia pracy, zaplanowania dodatkowych cięć, bowiem Edward nie znosił marnotrawstwa materiałów. Skrzętnie wykorzystywał cały centymetr i nauczony dobrą praktyką zostawiał o pół cala większe zapasy, aby łączenia wszystkich poszczególnych sekcji były solidne. W przypadku tego konkretnego płaszcza szczególnym utrapieniem były fragmenty kołnierza z wełny lunaballi nachodzące w dość specyficzny sposób na rękawy. Szwy pozostawały widoczne i tworzyły charakterystyczne połączenia, które sprawnemu krawcowi-konkurentowi pozwoliłyby odtworzyć projekt. Nie chciał ich ukrywać, kiedy mogły dumnie sygnować ciężką pracę rąk Parkinsona, gdy przez kolejne godziny każde pojedyncze przeszycie materiałów igłą sprawdzał i stosownie korygował, chcąc, aby wszelkie znamiona skorzystania z różnych tkanin miały jak najlepszy wydźwięk estetyczny. Wróg czy nie, dla Edwarda honorem pozostawało, by nosił się jak najlepiej, bo nic tak nie wzmacniało rodowej nienawiści jak konieczność skorzystania z usług wroga.
Połączenie głównej części płaszcza, poł, z rękawami oraz tylnią częścią nawet dla wprawnego krawca było wyzwaniem. Błyszcząca tkanina z sierści skocznych królików bywała kapryśna. Celowo dość długo trzymał ją w granatowym barwniku. Połączenie limonkowej zieleni z niebieskim oraz popielatym doprowadziłoby Edwarda do całkowicie zbędnych nudności. Z kolei cierpliwie czekanie męczyło, lecz wiedział, że efekt końcowy mógł przerosnąć oczekiwania nawet jego samego, gdy cierpliwie doszywał ostatnie fragmenty płaszcza szerszego niż poprzedni, wszak przeznaczonego dla mężczyzny. Brak innych szczególnych wymagań ułatwiał pracę, choć palce Edwarda domagały się przerwy w ostatecznym poprawianiu szwów, odcinaniu wystających nici i przyszywaniu niezbędnych elementów czyniących całe dzieło kompletnym.
Płaszcz z tkaniny włókien sierści skocznych królików (barwiony na granatowo), tkanina z przędzy jedwabnika morowego i wełny lunaballi
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 135
Rzut na efekty sierści skocznych królików: 1k6
Rzut na efekty tkaniny z przędzy jedwabnika: 1k6
Rzut na efekty z wełny lunaballi: 1k6
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
The member 'Edward Parkinson' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k6' : 4
--------------------------------
#3 'k6' : 5
--------------------------------
#4 'k6' : 4
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k6' : 4
--------------------------------
#3 'k6' : 5
--------------------------------
#4 'k6' : 4
Ocenienie kompletnej szaty nie napawało Edwarda odpowiednim entuzjazmem. Zawieszony na manekinie płaszcz dla Traversa, choć skończony, miał braki, na które nie mógł sobie pozwolić. Oczywistym więc był kolejny krok: rozprucie wszystkich wadliwych połączeń materiałów, które w toku prac musiały ulec rozluźnieniu – skandal! Przecinak krawiecki wnet znalazł się w rękach Parkinsona. Nie było czasu na dłuższe dywagacje. Absolutnie nie był zadowolony z efektu końcowego i teraz musiał poświęcić kolejnych kilkanaście minut na każdy szew, aby dokładnie rozpruć nici i powyciągać je z materiałów, zwolnić zapasy, nieco ściąć krawędzie w tych miejscach, w których uległy szpetnym naciągnięciom.
Nigdy nie liczył czasu, jaki zajmował mu cały proces. Zawsze poświęcał na niego tyle, ile wymagał efekt końcowy, a ten był bliski od oczekiwanego. Stojąc przy manekinie, krawieckim przecinakiem, nożyczkami oraz szydełkiem działał. Raz jeszcze upiął wszystko szpilkami. Tu poprawił, lekko naciągając, tam zwolnił nieco materiału i podjął kolejną próbę osiągnięcia doskonałego krawiectwa. Nie denerwował się, choć uległ lekkiemu spięciu mięśni, kiedy spojrzał na nierówne łączenie góry z plecami. Sześć rozdzielnych szwów nie nachodziło na siebie w perfekcji. Musiał więc stworzyć jeden solidny, wykorzystując wszelkie znane krawcom i projektantom sztuczki prowadzące do zadowalających efektów. Na szczęście zostawił wcześniej odpowiednie zapasy, prawie przezornie, a jedynie z czystej praktyki dla tego typu sytuacji. Niezadowolenie z efektu końcowego mogło pojawić się zawsze i najwyraźniej dzisiaj był ten dzień, kiedy delikatna magiczna struktura tak różnych materiałów nie została właściwie spojona nićmi oraz wiedzą teoretyczną Edwarda na temat magii. Zdołał nawet ukłuć się w palec, kiedy kończył przeszywać łączenie wełny, sierści i przędzy, by zaraz podążyć do dwóch kolejnych szwów biegnących bokami pleców, których jedynym zadaniem było wzmocnienie całej szaty. Lekkie poluzowanie było pracochłonne; każdą jedną nic delikatnie podważał igłą, po czym naciągał materiał, aż dotarł do szerszego dołu płaszcza, gdzie wszystko zgrywało się ze sobą. Tyle pojedynczych elementów tworzących całość wymagało poprawek, utkania nowych połączeń; trwalszych i mocniejszych nie tylko w materialnym sensie, ale i tym magicznym. Zwykła szata nie była wyzwaniem dla talentów magicznych jak ta, którą zaklinał na manekinie, wprowadzając niezbędne poprawki zgodne z wymiarami Traversa. Bądź, co bądź, nie mógł wydać mu czegoś, czego by na siebie nie włożył, bo nie byłby w stanie się w to zmieścić. Teoretycznie. Praktycznie cały materiał uległby zniszczeniu i cała praca poszłaby na marne, a tak Edward dokładał wszelkich starań, żeby nie zmarnować każdego cala tkanin i wykorzystać je jak najbardziej efektywnie i efektownie zarazem.
Przeszywam:
Płaszcz z tkaniny włókien sierści skocznych królików (barwiony na granatowo), tkanina z przędzy jedwabnika morowego i wełny lunaballi
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 135
Rzut na efekty sierści skocznych królików: 1k6
Rzut na efekty tkaniny z przędzy jedwabnika: 1k6
Rzut na efekty z wełny lunaballi: 1k6
Nigdy nie liczył czasu, jaki zajmował mu cały proces. Zawsze poświęcał na niego tyle, ile wymagał efekt końcowy, a ten był bliski od oczekiwanego. Stojąc przy manekinie, krawieckim przecinakiem, nożyczkami oraz szydełkiem działał. Raz jeszcze upiął wszystko szpilkami. Tu poprawił, lekko naciągając, tam zwolnił nieco materiału i podjął kolejną próbę osiągnięcia doskonałego krawiectwa. Nie denerwował się, choć uległ lekkiemu spięciu mięśni, kiedy spojrzał na nierówne łączenie góry z plecami. Sześć rozdzielnych szwów nie nachodziło na siebie w perfekcji. Musiał więc stworzyć jeden solidny, wykorzystując wszelkie znane krawcom i projektantom sztuczki prowadzące do zadowalających efektów. Na szczęście zostawił wcześniej odpowiednie zapasy, prawie przezornie, a jedynie z czystej praktyki dla tego typu sytuacji. Niezadowolenie z efektu końcowego mogło pojawić się zawsze i najwyraźniej dzisiaj był ten dzień, kiedy delikatna magiczna struktura tak różnych materiałów nie została właściwie spojona nićmi oraz wiedzą teoretyczną Edwarda na temat magii. Zdołał nawet ukłuć się w palec, kiedy kończył przeszywać łączenie wełny, sierści i przędzy, by zaraz podążyć do dwóch kolejnych szwów biegnących bokami pleców, których jedynym zadaniem było wzmocnienie całej szaty. Lekkie poluzowanie było pracochłonne; każdą jedną nic delikatnie podważał igłą, po czym naciągał materiał, aż dotarł do szerszego dołu płaszcza, gdzie wszystko zgrywało się ze sobą. Tyle pojedynczych elementów tworzących całość wymagało poprawek, utkania nowych połączeń; trwalszych i mocniejszych nie tylko w materialnym sensie, ale i tym magicznym. Zwykła szata nie była wyzwaniem dla talentów magicznych jak ta, którą zaklinał na manekinie, wprowadzając niezbędne poprawki zgodne z wymiarami Traversa. Bądź, co bądź, nie mógł wydać mu czegoś, czego by na siebie nie włożył, bo nie byłby w stanie się w to zmieścić. Teoretycznie. Praktycznie cały materiał uległby zniszczeniu i cała praca poszłaby na marne, a tak Edward dokładał wszelkich starań, żeby nie zmarnować każdego cala tkanin i wykorzystać je jak najbardziej efektywnie i efektownie zarazem.
Przeszywam:
Płaszcz z tkaniny włókien sierści skocznych królików (barwiony na granatowo), tkanina z przędzy jedwabnika morowego i wełny lunaballi
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 135
Rzut na efekty sierści skocznych królików: 1k6
Rzut na efekty tkaniny z przędzy jedwabnika: 1k6
Rzut na efekty z wełny lunaballi: 1k6
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
The member 'Edward Parkinson' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k6' : 2
--------------------------------
#3 'k6' : 3
--------------------------------
#4 'k6' : 6
#1 'k100' : 96
--------------------------------
#2 'k6' : 2
--------------------------------
#3 'k6' : 3
--------------------------------
#4 'k6' : 6
Ostatnie z zamówień, które Edward zamierzał wykończyć dzisiaj, należało do szczupłej sylwetki madame Mericourt. Był wprost zachwycony wymiarami, które zebrał. Dość niski wzrost nie pozwalał Parkinsonowi uszyć płaszcza sięgającego ziemi. Długość do kolan z zabarwionych na czarno skór tebo była odpowiednia, a reszta materiału znajdzie swoje miejsce w eleganckim wykończeniu. Ta długość pozwalała z resztą na wyeksponowane butów, których projekt nieco martwił Edwarda. Obawa, że skóry kelpii nie wystarczy na dostatecznie długie obszycie cholewek, istniała, kiedy tworzył stosowne wykroje, porcjując poszczególne elementy. Niewielki obcasik na szerokim słupki miał utrzymać obuwie w całości – a zielona skórka podkreślać nogi i należycie eksponować atuty. Już w trakcie przymiarek zdołał zauważyć ten szczególny atut u madame i nawet teraz, powoli łącząc elementy, uśmiechał się zadowolony. W wolnych chwilach spoglądał na fragmenty spięte szpilkami, na pierwsze szwy utrzymujące najważniejszy kontur płaszcza o dość głębokiej czerni, na szerokich zakładkach, na lekkim kołnierzu z zapasem, który mógł w razie konieczności posłużyć jako elegancki kaptur. Nim jednak począł działać przy nim, dwa razy upewnił się, że obwód rękawów nie przekraczał standardów mody ani nie kończył się zbyt szeroko. Chciał, by materiał opływał sylwetkę lekko i zgrabnie, nie krępując ruchów, a to mógł osiągnąć tylko poprzez należyte przejście szwów w obszycie mankietów. Żadna zbłąkana nić nie miała prawa zepsuć mu efektu końcowego.
Manekina z płaszcze powoli okrążał któryś raz z rzędu. Dopieszczał każdy główny element odzienia, sporo ze swojej uwagi poświęcając fragmentom spinającym się w kołnierz oraz kaptur, przy odpowiednim wywinięciu materiału. Madame Mericourt musiała być zachwycona, w końcu oboje korzystali na tej transakcji, zawiązując nieco ciaśniejsze więzy interesów. Jedna szałowa kreacja otwierała drzwi; totalny kicz je zamykał, a to było dla Edwarda nie do pomyślenia, kiedy coraz pewniejszym wzrokiem patrzył na ostatnie fragmenty czarnej skóry dopełniającej całą kreację płaszcza. Musiał jednak popuścić nieco materiału na dole. Zbyt wąski uniemożliwiał właściwe poruszanie się, a za szeroki stawał zbędnym utrapieniem. Wykończenie musiało także pasować do butów, którym poświęcił jeszcze trochę czasu na sam koniec, upewniając się, że rzemyki dobrze utrzymywały skórki w pożądanym kształcie, a przede wszystkim oba trzewiki stanowiły symetryczną całość same w sobie, jak i spójną kompozycję z płaszczem.
[size=10]Płaszcz ze skór tebo (x2) barwionych na czarno(x2) z ozdobnym płaszczem oraz buty ze skóry kelpii (1x)
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 100
Rzut na efekty ze skór tebo: 2k10
Skóra kelpii (x1): +1 pole poruszania się podczas biegu
Ozdobny pas do płaszcza: +50 wytrzymałość, +10 maks. żywotność)
Manekina z płaszcze powoli okrążał któryś raz z rzędu. Dopieszczał każdy główny element odzienia, sporo ze swojej uwagi poświęcając fragmentom spinającym się w kołnierz oraz kaptur, przy odpowiednim wywinięciu materiału. Madame Mericourt musiała być zachwycona, w końcu oboje korzystali na tej transakcji, zawiązując nieco ciaśniejsze więzy interesów. Jedna szałowa kreacja otwierała drzwi; totalny kicz je zamykał, a to było dla Edwarda nie do pomyślenia, kiedy coraz pewniejszym wzrokiem patrzył na ostatnie fragmenty czarnej skóry dopełniającej całą kreację płaszcza. Musiał jednak popuścić nieco materiału na dole. Zbyt wąski uniemożliwiał właściwe poruszanie się, a za szeroki stawał zbędnym utrapieniem. Wykończenie musiało także pasować do butów, którym poświęcił jeszcze trochę czasu na sam koniec, upewniając się, że rzemyki dobrze utrzymywały skórki w pożądanym kształcie, a przede wszystkim oba trzewiki stanowiły symetryczną całość same w sobie, jak i spójną kompozycję z płaszczem.
[size=10]Płaszcz ze skór tebo (x2) barwionych na czarno(x2) z ozdobnym płaszczem oraz buty ze skóry kelpii (1x)
Rzut na krawiectwo (III poz. +120), ST 100
Rzut na efekty ze skór tebo: 2k10
Skóra kelpii (x1): +1 pole poruszania się podczas biegu
Ozdobny pas do płaszcza: +50 wytrzymałość, +10 maks. żywotność)
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
The member 'Edward Parkinson' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k10' : 1, 3
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k10' : 1, 3
Zwieńczone dzieła Edward finalizował obserwowaniem każdego z trzech płaszczy, siedząc na stołku oparty o blat dość nieprzyjemnie wbijający się w obolałe plecy. Twórczy szał, któremu poświęcił się dzisiaj, kończąc wielodniową pracę, uzupełniała filiżanka herbaty prosto z restauracji Domu Mody. W milczeniu oceniał dzieła własnych rąk, lekko drżącymi dłońmi unosząc porcelanę do ust, biorąc niewielki łyk. Musiał upewnić się, że wszystko było zrobione jak należy, a ostatnią obserwację należało poczynić ze stosownej odległości. Dłuższe przebywanie w zbyt dużym zbliżeniu groziło ryzykiem podjęcia udoskonalania perfekcji, a na to Edward nie mógł sobie pozwolić. Ogrom włożonej pracy musiał znaleźć się w rękach właścicieli możliwie jak najszybciej. Ale najpierw jeszcze kilka łyków herbaty!
Godzinę, może dwie później, raptem kolejną godzinę do zamknięcia Domu Mody, lord Parkinson wstał z zajmowanego miejsca. Pustą filiżankę odstawił na spodek. Zrobił kilka kroków i przeciągnął się, wydając z siebie ciche postękiwania wysiłku mięśni nieco zmatowiałych przez zasiedzenie. Przeszedł się po pracowni, korzystając z ciszy oraz spokoju, po czym dość gwałtownie obrócił się na pięcie lewej nogi i z jednej z szuflad wyciągnął szary papier, w który owijał tkaniny. Odmierzył stosowne wymiary dla każdej z trzech szat oraz pary butów w przypadku jednej z nich. Pakował ostrożnie, z wyraźnym namaszczeniem, pewnym ceremoniałem w ruchach rąk. Poskładane płaszcze były kolejno owijane wpierw w szary papier stanowiący najlepsze zabezpieczenie ubrań, później w papier ozdobny z logiem Parkinsonów. Elegancki sznur wykorzystał do przewiązania każdego z pakunków, a kilkanaście dobrych minut później odnalazł bileciki oraz pióro, na których zawarł personalia adresatów. Nie mógł w żaden sposób dopuścić do tego, by odzienia trafiły w niewłaściwe ręce! I skończyło się to tym, że każdą z paczek rozpakował, aby upewnić się, że bileciki znalazły się na właściwych miejscach, zastanawiając się tylko, ileż to roztargnienia musiał mieć w sobie, żeby dopuścić do czegoś takiego. Wystarczająco, najwyraźniej, skoro potrzebował kolejnych minut na przeczekanie, nim opuścił pracownię i udał się do holu, gdzie odpowiednio poinstruował pracownicę, jak i komu wydawać zamówienia. Nie omieszkał przy tym wręczyć trzech listów, które spisał naprędce, dosłownie w kilku słowach, aby poinformować zamawiających o ewentualnych warunkach dostaw.
z/t
Godzinę, może dwie później, raptem kolejną godzinę do zamknięcia Domu Mody, lord Parkinson wstał z zajmowanego miejsca. Pustą filiżankę odstawił na spodek. Zrobił kilka kroków i przeciągnął się, wydając z siebie ciche postękiwania wysiłku mięśni nieco zmatowiałych przez zasiedzenie. Przeszedł się po pracowni, korzystając z ciszy oraz spokoju, po czym dość gwałtownie obrócił się na pięcie lewej nogi i z jednej z szuflad wyciągnął szary papier, w który owijał tkaniny. Odmierzył stosowne wymiary dla każdej z trzech szat oraz pary butów w przypadku jednej z nich. Pakował ostrożnie, z wyraźnym namaszczeniem, pewnym ceremoniałem w ruchach rąk. Poskładane płaszcze były kolejno owijane wpierw w szary papier stanowiący najlepsze zabezpieczenie ubrań, później w papier ozdobny z logiem Parkinsonów. Elegancki sznur wykorzystał do przewiązania każdego z pakunków, a kilkanaście dobrych minut później odnalazł bileciki oraz pióro, na których zawarł personalia adresatów. Nie mógł w żaden sposób dopuścić do tego, by odzienia trafiły w niewłaściwe ręce! I skończyło się to tym, że każdą z paczek rozpakował, aby upewnić się, że bileciki znalazły się na właściwych miejscach, zastanawiając się tylko, ileż to roztargnienia musiał mieć w sobie, żeby dopuścić do czegoś takiego. Wystarczająco, najwyraźniej, skoro potrzebował kolejnych minut na przeczekanie, nim opuścił pracownię i udał się do holu, gdzie odpowiednio poinstruował pracownicę, jak i komu wydawać zamówienia. Nie omieszkał przy tym wręczyć trzech listów, które spisał naprędce, dosłownie w kilku słowach, aby poinformować zamawiających o ewentualnych warunkach dostaw.
z/t
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
Niezmiernie ucieszyła się na list od cioci Mathilde i to nie tylko dlatego, że bardzo dobrze czuła się w towarzystwie rodziny, a lady doyenne Parkinson była zawsze mile widziana na rozmowę, tak jeszcze do tego poprosiła ją o pomoc. Najpierw lady Adelaide Nott chciała porozmawiać z nią o modzie, teraz też własna rodzina chciała sugerować się wyborami i sugestiami z jej strony. Uśmiechając się do siebie skierowała się tego dnia do rodzinnego skarbca, gotowa do przyjrzenia się wszystkiemu aby ostatecznie zdecydować się na parę opcji.
Oczywiście, musiała wcześniej rozeznać się w sukni, bo nawet największy artysta pracować bez muzy praktycznie nie mógł, dlatego i ona potrzebowała wglądu w to, do czego miała dobierać dodatki. Rzecz jasna nie spodziewała się, aby w jej rodzinie zgodzono się na przeciętne, dlatego wierzyła, iż suknia będzie jedynie wyjątkowa i przepiękna, dlatego obejrzenie jej było zdecydowanie bardziej dla inspiracji niż dla ocenienia. Musiała jednak potem przygotować cały zestaw, dlatego zapisując parę pomysłów przeniosła się do skarbca, ostatecznie decydując się na wybór trzech kompletów, nie wiedząc, który ostatecznie przypadnie ciotce do gustu, ale wydawało jej się, że wybrała dość ciekawe propozycje. Sięgała po zestawy, zaczynając od naszyjników bądź kolii, poprzez kolczyki i pierścionki, aż po szpile i eleganckie ozdoby do włosów. Wszystko zależało od tego, jak skompletowany został zestaw i nawet przy dużej ilości dodatków dało się skonstruować wrażenie dobrego smaku i gustu – inaczej niż ci, którzy uważali, że ilość zdecydowanie wyprzedzała jakość.
Dopiero kiedy miała pewność, że wszystko jest już wybrane, biżuterię przeznaczyła do wyczyszczenia i skierowała się w stronę szwalni, uważając, że za wcześnie wcale nie istniało w jej słowniku jeżeli chodziło o przygotowanie się do ważnej obecności. Zadbała również aby obsługa przygotowała herbatę, koniecznie na podgrzewaczu jeżeli chodziło o dzbanek, wybierając jeszcze lepsze filiżanki niż te, w których herbatę pito tutaj na co dzień.
Dopiero kiedy wszystko przygotowane było na stoliku, łącznie z herbatnikami i suszonymi owocami, które przygotowała do herbaty, Odettcie pozostało odebrać pudełka w których skryta była biżuteria, a potem czekać na lady doyenne Mathildę, która zjawiła się w szwalni niedaleko później. Podniosła się od razu ze swojego miejsca, najpierw dygając przed starszą od niej lady, a sama zaraz podeszła do niej, gotowa na miły dzień w towarzystwie krewnej.
- Ciociu Mathilde, nie wiesz nawet jak się cieszę, że poprosiłaś mnie o pomoc w wyborze. Przygotowałam parę propozycji, ale herbata już czeka, jak poleciłaś, więc może chcesz najpierw zasiąść i nacieszyć się jej smakiem. Zapewniłam jeszcze drobny poczęstunek.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mathilde Parkinson była kobietą pełną klasy. Jej nadejście zwiastowała cisza, jakie nagle przeszła przez kolejne pokoje pracowników, ubrana dziś w codzienną suknię barwy butelkowej zieleni, z wysokimi mankietami haftowanymi w bardzo precyzyjne kwiatowe wzory. Krój wydłużał jej sylwetkę, a szerokie bufiaste rękawy i wysoki kołnierz zakrywały mankamenty związane ze starczym wiekiem. Doskonale go maskowała, choć kwestia tego, ile rzeczywiście mogła mieć lat, była bezwzględną tajemnicą nawet wśród rodziny. Jeden z dalszych wujków Odetty po kilku kieliszkach wina zwykł opowiadać historię o chłopcu wydziedziczonym przed laty za złożenie podobnego zapytania, nikt inny jednak nigdy tego tematu nie podejmował, a sam wujek bywał zawsze niezbyt grzecznie uciszany przez żonę. I choć Mathilde kochała piękno, nie miała w sobie nigdy zazdrości wobec najbliższych. Kolejne pokolenia młodych panien traktowała jak perły, z surowością, która je oszlifuje, ale i ciepłem, które miało pozwolić im dojrzeć. Do Odetty zaś słabość miała szczególną, bo i była szczególnie śliczna, a przy tym posłuszna.
- Odetto, skarbie - odpowiedziała skinięciem głowy na jej dygnięcie, choć cały gest zdawała się oceniać ze skrupulatnością, jakby sprawdzała, na ile zgrabne były dziś jej ruchy. Odetta mogła skojarzyć to spojrzenie z uwagą, jaką darzyła jej starsze kuzynki przed ich zamążpójściem, jej perfekcjonizm nie miał sobie równych, a w kwestii kobiecej urody nigdy nie uznawała kompromisów. - Wybiła piąta, usiądźmy - przytaknęła jej prośbie, zajmując miejsce przy stoliku jako pierwsza, gestem pozwalając na to również młódce. Równie uważnym wzrokiem śledziła jej gesty, kiedy pozwoliła nalać herbaty do swojej filiżanki, spoglądając także na przygotowany poczęstunek. - Masz doskonałe oko. Jestem przekonana, że pomożesz mi zadecydować o ostatecznych poprawkach do sukni... ach, tak, i biżuteria. Pokaż mi od razu, co wybrałaś - poprosiła z uprzejmym uśmiechem.
- Zabaw mnie, czym się ostatnio zajmujesz? - zainteresowała się, choć kamienna twarz niewiele zdradzała. Oczywistym było, że jej zamiary były sprecyzowane, a spotkanie w żadnym razie nie miało charakteru czysto towarzyskiego, lecz co w takim razie mogła spodziewać się teraz usłyszeć?
- Odetto, skarbie - odpowiedziała skinięciem głowy na jej dygnięcie, choć cały gest zdawała się oceniać ze skrupulatnością, jakby sprawdzała, na ile zgrabne były dziś jej ruchy. Odetta mogła skojarzyć to spojrzenie z uwagą, jaką darzyła jej starsze kuzynki przed ich zamążpójściem, jej perfekcjonizm nie miał sobie równych, a w kwestii kobiecej urody nigdy nie uznawała kompromisów. - Wybiła piąta, usiądźmy - przytaknęła jej prośbie, zajmując miejsce przy stoliku jako pierwsza, gestem pozwalając na to również młódce. Równie uważnym wzrokiem śledziła jej gesty, kiedy pozwoliła nalać herbaty do swojej filiżanki, spoglądając także na przygotowany poczęstunek. - Masz doskonałe oko. Jestem przekonana, że pomożesz mi zadecydować o ostatecznych poprawkach do sukni... ach, tak, i biżuteria. Pokaż mi od razu, co wybrałaś - poprosiła z uprzejmym uśmiechem.
- Zabaw mnie, czym się ostatnio zajmujesz? - zainteresowała się, choć kamienna twarz niewiele zdradzała. Oczywistym było, że jej zamiary były sprecyzowane, a spotkanie w żadnym razie nie miało charakteru czysto towarzyskiego, lecz co w takim razie mogła spodziewać się teraz usłyszeć?
Nigdy nie oceniała starszych członków rodziny, zawsze uważając ich za wzór do którego mogła dążyć i do którego mogła aspirować. Chociaż wielu rzeczy jeszcze nie rozumiała, a być może zrozumieć nawet nie mogła, nigdy nie uważała aby nie warto było korzystać z cudzego doświadczenia. W wielu wypadkach mogła polegać na osądzie starszych, a przez lata, jeżeli można było mówić o wpajaniu jej jakiegoś podejścia, to zdecydowanie takiego w którym to rodzina była najważniejsza. Dlatego starała się jak mogła aby sie do niej wpasować, ciotkę Mathildę postrzegając jako elegancki wzór lady doyenne, która zdecydowanie miała posłuch, którego nie trzeba było wymagać.
Od razu wyprostowała się pod pilnym wzrokiem ciotki – nie trzeba było jej tłumaczyć, że niemal wilczy wzrok nie oznaczał agresywnego podejścia, a raczej uważne obserwowanie jej poczynań dla własnej oceny. Wyprostowała się, w duchu niesamowicie wdzięczna za wszystkie lekcje tańca którymi ćwiczyła posturę oraz za dobre budowanie postawy przez lata, przez które mogła chodzić teraz z ostrożnością ale i dumą. I przede wszystkim z gracją.
Poczekała, aż starsza lady usiądzie, sięgając po dzbanek aby ostrożnie nalać ciepłego lecz nie wrzącego naparu, odstawiając pokryte wzorem naczynie aby przysunąć filiżankę w stronę lady doyenne i zaraz też zaoferować owoce i herbatniki, dopiero później pozwalajac sobie na nalanie herbaty jako młodzej z dwóch obecnych.
- W takim razie od razu wskażę komplet, który najbardziej do mnie przemawia – sięgnęła po pierwsze pudełka, otwierając je aby ukazać co znajdowało się w środku. – Zabudowana kolia, która trzyma się wysoko na szyi, więc można w takich wypadkach spokojnie dodać więcej materiału na przodzie sukni. Jak widzisz, odnaleźć można w niej kameę z kości słoniowej podobizną Eimher. Do tego kolczyki, nieco mniej rozbudowane, skupione głównie na perłach, tak aby nie przytłaczaly kolii. Do tego bransoleta z perłami.
Sięgnęła po drugi zestaw, ten przesuwając bliżej cioci Mathildy aby ta mogła obejrzeć go dokładniej.
- Drugi zestaw opiera się na szmaragdach, naszyjnik, kolczyki oraz elegancka tiara, wszystkie ze srebra i wykończone drobnymi, eleganckimi brylantamu mniejszych rozmiarów. Komplet przywodzi na myśl te bardziej klasyczne dzieła, zwłaszcza te tak chętnie uwieczniane na obrazach. – Również i to podsunęła w stronę cioci i sięgnęła po trzeci, ostatni komplet. – Szpila z ozdobnymi kwiatami z tanzanitu, otoczona srebrem, delikatny naszyjnik który zwieńcza szafir oraz dwie bliźniacze bransolety. – O pierścionkach mogła zacząć mówić po ujrzeniu rękawiczek jeżeli były planowane.
- Oh.. – uśmiechnęła się, nieco skromnie, ale mimo wszystko nie nazbyt nieśmiało, jakby się płoniła na zwykłe pytanie o jej zajęcia. – Jak mogę staram się pomagać w Domu Mody, czasem przyjmuję niektóre lady i pomagam im dobrać odpowiednie suknie na wydarzenia, czasem zaś pomagam przy wystawach albo, jak ciocia wie, odwiedzam też wydarzenia w najnowszych kreacjach. Co do prywatnych działań, pracuję czasem nad eliksirami, ale nie sprzedaję ich nigdzie, czasem coś poraduję, tak jak lordowi Rosierowi. – Mimo wszystko miałaby pewne obawy aby jednak to sprzedawać, raz że w jej wrażeniu wcale nie wypadało, dwa że jednak wolała wszystko przeznaczyć dla przyjaciół i rodziny. – A poza tym...staram się jakoś zrobić coś od siebie dla obecnej sytuacji. Z jednej strony rozważam, czy nie dobrze by było założyć tymczasowe kliniki na ziemiach Parkinsonów, z drugiej rozmyślam czy nie spróbować pomóc umacnianie Londynu jako kulturowej stolicy za pomocą festiwalu letniego. Ale to na razie jedynie rozważania, wiem, że wszystko wymaga ogromnego zorganizowania. – I pieniędzy.
Od razu wyprostowała się pod pilnym wzrokiem ciotki – nie trzeba było jej tłumaczyć, że niemal wilczy wzrok nie oznaczał agresywnego podejścia, a raczej uważne obserwowanie jej poczynań dla własnej oceny. Wyprostowała się, w duchu niesamowicie wdzięczna za wszystkie lekcje tańca którymi ćwiczyła posturę oraz za dobre budowanie postawy przez lata, przez które mogła chodzić teraz z ostrożnością ale i dumą. I przede wszystkim z gracją.
Poczekała, aż starsza lady usiądzie, sięgając po dzbanek aby ostrożnie nalać ciepłego lecz nie wrzącego naparu, odstawiając pokryte wzorem naczynie aby przysunąć filiżankę w stronę lady doyenne i zaraz też zaoferować owoce i herbatniki, dopiero później pozwalajac sobie na nalanie herbaty jako młodzej z dwóch obecnych.
- W takim razie od razu wskażę komplet, który najbardziej do mnie przemawia – sięgnęła po pierwsze pudełka, otwierając je aby ukazać co znajdowało się w środku. – Zabudowana kolia, która trzyma się wysoko na szyi, więc można w takich wypadkach spokojnie dodać więcej materiału na przodzie sukni. Jak widzisz, odnaleźć można w niej kameę z kości słoniowej podobizną Eimher. Do tego kolczyki, nieco mniej rozbudowane, skupione głównie na perłach, tak aby nie przytłaczaly kolii. Do tego bransoleta z perłami.
Sięgnęła po drugi zestaw, ten przesuwając bliżej cioci Mathildy aby ta mogła obejrzeć go dokładniej.
- Drugi zestaw opiera się na szmaragdach, naszyjnik, kolczyki oraz elegancka tiara, wszystkie ze srebra i wykończone drobnymi, eleganckimi brylantamu mniejszych rozmiarów. Komplet przywodzi na myśl te bardziej klasyczne dzieła, zwłaszcza te tak chętnie uwieczniane na obrazach. – Również i to podsunęła w stronę cioci i sięgnęła po trzeci, ostatni komplet. – Szpila z ozdobnymi kwiatami z tanzanitu, otoczona srebrem, delikatny naszyjnik który zwieńcza szafir oraz dwie bliźniacze bransolety. – O pierścionkach mogła zacząć mówić po ujrzeniu rękawiczek jeżeli były planowane.
- Oh.. – uśmiechnęła się, nieco skromnie, ale mimo wszystko nie nazbyt nieśmiało, jakby się płoniła na zwykłe pytanie o jej zajęcia. – Jak mogę staram się pomagać w Domu Mody, czasem przyjmuję niektóre lady i pomagam im dobrać odpowiednie suknie na wydarzenia, czasem zaś pomagam przy wystawach albo, jak ciocia wie, odwiedzam też wydarzenia w najnowszych kreacjach. Co do prywatnych działań, pracuję czasem nad eliksirami, ale nie sprzedaję ich nigdzie, czasem coś poraduję, tak jak lordowi Rosierowi. – Mimo wszystko miałaby pewne obawy aby jednak to sprzedawać, raz że w jej wrażeniu wcale nie wypadało, dwa że jednak wolała wszystko przeznaczyć dla przyjaciół i rodziny. – A poza tym...staram się jakoś zrobić coś od siebie dla obecnej sytuacji. Z jednej strony rozważam, czy nie dobrze by było założyć tymczasowe kliniki na ziemiach Parkinsonów, z drugiej rozmyślam czy nie spróbować pomóc umacnianie Londynu jako kulturowej stolicy za pomocą festiwalu letniego. Ale to na razie jedynie rozważania, wiem, że wszystko wymaga ogromnego zorganizowania. – I pieniędzy.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Szwalnie
Szybka odpowiedź