Pracownie projektantów
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Pracownie projektantów
Projektanci pracują w pojedynkę lub w większych grupkach, wobec czego pracownie to mniejsze lub większe pomieszczenia, do których prowadzą poszczególne drzwi na ścianach długiego korytarza; jeśli wierzyć tabliczce, dostęp do niego posiadają tylko upoważnione osoby. Mówi się - zapewne z lekką dawką ironii, że wejście do tej części domu mody jest równie trudne jak ograbienie banku Gringotta. Do poszczególnych sal można dostać się tylko i wyłącznie za pomocą specjalnego, unikatowego klucza, osobnego dla każdego pracownika. Na drzwi nie działają żadne zaklęcia otwierające - zabezpieczenia te wprowadzono w momencie prób pierwszych włamań, wszak niektóre osoby wiele by oddały za projekty z niewprowadzonej jeszcze kolekcji.
W pomieszczeniach znajdują się wielkie, czarne tablice, na których kredą zarysowywane są wstępne projekty; stoły do właściwych szkiców, kilka manekinów, próbniki materiałów, które można łączyć ze sobą za pomocą odpowiednich czarów.
W pomieszczeniach znajdują się wielkie, czarne tablice, na których kredą zarysowywane są wstępne projekty; stoły do właściwych szkiców, kilka manekinów, próbniki materiałów, które można łączyć ze sobą za pomocą odpowiednich czarów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:46, w całości zmieniany 1 raz
Początek grudnia
Jak zwykle padało...
O tej porze roku to całkiem normalne. Pomimo to, już od wczesnych godzin porannych na ulicach panował spory ruch. Ludzie chroniący się pod czapkami i szalikami, przeciskali się na szerokich chodnikach Londynu. W taki dzień, jeden z szarych, mroźnych poranków, ciężko było odczuć atmosferę zbliżających się świąt – każdy pędził do swojego celu, byle jak najszybciej tam dotrzeć. Może dlatego Emery zrezygnowała z zahaczenia o ulubioną kafejkę z ciastem cytrynowym i przejściem kawałka Chelsea w drodze do pracy. O wiele wygodniej było przenieść się wprost do swojej pracowni i uniknąć porannego zimna. Mało co mogło skłonić pannę Parkinson do wyjścia, gdy na zewnątrz temperatura spadła poniżej zera. Nie było nic gorszego dla osoby cierpiącej na śmiertelną bladość niż dodatkowo pogłębiające uczucie zimna mroźne kryształki niesione z równie lodowatym wiatrem. Ciężko było się cieszyć z wkroczenia w okres zimowy, nawet pomimo wielu okazji do celebracji, które miały stanowić zwieńczenia miesięcy ciężkiej pracy i rozpocząć nowy rok wraz z nowymi projektami.
Do pracowni trafiła przed większością innych pracowników, by nadrobić stracony czas z wcześniejszego dnia, gdy cały harmonogram pracy został wywrócony do góry nogami przez nieuważnego sprzedawcę. Nie zwlekała więc z przejrzeniem korespondencji i zajęciem wygodnego miejsca przy stole do planowania. Otrzymała dziesiątki zamówień od swoich najbliższych klientów, jakby nie patrzeć nie było ich zbyt wielu, lecz gdyby policzyć wszystkie stroje tylko na ten miesiąc, cały grafik napinał się do granic możliwości. Jednakże nie była już laikiem, którego należało prowadzić za rączkę, nie raz czy dwa radziła sobie w sytuacjach beznadziejnych, więc i tym razem sobie poradzi, spełniając zachcianki arystokratek i arystokratów. Nie zwlekając, ujęła do ręki idealnie naostrzony ołówek, z lekka obracając bukowe drewno w palcach, w zamyśleniu, będąc w odległym świecie swojego twórczego umysłu pociągała z namaszczeniem grafitowym szpicem, a na jasnym pergaminie najwyższej klasy poczynały tańczyć zarówno wymyślnie zawinięte linie, jak i te najprostsze. Na biurku piętrzyły się stosy ukończonych już projektów, bezpiecznie usadzonych w segregatorze, zaakceptowanych do sprzedaży przed kilkoma miesiącami, a już od tygodni wystawionych w konfekcjach. Eleganckie suknie, chroniące przed zimnem płaszcze i peleryny, idealnie skrojone, męskie szaty wyjściowe. Wszystko było gotowe na nadchodzący miesiąc, w którym Dom Mody miał zapełnić się klientami, poszukującymi odpowiednich strojów i dodatków, na nadchodzące święta, sylwestra i późniejszy okres karnawałowy. Jednakże to było dostępne dla wszystkich z zasobną sakiewką, niezależnie od czystości krwi, choć Emery musiała przyznać, że mało którego mugolaka czy półkrwiaka było stać na luksusy Domu Mody; ci czarodzieje byli po prostu z natury gorsi w każdej dziedzinie, także tej zarobkowej.
Szczęśliwie, Emery dzisiaj miała uniknąć wszelkich nieprzyjemności płynących ze spotkań z gorzej urodzonymi, w jej mniemaniu niegodnymi posiadania magii. Plan miał się powieść, o ile wyjdzie odpowiednio wcześniej, przemknie opustoszałymi korytarzami do pracowni, gdzie miała wykonać kilka przymiarek niezbędnych przed oddaniem strojów. W planach miała kilka takich spotkań, trwających od kwadransu do dwóch, a nawet i pełnej godziny, jeśli klient trafił się niezwykle grymaśny, o których przecież nie trudno było w magicznym świecie. Emery dokończyła projekt zdobnego kołnierza eleganckiej sukni, przeznaczonej dla jeden z wyjątkowych szlachcianek; w swoich wyobrażeniach widziała suknie w kolorze głębokiego szmaragdu, a kołnierz – czerni ze srebrem. Machnęła więc różdżka nad pergaminem, by nadać odpowiedni kolor projektowi naszkicowanemu ołówkiem. Spojrzała na swoje dzieło krytycznym okiem, zanim udała się do części projektów i zamówień, by złożyć prośbę o odpowiednie materiały, które miały urzeczywistnić stworzone projekty. Tam też miała odebrać ekskluzywne substraty, które pod jej ręką miały zamienić się w gotowy produkt - od tego w całym procesie dzieliło tylko kilka etapów, zwykle stanowiących formalność. Większość z nich miała rozpocząć się już za pół godziny, lecz jeszcze nic nie zwiastowało katastrofy, która miała rozegrać się w tym krótkim czasie. Gdyby Emery cokolwiek podejrzewała, ze spokojem nie dopijałaby herbaty, tylko pognała, by ściąć kilka głów – cóż mogłaby zrobić poza tym w tak beznadziejnej sytuacji?
Doskonały humor zaczął się walić jak domek z kart w momencie, gdy otworzyła weszła do szwaczek, gdzie znajdowały się także liczne materiały. Złożyła dzisiejsze zamówienia, które miały trafić do jej pracowni jeszcze dzisiaj. Jednakże spokoju nie dawał jej materiał, który zamówiła przed weekendem i już powinien znajdować się w jej pracowni. W podświadomości zaczęły się rodzić pierwsze ogniki irytacji, które wkrótce miały zamienić się w prawdziwy pożar. - Kruszynko, może ty będziesz w stanie odpowiedzieć mi, gdzie są moje materiały? Zamówiłam czerwony jedwab, dlaczego nie ma jeszcze go w sali? – Emery zwróciła się do pierwszej dziewczyny, która wyglądała na młodą, ledwo po Hogwarcie. Na biedulkę przypadł ciężar przejrzenia ostatnich rejestrów zamówień. Dziewczyna spoglądała nerwowo na arystokratkę zanim odezwała się piskliwym tonem: - Ach… Tak, tak, lady Parkinson, niestety zamówienie zostało złożone zbyt późno, cały zapas jedwabiu został już przydzielony innym osobom, które… – młódka w dalszym ciągu prowadziła swój monolog, lecz przez dłużące się sekundy Emery zdawało się, że się przesłyszała, zmysły sprawiły jej okropnego figla, przecież taka głupota nie mogła paść z pomiędzy ust jednego z pracowników domu mody. Jej wina? JEJ, na Merlina, wina! Złożyła zamówienie zbyt późno?! Wzrokiem godnym bazyliszka spiorunowała nazbyt pyskatą pracownicę, która jednocześnie przypomniała sobie do kogo i co mówi, a może zdała sobie sprawę z konsekwencji, których nie zmażą już żadne słowa, nawet i najszczerszej skruchy. - Ja… Oczywiście, lady Parkinson. Rzeczywiście… musiałyśmy wprowadzić fatalną pomyłkę… i… Lady Jasmine Parkinson… Wszystkie czerwone jedwabie… Nie mamy ich wię…cej… - głos się załamał, lecz w Emery nie wywołało to ani cienia współczucia czy zrozumienia wobec dziewczyny, która nie potrafiła wykonać prawidłowej czynności. Jej piękny, drogocenny, czerwony jedwab trafił do jednej z kuzynek, która nigdy nie powinna go otrzymać, a przynajmniej nie przed Emery. Choć szlachcianka gotowała się ze złości, nie mogła pozwolić sobie na ani chwilę zwłoki – klientka oczekiwała czerwonego jedwabiu, charakterystycznego dla rodu jej męża. Przygłupie, nieudolne podlotki mogły nie radzić sobie z prostymi czynnościami, lecz Emery nie miała zamiaru odpuszczać w kluczowym momencie. Niejednokrotnie radziła sobie w gorszych sytuacjach, by nie tracić większej ilości czasu, wyminęła dziewczynę, by samodzielnie wybrać potrzebne materiały, które miały stanowić czasowy zamiennik. Satyna to nie to samo co jedwab, jednakże na początek powinien wystarczyć. Jednym ruchem różdżki sprawiła, że materiał zsunął się wprost w jej ręce, a kolejnym zaklęciem sprawiła, że odcięła się jego część, wystarczająca, by stworzyć z niej upragnioną szatę na rodzinne spotkanie lub noworoczny sabat. Oczywiście, o ile uda się sprawić cokolwiek, by - Zgłosisz się do swojego przełożonego, który zostanie poinformowany o całej sytuacji – Emery poinformowała nieszczęsną, pewnie niczemu winną pracownicę zanim opuściła pomieszczenie – już sobie tego przypilnuje, by sprawa miała odpowiedni finał.
Wiedziała, że klientka wkrótce się pojawi, więc czasu do działania nie pozostało zbyt wiele – nie wyobrażała sobie tłumaczeń, przesuwania terminów, pod jej modową musztrą wszystko miało być idealne. Rozprostowała materiał na jednym ze stołów zanim, po raz kolejny tego dnia, w jej ręku pojawiła się różdżka. Czy jej się uda przeprowadzić ten drobny zabieg, który sobie zaplanowała, tego nie była pewna – wyobrażenie w jej głowie mogło się różnić od otrzymanych efektów. Wygładziła ostatecznie wszystkie fałdy, zanim rzuciła pierwsze zaklęcie, by z niecierpliwością, ale i z zaciekawieniem obserwować efekt. Wiedziała, że to oszustwo, jednakże jeśli dobrze zbierze wszystkie miary, przeniesie przymiarki na materiał wysokiej klasy, ten nietrasmutowany. Teraz liczyło się tylko i wyłącznie dobre imię domu mody… Przecież nikt się nie dowie, o całym zajściu… Emery zaczęła się denerwować, że jej zdolności są zbyt małe, by stworzyć coś pięknego z pospolitego, jednakże wkrótce na jej oczach zaczęły zachodzić pierwsze upragnione zmiany. Splot atłasowy nabierał cech charakterystycznych dla aksamitnego jedwabiu. Jeszcze kilka chwil, a materiał przelewał się przez palce jakby od zawsze był stworzony do prawdziwie eleganckich strojów. Lady Parkinson z zadowoleniem spojrzała na swoje dzieło, praktycznie że ukończone, choć odrobinę zbyt jasne – zamiast burgundowej czerwieni, materiał przyjął kolor rozcieńczonego wina. O to jednak się nie martwiła, zaklęcie zmiany koloru opanowała do perfekcji już w szkole, choć ruch nadgarstka wyglądał dość skomplikowanie. Z zadowoleniem obserwowała jak czerwień się pogłębia, nie było jednak czasu na celebracje, zgarnęła materiał i pomknęła korytarzami do pomieszczenia, gdzie miała spotkać się z klientką. Popychając drzwi do sali przymiarek, zanotowała, że pomieszczenie jest puste. Zdarzyła. Z oszukanym materiałem w ręku, ale zdążyła. Emery z ulgą opadła na fotel. Dobre imię marki, którą sama sobie wykreowała, zostało zachowane.
zt
Emery Parkinson
Zawód : Projektantka mody
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Appear like the innocent flower, but be the deadly snake beneath it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
|6 kwietnia
Od południa, czyli już ciężkie kilka godzin spędził w pracy, latając jak mugolski bumerang od konfekcji damskiej aż po strefę przeznaczoną dla panów i między szwalniami, aż w końcu wylądował w pracowni, gdzie w zasadzie przesiadywał najrzadziej. Ciężko mu było wytrzymać z tyłkiem w jednym miejscu, zwłaszcza, że miał doskonały widok na żenujące wyczyny pozostałych doradców modowych, którzy bez jego komanda nie radzili sobie zupełnie. Niestety nie śmiał kwestionować z t y m lordem Parkinsonem - ów starszy mężczyzna bez problemu radził sobie z rozbrykanym Marcelem. Potrafił go okiełznać jak nieposkromionego wcześniej ogiera i to nie stosując nawet reguły kija; wystarczył sam jego surowy wzrok, by Marce położył uszy po sobie i starał się być jak najmniej widoczny. Oczywiście zapominał o tym po pięciu minutach, acz raz zawędrowawszy do nieszczęsnego biura, już tam pozostał, od niechcenia gryzmoląc coś na wielkim arkuszu papieru. Rysunek nie przypominał niczego, a tym bardziej projektu czegoś, co może być noszone jako ubranie, ale Parkinson na to zupełnie nie zważał. Czas mijał, on pracował - udawał, że pracuje - nikt się nie czepiał. Całkiem znośne zastępstwo, zdążył już docenić ten przywilej, jaki wygrał sobie wraz ze sprytem i chytrością. Coś, czego nie wdraża się do produkcji niekoniecznie jest złe, raczej zbyt innowacyjne, zbyt nowoczesne, zbyt wyzywające, a za mało klasyczne, za mało pruderyjne, etc, etc. Kiedy Marce myślał o tych wszystkich wymogach, jakie musiały spełniać projekty ubrań (i same ubrania), robiło mu się słabo. A odhaczanie, kontrola jakości z listą w ręku? Mierzenie centymetrem spódniczek, by upewnić się, że na dziewczęciu w odpowiednim wzroście rzeczywiście sięgają 3 cale za kolano? Do takiego zadania jeszcze łaskawie pozwoliłby się oddelegować, chociaż nadal uważał podobne formalności za błazenadę.
Nadal furkotał ołówkiem po bloku, kiedy usłyszał tak charakterystyczne kroki, mogące należeć wyłącznie do jego kuzynki. Nie zareagował jednak w żaden sposób entuzjastycznie, ba, w ogóle nie dał po sobie poznać, że ją zauważył. Pochylił się nad "pracą" tak nisko, że aż ostra krawędź kartki podrażniła mu policzek; nakrył ją ręką, by przypadkiem Victoria nie podejrzała, że to co robi, to jedynie pic na wodę i dalej jął z zapałem kreślić na przemian to proste, to faliste linie, z artystycznie wysuniętym koniuszkiem języka. Szło to Marcelowi nadzwyczaj dobrze - projekcja owładniętego szałem twórczym prawdziwego artysty, cóż, jego pracy nie mógł przerwać nawet anons wysokich szpilek jego kuzynki. Chociaż...
-Odkształcą ci się stopy - zawyrokował, nie podnosząc na nią wzroku sponad kartki, pieczołowicie zapełnianej grafitowymi zawijasami. Uprzedzał ją przecież, a nie słuchała, więc teraz nadszedł czas na bardziej radykalne środki. I groźby - będą zdeformowane i brzydkie. Ale rób jak uważasz, przecież jesteś mądrzejsza - wreszcie podniósł głowę, racząc Victorię uroczym uśmiechem, w którym przebłyskiwała tak kpina jak i ogromna uraza.
Od południa, czyli już ciężkie kilka godzin spędził w pracy, latając jak mugolski bumerang od konfekcji damskiej aż po strefę przeznaczoną dla panów i między szwalniami, aż w końcu wylądował w pracowni, gdzie w zasadzie przesiadywał najrzadziej. Ciężko mu było wytrzymać z tyłkiem w jednym miejscu, zwłaszcza, że miał doskonały widok na żenujące wyczyny pozostałych doradców modowych, którzy bez jego komanda nie radzili sobie zupełnie. Niestety nie śmiał kwestionować z t y m lordem Parkinsonem - ów starszy mężczyzna bez problemu radził sobie z rozbrykanym Marcelem. Potrafił go okiełznać jak nieposkromionego wcześniej ogiera i to nie stosując nawet reguły kija; wystarczył sam jego surowy wzrok, by Marce położył uszy po sobie i starał się być jak najmniej widoczny. Oczywiście zapominał o tym po pięciu minutach, acz raz zawędrowawszy do nieszczęsnego biura, już tam pozostał, od niechcenia gryzmoląc coś na wielkim arkuszu papieru. Rysunek nie przypominał niczego, a tym bardziej projektu czegoś, co może być noszone jako ubranie, ale Parkinson na to zupełnie nie zważał. Czas mijał, on pracował - udawał, że pracuje - nikt się nie czepiał. Całkiem znośne zastępstwo, zdążył już docenić ten przywilej, jaki wygrał sobie wraz ze sprytem i chytrością. Coś, czego nie wdraża się do produkcji niekoniecznie jest złe, raczej zbyt innowacyjne, zbyt nowoczesne, zbyt wyzywające, a za mało klasyczne, za mało pruderyjne, etc, etc. Kiedy Marce myślał o tych wszystkich wymogach, jakie musiały spełniać projekty ubrań (i same ubrania), robiło mu się słabo. A odhaczanie, kontrola jakości z listą w ręku? Mierzenie centymetrem spódniczek, by upewnić się, że na dziewczęciu w odpowiednim wzroście rzeczywiście sięgają 3 cale za kolano? Do takiego zadania jeszcze łaskawie pozwoliłby się oddelegować, chociaż nadal uważał podobne formalności za błazenadę.
Nadal furkotał ołówkiem po bloku, kiedy usłyszał tak charakterystyczne kroki, mogące należeć wyłącznie do jego kuzynki. Nie zareagował jednak w żaden sposób entuzjastycznie, ba, w ogóle nie dał po sobie poznać, że ją zauważył. Pochylił się nad "pracą" tak nisko, że aż ostra krawędź kartki podrażniła mu policzek; nakrył ją ręką, by przypadkiem Victoria nie podejrzała, że to co robi, to jedynie pic na wodę i dalej jął z zapałem kreślić na przemian to proste, to faliste linie, z artystycznie wysuniętym koniuszkiem języka. Szło to Marcelowi nadzwyczaj dobrze - projekcja owładniętego szałem twórczym prawdziwego artysty, cóż, jego pracy nie mógł przerwać nawet anons wysokich szpilek jego kuzynki. Chociaż...
-Odkształcą ci się stopy - zawyrokował, nie podnosząc na nią wzroku sponad kartki, pieczołowicie zapełnianej grafitowymi zawijasami. Uprzedzał ją przecież, a nie słuchała, więc teraz nadszedł czas na bardziej radykalne środki. I groźby - będą zdeformowane i brzydkie. Ale rób jak uważasz, przecież jesteś mądrzejsza - wreszcie podniósł głowę, racząc Victorię uroczym uśmiechem, w którym przebłyskiwała tak kpina jak i ogromna uraza.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szukałam Marcela, jutro miał odbyć się ślub mojej dobrej znajomej, a ja nadal nie miałam sukni. A kto mógłby mi lepiej doradzić, jak nie sam kuzyn, który zna mnie jak mało kto? Idąc korytarzem i roznosząc po pomieszczeniu odgłos stukotu butów na wysokim obcasie, zaszłam do pracowni, gdzie ponoć miał przebywać mój kuzyn. Spojrzałam na niego, siedział pochylony nad kartką papieru, nosem niemal przylegał do stołu i zastanawiałam się, jak on może cokolwiek w taki sposób rysować. Jednak nie odważyłam się go o to zapytać.
Wiedziałam, że wie o mojej obecności, jednak nawet nie podniósł głowy, aby na mnie spojrzeć i mnie przywitać. Nawet zaczęłam zastanawiać się, czy może nie powinnam mu przeszkadzać i prawie zaczęłam się wycofywać, chcąc poprosić o pomoc jakąś ciocię czy coś, jednak wtedy mój kuzyn zdecydował się odezwać. Nie przywitał mnie, nie przyszedł ucałować w policzek, jak to miał w zwyczaju, a jedynie stwierdził, że odkształcą mi się stopy. Przez chwilę nie rozumiałam o co mu chodzi, dopiero po kilku sekundach dotarł do mnie sens jego słów, a mi zrobiło się naprawdę przykro. Widząc jego spojrzenie, niemal położyłam uszy po sobie, odwracając wzrok. Zrobiłam w jego stronę kilka kroków, zatrzymując się przy stole.
- Marcel - jęknęłam cicho, przepraszająco.
Nadal miał do mnie uraz. Chociaż tyle razy go przepraszałam i tłumaczyłam, że nie to miałam na myśli, chociaż bronił mnie wtedy na Pokątnej, to chyba nadal był zły o to, co wydarzyło się na referendum, a ja bardzo żałowałam swoich słów.
- Co ja mam zrobić, żebyś w końcu przestał się na mnie gniewać? - zapytałam.
Naprawdę nie chciałam mieć takich relacji, ze swoim kuzynem, którego przecież bardzo lubiłam. Tamte słowa były bardzo niefortunne, kompletnie nieprzemyślane i głupie, co nie raz już mu mówiłam, ale on zdawał się ciągle mieć do mnie jakąś urazę, a ja kompletnie nie wiedziałam jak mam to załagodzić.
Chciałam jakoś przejść z tym do porządku dziennego, traktować go normalnie licząc na to, że samo mu przejdzie, ale jak na złość nie przechodziło. Zacisnęłam usta w prostą linię, spojrzałam na papier, który nadal tak pieczołowicie chronił przed moim wzrokiem i westchnęłam cicho.
- Jutro jest ślub lady Carrow, chciałam cię prosić o pomoc w doborze sukienki, bo nadal nic nie mam, ale widzę, że jesteś zajęty. To nie będę ci przeszkadzać - stwierdziłam, smutnym głosem. - Przepraszam, że ci przeszkodziłam.
Odwróciłam się i bez słowa zaczęłam oddalać się w stronę drzwi. Chciałam opuścić pomieszczenie, poszukać innej rodziny, która pomogłaby mi z doborem sukienki i która nie byłaby na mnie ciągle zła, za jedno głupstwo i nieprzemyślaną wypowiedź.
Wiedziałam, że wie o mojej obecności, jednak nawet nie podniósł głowy, aby na mnie spojrzeć i mnie przywitać. Nawet zaczęłam zastanawiać się, czy może nie powinnam mu przeszkadzać i prawie zaczęłam się wycofywać, chcąc poprosić o pomoc jakąś ciocię czy coś, jednak wtedy mój kuzyn zdecydował się odezwać. Nie przywitał mnie, nie przyszedł ucałować w policzek, jak to miał w zwyczaju, a jedynie stwierdził, że odkształcą mi się stopy. Przez chwilę nie rozumiałam o co mu chodzi, dopiero po kilku sekundach dotarł do mnie sens jego słów, a mi zrobiło się naprawdę przykro. Widząc jego spojrzenie, niemal położyłam uszy po sobie, odwracając wzrok. Zrobiłam w jego stronę kilka kroków, zatrzymując się przy stole.
- Marcel - jęknęłam cicho, przepraszająco.
Nadal miał do mnie uraz. Chociaż tyle razy go przepraszałam i tłumaczyłam, że nie to miałam na myśli, chociaż bronił mnie wtedy na Pokątnej, to chyba nadal był zły o to, co wydarzyło się na referendum, a ja bardzo żałowałam swoich słów.
- Co ja mam zrobić, żebyś w końcu przestał się na mnie gniewać? - zapytałam.
Naprawdę nie chciałam mieć takich relacji, ze swoim kuzynem, którego przecież bardzo lubiłam. Tamte słowa były bardzo niefortunne, kompletnie nieprzemyślane i głupie, co nie raz już mu mówiłam, ale on zdawał się ciągle mieć do mnie jakąś urazę, a ja kompletnie nie wiedziałam jak mam to załagodzić.
Chciałam jakoś przejść z tym do porządku dziennego, traktować go normalnie licząc na to, że samo mu przejdzie, ale jak na złość nie przechodziło. Zacisnęłam usta w prostą linię, spojrzałam na papier, który nadal tak pieczołowicie chronił przed moim wzrokiem i westchnęłam cicho.
- Jutro jest ślub lady Carrow, chciałam cię prosić o pomoc w doborze sukienki, bo nadal nic nie mam, ale widzę, że jesteś zajęty. To nie będę ci przeszkadzać - stwierdziłam, smutnym głosem. - Przepraszam, że ci przeszkodziłam.
Odwróciłam się i bez słowa zaczęłam oddalać się w stronę drzwi. Chciałam opuścić pomieszczenie, poszukać innej rodziny, która pomogłaby mi z doborem sukienki i która nie byłaby na mnie ciągle zła, za jedno głupstwo i nieprzemyślaną wypowiedź.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzisiejszego dnia otrzymał już tonę podobnych próśb, zazwyczaj płynących z ust puszystych, zdesperowanych matron, liczących, że zdołają jeszcze przed ślubem lorda Notta i lady Carrow zrzucić te kilka(naście) kilogramów i zmieścić się w suknię swoich córek. Marce pozostawał więc wyjątkowo grzeczny i uprzejmy, odwodząc stanowczo owe damy przed pochopnym stosowaniem zaklęć maskujących, odssysających tłuszcz, czy nie daj Merlinie, utrudniających oddychanie (jedna, wyjątkowo inteligentna, obmyślała, że zadziała ono podobnie do gorsetu, uwydatniając talię). Zamiast tego łagodnie komplementował inne walory - bujne kształty, ładnie zaokrąglone piersi, lśniące, zadbane włosy, cudowne paznokcie. Musiał, na tym bowiem polegała jego praca, zwłaszcza w zestawieniu z sukniami, które właściwie szykowały się na powrót do magazynu, aż tu nagle nadarzyła się okazja, aby je komuś wepchnąć. Parkinson miał do tego niewątpliwy dar - prawdopodobnie był którymś z wcieleń oszusta z bajki o nowych szatach cesarza. Czymże niby było dla niego wystrojeniem brzydkiej kobiety (ponoć takowe nie istniały... a jednak) w ładną suknię, jaka jednak jej nie pasowała, a potem wmówienie tejże białogłowie, że wygląda wprost olśniewająco? Niewiasty zaś wierzyły, zaślepione słowami Marcela i jego bezbrzeżnym zachwytem, oklaskami i westchnięciami dobywanymi z młodzieńczej piersi. Ten konkretny rodzaj opanował do perfekcji, gotów zastosować je jako atutową kartę w wyjątkowo groźnej sytuacji.
Prośba Victorii nie stanowiła zatem niczego wyjątkowego. Ot, kolejna maruderka, licząca na cud szybciutkie wyczarowanie tej jednej, jedynej i niepowtarzalnej kreacji, której nie założy już nigdy więcej. Dla niej mógł to zrobić, ba, mógł znacznie więcej. Nie tylko zademonstrować, odziać, poprawić, poradzić, ale również i wykonać od zupełnego zera, gdyby tylko wystarczająco się sprężył i spiął. Ale... nie chciało mu się. Zawiesił swego męskiego focha na czas wyprawy na Pokątną, lecz odkąd Victoria była cała i zdrowa, a on nie poczuwał się w obowiązku do jej ochrony, natychmiast przypomniał sobie o dawnej zniewadze. Która mimo przeprosin wciąż kuła go gdzieś we wrażliwym serduszku.
-Na początek zacznij od zdjęcia szpilek - poradził jej, zamykając z hukiem bloczek, definitywnie odcinając się od pracy i przestając ją lekceważyć - potem zobaczymy - dodał z nieco złowrogim uśmiechem, rozjaśniającym gładkie, chłopięce lico, przez co wyglądał jak złośliwy, nastoletni łotr ucieszony z rozboju.
Prośba Victorii nie stanowiła zatem niczego wyjątkowego. Ot, kolejna maruderka, licząca na cud szybciutkie wyczarowanie tej jednej, jedynej i niepowtarzalnej kreacji, której nie założy już nigdy więcej. Dla niej mógł to zrobić, ba, mógł znacznie więcej. Nie tylko zademonstrować, odziać, poprawić, poradzić, ale również i wykonać od zupełnego zera, gdyby tylko wystarczająco się sprężył i spiął. Ale... nie chciało mu się. Zawiesił swego męskiego focha na czas wyprawy na Pokątną, lecz odkąd Victoria była cała i zdrowa, a on nie poczuwał się w obowiązku do jej ochrony, natychmiast przypomniał sobie o dawnej zniewadze. Która mimo przeprosin wciąż kuła go gdzieś we wrażliwym serduszku.
-Na początek zacznij od zdjęcia szpilek - poradził jej, zamykając z hukiem bloczek, definitywnie odcinając się od pracy i przestając ją lekceważyć - potem zobaczymy - dodał z nieco złowrogim uśmiechem, rozjaśniającym gładkie, chłopięce lico, przez co wyglądał jak złośliwy, nastoletni łotr ucieszony z rozboju.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawało się, że kompletnie na mnie nie zareaguje i nawet się z tym pogodziłam, zmierzając do wyjścia z pomieszczenia, kiedy nagle usłyszałam jego głos. Miałam ściągnąć buty? Zacisnęłam usta, przystając w miejscu, więc i stukanie obcasów przycichło. Czułam, jak zaczęłam rumienić się na twarzy, sama nie wiedziałam czy ze wstydu, czy może ze złości.
Czułam do czego zmierza jednak usilnie starałam się wyprzeć wrażenie, że Marcel będzie chciał się na mnie odegrać, w pewien sposób mnie upokarzając. Przecież to nie mogła być prawda, zawsze był dla mnie taki miły, kochany i pomocny. A teraz patrzył na mnie złowrogo, złośliwie, a ja nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć.
Odwróciłam się, ponownie do niego podeszłam. Popatrzyłam na niego, szukając w jego wyrazie twarzy żartu, rozbawienia, że przecież żartuje i wcale nie muszę tego robić, ale niczego takiego nie znalazłam. Czy naprawdę musiałam mu ulegać? Czy może był inny sposób na to, by go jakoś udobruchać. Ale sama zadałam mu pytanie, co zrobić, otrzymałam więc od niego odpowiedź. Nawet, jeśli mi się ona nie podobała, najwyraźniej była prawdziwa, chociaż uwarunkowana złośliwością.
Westchnęłam cicho, zaczęłam powoli wysuwać swoje stopki z obcasów, stając obok nich. Gdy tylko dotknęłam skórą zimnej podłogi, poczułam jak dreszcze przeszły moje ciało, a gęsia skórka pojawiła się na skórze. Momentalnie straciłam kilka dobrych centymetrów, znów stając się o jakieś 10, czy może nawet więcej, centymetrów niższa od Marcela.
- To nie oznacza, że przestanę je nosić - odpowiedziałam, a w moim głosie można było wyczuć bunt i niezadowolenie. - Dlaczego mi to robisz? Chcesz mnie upokorzyć, prawda?
Odwróciłam wzrok, zaciskając mocno zęby. Byłam zła, że Marcel posuwa się do czegoś takiego, byłam zła, że swoje zagrywki próbuje zastosować na mnie. Na swojej kochanej kuzyneczce, przyjaciółce, na swojej rodzinie. Tyle razy go przepraszałam, a jemu było mało. Naprawdę miałam się przed nim ukorzyć, aby jego duma wróciła na swoje miejsce?
Czułam do czego zmierza jednak usilnie starałam się wyprzeć wrażenie, że Marcel będzie chciał się na mnie odegrać, w pewien sposób mnie upokarzając. Przecież to nie mogła być prawda, zawsze był dla mnie taki miły, kochany i pomocny. A teraz patrzył na mnie złowrogo, złośliwie, a ja nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć.
Odwróciłam się, ponownie do niego podeszłam. Popatrzyłam na niego, szukając w jego wyrazie twarzy żartu, rozbawienia, że przecież żartuje i wcale nie muszę tego robić, ale niczego takiego nie znalazłam. Czy naprawdę musiałam mu ulegać? Czy może był inny sposób na to, by go jakoś udobruchać. Ale sama zadałam mu pytanie, co zrobić, otrzymałam więc od niego odpowiedź. Nawet, jeśli mi się ona nie podobała, najwyraźniej była prawdziwa, chociaż uwarunkowana złośliwością.
Westchnęłam cicho, zaczęłam powoli wysuwać swoje stopki z obcasów, stając obok nich. Gdy tylko dotknęłam skórą zimnej podłogi, poczułam jak dreszcze przeszły moje ciało, a gęsia skórka pojawiła się na skórze. Momentalnie straciłam kilka dobrych centymetrów, znów stając się o jakieś 10, czy może nawet więcej, centymetrów niższa od Marcela.
- To nie oznacza, że przestanę je nosić - odpowiedziałam, a w moim głosie można było wyczuć bunt i niezadowolenie. - Dlaczego mi to robisz? Chcesz mnie upokorzyć, prawda?
Odwróciłam wzrok, zaciskając mocno zęby. Byłam zła, że Marcel posuwa się do czegoś takiego, byłam zła, że swoje zagrywki próbuje zastosować na mnie. Na swojej kochanej kuzyneczce, przyjaciółce, na swojej rodzinie. Tyle razy go przepraszałam, a jemu było mało. Naprawdę miałam się przed nim ukorzyć, aby jego duma wróciła na swoje miejsce?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zazwyczaj był tym kochanym Marcelkiem, tym uroczym, ułożonym, grzecznym młodzieńcem, tym lordem Parkinsonem, którego wszystkie ciotki uwielbiały tarmosić za policzki, a nestor mimo tego, że wielokrotnie wzywał go od dopustu Merlina, to i tak koniec końców patrzył na niego z wyrozumiałym pobłażaniem. Do rany przyłóż, tak mawiały o nim kuzyneczki, którym nie raz i nie dwa wyświadczał przysługi i tak też Parkinson myślał o sobie sam, gdzieś pod tą warstwą nieczułego egoisty, kryjąc zadziwiająco dobre serduszko. Victorię widać za bardzo do niego przyzwyczaił i zanadto rozpuścił: dla niej był zawsze, na każde skinienie i każde zawołanie, obojętnie, czy chodziło o zagrożenie zdrowia i życia (jak na przykład złamany paznokieć), czy o coś mniej poważnego, w stylu obronienia jej przed wyjątkowo agresywnymi, mugolskimi szumowinami. Naturalnie oddałby za nią i ostatnią jedwabną koszulę, co zresztą udowodnił, bohatersko zasłaniając ją własnym ciałem podczas makabrycznych wydarzeń na ulicy Pokątnej, ale... czasami miewał przykre i niezwykle bolesne wrażenie, że nie spotyka się z wzajemnością. Ciągle piekły go niefrasobliwe słowa Victorii, mimo przeprosin nadal żywe w pamięci Marce'a. Zadziwiająco wybiórczej i tuszującej pewne fakty dla jego własnej wygody. Cóż, działo się to na tyle skutecznie, że Parkinson był pewny siebie oraz niezaprzeczalnej winy Victorii; nie zmieniało to jednak faktu, że Marce ją kochał, bardzo rodzinnie i platonicznie. Starał się nawet jej pomóc, co dziewczyna odbierało jako próbę upokorzenia.
-To dla twojego dobra - parsknął, niczym rozjuszona kotka i napuszył się jak paw, dumny, że mimo chwilowej niechęci, potrafi odłożyć animozje na dalszy plan, troszcząc się o zdrowie kuzynki. Zignorował jakże złośliwą uwagę - nie miał siły na komentowanie tak oślego uporu, ale uśmiechnął się, gdy Victoria ściągnęła ze stóp wysokie szpilki i nagle drastycznie zmalała, stając się o ponad głowę niższa od niego - a zatem... czy masz jakieś preferencje? Kolor, krój, czy zdajesz się na mnie? Od początku i do końca? - spytał, jeszcze twardo, chociaż od środka już mięknął, nie umiejąc być oschłym dla Victorii.
-To dla twojego dobra - parsknął, niczym rozjuszona kotka i napuszył się jak paw, dumny, że mimo chwilowej niechęci, potrafi odłożyć animozje na dalszy plan, troszcząc się o zdrowie kuzynki. Zignorował jakże złośliwą uwagę - nie miał siły na komentowanie tak oślego uporu, ale uśmiechnął się, gdy Victoria ściągnęła ze stóp wysokie szpilki i nagle drastycznie zmalała, stając się o ponad głowę niższa od niego - a zatem... czy masz jakieś preferencje? Kolor, krój, czy zdajesz się na mnie? Od początku i do końca? - spytał, jeszcze twardo, chociaż od środka już mięknął, nie umiejąc być oschłym dla Victorii.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczerwieniałam, gdy Marcel zaprzeczył, jakoby miało mi to zrobić na złość, a jedynie mówił to wszystko z troski o mnie. Momentalnie spuściłam wzrok, zawstydzona swoim zachowaniem i tym, że byłam w stanie w ogóle o czymś takim pomyśleć. Nie miałam podstaw, aby uważać, że mój kuzyn chciałby zrobić coś, co by mi miało zaszkodzić, a ja oskarżyłam go o takie podłe rzeczy. Przecież nigdy taki dla mnie nie był, zawsze mi dobrze doradził, zawsze mnie chronił, chociaż czasami nie wyglądało to najlepiej, to jednak potrafił zasłonić mnie swoim własnym ciałem. A ta znów pomyślałam o nim tak brzydko. Powinnam się wstydzić.
- Przepraszam - jęknęłam szybko.
Zacisnęłam usta i nie spojrzałam na niego, dopóki nie zapytał mnie, czy mam już coś na oku. Nie odważyłam się, bojąc się, że na jego twarzy znów zobaczę złość. Jednak gdy już uniosłam swój wzrok, od razu zaświeciły mi się radosne iskierki, bo o czymś konkretnym już myślałam, ale tylko mój kuzyn był w stanie dopasować to do mnie i sprawić, abym wyglądała najpiękniej jak było to tylko możliwe. Uśmiechnęłam się trochę pewniej, unosząc wyżej brodę, aby móc spojrzeć Marcelowi w oczy.
- Właściwie to mam, tą ciemnozieloną z najnowszej kolekcji. Taka co ma odkrytą szyję i plecy, ma takie grubsze ramiona, o tutaj - wskazałam wysokość gdzieś w połowie swojego ramienia - To ta tiulowa, z kokardką w pasie i wiązaniem na plecach. Wiesz, o którą mi chodzi?
Miałam nadzieję, że wystarczająco dobrze opisałam mu sukienkę. Zaczęłam unosić się delikatnie, stając odrobinę na palcach i nie mogąc się już doczekać, aż będę mogła ją przymierzyć. Podobała mi się odkąd tylko została zaprojektowana i naprawdę chciałam mieć okazję, aby móc ją któregoś dnia założyć. A że jutro miał odbyć się ślub mojej koleżanki, to czy to nie jest idealna okazja?
- Przepraszam - jęknęłam szybko.
Zacisnęłam usta i nie spojrzałam na niego, dopóki nie zapytał mnie, czy mam już coś na oku. Nie odważyłam się, bojąc się, że na jego twarzy znów zobaczę złość. Jednak gdy już uniosłam swój wzrok, od razu zaświeciły mi się radosne iskierki, bo o czymś konkretnym już myślałam, ale tylko mój kuzyn był w stanie dopasować to do mnie i sprawić, abym wyglądała najpiękniej jak było to tylko możliwe. Uśmiechnęłam się trochę pewniej, unosząc wyżej brodę, aby móc spojrzeć Marcelowi w oczy.
- Właściwie to mam, tą ciemnozieloną z najnowszej kolekcji. Taka co ma odkrytą szyję i plecy, ma takie grubsze ramiona, o tutaj - wskazałam wysokość gdzieś w połowie swojego ramienia - To ta tiulowa, z kokardką w pasie i wiązaniem na plecach. Wiesz, o którą mi chodzi?
Miałam nadzieję, że wystarczająco dobrze opisałam mu sukienkę. Zaczęłam unosić się delikatnie, stając odrobinę na palcach i nie mogąc się już doczekać, aż będę mogła ją przymierzyć. Podobała mi się odkąd tylko została zaprojektowana i naprawdę chciałam mieć okazję, aby móc ją któregoś dnia założyć. A że jutro miał odbyć się ślub mojej koleżanki, to czy to nie jest idealna okazja?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oglądanie speszonej, zarumienionej Victorii nieco poprawiło humor Marcela, ponownie podminowanego kobiecymi fanaberiami. Właściwie kuzyneczka mogłaby uczyć się strzelania fochów od niego (był w nich niekwestionowanym mistrzem, zawsze uskuteczniając je z książęcym przytupem), ale wolał nie podpowiadać jej takowego rozwiązania. On przecież nie lubił się męczyć, a zmaganie z obrażonymi pannicami, próby przeprosin, błaganie o wybaczenie nie dość, że zajmowały sporo czasu, to jeszcze podkopywały jego i tak wątpliwą męskość. Oczywiście Parkinson był o sobie jak najwyższego zdania, a mniemanie o własnej osobie osiągnęło punkt kulminacyjny i gdyby zbić je w ciasną masę i spróbować zmieścić w murach tego osławionego Hogwartu, to zamek prędzej by się nadął i pękł, aniżeli zdołał pomieścić wybujałe, marcelowe ego. Nie mogło więc stać się inaczej: to Victoria przepraszała i ona się kajała za swoje niedorzeczne farmazony, na jakie Parkinson w końcu patrzył łaskawym, wyrozumiałym okiem. Spełniła jego prośbę, chociaż z początkowym szemraniem, to później i tak zdołał ją uciszyć. Właściwie jednym sloganem - z jego ust prawdziwym, aczkolwiek Marce zaczynał się obawiać, jak Victoria poradzi sobie w roli żony, jeśli trafi na jakiegoś brutalnego lubieżnika i z ufnością będzie przyjmować takie zapewnienia. Chmurne myśli sprawiły, że niemal zaczął żałować tego Notta, za którym i tak przecież nie przepadał.
-No ja myślę - skonstatował, z zadowolonym uśmiechem szkolnego kołtuna. Nie boczył się już na nią prawie wcale, ale w pracy zdążył się znudzić niepomiernie. Może powinna spotkać go jakaś kara za dworowanie sobie z własnej, kochanej kuzynki, ale Parkinson na razie gwizdał na przyszłość, zbyt pochłonięty teraźniejszością. I szykiem, jaki Victoria zaprezentuje na ślubie lorda Notta i lady Carrow. Zmarszczył brwi w zadumie; oczywiście doskonale wiedział, o jakiej sukni mówi Victoria. Spojrzał na nią przeciągle, taksując wzrokiem jej figurę, dokonując szczegółowych oględzin oraz dokładnych pomiarów wdzięków kuzyneczki.
-Masz do niej zbyt małe piersi - zawyrokował, nieco ściszając głos, ale wstał z miejsca i pochwycił ją za łokieć, prowadząc do konfekcji z sukniami wieczorowymi - ale da się coś z tym zrobić - mruknął, bardziej do siebie niż do Victorii, ściągając z manekina jej wymarzoną kreację i wskazując gestem przymierzalnię.
-No ja myślę - skonstatował, z zadowolonym uśmiechem szkolnego kołtuna. Nie boczył się już na nią prawie wcale, ale w pracy zdążył się znudzić niepomiernie. Może powinna spotkać go jakaś kara za dworowanie sobie z własnej, kochanej kuzynki, ale Parkinson na razie gwizdał na przyszłość, zbyt pochłonięty teraźniejszością. I szykiem, jaki Victoria zaprezentuje na ślubie lorda Notta i lady Carrow. Zmarszczył brwi w zadumie; oczywiście doskonale wiedział, o jakiej sukni mówi Victoria. Spojrzał na nią przeciągle, taksując wzrokiem jej figurę, dokonując szczegółowych oględzin oraz dokładnych pomiarów wdzięków kuzyneczki.
-Masz do niej zbyt małe piersi - zawyrokował, nieco ściszając głos, ale wstał z miejsca i pochwycił ją za łokieć, prowadząc do konfekcji z sukniami wieczorowymi - ale da się coś z tym zrobić - mruknął, bardziej do siebie niż do Victorii, ściągając z manekina jej wymarzoną kreację i wskazując gestem przymierzalnię.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ucieszyłam się, gdy przyjął moje przeprosiny, chociaż mój wstyd za zachowanie absolutnie nie znikł. Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się we własne palce, nie pozwalając sobie na spojrzenie na kuzyna, okazując przy tym skruchę. Miałam nadzieję, że nie obrazi się na mnie jeszcze bardziej, ale czując na sobie jego spojrzenie uniosłam wzrok. Obserwowałam jak mierzy mnie mocno zastanawiając się, czy owa suknia, którą sobie wymarzyłam, będzie dla mnie odpowiednia, a słysząc jego słowa o za małym biuście, aż poczerwieniałam.
- Kuzynie - jęknęłam.
Znaliśmy się tyle razy, tyle razy stawałam obok niego, pozwalając, aby dobrał mi ubranie, ale gdy wspominał o takich rzeczach nadal ogromnie się krępowałam. Nawet nie zareagowałam gdy chwycił mnie za rękę, trochę zbyt mocno, ale nie pisnęłam ani słowem, pozwalając się prowadzić do sekcji sukien. Ciche westchnięcie gdy ujrzałam kieckę, ale nie mogłam jej nawet dotknąć, bo Marcel od razu wskazał mi przebieralnie. Weszłam do środka. Zaczęłam powoli rozpinać koszulę, przygotowywać się do ściągnięcia ubrań, aby móc wejść w suknie. Oprócz małego biustu martwiłam się również tym, czy nie będzie ona dla mnie zbyt ciasna. Nie byłam pewna czy w razie czego w ciągu jednego dnia uda się wprowadzić wszystkie poprawki potrzebne do tego, abym mogła wyglądać w niej wyśmienicie. A innej sukni nie chciałam. Nie i już. Założę ją, choćbym miała tupnąć nóżką wymuszając to na kuzynie i innych osobach odpowiedzialnych za przygotowanie dla mnie kreacji.
- Marcelu, nawet nie miałam okazji, aby ci podziękować za to, że mnie tak broniłeś wtedy na Pokątnej - powiedziałam cicho, stając na lekkim podwyższeniu i odwracając się w stronę lustra.
Zbytnio ze sobą nie rozmawialiśmy od tamtego czasu, chociażby dlatego, że gdy opuściliśmy niebezpieczne miejsce Marcel przypomniał sobie jak bardzo jest na mnie obrażony. A teraz, gdy chyba już mu przeszło, mogłam mu podziękować. Zachował się naprawdę męsko i staną na wysokości zadania. Byłam z niego dumna, aczkolwiek to nie przeszło mi już przez gardło.
- Mogę już ją założyć? - zapytałam patrząc na odbicie kuzyna w lustrze, a potem na siebie.
Obserwowałam swoją szyję, ramiona, swój biust… naprawdę był zbyt mały? Obserwowałam swoje biodra, potem nogi i stopy i wcale nie uważałam, jakby były krzywe. Zacisnęłam usteczka, zniecierpliwiona czekając aż kuzyn pomoże mi w zawiązaniu gorsetu, wszystkich wstążeczek i haftek. Przecież sama nie sięgnę!
- Kuzynie - jęknęłam.
Znaliśmy się tyle razy, tyle razy stawałam obok niego, pozwalając, aby dobrał mi ubranie, ale gdy wspominał o takich rzeczach nadal ogromnie się krępowałam. Nawet nie zareagowałam gdy chwycił mnie za rękę, trochę zbyt mocno, ale nie pisnęłam ani słowem, pozwalając się prowadzić do sekcji sukien. Ciche westchnięcie gdy ujrzałam kieckę, ale nie mogłam jej nawet dotknąć, bo Marcel od razu wskazał mi przebieralnie. Weszłam do środka. Zaczęłam powoli rozpinać koszulę, przygotowywać się do ściągnięcia ubrań, aby móc wejść w suknie. Oprócz małego biustu martwiłam się również tym, czy nie będzie ona dla mnie zbyt ciasna. Nie byłam pewna czy w razie czego w ciągu jednego dnia uda się wprowadzić wszystkie poprawki potrzebne do tego, abym mogła wyglądać w niej wyśmienicie. A innej sukni nie chciałam. Nie i już. Założę ją, choćbym miała tupnąć nóżką wymuszając to na kuzynie i innych osobach odpowiedzialnych za przygotowanie dla mnie kreacji.
- Marcelu, nawet nie miałam okazji, aby ci podziękować za to, że mnie tak broniłeś wtedy na Pokątnej - powiedziałam cicho, stając na lekkim podwyższeniu i odwracając się w stronę lustra.
Zbytnio ze sobą nie rozmawialiśmy od tamtego czasu, chociażby dlatego, że gdy opuściliśmy niebezpieczne miejsce Marcel przypomniał sobie jak bardzo jest na mnie obrażony. A teraz, gdy chyba już mu przeszło, mogłam mu podziękować. Zachował się naprawdę męsko i staną na wysokości zadania. Byłam z niego dumna, aczkolwiek to nie przeszło mi już przez gardło.
- Mogę już ją założyć? - zapytałam patrząc na odbicie kuzyna w lustrze, a potem na siebie.
Obserwowałam swoją szyję, ramiona, swój biust… naprawdę był zbyt mały? Obserwowałam swoje biodra, potem nogi i stopy i wcale nie uważałam, jakby były krzywe. Zacisnęłam usteczka, zniecierpliwiona czekając aż kuzyn pomoże mi w zawiązaniu gorsetu, wszystkich wstążeczek i haftek. Przecież sama nie sięgnę!
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To nie była sadystyczna satysfakcja, raczej mile łechtana męska próżność, kiedy to Victoria skakała wokół niego, byle tylko go ugłaskać i powrócić do relacji, w jakiej to Marce krążył dookoła niej, jakby była centrum jego wszechświata. Czasami i owszem, skłaniał się w kierunku takich poświęceń, aczkolwiek wystarczył jeden nieopatrzny ruch - w tym wypadku zaś bardzo niefortunne zdanie - aby wybić go z rytmu altruistycznego Parkinsona. O n była najważniejszy i to jemu należało się najwięcej; oczywistość, jakiej nie powinien musieć wyjaśniać Victorii, która zresztą uważała się za mądrzejszą od niego. Czy tak było rzeczywiście? Przypuszczalnie tak, lecz Marce nadal mógł się obrażać o te obrzydliwe insynuacje, zwłaszcza że kiedy sam z rozbawieniem i machnięciem ręką opowiadał o swoim małym móżdżku to zazwyczaj w odpowiedzi słyszał pochlebcze "przesadzasz", czy "jesteś przecież bardzo błyskotliwy".
Raczej... błyszczący, tak, to określenie pasowałby bardziej, gdyż gdziekolwiek się udał, to świecił bardzo mocno. Inni zaś odbijali jego blask, jakby byli jego naturalnymi satelitami, mogącymi wyłącznie pławić się tej łunie doskonałości, jaką roztaczał. Nie musiał wcale odznaczać się wybitnym intelektem, więc bez żalu stawiał na nim krzyżyk, wiedząc doskonale, że przoduje w innych dziedzinach, niewymagających mocno pofałdowanej kory mózgowej.
-No co - obruszył się, zwracając się w stronę Victorii, ujmując się pod boki i groźnie marszcząc brwi - niby nie? - dopytywał perfidnie, podchodząc do niej bliżej, a kiedy już stała w bieliźnie, triumfalnie wskazał na lustrzane odbicie - przecież masz oczy - zadrwił złośliwie; niektórzy mężczyźni posiadali większy biust od jego kuzynki.. właściwie do tego nie trzeba było mieć nawet szczególnie dużej nadwagi.
-To nic wielkiego - dodał, już nieco łagodniejszym tonem, prostując się dumnie na wspomnienie swego bohaterstwa. Był lepszy niż jakikolwiek inny bohater, bo nie dość, że przystojniejszy od jakiegoś pospolitego księcia na białym aetonanie, to do tego nie wymagał żadnej nagrody, ani tym bardziej ręki damy, której uratował.
-Możesz. Ale poprawki będą nieodzowne, jeśli upierasz się akurat na tę - stwierdził, znowu powracając do obojętnego głosu, spracowanego, drobnego urzędnika. Mechanicznie napinał gorset i pomagał jej włożyć suknię, tak jak się tego spodziewał, odstającą przy zbyt małym biuście - a nie mówiłem? - spytał, uśmiechając się triumfalnie. Uwielbiał wygrywać.
Raczej... błyszczący, tak, to określenie pasowałby bardziej, gdyż gdziekolwiek się udał, to świecił bardzo mocno. Inni zaś odbijali jego blask, jakby byli jego naturalnymi satelitami, mogącymi wyłącznie pławić się tej łunie doskonałości, jaką roztaczał. Nie musiał wcale odznaczać się wybitnym intelektem, więc bez żalu stawiał na nim krzyżyk, wiedząc doskonale, że przoduje w innych dziedzinach, niewymagających mocno pofałdowanej kory mózgowej.
-No co - obruszył się, zwracając się w stronę Victorii, ujmując się pod boki i groźnie marszcząc brwi - niby nie? - dopytywał perfidnie, podchodząc do niej bliżej, a kiedy już stała w bieliźnie, triumfalnie wskazał na lustrzane odbicie - przecież masz oczy - zadrwił złośliwie; niektórzy mężczyźni posiadali większy biust od jego kuzynki.. właściwie do tego nie trzeba było mieć nawet szczególnie dużej nadwagi.
-To nic wielkiego - dodał, już nieco łagodniejszym tonem, prostując się dumnie na wspomnienie swego bohaterstwa. Był lepszy niż jakikolwiek inny bohater, bo nie dość, że przystojniejszy od jakiegoś pospolitego księcia na białym aetonanie, to do tego nie wymagał żadnej nagrody, ani tym bardziej ręki damy, której uratował.
-Możesz. Ale poprawki będą nieodzowne, jeśli upierasz się akurat na tę - stwierdził, znowu powracając do obojętnego głosu, spracowanego, drobnego urzędnika. Mechanicznie napinał gorset i pomagał jej włożyć suknię, tak jak się tego spodziewał, odstającą przy zbyt małym biuście - a nie mówiłem? - spytał, uśmiechając się triumfalnie. Uwielbiał wygrywać.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wystraszona wpatrywałam się w kuzyna. Nie pamiętam kiedy ostatni raz usłyszałam od niego takie słowa. Nie wiedziałam na ile były one prawdziwe, a na ile podsycane zwykłą złośliwością, ale słuchałam go uważnie biorąc sobie do serca każde jego słowo. I niemal płakać mi się chciało, gdy zaczęłam wpatrywać się w lustro i w swoje odbicie. Miałam oczy, które właśnie się zaszkliły, a ja bardzo mocno walczyłam ze sobą, aby nie pozwolić im spłynąć po policzkach. A przynajmniej dopóki Marcel będzie na mnie patrzył. Wystarczyło kilka słów ukochanego kuzyna, niedawno zerwane zaręczyny, aby cała moja pewność siebie prysła jak bańka mydlana. W tym momencie nie uważałam siebie za osobę ładną, chociaż zapewne było to chwilowe, uwarunkowane zachowaniem kuzyna, to patrząc na siebie w odbiciu widziałam same swoje wady, które jako Parkinsonówna już dawno wyparłam z głowy i o których nie powinnam pamiętać widząc siebie jedynie w superlatywach.
- Masz rację - szepnęłam. - Jak zawsze.
Wystarczyła chwila jego złości, trochę boczenia, abym stała się w stosunku do niego potulna jak baranek. Chociaż jeszcze niedawno mogłam wejści mu na głowę, na co nigdy nie pozwoliłabym sobie w stosunku do innego mężczyzny, tak teraz byłam posłuszna i nawet nie odważyłam się spojrzeć na niego niedpowiednio byleby go tylko nie urazić. Byleby znowu nie był na mnie zły.
Nie odzywałam się dopóki nie pomógł mi założyć sukni, posłusznie unosiłam ramiona gdy była taka potrzeba, wciągnęłam brzuch gdy ściskał mocniej gorset, trzymałam włosy, aby nie plątały się w zapięcia. Faktycznie, była zbyt luźna w biuście.
- Nie chcę innej sukni - powiedziałam cicho, acz stanowczo. - Marcelu, pomożesz mi z tym? Możesz coś z tym zrobić? Proszę.
Patrzyłam na jego odbicie w lustrze. Usta miałam zaciśnięte, byłam zmartwiona, że przyszłam tu za późno, aby wykonać odpowiednie poprawki i że mój kuzyn nie zdąży wykombinować czegoś, abym wyglądała odpowiednio. Idealnie. Nie chciałam innej sukni, to musiała być ta i koniec. Choćbym miała tupnąć nóżką, aby moje słowa stały się dosadniejsze.
- Masz rację - szepnęłam. - Jak zawsze.
Wystarczyła chwila jego złości, trochę boczenia, abym stała się w stosunku do niego potulna jak baranek. Chociaż jeszcze niedawno mogłam wejści mu na głowę, na co nigdy nie pozwoliłabym sobie w stosunku do innego mężczyzny, tak teraz byłam posłuszna i nawet nie odważyłam się spojrzeć na niego niedpowiednio byleby go tylko nie urazić. Byleby znowu nie był na mnie zły.
Nie odzywałam się dopóki nie pomógł mi założyć sukni, posłusznie unosiłam ramiona gdy była taka potrzeba, wciągnęłam brzuch gdy ściskał mocniej gorset, trzymałam włosy, aby nie plątały się w zapięcia. Faktycznie, była zbyt luźna w biuście.
- Nie chcę innej sukni - powiedziałam cicho, acz stanowczo. - Marcelu, pomożesz mi z tym? Możesz coś z tym zrobić? Proszę.
Patrzyłam na jego odbicie w lustrze. Usta miałam zaciśnięte, byłam zmartwiona, że przyszłam tu za późno, aby wykonać odpowiednie poprawki i że mój kuzyn nie zdąży wykombinować czegoś, abym wyglądała odpowiednio. Idealnie. Nie chciałam innej sukni, to musiała być ta i koniec. Choćbym miała tupnąć nóżką, aby moje słowa stały się dosadniejsze.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wraz z cichnącym głosem Victorii i jej coraz bardziej widocznym roztrzęsieniem rosły Marcelowe wyrzuty sumienia. Owszem, nie wątpił w swoją rację, ale może jednak potraktował kuzynkę zbyt surowo? Chłodne przyjęcie należało się jej z całą pewnością, ale Parkinson przecież nie chciał doprowadzić jej do płaczu, lub nie daj Merlinie do nieuzasadnionych kompleksów. Powinna co prawda popracować nad taktem - umiejętność niezbędna każdej młodej panience - lecz poza tym nie posiadała żadnych fizycznych braków, a szczególnie takich, jakie mógł dostrzec na pierwszy rzut oka. Grał wszak nadal swą rolę, dumnie unosząc podbródek i spoglądając na dziewczę z góry, prężąc chudą pierś niby wyjątkowo napuszony kogut.
-Zgadza się, mam - potwierdził, chociaż pozbawił ton nadmiaru emfazy, buchającej wyłącznie z całej jego sylwetki. Takie nagromadzenie byłoby już niezdrowe, więc mądrze okroił jej ilość, łagodniejąc po przyznaniu mu racji. Nie wyznałby tego Victorii, ale obecnie kobiece słowa poczuł jak miód lany wprost na swoją duszę: znakomicie słodziły, łagodziły i uspokajały. Nie mógł dłużej pielęgnować urazy, która zwyczajnie zniknęła - ugłaskana, wypieszczona i... Marce wierzył w szczere intencje Victorii, która chyba nie wpadłaby na to, by ukorzyć się przed kuzynem dla świętego spokoju. Wietrzył szczerość - a może po prostu w ośli upór dziewczyny, zdeterminowanej, by zdobyć suknię swoich marzeń, nawet jeśli nie wyglądała w niej zbyt dobrze? Parkinson westchnął ciężko, demonstracyjnie obchodząc Victorię dookoła i cmokając ustami, jakby usilnie się nad czymś zastanawiał. Oglądał ją pod rozmaitymi kątami, ze wszystkich stron i z każdej perspektywy, po czym doszedł do wniosku, że swego wyroku nie zmieni. Ale... to nie wskazywało na to, że wszystko stracone.
-Ja nic na to nie poradzę - rzekł, wpychając ręce do kieszeni szaty i niedbale wzruszając ramionami - ale Michele będzie zachwycony, mogąc dokonać poprawek - dodał, z nieco złośliwym uśmieszkiem. Francuski czystokrwisty krawczyk był niezrównany w swej profesji, lecz przy tym niezwykle wprost oddany Victorii. Marce doskonale wiedział, że wzdychał do jego kuzyneczki, tak samo jak i ona zdawała sobie z tego sprawę. Popychając ją wprost w ramiona nieudolnego acz zdolnego adoratora Parkinson może nie grał fair, ale przecież w ostatecznym rozrachunku każdy powinien być zadowolony?
|zt
-Zgadza się, mam - potwierdził, chociaż pozbawił ton nadmiaru emfazy, buchającej wyłącznie z całej jego sylwetki. Takie nagromadzenie byłoby już niezdrowe, więc mądrze okroił jej ilość, łagodniejąc po przyznaniu mu racji. Nie wyznałby tego Victorii, ale obecnie kobiece słowa poczuł jak miód lany wprost na swoją duszę: znakomicie słodziły, łagodziły i uspokajały. Nie mógł dłużej pielęgnować urazy, która zwyczajnie zniknęła - ugłaskana, wypieszczona i... Marce wierzył w szczere intencje Victorii, która chyba nie wpadłaby na to, by ukorzyć się przed kuzynem dla świętego spokoju. Wietrzył szczerość - a może po prostu w ośli upór dziewczyny, zdeterminowanej, by zdobyć suknię swoich marzeń, nawet jeśli nie wyglądała w niej zbyt dobrze? Parkinson westchnął ciężko, demonstracyjnie obchodząc Victorię dookoła i cmokając ustami, jakby usilnie się nad czymś zastanawiał. Oglądał ją pod rozmaitymi kątami, ze wszystkich stron i z każdej perspektywy, po czym doszedł do wniosku, że swego wyroku nie zmieni. Ale... to nie wskazywało na to, że wszystko stracone.
-Ja nic na to nie poradzę - rzekł, wpychając ręce do kieszeni szaty i niedbale wzruszając ramionami - ale Michele będzie zachwycony, mogąc dokonać poprawek - dodał, z nieco złośliwym uśmieszkiem. Francuski czystokrwisty krawczyk był niezrównany w swej profesji, lecz przy tym niezwykle wprost oddany Victorii. Marce doskonale wiedział, że wzdychał do jego kuzyneczki, tak samo jak i ona zdawała sobie z tego sprawę. Popychając ją wprost w ramiona nieudolnego acz zdolnego adoratora Parkinson może nie grał fair, ale przecież w ostatecznym rozrachunku każdy powinien być zadowolony?
|zt
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
11 XI 1956 roku
Sądziła dotąd, iż odgłos chłodnych kropli uderzających o cienką taflę szyb, należy do dźwięków wielce urokliwych oraz niebywale kojących, takich, które potrafią zbudzić marzycielską naturę, rozkosznymi wizjami pieszcząc rozleniwiony umysł. Senne wizje tego dnia jednak nie nadchodzą, nie, kiedy spogląda na kłębowisko ciemnych chmur przysłaniających ogrom nieba oraz na wijące się niby węże, złote wstęgi piorunów przecinających linię horyzontu, nie potrafiąc przy tym powstrzymać zatroskania znaczącego bruzdą jasne czoło. Miękkie, różane wargi instynktownie kierują się ku dołowi, imitując końską podkówkę, gdy do wrażliwych uszu dociera gniewny pomruk gromu. Tylko oczy pozostają lekko zmrużone, a pośród złotych plamek osiadłych wokół czerni źrenic, czają się iskry powoli kiełkującego zirytowania — była przekonana, iż oprawa dźwiękowa zdołała już zająć się niedogodnościami związanymi z nieokiełznaną burzą o wiele wcześniej, nikt bowiem nie wyobrażał sobie nadchodzącej uroczystości celebrującej piękno, otoczonej odgłosami jakże kapryśnej pogody. Ku jej rozczarowaniu ryk wiatru wciąż unosił niewidoczny puch na karku, wprawiał w drżenie delikatną skórę szlachcianki. Elodie powstrzymuje pełne zrezygnowania kręcenie główką, cisnące się ku wolności westchnienie, tańczące dotąd na języku i chwyciwszy materiał bogato zdobionej spódnicy, odwraca się od okna, swe drobne kroki kierując ku salom pracowniczym. Świat zdawał się rozpadać, a okrutne anomalie rozszarpywały jego wnętrzności, nie bacząc na cierpienie, jakie sobą wywoływały. Nastał okres rozłamu w ich magicznym społeczeństwie oraz niepewnych sojuszy, o których trwałości tylko miłosierny czas może poświadczyć. Jakże więc cudownym było i niesamowicie odważnym, iż pośród tych smutków oraz zmartwień, niezawodny Dom mody Parkinson dalej kultywował swe przepiękne tradycje dyktowania modowych trendów oraz proroctw na najbliższe miesiące. Zimowy pokaz miał być wyjątkowym skupiskiem przepychu oraz prawdziwie symbolicznych motywów, nad którymi w pocie czoła przez ostatnie tygodnie pracowali projektanci i perełka z dumą mogła oświadczyć, iż należała do tego zacnego grona ludzi ciężko pracujących — naturalnie nie aż tak ciężko, albowiem delikatne dłonie artystki nie powinny nosić paskudnych zgrubień odcisków, a żadne cienie nie miały prawa rosić dolnych powiek panienki, niemniej Ellie miała swój skromny wkład w całe to przedsięwzięcie. Na początku zbierała zaledwie materiały. Pilnie studiując mniejsze oraz większe pokazy mody, udokumentowane we Francji oraz Włoszech przez ambasadorów rodowego sklepu, zaznaczała motywy, którymi się kierowano oraz ledwo zauważalne elementy, które wykorzystano dla podkreślenia przekazu. Długość rękawów trzy czwarte była doprawdy interesującym zagadnieniem, ich wymiar osłaniał przynajmniej częściowo ciało przez nadchodzącym chłodem, a jednocześnie pozwalał odsłonić gładkość skóry, ukazać cienkie nadgarstki w swym subtelnym pięknie. Czy nie było jednak na to zbyt wcześnie? Zamartwiała się, kreśląc węgielkiem projekty, dopisując łabędzim piórem swoje spostrzeżenia dla zdjęć, gdzie modelki prężyły się pięknie pod naciskiem jej spojrzenia. Jeżeli dziewczęta decydowały się w swej skromności na przysłonięcie ramion, to albo rękawy były krótkie, albo też całkowicie zasłaniały linię rąk. Czy mogli odstąpić od utartego schematu? — zastanawiała się, przy piersi trzymając poczynione szkice, uśmiechem nieśmiałym obdarzając najdroższego wujaszka Parkinsona i jego szanowną żoną Aurigę, gdy skończyła przedstawiać zgromadzone informacje. Zapytanie to spotkało się zapewne z cieplejszym przyjęciem, niż gdyby padało ono spomiędzy warg kogoś urodzonego niżej, niemniej ich zdaniem, zwłaszcza teraz tradycje musiały być podtrzymywane, powrót do klasyki zdobiony paroma odświeżającymi elementami wydawał się najrozsądniejszy. Wujostwo jednak w swej nieskończonej dobroci pozwoliło młodej lady pracować nad swym projektem, nawet przydzielono jej pracownicę odpowiedzialną za szycie (wciąż niestety brakowało jej odpowiednich umiejętności, by móc pracować samodzielnie, bez żadnej pomocy) i jeżeli efekt końcowy będzie zadowalający, to być może umieszczą strój pod koniec zimowego pokazu. Ellie pamiętała doskonale, jak orzech tęczówek zaszklił się ze wzruszenia, a radosny śmiech perełki przeciął powietrze, gdy z wdzięcznością oraz za pozwoleniem objęła krewnych. Została obdarowana niepowtarzalną szansą, niespodziewaną próbą ujęcia jej zdolności w obręby materiału i haftu, które być może w przyszłości mogą znacznie wpłynąć na jej karierę, jeżeli zdecyduje się wstąpić całkowicie na zwodniczą ścieżkę mody. Nie była w stanie zrezygnować z możliwości rozwijania swych talentów, nawet jeśli w przeciągu najbliższych miesięcy obejmie zaszczytną pozycję żony, zostanie lady Burke. Dlatego też, kiedy tylko wślizguje się do pomieszczenia, pragnie od razu udać się w stronę swego niemalże ukończonego dzieła, zdradliwe oczy suną jednak po zgromadzonych, chłoną pośpiech znaczący ich ruchy, liczą szpilki wystające z ust oraz latające tasiemki. Ignorują drobne wybuchy, wyładowania anomalii niechętnie poddające się magii aż wreszcie padają na manekina, wokół którego krząta się starsza niewiasta o nie tylko statucie krwi czystej, ale też posiadającej na tyle wysoki poziom kultury, by mogła zostać uznana za odpowiednie towarzystwo dla perełki. Elodie wita się ciepło z Celeste, choć w przyjemnym dla ucha głosie słychać wyraźne rozproszenie.
— Najmilsza Celeste, nie sądzisz, że powinnyśmy bardziej skupić się na tych nieszczęsnych rękawach? — pyta miękko dziewczątko, dotykając materiał, przesuwając paluszkami po kwiatach nań wyszytych — Górna część przepięknie łączy się ze spódnicą, lecz całość wygląda zbyt pusto. Rozkwit powiedział szanowny wujaszek Parkinson. Jego mądrość winna być dla nas wskazówką, nasza suknia powinna zdecydowanie rozkwitać, piąć się w górę — stwierdza, obdarzając wiedźmę słodyczą uśmiechu. Szczęśliwie, nie muszą zbyt długo debatować nad projektem, sploty same wychodzą spod bieli kredy kreślonej na tablicy, młodziutka projektantka nawet decyduje się zapytać swych współpracowników o najodpowiedniejsze rozplanowanie wzoru i mając gotowy pomysł, może się zabrać do pracy. Elodie złotem obszywa rąbki rękawów, gdy spod igły krawcowej wychodzą imponujące liście, a przy wskazówkach uzyskanych od towarzyszki, panienka zaczyna łączyć smukłą łodygą niezwykłą roślinność. Głębia granatu przyjmuje wdzięcznie poprawki, jeszcze bardziej imponując nasyceniem koloru i wraz z mijającymi godzinami, entuzjazm oraz czysta pasja wydają się nie gasnąć, nawet jeśli odczuwa zmęczenie w członkach, a srebrne pantofelki powolutku stają się nieco przyciasne. Odmawia też przerwie, zdeterminowana ukończyć w większości zaplanowane poprawki, świadoma, że niebawem cioteczka Auriga zaszczyci swoją obecnością pracownie projektantów i to ona zadecyduje nad losem sukni, bystrym spojrzeniem szukając niedociągnięć, rozczarowania spowodowanego nieumiejętnym szwem, źle dobraną nicią. Od manekina odsuwa się dopiero wtedy, gdy zatroskana Celeste muska delikatnie wierzch dłoni damy i prowadzi ją ku czekającemu nań siedzisku. Chaos za oknem jest niezmienny, lecz noc i tak wpływa na oświetlenie pracowni, która stopniowo pustoszeje, gdy asystenci oraz pomniejsi pracownicy powracają do domu. Tylko główni projektanci pozostają, gotowi zmierzyć się z krytyką, falą obłudnych pochlebstw zmniejszyć swe przewiny. Lady Auriga Parkinson jest na nie jednak odporna, tu, w miejscu, któremu poświęciła najlepsze lata swego życia, nie pozwoli komplementom zaważyć na ostatecznej decyzji. Ellie niepewnie czeka, aż dama zbliży się do jej stanowiska, ostrożnie opuszcza przyniesione krzesło, krzywiąc się tylko trochę, gdy odzywa się nowo nabyty ból stóp. Niemniej dyga z gracją, resztki dyskomfortu przysłaniając świergotem własnego głosu, troską osiadłą na kącikach ust i tylko zdradliwe serce uderza niespokojnie o pręty swej klatki, gdy kobieta odziana w przepiękną szmaragdową suknię, obchodzi powoli tą zdecydowanie skromniejszą. Drga wyraźnie, gdy słyszy przeciągłe westchnienie i zawód już, już kala duszę nieszczęsnej artystki, gotowej pogrążyć się w rozpaczy i rozczarowaniu nad własnymi umiejętnościami, kiedy lady Parkinson ukazuje niewielkie niedociągnięcie przy dekolcie — złote obramowanie powinno płynniej zlewać się z granatem. Jeżeli zdołają to poprawić w przeciągu tygodnia, drogi lord Parkinson osobiście potwierdzi obecne przypuszczenia swej małżonki — suknia może pojawić się na zimowym pokazie. Perełka nie sądzi, by mogła być teraz bardziej szczęśliwa, choć krewniaczka wydaje się podjąć nieme wyzwanie, informując ją, iż najmilszy starszy brat dziewczątka przybył odeskortować swą siostrzyczkę do Broadway Tower. I chociaż udaje się jej grzecznie pożegnać ciotkę oraz Celeste, tak nie powstrzymuje swego szybkiego kroku, niemalże biegu chcąc czym prędzej spotkać się ze swoim rodzeństwem. Burza nie wydaje się kończyć, acz Elodie nie słyszy jej już wcale.
| zt
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Pracownia Malodory znacznie różniła się od większości tych, które Delaney widziała w Domu Mody. Była tak różna, jak wyjątkowa była sama lady Parkinson. Mimo to, tęczówki oczu lady Bulstrode spoczywały na projektantce, nie na otoczeniu. Obejmowała błękitem spojrzenia unikatową twarz blondynki. Gdyby to z nią rywalizowała na jednym roku w Beauxbatons, nie miałaby z nią żadnych szans. W ciszy przyglądała się jej naturalnym lokom, proszącym o dotyk. Mimochodem wyciągnęła dłoń, muskając opuszkami palców jedwabiście gładkich pasm. Tak miękkich zapewne dzięki szczególnej dbałości o nie i pielęgnację. Jak mężczyźni opierali się pokusie dotknięcia jej kosmyków, kiedy tak swawolnie opadały na twarz jasnowłosej? Szczególnie, kiedy pogrążona była w swoim transie. Nawet nie od razu dostrzegła ruch brunetki, która od długiego czasu wpatrywała się tylko w nią. Czuła mieszankę rozbawienia, rozczulenia i poczucia bycia zignorowaną. Ostatnie potrafiła stłumić, dzięki więzom rodzinnym i ulgowym traktowaniu lady Parkinson. Ponadto... dzisiejszego dnia nie mogła przypaść Dorze. To z jej dziewczę było zmuszone kreować nowe stroje. Na kaprys lady Bulstrode. Delaney zdawała się dlatego działać bardzo nieinwazyjnie. Nie ingerowała w proces twórczy Malodory. Cofnęła dłoń, jak tylko dziewczyna uniosła podbródek w jej kierunku, spodziewając się, że być może będzie chciała zebrac pomiary (po raz setny, jakby spodziewała się, że z każdą wizytą szerokość talii Delaney może się zmienić, o milimetry, centymetry?).
— Co myślisz o Lorcanie, Dora? — spytała w końcu ostrożnie. Obojętnie, na co wskazywałby ton, a jednak zerkała na nią z ciekawością, odrysowującą się w napiętych, lekko ściągniętych wargach. Te zwykle zdawały się swobodniejsze. lekko nawet rozchylone, dla uwydatnienia ich walorów.
Była cierpliwa. Nie pośpieszała odpowiedzi, choć chciała. Przytrzymać Malodorę za ramiona, skupić jej uwagę i wyciągnąć z niej wszystko, co interesowało ją o lordzie Carrowie, a czego mogłaby o nim jeszcze nie wiedzieć.
— Lord Carrow — powtórzyła głośniej, jaśniej, a jednak łagodnie. Po prostu żeby zwrócić uwagę — Mech. Konie. Mgła — wymieniała dalej frazesy. Nie była pewna, który wyzwoli w Malodorze najszybszą i najwylewniejsza reakcję.
Delaney Bulstrode
Zawód : klejnot Bulstrode'ów, ambasadorka Domu Mody Parkinsonów
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Duma związana jest z tym, co co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pracownie projektantów
Szybka odpowiedź