Kuchnia
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Mała i ciasna, zwykle bez ładu i składu. Niby wszystko do siebie pasowało, lecz nie miało własnego miejsca. To też brak porządku, kobiecej ręki i widoczna praktyczność wyrażana w pozostawianiu rzeczy tam, gdzie były najbardziej przydatne. To tam był też średniej wielkości stół i cztery krzesła, lecz jak w przypadku całego mieszkania i tam były jakiejś pergaminy i księgi. Może dla odmiany kucharskie? Może z zaklęciami. Może z bajkami na dobranoc?
Zaklęcie ochronne: Muffliatopan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 09.09.17 12:54, w całości zmieniany 2 razy
Wyjątkowość nie ubierała w swój długi, złoty płaszcz jedynie ludzi obdarzonych wewnętrznym bohaterstwem, ale także tych wyróżniających się z tłumu niespotykanymi umiejętnościami niekoniecznie idącymi w parze z przyjętą definicją dobra. Rozpiętość skrzydeł zapewniała miejsce każdemu odciętemu od tłumu ślepo podążającej chmary społeczeństwa, które wybierało drogę prostszą, nie posiadającej przeszkód tudzież silnie ugruntowanych dylematów mających wspływ na losy pokoleń. Człowiek był istotą stroniącą od komplikacji, banalną maszyną programującą słowa wypowiedziane przez wyżej postawionego i choć niekoniecznie miał ochotę wykonywać jego polecania to świadomość idącego za tym spokoju przewyższała osobiste, uśpione ambicje. Samodzielność obumierała pośród silnych, oplatających ją korzeni stając się uzależnioną od właściciela ów rozwiniętej sieci.
Ten prosty schemat był powodem, dla którego osoby wyłamujące się spode reguły miały o wiele więcej do zaoferowania niżeli każda inna, szara jednostka. Obierały własną drogę niekoniecznie usłaną empatią i altruizmem, bo w zasadzie o wiele częściej widoczne były na niej drogowskazy pewności siebie oraz dobrej gry aktorskiej z melodyjną nutą kłamstwa. Zakrywanie twarzy maską, manipulowanie emocjami drugiego człowieka, stosowany balans na granicy obłudy charakteryzowały nieprzewidywalność, a to właśnie ona była jednym z fundamentów ludzi wyjątkowych.
Macnair, mimo ogromnej wiary we własne możliwości, przeważnie doceniał przeciwnika jeśli dostrzegł w nim coś więcej niżeli pusty potok słów mający w swym założeniu zalać nie tylko okoliczne uliczki, ale też umysł oponenta. Opowiadanie niestworzonych historii opiewających o pijackie gestykulacje z różdżką śmigającą w powietrzu, a także lekceważenie ubarwione kilkoma wzmiankami poniżającymi drugą stronę budziły w nim niechęć i znudzenie przyczyniające się do obniżenia pewnych standardów. Ramsey był godnym, wyszkolonym i sprytnym czarodziejem, stąd preferował mieć w nim sojusznika niżeli rywala, z którym spór z pewnością zaprowadziłby jednego z nich do grobu. Różnili się, ale też wiele ich łączyło, a w tym kwestia litości, która już dawno zrezygnowała z próby wdarcia się do ich standardów. Nie znali jej wartości, nie pragnęli zrozumieć jak istotną rolę odgrywała w społeczeństwie i tym samym zawsze czarę goryczy wylewali do ostatniej kropli.
Zastanowiło go to pytanie. Zwykłe współczucie – którego oczywiście na ten moment Drew nie odczuwał, właściwie chyba jeszcze nigdy mu ono nie towarzyszyło – kompan mylił z bólem podobnie jak element osobliwej, wzbudzonej przykrości mającej na celu nie zranić, a po prostu zasmucić. Prostolinijność, znajomość jedynie definicji, a przede wszystkim tak skąpa, wręcz podstawowa ilość uczonych na pamięć emocji zmusiła Macnaira do zachowania jeszcze większej czujności. Mylnie można było stwierdzić, że ów skupienie było powodem jakiejś niepewności, co do ówczesnych poczynań Mulcibera, albowiem opiewało ono o ciekawość, swego rodzaju zafascynowanie umiejętnościami pogrzebania tak zbędnych, ludzkich cech. Zawsze stał po stronie przekonań, iż rzekomy element duchowy był tylko i wyłącznie bodźcem niszczącym, rujnującym wszelakie aspekty wewnętrznej siły okalającej ambicje. Wyzbywając się uczuć zamknął za sobą furtkę wspomnień i przywiązania, lecz pozostawiając nadal otwartą drogę do własnych krótkotrwałych, sytuacyjnych emocji zbyt wiele ryzykował. Niejednokrotnie szukał w sobie impulsu, który zaślepi szczelinę i zapewni mu prawdziwą twarz, a nie tylko solidnie trenowaną maskę, która mimo swej wytrzymałości, pewności mogła w końcu pęknąć. -Skrajny. Serce mi pękło.- rzucił kpiąco z właściwą do tego stwierdzenia ignorancją i zaśmiał się gorzko, krótko. Zawsze, kiedy wymawiał ów słowo mające tak wiele synonimów i metafor wzbierały się w nim mdłości, bo ludzie przykładali do niego tak wielką wagę, iż czasem byli skłonni oddać za nie nawet własne życie. Idioci. -Nie martw się.- wskazał na niego palcem, a jego brew powędrowała ku górze w pewnym siebie wyrazie. -Tobie to nie grozi, przyjacielu.- dodał z naciskiem na ostatnie stwierdzenie, bo choć traktował go z innym, nieco lepszym podejściem to jego poczynania z właściwą definicją nie miały nic wspólnego. Macnair potrafił być lojalny, jednak gdy wiążące relacje korzyści znajdowały swój koniec znikał nie brudząc sobie rąk pracą na marne. Gdzieś tam z tyłu głowy pojawiały się momenty, w których faktycznie pozostawał wierny pewnym więziom, jednak na ten moment nikt nie wzbudził w nim na tyle człowieczeństwa, aby zapewnić sobie ów trofeum. Może kiedyś? Nie zawsze łudzimy się na marne.
-Przyzwyczajenie wzroku do ciemności wyostrza wszystkie zmysły. Jesteś pewny, że chciałbyś się z nimi zmierzyć?- uniósł brew, a jego palec zaczął wolno przesuwać się wzdłuż szkła wypełnionego kolejną porcją ognistego trunku. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, choć gdzieś w środku zastanawiał się jak czarodzieje mogli radzić sobie bez tak ważnej, wrodzonej zdolności obserwowania świata. Pasjonował się w księgach, które otwierały mu nowe drogi i uświadamiały ogrom możliwości, uznawał za prawdziwe tylko to na co mógł spojrzeć i tego dotknąć, więc niemożliwym wydawało się przeżyć choć dzień z przepasaną opaską. Znał i szanował wartość reszty zmysłów, jednak chyba ten który w ów dyskusji pragnęli wykluczyć był najcięższym do zaakceptowania.
Spoglądając na Mulcibera źrenice Drew nieco się zawęziły, albowiem metaforyczna opowieść, płynąca potokiem z jego ust, wzbudziła w poszukiwaczu prawdziwą, nienasyconą ciekawość. Nawiązanie do niej było istną ripostą wobec uwagi, która choć wcale nie mijała się z prawdą, to była iście nieuprzejma. Taktowność podążała daleko za inteligencją, porywczością i szeroko pojętą pewnością siebie toteż nie zamierzał przepraszać, a tym bardziej się tłumaczyć. Traktował Ramseya z ogromnym szacunkiem i nutą sympatii, więc zważanie na słowa mające duże odzwierciedlenie w rzeczywistości było jeszcze bardziej niegrzeczne.
Usłyszawszy dźwięk rytmicznie uderzających w blat palców zatopił wargi w trunku, by móc odrzucić wszystkie własne myśli i z nieskazitelną klarownością umysłu skupić się na słowach towarzysza. To pozwalało mu kodować pewne frazy, doszukiwać się sensu między wersami i budować pewność, że przekaz był tylko elementem dyskusji, a nie przestrogą niosącą za sobą przyszłościowe konsekwencje. Gra psychologiczna należała do tych najtrudniejszych, zatem prowadzona z kimś nieodpowiednim mogła nie tylko wpłynąć na zawodników, ale całe ich otoczenie. Zasady fair-play były tylko spisanymi na kartkę nieobowiązującymi regułami, które charakteryzowały równość oraz sportowe zachowanie, a tym nie cechowali się bezwzględni, egoistyczni i żądni sukcesów dewianci.
Gdy Ramsey skończył mówić Macnair dał mu jeszcze chwilę, jakoby liczył na dalszą część historii, bądź idący za nią morał – wiedział bowiem, że ten nie marnował czasu na zbędne rozmowy o niczym. -Nieprzewidywalność dawała im element przewagi nad naiwnymi alchemikami, którzy wierzyli w ich szczodrość i bezinteresowną pomoc. Mieli wspólny cel, na który cierpliwie czekali budując przy tym wzajemny szacunek, dzieląc sprawiedliwie korzyści i chroniąc teren nie ujawniając przy tym prawdziwych zamiarów. Preferowali indywidualizm pragnąć posiąść cały łup dla siebie, ale intuicja podpowiadała im, że współpraca daje więcej owoców.- rzekł cichszym tonem, jakoby kierował ów słowa do samego siebie, bo nawet nie starał się ukryć, że urzeczywistniał rozległą przenośnię. -Uczucia prawie doprowadziły czarodziejski świat do upadku, Mulciber. Jeśli miałbym wskazać najbardziej skretyniały aspekt człowieczeństwa to wybór byłby jasny.- pokiwał głową w pełni rozumiejąc jego podejście do tonących, którzy mając ostatnią deskę ratunku chwytali się brzytwy.
Zacisnął wargi w wąską linię, gdy z taką pewnością napędzaną żarliwością mówił o chęci nienawiści wszystkiego i wszystkich dookoła. Musiało stać za tym coś więcej jak wewnętrzne wyprucie, albowiem pamiętał go jeszcze sprzed owej feralnej sytuacji, kiedy pomimo okalającego duszę mroku umiał wykrzesać z siebie sporo radości. Był normlany. -Nuda.- rzucił krótko, bezpretensjonalnie i bezapelacyjnie. Brakowało tylko gestu podrapania po głowie podkreślonego długim ziewnięciem. -Opowiadasz bzdury, jakobym miał poznać cię dopiero tego wieczora. Zawsze byłeś wrzodem na dupie, ale nigdy nie uwierzę, że sprawia ci to przyjemność.- westchnął przeciągle z nadzieją, że ten szybko się opamięta i jednak dowiedzie, iż w głowie ma coś więcej jak martwą fretkę dla hipogryfa. -Nie będę rozwodzić się na temat twoich możliwości, bo obawiam się, iż będę zmuszony postawić kropkę nim rozpocznę, ale życiowa pasja mająca związek z innymi ludźmi jest zdecydowanie poniżej twoich progów. Weź sobie tą radę do…- zamilkł w zastanowieniu, bo przecież użycie ów słowa wobec Ramseya brzmiało jeszcze zabawniej niżeli wobec niego samego. - Wbij do głowy.- poprawił się nie pragnąć w tym wszystkim go pouczać, a bardziej dać do zrozumienia, iż właśnie takich ludzi potrzebuje rewolucja i wiążąca się z nią historia odkryć oraz sukcesów.
Nie spodziewał się ciekawości towarzysza wobec jego poglądów na omawiany temat, stąd zadane pytanie nieznacznie zadudniło w jego uszach. Słabości, a takowymi były dla niego emocje, zawsze odkładał na bok i starał się grać pozór osoby obojętnej – nie mającej żadnych pragnień, ale tym samym barier w kontaktach międzyludzkich. -Rogate węże były sobie wrogami, ale posiadana świadomość korzyści płynącej ze współpracy nie pozwalała im rozejść się w swoje strony i odpuścić dorwania czarodzieja, który syciej zastawiał stół. Tym samym stali się niepisanymi partnerami, niewypowiedzianymi nigdy głośno kompanami, którzy znając wartość relacji nie chcieli jej utracić mimo prawdziwych pobudek. Mieli prawo znaleźć innego węża chętnego do batalii, lecz problem z zaufaniem grał tutaj pierwsze skrzypce. Po co mieli pozbywać się kogoś kogo intencje były znane i względnie zaufane?- zwiesił spojrzenie na jego oczach, choć te były na tyle trudne w odczycie, iż niewiele można było wyciągnąć wniosków. Był pewny, że Ramsey zrozumiał aluzję i nawiązanie do opisu stworzeń jaki sam wcześniej przytoczył.
Ubiór był mu na tyle obojętny, że nawet nie kwapił się wynaleźć dobrej riposty odnośnie rzekomej klasyki spoczywającej na ciele rozmówcy. Skoro czuł się w tym swobodnie, a jego ofiara ostatnie, co mogła dostrzec to przetarta koszula i niepasujące spodnie – perfekcyjnie, nic mu do tego.
Jeśli autentyczna była ekscytacja, która gdzieś nieśmiało błysnęła na twarzy Mulcibera to świadczyło o tym, iż z pewnością na długo ów podróż pozostanie w ich pamięciach. Ilość doświadczenia, informacji i umiejętności jakie mogli zdobyć była także dla Drew niesamowicie budująca, toteż pozwolił sobie na szeroki, szelmowski uśmiech. Preferował indywidualne wyprawy, jednak ta wymagała od niego czegoś więcej jak pewności siebie.
-Obawiam się, że Śmierć za wszelką cenę będzie chciała nas ze swoich progów wyrzucić.- Jasnym było, iż nikt nie pragnąłby mieć jednego z nich za wroga, a co dopiero dwójkę. -Nigdy mi tego nie zapomnisz? Majaczyłem mając przed oczami ciebie w sukni – pierwsze skojarzenie, śniąc nie byłem w stanie ugryźć się w język.
Kątem oka dostrzegł rezygnację z dalszego otumaniania zmysłów, albowiem tylko jedno szkło przybrało tak uwielbiany przez wszystkich kolor. Alkohol był słabą stroną Macnaira, bo choć potrafił powiedzieć stop, to często zdarzało mu się mówić o tym dawkę za późno. Ognista nie była żadną próbą ucieczki od niepowodzeń, nie stanowiła elementu zapomnienia, a tym bardziej nie budziła w nim skrajnych emocji – po prostu lubił łechtać własne podniebienie i mieć otwarty umysł. Nie odmówił zatem indywidulanej kolejki, choć zdrowy i mniej trzeźwy rozsądek podpowiadał mu, iż powinien.
Zapewne każdy dorosły mężczyzna czystej krwi, którego melodyjny stukot sakiewki dźwięcznie rozchodził się echem wzdłuż zdobionych długimi zasłonami korytarzy, zaśmiałby się szyderczo na wieść o jego absencji w Wenus. Drew daleki był od rozrywek rzadko pozwalając sobie na moment wytchnienia tudzież aktywnego relaksu, więc takie miejsca były dla niego rzadkim punktem na planie dania. -Ma skrzydła, cztery nogi i siedem rąk? Czy parzy kawę, by klient nie usnął podczas zabaw?- przewrócił nonszalancko oczami nie widząc powodu, dla którego miałby sądzić, iż prostytutka jest kimś znaczącym. -Jedyne, co mogę przyznać to fakt, iż w rzeczy samej jest pamiętnikiem prowadzonym przez kilkudziesięciu śliniących się na samą myśl o spotkaniu mężczyzn, szkoda tylko że tak mocno zużytym.- niejednokrotnie słyszał, że żony zapewniały tylko ciągłość rodowi, a kobiety lekkich obyczajów były prawdziwymi kochankami. Obce były mu jednak uczucia i może dlatego nie potrafił pewnych kwestii dostrzec, a tym bardziej uszanować. -Chyba sobie ze mnie kpisz, że to ona sama wybiera klientów, przyjacielu.- uniósł brew nie ukrywając skonfundowanego wyrazu twarzy, albowiem nawet w dzikiej, ogarniętej chaosem, wewnętrznymi walkami i wolnym obyczajem Rosji nie spotkał się z czymś takim. Może faktycznie była warta kilku chwil? -Zatem liczę, że znasz mój gust i szanujesz czas, jednak teraz mamy inne plany.- stwierdził wysuwając różdżkę w chwili, kiedy wstał z krzesła. -Cmentarz w hrabstwie Durham, postaraj się nie rozszczepić.- powiedział kpiąco, ale głośno i wyraźnie, aby Ramsey mógł zrozumieć. Następnie skupił się na celu natężając wolę, by w ostateczności obrócić się w miejscu i z cichym świstem zniknąć pozostawiając po sobie tylko nieznaczny podmuch wiatru. Wiedział, że ten dokładnie znał cel ich podróży, w końcu nieraz wspominali o nim w długich listach wymienianych podczas nieobecności Macnaira w Londynie.
|Cmentarz
Ten prosty schemat był powodem, dla którego osoby wyłamujące się spode reguły miały o wiele więcej do zaoferowania niżeli każda inna, szara jednostka. Obierały własną drogę niekoniecznie usłaną empatią i altruizmem, bo w zasadzie o wiele częściej widoczne były na niej drogowskazy pewności siebie oraz dobrej gry aktorskiej z melodyjną nutą kłamstwa. Zakrywanie twarzy maską, manipulowanie emocjami drugiego człowieka, stosowany balans na granicy obłudy charakteryzowały nieprzewidywalność, a to właśnie ona była jednym z fundamentów ludzi wyjątkowych.
Macnair, mimo ogromnej wiary we własne możliwości, przeważnie doceniał przeciwnika jeśli dostrzegł w nim coś więcej niżeli pusty potok słów mający w swym założeniu zalać nie tylko okoliczne uliczki, ale też umysł oponenta. Opowiadanie niestworzonych historii opiewających o pijackie gestykulacje z różdżką śmigającą w powietrzu, a także lekceważenie ubarwione kilkoma wzmiankami poniżającymi drugą stronę budziły w nim niechęć i znudzenie przyczyniające się do obniżenia pewnych standardów. Ramsey był godnym, wyszkolonym i sprytnym czarodziejem, stąd preferował mieć w nim sojusznika niżeli rywala, z którym spór z pewnością zaprowadziłby jednego z nich do grobu. Różnili się, ale też wiele ich łączyło, a w tym kwestia litości, która już dawno zrezygnowała z próby wdarcia się do ich standardów. Nie znali jej wartości, nie pragnęli zrozumieć jak istotną rolę odgrywała w społeczeństwie i tym samym zawsze czarę goryczy wylewali do ostatniej kropli.
Zastanowiło go to pytanie. Zwykłe współczucie – którego oczywiście na ten moment Drew nie odczuwał, właściwie chyba jeszcze nigdy mu ono nie towarzyszyło – kompan mylił z bólem podobnie jak element osobliwej, wzbudzonej przykrości mającej na celu nie zranić, a po prostu zasmucić. Prostolinijność, znajomość jedynie definicji, a przede wszystkim tak skąpa, wręcz podstawowa ilość uczonych na pamięć emocji zmusiła Macnaira do zachowania jeszcze większej czujności. Mylnie można było stwierdzić, że ów skupienie było powodem jakiejś niepewności, co do ówczesnych poczynań Mulcibera, albowiem opiewało ono o ciekawość, swego rodzaju zafascynowanie umiejętnościami pogrzebania tak zbędnych, ludzkich cech. Zawsze stał po stronie przekonań, iż rzekomy element duchowy był tylko i wyłącznie bodźcem niszczącym, rujnującym wszelakie aspekty wewnętrznej siły okalającej ambicje. Wyzbywając się uczuć zamknął za sobą furtkę wspomnień i przywiązania, lecz pozostawiając nadal otwartą drogę do własnych krótkotrwałych, sytuacyjnych emocji zbyt wiele ryzykował. Niejednokrotnie szukał w sobie impulsu, który zaślepi szczelinę i zapewni mu prawdziwą twarz, a nie tylko solidnie trenowaną maskę, która mimo swej wytrzymałości, pewności mogła w końcu pęknąć. -Skrajny. Serce mi pękło.- rzucił kpiąco z właściwą do tego stwierdzenia ignorancją i zaśmiał się gorzko, krótko. Zawsze, kiedy wymawiał ów słowo mające tak wiele synonimów i metafor wzbierały się w nim mdłości, bo ludzie przykładali do niego tak wielką wagę, iż czasem byli skłonni oddać za nie nawet własne życie. Idioci. -Nie martw się.- wskazał na niego palcem, a jego brew powędrowała ku górze w pewnym siebie wyrazie. -Tobie to nie grozi, przyjacielu.- dodał z naciskiem na ostatnie stwierdzenie, bo choć traktował go z innym, nieco lepszym podejściem to jego poczynania z właściwą definicją nie miały nic wspólnego. Macnair potrafił być lojalny, jednak gdy wiążące relacje korzyści znajdowały swój koniec znikał nie brudząc sobie rąk pracą na marne. Gdzieś tam z tyłu głowy pojawiały się momenty, w których faktycznie pozostawał wierny pewnym więziom, jednak na ten moment nikt nie wzbudził w nim na tyle człowieczeństwa, aby zapewnić sobie ów trofeum. Może kiedyś? Nie zawsze łudzimy się na marne.
-Przyzwyczajenie wzroku do ciemności wyostrza wszystkie zmysły. Jesteś pewny, że chciałbyś się z nimi zmierzyć?- uniósł brew, a jego palec zaczął wolno przesuwać się wzdłuż szkła wypełnionego kolejną porcją ognistego trunku. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, choć gdzieś w środku zastanawiał się jak czarodzieje mogli radzić sobie bez tak ważnej, wrodzonej zdolności obserwowania świata. Pasjonował się w księgach, które otwierały mu nowe drogi i uświadamiały ogrom możliwości, uznawał za prawdziwe tylko to na co mógł spojrzeć i tego dotknąć, więc niemożliwym wydawało się przeżyć choć dzień z przepasaną opaską. Znał i szanował wartość reszty zmysłów, jednak chyba ten który w ów dyskusji pragnęli wykluczyć był najcięższym do zaakceptowania.
Spoglądając na Mulcibera źrenice Drew nieco się zawęziły, albowiem metaforyczna opowieść, płynąca potokiem z jego ust, wzbudziła w poszukiwaczu prawdziwą, nienasyconą ciekawość. Nawiązanie do niej było istną ripostą wobec uwagi, która choć wcale nie mijała się z prawdą, to była iście nieuprzejma. Taktowność podążała daleko za inteligencją, porywczością i szeroko pojętą pewnością siebie toteż nie zamierzał przepraszać, a tym bardziej się tłumaczyć. Traktował Ramseya z ogromnym szacunkiem i nutą sympatii, więc zważanie na słowa mające duże odzwierciedlenie w rzeczywistości było jeszcze bardziej niegrzeczne.
Usłyszawszy dźwięk rytmicznie uderzających w blat palców zatopił wargi w trunku, by móc odrzucić wszystkie własne myśli i z nieskazitelną klarownością umysłu skupić się na słowach towarzysza. To pozwalało mu kodować pewne frazy, doszukiwać się sensu między wersami i budować pewność, że przekaz był tylko elementem dyskusji, a nie przestrogą niosącą za sobą przyszłościowe konsekwencje. Gra psychologiczna należała do tych najtrudniejszych, zatem prowadzona z kimś nieodpowiednim mogła nie tylko wpłynąć na zawodników, ale całe ich otoczenie. Zasady fair-play były tylko spisanymi na kartkę nieobowiązującymi regułami, które charakteryzowały równość oraz sportowe zachowanie, a tym nie cechowali się bezwzględni, egoistyczni i żądni sukcesów dewianci.
Gdy Ramsey skończył mówić Macnair dał mu jeszcze chwilę, jakoby liczył na dalszą część historii, bądź idący za nią morał – wiedział bowiem, że ten nie marnował czasu na zbędne rozmowy o niczym. -Nieprzewidywalność dawała im element przewagi nad naiwnymi alchemikami, którzy wierzyli w ich szczodrość i bezinteresowną pomoc. Mieli wspólny cel, na który cierpliwie czekali budując przy tym wzajemny szacunek, dzieląc sprawiedliwie korzyści i chroniąc teren nie ujawniając przy tym prawdziwych zamiarów. Preferowali indywidualizm pragnąć posiąść cały łup dla siebie, ale intuicja podpowiadała im, że współpraca daje więcej owoców.- rzekł cichszym tonem, jakoby kierował ów słowa do samego siebie, bo nawet nie starał się ukryć, że urzeczywistniał rozległą przenośnię. -Uczucia prawie doprowadziły czarodziejski świat do upadku, Mulciber. Jeśli miałbym wskazać najbardziej skretyniały aspekt człowieczeństwa to wybór byłby jasny.- pokiwał głową w pełni rozumiejąc jego podejście do tonących, którzy mając ostatnią deskę ratunku chwytali się brzytwy.
Zacisnął wargi w wąską linię, gdy z taką pewnością napędzaną żarliwością mówił o chęci nienawiści wszystkiego i wszystkich dookoła. Musiało stać za tym coś więcej jak wewnętrzne wyprucie, albowiem pamiętał go jeszcze sprzed owej feralnej sytuacji, kiedy pomimo okalającego duszę mroku umiał wykrzesać z siebie sporo radości. Był normlany. -Nuda.- rzucił krótko, bezpretensjonalnie i bezapelacyjnie. Brakowało tylko gestu podrapania po głowie podkreślonego długim ziewnięciem. -Opowiadasz bzdury, jakobym miał poznać cię dopiero tego wieczora. Zawsze byłeś wrzodem na dupie, ale nigdy nie uwierzę, że sprawia ci to przyjemność.- westchnął przeciągle z nadzieją, że ten szybko się opamięta i jednak dowiedzie, iż w głowie ma coś więcej jak martwą fretkę dla hipogryfa. -Nie będę rozwodzić się na temat twoich możliwości, bo obawiam się, iż będę zmuszony postawić kropkę nim rozpocznę, ale życiowa pasja mająca związek z innymi ludźmi jest zdecydowanie poniżej twoich progów. Weź sobie tą radę do…- zamilkł w zastanowieniu, bo przecież użycie ów słowa wobec Ramseya brzmiało jeszcze zabawniej niżeli wobec niego samego. - Wbij do głowy.- poprawił się nie pragnąć w tym wszystkim go pouczać, a bardziej dać do zrozumienia, iż właśnie takich ludzi potrzebuje rewolucja i wiążąca się z nią historia odkryć oraz sukcesów.
Nie spodziewał się ciekawości towarzysza wobec jego poglądów na omawiany temat, stąd zadane pytanie nieznacznie zadudniło w jego uszach. Słabości, a takowymi były dla niego emocje, zawsze odkładał na bok i starał się grać pozór osoby obojętnej – nie mającej żadnych pragnień, ale tym samym barier w kontaktach międzyludzkich. -Rogate węże były sobie wrogami, ale posiadana świadomość korzyści płynącej ze współpracy nie pozwalała im rozejść się w swoje strony i odpuścić dorwania czarodzieja, który syciej zastawiał stół. Tym samym stali się niepisanymi partnerami, niewypowiedzianymi nigdy głośno kompanami, którzy znając wartość relacji nie chcieli jej utracić mimo prawdziwych pobudek. Mieli prawo znaleźć innego węża chętnego do batalii, lecz problem z zaufaniem grał tutaj pierwsze skrzypce. Po co mieli pozbywać się kogoś kogo intencje były znane i względnie zaufane?- zwiesił spojrzenie na jego oczach, choć te były na tyle trudne w odczycie, iż niewiele można było wyciągnąć wniosków. Był pewny, że Ramsey zrozumiał aluzję i nawiązanie do opisu stworzeń jaki sam wcześniej przytoczył.
Ubiór był mu na tyle obojętny, że nawet nie kwapił się wynaleźć dobrej riposty odnośnie rzekomej klasyki spoczywającej na ciele rozmówcy. Skoro czuł się w tym swobodnie, a jego ofiara ostatnie, co mogła dostrzec to przetarta koszula i niepasujące spodnie – perfekcyjnie, nic mu do tego.
Jeśli autentyczna była ekscytacja, która gdzieś nieśmiało błysnęła na twarzy Mulcibera to świadczyło o tym, iż z pewnością na długo ów podróż pozostanie w ich pamięciach. Ilość doświadczenia, informacji i umiejętności jakie mogli zdobyć była także dla Drew niesamowicie budująca, toteż pozwolił sobie na szeroki, szelmowski uśmiech. Preferował indywidualne wyprawy, jednak ta wymagała od niego czegoś więcej jak pewności siebie.
-Obawiam się, że Śmierć za wszelką cenę będzie chciała nas ze swoich progów wyrzucić.- Jasnym było, iż nikt nie pragnąłby mieć jednego z nich za wroga, a co dopiero dwójkę. -Nigdy mi tego nie zapomnisz? Majaczyłem mając przed oczami ciebie w sukni – pierwsze skojarzenie, śniąc nie byłem w stanie ugryźć się w język.
Kątem oka dostrzegł rezygnację z dalszego otumaniania zmysłów, albowiem tylko jedno szkło przybrało tak uwielbiany przez wszystkich kolor. Alkohol był słabą stroną Macnaira, bo choć potrafił powiedzieć stop, to często zdarzało mu się mówić o tym dawkę za późno. Ognista nie była żadną próbą ucieczki od niepowodzeń, nie stanowiła elementu zapomnienia, a tym bardziej nie budziła w nim skrajnych emocji – po prostu lubił łechtać własne podniebienie i mieć otwarty umysł. Nie odmówił zatem indywidulanej kolejki, choć zdrowy i mniej trzeźwy rozsądek podpowiadał mu, iż powinien.
Zapewne każdy dorosły mężczyzna czystej krwi, którego melodyjny stukot sakiewki dźwięcznie rozchodził się echem wzdłuż zdobionych długimi zasłonami korytarzy, zaśmiałby się szyderczo na wieść o jego absencji w Wenus. Drew daleki był od rozrywek rzadko pozwalając sobie na moment wytchnienia tudzież aktywnego relaksu, więc takie miejsca były dla niego rzadkim punktem na planie dania. -Ma skrzydła, cztery nogi i siedem rąk? Czy parzy kawę, by klient nie usnął podczas zabaw?- przewrócił nonszalancko oczami nie widząc powodu, dla którego miałby sądzić, iż prostytutka jest kimś znaczącym. -Jedyne, co mogę przyznać to fakt, iż w rzeczy samej jest pamiętnikiem prowadzonym przez kilkudziesięciu śliniących się na samą myśl o spotkaniu mężczyzn, szkoda tylko że tak mocno zużytym.- niejednokrotnie słyszał, że żony zapewniały tylko ciągłość rodowi, a kobiety lekkich obyczajów były prawdziwymi kochankami. Obce były mu jednak uczucia i może dlatego nie potrafił pewnych kwestii dostrzec, a tym bardziej uszanować. -Chyba sobie ze mnie kpisz, że to ona sama wybiera klientów, przyjacielu.- uniósł brew nie ukrywając skonfundowanego wyrazu twarzy, albowiem nawet w dzikiej, ogarniętej chaosem, wewnętrznymi walkami i wolnym obyczajem Rosji nie spotkał się z czymś takim. Może faktycznie była warta kilku chwil? -Zatem liczę, że znasz mój gust i szanujesz czas, jednak teraz mamy inne plany.- stwierdził wysuwając różdżkę w chwili, kiedy wstał z krzesła. -Cmentarz w hrabstwie Durham, postaraj się nie rozszczepić.- powiedział kpiąco, ale głośno i wyraźnie, aby Ramsey mógł zrozumieć. Następnie skupił się na celu natężając wolę, by w ostateczności obrócić się w miejscu i z cichym świstem zniknąć pozostawiając po sobie tylko nieznaczny podmuch wiatru. Wiedział, że ten dokładnie znał cel ich podróży, w końcu nieraz wspominali o nim w długich listach wymienianych podczas nieobecności Macnaira w Londynie.
|Cmentarz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
8 maja '56
Mung był specyficznym miejscem, pachniało tam magią i eliksirami, czarodzieje chodzili jak w zegarku i na zmianę albo ktoś umierał, albo właśnie cudownie został uzdrowiony. Uzdrowiciele krzątali się po korytarzach, pielęgniarki starały się za nimi nadążyć. Atak choroby pod szóstką, na drugim piętrze ktoś przyniósł diabelskie sidła, a pani w bufecie zachęcała wszystkich do spróbowania cudownych, według niej, cytrynowych ciasteczek. Mari nie znała Munga od tej drugiej strony, gdy ktoś leży na łóżku i jego głównym zajęciem jest wpatrywanie się w sufit. Denerwował ją fakt, że nie może się ruszyć, że całe ciało ją boli i jest osłabiona. Chciała wstać, wrócić do pracy, pokazać, że przeżyła i niech wskażą jej osobę, która zaczęła tamtą walkę, a rozszarpie ją własnymi rękoma. Jak człowiek leży i nic nie może, to wtedy mu się wydaje, że mógłby wszystko. Zgubne myślenie.
Nie wiele pamiętała z tego, co się wydarzyło. Słowa Czarnego Pana, rozkaz ucieczki, ogromny pożar, który w zastraszającym tempie pochłaniał pomieszczenie. Wszyscy zaczęli uciekać, ona jakoś została w tyle i sama Marianna nie potrafiła stwierdzić jak to się stało. Pewnie popełniła jakiś błąd, dopiero się uczyła, stawiała pierwsze prawdziwe kroki i życie już porządnie zbiło ją po dupie. Ale przeżyła. Pamiętała zapach spalonej skóry i włosów, jakże obrzydliwy, na samą myśl dostawała mdłości i nie mogła pogodzić się z faktem, że część z tych zapachów należało do niej samej, o czym mogły wskazywać blizny, które pozostały na jej ciele. Na szczęście na tyle blade, by nie rzucały się w oczy. Magomedycy zrobili dobrą robotę. Uratowali ją z krytycznego stanu, a Marianna była im niesamowicie wdzięczna. Nic tak nie ceniła jak swoje własne życie, była potrzebna, miała jakąś swoją misję, którą chciała doprowadzić do końca. A leżąc zakopana kilka metrów pod ziemią byłoby trochę ciężko. Mung dał jej w kość, dopiero zrozumiała jak samotna była. Nikt jej nie odwiedził, nikt o nią nie zapytał, bo też nie miałby kto. Czuła wściekłość, że ktoś nie zadał sobie trudu, aby chociaż sprawdzić czy żyje, ale sama też nie odważyła się do kogoś napisać. Miała być przesłuchiwana i ostatnie czego chciała, to ciągnąć za sobą innych. Jeżeli już miała w jakiś sposób odpowiadać za to, co wydarzyło się w Wywernie, to sama - przecież nie wydałaby swoich kompanów. Była lojalna wobec organizacji, wobec Mulcibera i Czarnego Pana. Miała odpowiadać na pytania aurorów, leżąc w łóżku godzinami układała to, co chciałaby powiedzieć, jak wyjść z całej tej sytuacji nie naprowadzając ich na jakikolwiek trop. Przecież nic nie zrobiła, to oni wpadli i zaczęli atakować, a picie w pubie na Nokturnie chyba nie było przestępstwem. Tylko się broniła i takie stanowisko chciała przyjąć. Umiała trochę kłamać, miała nadzieję, że to będzie wystarczyło, aby dali jej spokój.
W nocy z trzydziestego pierwszego kwietnia na pierwszego maja wszystko się zmieniło. Czuć było potężną energię, która przechodziła przez cały kraj, ogromne napięcie. To co się działo nazwano anomaliami, a poszkodowani zaczęli pojawiać się w Mungu. Tyle ludzi - poparzeni, pozbawieni wzroku, obici, martwi. Tyle ofiar, bez względu na płeć, wiek czy poglądy. Brakowało rąk do pracy, było tak źle, że Marianna sprzeciwiając się poleceniom magomedyków przyłączyła się, aby im pomóc. Nikt nic nie rozumiał, nikt nic nie wiedział. A potem poszło jak z górki - odwołanie Minister Magii, którą podejrzewano o bycie pod działaniem zaklęcia Imperium, zniknięcie Grindelwalda. Nagle cały magiczny świat wywrócił się do góry nogami i tak jak inni zadawali sobie pytania skąd wziął się ten wielki magiczny wybuch energii i jak go interpretować, tak Marianna ciekawa była, czy to działania Śmierciożerców i Czarnego Pana doprowadziły do takiego obrotu sprawy. Bo to, że mieli do czynienia z czarną magią była niemal pewna.
Aurorzy mieli tyle na głowie, że chyba zapomnieli o przesłuchaniu. Ani trzeciego, ani czwartego, ani piątego, szóstego czy siódmego maja nikt się u Marianny w tej sprawie nie stawił, a ona mogła, póki co, odetchnąć z ulgą. Sama też się nie przypominała. Głupia przecież nie była. A w Mungu nie mogła już wytrzymać, dlatego wraz z otrzymaniem wypisu opuściła jego mury i czym prędzej się oddaliła. Nie wiedziała gdzie pójść, miała w sobie tyle energii i tyle pytań, które nie znalazły jeszcze odpowiedzi, nie było bata, nie wysiedziłaby teraz w miejscu potulnie czekając na znak, który mógłby nigdy nie nadejść. Nie wiedziała, czy oni w ogóle wiedzą, że ona nadal żyje, jest gotowa do tego by działać dalej i służyć swoimi umiejętnościami.
Sama nie wiedziała kiedy znalazła się pod jego domem. Kiedyś go tu widziała, przecież sama mieszkała całkiem niedaleko. Jego adres gdzieś jej wpadł do głowy i tak już został, by zaprowadzić ją pod jego drzwi w odpowiednim momencie. Była tu siódmego maja, pukała do drzwi, ale nikt jej nie otwierał. Nie czuła się z tym najlepiej, ale po chwili zrezygnowała. Przecież nie stałaby tam całą noc. Wróciła następnego dnia z pewnymi obawami. Nie wiedziała czy powinna, nie wiedziała jak na tym wyjdzie, bo ich ostatnie spotkanie pokazało, że w ciągu kilku chwil mogło zmienić się wszystko. Ale przecież byli przyjaciółmi, a Marianna miała mu zaufać. To mu zaufała pojawiając się tutaj teraz, nie bojąc się jego reakcji i będąc gotową na wszystko. Już prawie umarła, przeżyła piekło. Czy może być gorzej? Zapukała mocno, energicznie, w drzwi mając nadzieję, że go zastanie. Nie wiedziała na co liczyła i co od niego chciała, ale był jedyną osobą, która mogła coś wiedzieć na temat anomalii i tego, co się wydarzyło. Czy mieli się na coś szykować, były jakieś plany? Marianna, jak zawsze zresztą, ale dzisiaj już szczególnie, była pełna energii.
Mung był specyficznym miejscem, pachniało tam magią i eliksirami, czarodzieje chodzili jak w zegarku i na zmianę albo ktoś umierał, albo właśnie cudownie został uzdrowiony. Uzdrowiciele krzątali się po korytarzach, pielęgniarki starały się za nimi nadążyć. Atak choroby pod szóstką, na drugim piętrze ktoś przyniósł diabelskie sidła, a pani w bufecie zachęcała wszystkich do spróbowania cudownych, według niej, cytrynowych ciasteczek. Mari nie znała Munga od tej drugiej strony, gdy ktoś leży na łóżku i jego głównym zajęciem jest wpatrywanie się w sufit. Denerwował ją fakt, że nie może się ruszyć, że całe ciało ją boli i jest osłabiona. Chciała wstać, wrócić do pracy, pokazać, że przeżyła i niech wskażą jej osobę, która zaczęła tamtą walkę, a rozszarpie ją własnymi rękoma. Jak człowiek leży i nic nie może, to wtedy mu się wydaje, że mógłby wszystko. Zgubne myślenie.
Nie wiele pamiętała z tego, co się wydarzyło. Słowa Czarnego Pana, rozkaz ucieczki, ogromny pożar, który w zastraszającym tempie pochłaniał pomieszczenie. Wszyscy zaczęli uciekać, ona jakoś została w tyle i sama Marianna nie potrafiła stwierdzić jak to się stało. Pewnie popełniła jakiś błąd, dopiero się uczyła, stawiała pierwsze prawdziwe kroki i życie już porządnie zbiło ją po dupie. Ale przeżyła. Pamiętała zapach spalonej skóry i włosów, jakże obrzydliwy, na samą myśl dostawała mdłości i nie mogła pogodzić się z faktem, że część z tych zapachów należało do niej samej, o czym mogły wskazywać blizny, które pozostały na jej ciele. Na szczęście na tyle blade, by nie rzucały się w oczy. Magomedycy zrobili dobrą robotę. Uratowali ją z krytycznego stanu, a Marianna była im niesamowicie wdzięczna. Nic tak nie ceniła jak swoje własne życie, była potrzebna, miała jakąś swoją misję, którą chciała doprowadzić do końca. A leżąc zakopana kilka metrów pod ziemią byłoby trochę ciężko. Mung dał jej w kość, dopiero zrozumiała jak samotna była. Nikt jej nie odwiedził, nikt o nią nie zapytał, bo też nie miałby kto. Czuła wściekłość, że ktoś nie zadał sobie trudu, aby chociaż sprawdzić czy żyje, ale sama też nie odważyła się do kogoś napisać. Miała być przesłuchiwana i ostatnie czego chciała, to ciągnąć za sobą innych. Jeżeli już miała w jakiś sposób odpowiadać za to, co wydarzyło się w Wywernie, to sama - przecież nie wydałaby swoich kompanów. Była lojalna wobec organizacji, wobec Mulcibera i Czarnego Pana. Miała odpowiadać na pytania aurorów, leżąc w łóżku godzinami układała to, co chciałaby powiedzieć, jak wyjść z całej tej sytuacji nie naprowadzając ich na jakikolwiek trop. Przecież nic nie zrobiła, to oni wpadli i zaczęli atakować, a picie w pubie na Nokturnie chyba nie było przestępstwem. Tylko się broniła i takie stanowisko chciała przyjąć. Umiała trochę kłamać, miała nadzieję, że to będzie wystarczyło, aby dali jej spokój.
W nocy z trzydziestego pierwszego kwietnia na pierwszego maja wszystko się zmieniło. Czuć było potężną energię, która przechodziła przez cały kraj, ogromne napięcie. To co się działo nazwano anomaliami, a poszkodowani zaczęli pojawiać się w Mungu. Tyle ludzi - poparzeni, pozbawieni wzroku, obici, martwi. Tyle ofiar, bez względu na płeć, wiek czy poglądy. Brakowało rąk do pracy, było tak źle, że Marianna sprzeciwiając się poleceniom magomedyków przyłączyła się, aby im pomóc. Nikt nic nie rozumiał, nikt nic nie wiedział. A potem poszło jak z górki - odwołanie Minister Magii, którą podejrzewano o bycie pod działaniem zaklęcia Imperium, zniknięcie Grindelwalda. Nagle cały magiczny świat wywrócił się do góry nogami i tak jak inni zadawali sobie pytania skąd wziął się ten wielki magiczny wybuch energii i jak go interpretować, tak Marianna ciekawa była, czy to działania Śmierciożerców i Czarnego Pana doprowadziły do takiego obrotu sprawy. Bo to, że mieli do czynienia z czarną magią była niemal pewna.
Aurorzy mieli tyle na głowie, że chyba zapomnieli o przesłuchaniu. Ani trzeciego, ani czwartego, ani piątego, szóstego czy siódmego maja nikt się u Marianny w tej sprawie nie stawił, a ona mogła, póki co, odetchnąć z ulgą. Sama też się nie przypominała. Głupia przecież nie była. A w Mungu nie mogła już wytrzymać, dlatego wraz z otrzymaniem wypisu opuściła jego mury i czym prędzej się oddaliła. Nie wiedziała gdzie pójść, miała w sobie tyle energii i tyle pytań, które nie znalazły jeszcze odpowiedzi, nie było bata, nie wysiedziłaby teraz w miejscu potulnie czekając na znak, który mógłby nigdy nie nadejść. Nie wiedziała, czy oni w ogóle wiedzą, że ona nadal żyje, jest gotowa do tego by działać dalej i służyć swoimi umiejętnościami.
Sama nie wiedziała kiedy znalazła się pod jego domem. Kiedyś go tu widziała, przecież sama mieszkała całkiem niedaleko. Jego adres gdzieś jej wpadł do głowy i tak już został, by zaprowadzić ją pod jego drzwi w odpowiednim momencie. Była tu siódmego maja, pukała do drzwi, ale nikt jej nie otwierał. Nie czuła się z tym najlepiej, ale po chwili zrezygnowała. Przecież nie stałaby tam całą noc. Wróciła następnego dnia z pewnymi obawami. Nie wiedziała czy powinna, nie wiedziała jak na tym wyjdzie, bo ich ostatnie spotkanie pokazało, że w ciągu kilku chwil mogło zmienić się wszystko. Ale przecież byli przyjaciółmi, a Marianna miała mu zaufać. To mu zaufała pojawiając się tutaj teraz, nie bojąc się jego reakcji i będąc gotową na wszystko. Już prawie umarła, przeżyła piekło. Czy może być gorzej? Zapukała mocno, energicznie, w drzwi mając nadzieję, że go zastanie. Nie wiedziała na co liczyła i co od niego chciała, ale był jedyną osobą, która mogła coś wiedzieć na temat anomalii i tego, co się wydarzyło. Czy mieli się na coś szykować, były jakieś plany? Marianna, jak zawsze zresztą, ale dzisiaj już szczególnie, była pełna energii.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Ostatnio zmieniony przez Marianna Goshawk dnia 21.08.17 13:44, w całości zmieniany 1 raz
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słyszał, że Ministerstwo schwytało dwóch uczestników tajemnego spotkania w Wywernie, którzy nie umknęli przed piekielnym pożarem. Zamierzał to sprawdzić, subtelnie wywiedzieć się o kogo chodzi i jeśli istniał cień szansy, że przebywają w Mungu, spotkać z nimi i upewnić się, że pozostaną lojalni. Znaleźli się w poważnych kłopotach, lecz Czarny Pan jasno dał im do zrozumienia podczas tego spotkania — mieli się wzajemnie pilnować, nie dopuścić do sytuacji, w której zostaną schwytani, porzuceni przez resztę. Dołożono im obowiązku wzajemnego dbania o siebie, lojalności nie tylko wobec Czarnego Pana i wszystkich Rycerzy Walpurgii. Dał sobie dwa dni na regenerację i zebranie sił, potrzebował czasu, by po ostatnich wydarzeniach stanąć na nogi, lecz realizację planów zniweczyło zdarzenie, które miało miejsce podczas tej felernej nocy z ostatniego kwietnia na pierwszego maja. Potworny ból głowy, który go dopadł omal nie doprowadził go do szaleństwa. Zaburzenia magii doprowadziły do przeniesienia w jakieś dziwne, obce mu miejsce, w którym nie był nigdy wcześniej — co gorsza, był pozbawiony wzroku, który mógł mu umożliwić dotarcie do uzdrowicielki. Świat pogrążył się w chaosie, przeróżne miejsca eksplodowały magią, zaburzenia były niebezpieczne dla nich wszystkich, a co najdziwniejsze ich rzeczywistość nie była już skryta przed wścibskimi oczami szlamu. Wiedział, że musieli się szybko zorganizować; list od Czarnego Pana był wskazówką, jak radzić sobie z anomaliami, które wstrząsnęły Londynem.
Maj przyniósł wiele zmian w całej Anglii, w samym Ministerstwie Magii, które teraz zajęło się naprawą wyrządzonych przez panią Minister szkód. Grindelwald zniknął bez słowa. Czas, który miał pozwolił mu na przeanalizowanie tego, co wiedział. Koniec świata, który przewidział musiał być właśnie tym, czego doświadczyli, a czego nikt się nie spodziewał. Pamiętał skrzynię, którą otwarł, i która doprowadziła do wielkiego wybuchu. Pamiętał wielki ogień i pieśń Feniksa, która drażniła jego mało wrażliwe uszy; sporo myślał o Zakonie, o tym, co już wiedzieli i czego musieli się dopiero dowiedzieć, by rozjaśnić swój obraz na temat tej pokrętnej organizacji broniącej szlam i prymitywnych wartości.
Nie dostrzegł wszystkich twarzy podczas spotkania. Przez myśl mu przeszło, że nieobecni mogli nie przeżyć Szatańskiej Pożogi Voldemorta, lub stali się podejrzanymi. Kiedy otworzył drzwi i zobaczył ją w progu swojego mieszkania, nie odetchnął z ulgą, ale poczuł się spokojniejszy, widząc ją całą i wolną. Gdyby była podejrzana nie puściliby jej wolno, prawda? Wyglądała dobrze jak na sytuację, w której się znalazła, nie miała żadnych widocznych blizn; jeśli ogień Pożogi jej groził, był dla niej wyjątkowo łaskawy, podobnie jak i on miała wiele szczęścia uchodząc z życiem. Do głowy przyszło mu mnóstwo pytań, ale nie zadał żadnego z nich. Przywitał ją grobową ciszą i czujnym spojrzeniem stalowych tęczówek. Zostawił drzwi otwarte, sam zaś ruszył do kuchni, po drodze wysuwając spod stołu krzesło, nieco za daleko na środek, przez co jego niewielka kuchnia nabrała klimatu pokoju przesłuchań. Do tego jednak zmierzał, do dokładnego przesłuchania jej, nim przedstawi jej sytuacje i określi co powinna zrobić. Sam wziął między palce pozostawionego papierosa, na którym zebrał się już długi siwy popiół, niebezpiecznie nachylający się nad podłogą. Strzepnął go, zaciągnął się, wdychając w płuca intensywny, lekko drapiący dym; oparł się też o parapet, przystając w otwartym oknie. Światło biło zza niego, oświetlało jego postać od tyłu, przyciemniając chmurne, domagające się wyjaśnień oblicze. Czekał aż usiądzie i streści mu wydarzenia tamtej nocy, a także co się z nią działo aż do tej pory, co wyjątkowo go interesowało. Odbyło się spotkanie, na którym powinna być, nieobecność była źle postrzegana, musiała się wytłumaczyć.
Maj przyniósł wiele zmian w całej Anglii, w samym Ministerstwie Magii, które teraz zajęło się naprawą wyrządzonych przez panią Minister szkód. Grindelwald zniknął bez słowa. Czas, który miał pozwolił mu na przeanalizowanie tego, co wiedział. Koniec świata, który przewidział musiał być właśnie tym, czego doświadczyli, a czego nikt się nie spodziewał. Pamiętał skrzynię, którą otwarł, i która doprowadziła do wielkiego wybuchu. Pamiętał wielki ogień i pieśń Feniksa, która drażniła jego mało wrażliwe uszy; sporo myślał o Zakonie, o tym, co już wiedzieli i czego musieli się dopiero dowiedzieć, by rozjaśnić swój obraz na temat tej pokrętnej organizacji broniącej szlam i prymitywnych wartości.
Nie dostrzegł wszystkich twarzy podczas spotkania. Przez myśl mu przeszło, że nieobecni mogli nie przeżyć Szatańskiej Pożogi Voldemorta, lub stali się podejrzanymi. Kiedy otworzył drzwi i zobaczył ją w progu swojego mieszkania, nie odetchnął z ulgą, ale poczuł się spokojniejszy, widząc ją całą i wolną. Gdyby była podejrzana nie puściliby jej wolno, prawda? Wyglądała dobrze jak na sytuację, w której się znalazła, nie miała żadnych widocznych blizn; jeśli ogień Pożogi jej groził, był dla niej wyjątkowo łaskawy, podobnie jak i on miała wiele szczęścia uchodząc z życiem. Do głowy przyszło mu mnóstwo pytań, ale nie zadał żadnego z nich. Przywitał ją grobową ciszą i czujnym spojrzeniem stalowych tęczówek. Zostawił drzwi otwarte, sam zaś ruszył do kuchni, po drodze wysuwając spod stołu krzesło, nieco za daleko na środek, przez co jego niewielka kuchnia nabrała klimatu pokoju przesłuchań. Do tego jednak zmierzał, do dokładnego przesłuchania jej, nim przedstawi jej sytuacje i określi co powinna zrobić. Sam wziął między palce pozostawionego papierosa, na którym zebrał się już długi siwy popiół, niebezpiecznie nachylający się nad podłogą. Strzepnął go, zaciągnął się, wdychając w płuca intensywny, lekko drapiący dym; oparł się też o parapet, przystając w otwartym oknie. Światło biło zza niego, oświetlało jego postać od tyłu, przyciemniając chmurne, domagające się wyjaśnień oblicze. Czekał aż usiądzie i streści mu wydarzenia tamtej nocy, a także co się z nią działo aż do tej pory, co wyjątkowo go interesowało. Odbyło się spotkanie, na którym powinna być, nieobecność była źle postrzegana, musiała się wytłumaczyć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdy otworzyły się drzwi Marianna wzięła głębszy wdech i wstrzymała go przez chwilę. Jeszcze przed chwilą była pewna siebie, pełna energii, ale w momencie gdy czekała na skrzypnięcie drzwi poczuła, że również się denerwuje. Spięła mięśnie, poczuła pot na dłoniach, ale przeszło, gdy w progu stanął Ramsey i nie wyglądał na złego. Odetchnęła z ulgą, może trochę zbyt głośno. Mógł to odebrać tak, że po prostu ulżyło jej, że go zastała. Taka zresztą była oficjalna wersja. Czuła na sobie jego spojrzenie, ale przez dłuższą chwilę nie spuściła z niego wzroku i nie mówiła też nic, skoro i on się nie odezwał. Odsunął się od drzwi, zostawiając je otwarte, co uznała za zaproszenie do środka, weszła więc, zamykając je za sobą i bez słowa poszła za nim. Zdążyła się lekko rozejrzeć po pomieszczeniach, przez które przechodzili. Salon był dość ciasny, zawalony różnymi przedmiotami, ale Marianna była przyzwyczajona do pomieszczeń, które nie miały zbyt dużego rozmiaru. Na jej oko jednak, mogło być tu zdecydowanie jaśniej. Jej wzrok padł na księgi i pergaminy, fiolki czy kryształowe kule, ale było czysto. Przyjemnie, można by nawet powiedzieć. Ale kroczyła za nim dalej, nie zaprzestali na salonie, a weszli do kuchni. Kuchnia była nieuporządkowana, wszystko było wszędzie i nie na swoim miejscu. Nie mogła się jednak dokładniej przyjrzeć, to była jedyna rzecz, która w tak krótkim czasie zarejestrowała, bo dźwięk wysuwanego krzesła zmusił ją do spojrzenia na Ramsey’a. Postawił on go zdecydowanie dalej od stołu, bardziej na środku pomieszczenia, a sam podszedł do okna paląc papierosa. Nie przepadała za palaczami, zapach dymu ją drażnił, powodował kaszel, drapał w gardło. Mało przyjemne. Tak jak spojrzenie mężczyzny, które wpatrywało się w nią ewidentnie czegoś oczekując. A Marianna wiedziała czego.
Posłusznie usiadła na krześle. Przez chwilę patrzyła na Mulcibera, a potem lekko, z pokorą?, spuściła wzrok, zatrzymując się gdzieś na wysokości jego klatki piersiowej. Przez chwilę milczała, ale nie za długo, bo wiedziała, że nie ma do czynienia z osobą cierpliwą. Musiała jednak zebrać swoje myśli, aby dokładnie ze szczegółami zdać mu cały raport. Powiedzieć mu dokładnie co wydarzyło się tamtej nocy. Oni, przebywając w innym pomieszczeniu, nie mogli wiedzieć, jak to przebiegało. Gdy już wiedziała od czego zacząć, uniosła spojrzenie.
- Wszyscy pojawili się w głównej sali, na początku było całkiem spokojnie i nic nie zapowiadało niczego złego. W pewnym momencie usłyszeliśmy harmider za drzwiami wyjściowymi, do środka chciała się dostać Dafne Rowle, która od wejścia poinformowała nas, że o spotkaniu poinformował ją lord Rosier - zaczęła, od samego początku, nie omijając żadnych szczegółów. Nie chciała być w swojej skórze, gdyby wydało się, że zataiła coś ważnego. - A potem zapadł w sali mrok, z jednego z pomieszczeń w dalszej części Wywerny dobiegały dziwne dźwięki, jakby łomotania i dzwonienia. Razem z Alisą? Tak chyba ma na imię ta dziewczyna… ruszyłyśmy tam. Gdy byłyśmy przy drzwiach usłyszałyśmy odgłosy walki.
Tu na chwilę przerwała. Nie wiedziała co się stało z dziewczyną, z którą wtedy rozmawiała, co ją spotkało za tymi drzwiami i czy wyszła z tego cało. Miała nadzieję, że tak, że była cała i zdrowa i niedługo będzie miała okazję porozmawiać z nią na temat tego co ją tam spotkało. Ale musiała wrócić do rozmowy tu i teraz, przełknęła ślinę i zaczęła mówić dalej.
- Zostawiłam ją pod drzwiami, a sama cofnęłam się sprawdzić co się stało. Okazało się, że do środka wpadli aurorzy. Nie poznałam nikogo z osób, które tam były, oprócz jednej. Była tam dziewczyna, kilka dni wcześniej leczyłam ją w Mungu, Mia Mulciber - urwała na chwilę, nazwisko mówiło, że są w jakiś sposób ze sobą spokrewnieni i ciekawa była jego reakcji. - Zaczęliśmy walczyć, nie szło nam… najlepiej.
Trudno przychodziło przyznanie się do własnych błędów, do tego, że nie jest się jeszcze gotowym do tak poważnych starć. Ale dzięki temu zdała sobie sprawę z tego jak jeszcze jest słaba i ile jej brakuje, aby móc stanąć twarzą w twarz z przeciwnikami. I to nie jednym, ale kilkoro naraz.
- Przybyły posiłki, wraz z ich szefem. Pojawiła się czarna mgła, do pomieszczenia wpadły Weasley i Borgia, która krzyknęła, że mamy uciekać. Wtedy też pojawił się Czarny Pan… Czarny Pan powiedział, że jest panem rycerzy i śmierciożerców, nazywa się Lord Voldemort, a świat spłynie krwią szlamu i wtedy zabił tego ich szefa aurorów. W Wywerna zapłonęła, kazał nam uciekać… więcej nie pamiętam co się działo- zakończyła.
Dalej już pamiętała tylko smród spalonej skóry, krzyki palących się ludzi, nie pamiętała co robiła, jakim cudem znalazła się na końcu, uwięziona w płonącym budynku. Wpatrywała się w ziemię, czekając na słowa Ramsey’a, będąc gotową na krytykę, zresztą w pełni uzasadnioną, lub dokładniejsze pytania, na które postara się odpowiedzieć.
Posłusznie usiadła na krześle. Przez chwilę patrzyła na Mulcibera, a potem lekko, z pokorą?, spuściła wzrok, zatrzymując się gdzieś na wysokości jego klatki piersiowej. Przez chwilę milczała, ale nie za długo, bo wiedziała, że nie ma do czynienia z osobą cierpliwą. Musiała jednak zebrać swoje myśli, aby dokładnie ze szczegółami zdać mu cały raport. Powiedzieć mu dokładnie co wydarzyło się tamtej nocy. Oni, przebywając w innym pomieszczeniu, nie mogli wiedzieć, jak to przebiegało. Gdy już wiedziała od czego zacząć, uniosła spojrzenie.
- Wszyscy pojawili się w głównej sali, na początku było całkiem spokojnie i nic nie zapowiadało niczego złego. W pewnym momencie usłyszeliśmy harmider za drzwiami wyjściowymi, do środka chciała się dostać Dafne Rowle, która od wejścia poinformowała nas, że o spotkaniu poinformował ją lord Rosier - zaczęła, od samego początku, nie omijając żadnych szczegółów. Nie chciała być w swojej skórze, gdyby wydało się, że zataiła coś ważnego. - A potem zapadł w sali mrok, z jednego z pomieszczeń w dalszej części Wywerny dobiegały dziwne dźwięki, jakby łomotania i dzwonienia. Razem z Alisą? Tak chyba ma na imię ta dziewczyna… ruszyłyśmy tam. Gdy byłyśmy przy drzwiach usłyszałyśmy odgłosy walki.
Tu na chwilę przerwała. Nie wiedziała co się stało z dziewczyną, z którą wtedy rozmawiała, co ją spotkało za tymi drzwiami i czy wyszła z tego cało. Miała nadzieję, że tak, że była cała i zdrowa i niedługo będzie miała okazję porozmawiać z nią na temat tego co ją tam spotkało. Ale musiała wrócić do rozmowy tu i teraz, przełknęła ślinę i zaczęła mówić dalej.
- Zostawiłam ją pod drzwiami, a sama cofnęłam się sprawdzić co się stało. Okazało się, że do środka wpadli aurorzy. Nie poznałam nikogo z osób, które tam były, oprócz jednej. Była tam dziewczyna, kilka dni wcześniej leczyłam ją w Mungu, Mia Mulciber - urwała na chwilę, nazwisko mówiło, że są w jakiś sposób ze sobą spokrewnieni i ciekawa była jego reakcji. - Zaczęliśmy walczyć, nie szło nam… najlepiej.
Trudno przychodziło przyznanie się do własnych błędów, do tego, że nie jest się jeszcze gotowym do tak poważnych starć. Ale dzięki temu zdała sobie sprawę z tego jak jeszcze jest słaba i ile jej brakuje, aby móc stanąć twarzą w twarz z przeciwnikami. I to nie jednym, ale kilkoro naraz.
- Przybyły posiłki, wraz z ich szefem. Pojawiła się czarna mgła, do pomieszczenia wpadły Weasley i Borgia, która krzyknęła, że mamy uciekać. Wtedy też pojawił się Czarny Pan… Czarny Pan powiedział, że jest panem rycerzy i śmierciożerców, nazywa się Lord Voldemort, a świat spłynie krwią szlamu i wtedy zabił tego ich szefa aurorów. W Wywerna zapłonęła, kazał nam uciekać… więcej nie pamiętam co się działo- zakończyła.
Dalej już pamiętała tylko smród spalonej skóry, krzyki palących się ludzi, nie pamiętała co robiła, jakim cudem znalazła się na końcu, uwięziona w płonącym budynku. Wpatrywała się w ziemię, czekając na słowa Ramsey’a, będąc gotową na krytykę, zresztą w pełni uzasadnioną, lub dokładniejsze pytania, na które postara się odpowiedzieć.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie był zły; trudno było wzbudzić w nim nawet te negatywne emocje, nie podążał za nimi, nie oddawał się we wściekłe ramiona, sądząc, że szybko wepchną go w ciemne czeluści najgorszych błędów. Zawsze starał się podchodzić do wszystkiego ze spokojem, nawet najbardziej stresujących i nagłych zwrotów akcji. Być może dlatego nie mógł spać, może dlatego koszmary, które niegdyś mu doskwierały zostały wyeliminowane uciążliwą i męczącą bezsennością, ciągłą czujnością, napięciem, które pozostawało trzymane w ryzach dopóki sam nie pozwolił na jego eskalację. Nie uczyniła nic, co mogłoby wzbudzić w nim gnew, co najwyżej gorzkie rozczarowanie, wszak poświęcał jej czas, by zgodnie z wolą Czarnego Pana szkolić sojuszników i pomagać im wybrać właściwą drogę. A kiedy został przydzielony do przeprowadzenia pierwszego ze spotkań Rycerzy Walpurgii wiedział, że otrzymał również możliwość, a nawet obowiązek oceny predyspozycji współtowarzyszy, określenia ich możliwości i przydatności.
Marianny nie było.
Gdyby nie nagła i niespodziewana interwencja aurorów w Białej Wywernie, gdyby czarodziejski świat nie stanął na głowie wraz z początkiem maja prawdopodobnie nie uwierzyłby w żadną wymówkę i z przyjemnością ukarałby ją zgodnie z tym, na co zasłużyła. Niesubordynacja nie mogła ujść nikomu płazem, Czarny Pan obdarowywał ich zbyt potężną mocą i wiedzą, by mogli decydować się na lojalnośc w określonych przypadkach. Tak jak powiedział Drew, gdy ten pytał o koszt — lojalność była jedyną ceną jaką przyszło zapłacić Rycerzom Walpurgii. Była wszystkim i niczym jednocześnie, była gotowością do walki, do poparcia przekonań i do poniesienia indywidualnych spraw dla swych popleczników i jedynej słusznej sprawy, która ich wiązała — właśnie wtedy, gdy była potrzebna.
Kiedy wpuścił Mariannę do środka liczył na to, że ową lojalnością umiała się wykazać i cokolwiek się wydarzyło pozostała wiernym sługą Lorda Voldemorta — zgodnie z tym, co przekazał mu Apollinare, właśnie tak się przedstawił. Wkrótce jego imię będzie znane, wkrótce każdy z nich będzie się go obawiał.
Palił papierosa spokojnie, bez nerwów i pośpiechu. Delektował się jego drażniącym smakiem i gryzącym zapachem. Lubił go, uspokajał. I pewnie nawet gdyby wiedział, jak źle działa on na gościa, którego miał przed sobą, nie zmieniłby swojego postępowania. Biały dym, wraz z główną wiązką zapachu i tak ulatywał prze otwarte okno, w którym stał. Paląc jednego z ostatnich Stibbonsów, jakie przy sobie miał, wysłuchiwał uważnie jej relacji — nie historii, relacji z miejsca zdarzenia, którego był uczestnikiem choć nie naocznym świadkiem. Bez większego wysiłku przybrał postawę człowieka całkiem obojętnego, lecz w niezwykłym skupieniu i z wielkim zainteresowaniem odnotowywał w głowie każde jej słowo, które pokrywało się z tym, co usłyszał od przyjaciela. Daphne Rowle, teoretycznie jedna z jego krewnych wydawała się dość istotnym elementem tego spotkania. Jedynie ona sama mogłaby mu opowiedzieć o tym, co miało miejsce przed drzwiami Wywerny, niefortunnie, umarła nim zdążył ją spotkać na korytarzu Departamentu Tajemnic. Jej działania pozostawił bez własnej oceny, mógł jedynie przypuszczać, że dopuściła się niechlubnej zdrady, ale przed tak okrutnym wyrokiem powstrzymywało go jedynie nazwisko Tristana. Wiedział, że mógł się co do niej pomylić, stałoby się to nie pierwszy raz, ktoś już kiedyś zawiódł go okropnie, ktoś już odebrał mu to, co najcenniejsze tuż pod jego nosem. Daphne była jednak przeszłością, do której póki co, nie musiał wracać.
Alisa — była więc i ona, oczywiście, że była, kolejny wierny sługa czarnoksiężnika, który stał na czele Rycerzy. W jej wiarę i niezłomność nie zwątpiłby nigdy, ale od dawna nie miał od niej żadnych wieści. Patrząc na Marianne odnotował w myślach, by tuż po tej wizycie nakreślić do niej list, dowiedzieć się, czy kuzynce nie przydarzyło się nic złego, czy nie potrzebuje pomocy — choć wiedział, że jak każdy Mulciber nie.
A potem słowa szybko zlały się w jedno. Przesłyszał się, prawda? Nie powiedziała tego, nie wymówiła jej imienia, przejęzyczyła się. Mii tam nie było — nie mogło, oznaczałoby to tyle, co początek jej końca. Na moment czas się zatrzymał, choć nie przyłożył do tego nawet palca. Kiedy widział się z nią po raz ostatni, kiedy podjęła tę okrutną decyzję o tym, by porzucić swą rodzinę dla ideałów, w które wierzyła i misji brata, który był głupcem — wiedział, że prędzej, czy później przyjdzie im ze sobą walczyć. Wyobrażał to sobie inaczej, podejrzewał, że stanie się to głupotą, z której ostatecznie oboje wyjdą bez szwanku. Jeśli zjawiła się w Białej Wywernie, jeśli przerwała w spotkaniu, jeśli stanęła po stronie wrogów Czarnego Pana — była stracona. Myśl o tym, że to jemu przyjdzie dokonać egzekucji spadła na niego jak grom z jasnego nieba i wiedział, że i Czarny Pan się o tym dowie, kiedy wniknie do jego umysłu.
Jej przyszłość była przesądzona. I nie mógł w to uwierzyć.
Przymknął na moment oczy, szczęśliwie dla niego światło wpadające do kuchni z zewnątrz ukrywało jego twarz w cieniu, a jego krótki moment słabości nie rzucał się w oczy. Nie chciał w to wierzyć, nie chciał się z tym pogodzić, wciąż nie mógł zrozumieć jej decyzji. Wolno zaciągnął się papierosem, dopalając go do końca jednym głębokim wdechem. Spojrzał na Mariannę, kiwając głowa.
— Rozmawiałaś z aurorami, kiedy doszłaś do siebie?— spytał wreszcie, odpychając ponure myśli. Był już pewien, że trafiła do Munga, że to tam ją wyleczyli i doprowadzili do porządku. — Odbyło się spotkanie — poinformował ją sucho, gasząc niedopałek na parapecie i sięgając po różdżkę. Przywołał dwie szklanki i resztkę ognistej w karafce, po chwili uzupełniając lewitujące szkło. Potrzebował się napić, nim wysłucha tej historii do końca. — Dostaliśmy rozkazy.
Marianny nie było.
Gdyby nie nagła i niespodziewana interwencja aurorów w Białej Wywernie, gdyby czarodziejski świat nie stanął na głowie wraz z początkiem maja prawdopodobnie nie uwierzyłby w żadną wymówkę i z przyjemnością ukarałby ją zgodnie z tym, na co zasłużyła. Niesubordynacja nie mogła ujść nikomu płazem, Czarny Pan obdarowywał ich zbyt potężną mocą i wiedzą, by mogli decydować się na lojalnośc w określonych przypadkach. Tak jak powiedział Drew, gdy ten pytał o koszt — lojalność była jedyną ceną jaką przyszło zapłacić Rycerzom Walpurgii. Była wszystkim i niczym jednocześnie, była gotowością do walki, do poparcia przekonań i do poniesienia indywidualnych spraw dla swych popleczników i jedynej słusznej sprawy, która ich wiązała — właśnie wtedy, gdy była potrzebna.
Kiedy wpuścił Mariannę do środka liczył na to, że ową lojalnością umiała się wykazać i cokolwiek się wydarzyło pozostała wiernym sługą Lorda Voldemorta — zgodnie z tym, co przekazał mu Apollinare, właśnie tak się przedstawił. Wkrótce jego imię będzie znane, wkrótce każdy z nich będzie się go obawiał.
Palił papierosa spokojnie, bez nerwów i pośpiechu. Delektował się jego drażniącym smakiem i gryzącym zapachem. Lubił go, uspokajał. I pewnie nawet gdyby wiedział, jak źle działa on na gościa, którego miał przed sobą, nie zmieniłby swojego postępowania. Biały dym, wraz z główną wiązką zapachu i tak ulatywał prze otwarte okno, w którym stał. Paląc jednego z ostatnich Stibbonsów, jakie przy sobie miał, wysłuchiwał uważnie jej relacji — nie historii, relacji z miejsca zdarzenia, którego był uczestnikiem choć nie naocznym świadkiem. Bez większego wysiłku przybrał postawę człowieka całkiem obojętnego, lecz w niezwykłym skupieniu i z wielkim zainteresowaniem odnotowywał w głowie każde jej słowo, które pokrywało się z tym, co usłyszał od przyjaciela. Daphne Rowle, teoretycznie jedna z jego krewnych wydawała się dość istotnym elementem tego spotkania. Jedynie ona sama mogłaby mu opowiedzieć o tym, co miało miejsce przed drzwiami Wywerny, niefortunnie, umarła nim zdążył ją spotkać na korytarzu Departamentu Tajemnic. Jej działania pozostawił bez własnej oceny, mógł jedynie przypuszczać, że dopuściła się niechlubnej zdrady, ale przed tak okrutnym wyrokiem powstrzymywało go jedynie nazwisko Tristana. Wiedział, że mógł się co do niej pomylić, stałoby się to nie pierwszy raz, ktoś już kiedyś zawiódł go okropnie, ktoś już odebrał mu to, co najcenniejsze tuż pod jego nosem. Daphne była jednak przeszłością, do której póki co, nie musiał wracać.
Alisa — była więc i ona, oczywiście, że była, kolejny wierny sługa czarnoksiężnika, który stał na czele Rycerzy. W jej wiarę i niezłomność nie zwątpiłby nigdy, ale od dawna nie miał od niej żadnych wieści. Patrząc na Marianne odnotował w myślach, by tuż po tej wizycie nakreślić do niej list, dowiedzieć się, czy kuzynce nie przydarzyło się nic złego, czy nie potrzebuje pomocy — choć wiedział, że jak każdy Mulciber nie.
A potem słowa szybko zlały się w jedno. Przesłyszał się, prawda? Nie powiedziała tego, nie wymówiła jej imienia, przejęzyczyła się. Mii tam nie było — nie mogło, oznaczałoby to tyle, co początek jej końca. Na moment czas się zatrzymał, choć nie przyłożył do tego nawet palca. Kiedy widział się z nią po raz ostatni, kiedy podjęła tę okrutną decyzję o tym, by porzucić swą rodzinę dla ideałów, w które wierzyła i misji brata, który był głupcem — wiedział, że prędzej, czy później przyjdzie im ze sobą walczyć. Wyobrażał to sobie inaczej, podejrzewał, że stanie się to głupotą, z której ostatecznie oboje wyjdą bez szwanku. Jeśli zjawiła się w Białej Wywernie, jeśli przerwała w spotkaniu, jeśli stanęła po stronie wrogów Czarnego Pana — była stracona. Myśl o tym, że to jemu przyjdzie dokonać egzekucji spadła na niego jak grom z jasnego nieba i wiedział, że i Czarny Pan się o tym dowie, kiedy wniknie do jego umysłu.
Jej przyszłość była przesądzona. I nie mógł w to uwierzyć.
Przymknął na moment oczy, szczęśliwie dla niego światło wpadające do kuchni z zewnątrz ukrywało jego twarz w cieniu, a jego krótki moment słabości nie rzucał się w oczy. Nie chciał w to wierzyć, nie chciał się z tym pogodzić, wciąż nie mógł zrozumieć jej decyzji. Wolno zaciągnął się papierosem, dopalając go do końca jednym głębokim wdechem. Spojrzał na Mariannę, kiwając głowa.
— Rozmawiałaś z aurorami, kiedy doszłaś do siebie?— spytał wreszcie, odpychając ponure myśli. Był już pewien, że trafiła do Munga, że to tam ją wyleczyli i doprowadzili do porządku. — Odbyło się spotkanie — poinformował ją sucho, gasząc niedopałek na parapecie i sięgając po różdżkę. Przywołał dwie szklanki i resztkę ognistej w karafce, po chwili uzupełniając lewitujące szkło. Potrzebował się napić, nim wysłucha tej historii do końca. — Dostaliśmy rozkazy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 15.08.17 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Obserwowała go uważnie, szukała jakiejś reakcji na słowa o Mii, ale nie dostrzegła niczego. Jedynie spokój, ten przeklęty spokój. Czasami miała wrażenie, że był on gorszy niż okazywane emocje, chociażby dlatego, że nie była w stanie określić o czym myśli, co czuje i czy swoimi słowami właśnie wkopuje się w jeszcze większe bagno, czy jest wszystko w porządku. Spokój był zgubny, mogła się za bardzo rozluźnić, odprężyć myśląc, że wszystko jest w porządku, a tak naprawdę w jednej chwili sytuacja mogła odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i ze spokoju mógł przejść w złość, radość, zawód, szaleństwo. Spięła się. Gdy skończyła swoją relację nie wiedziała co się teraz wydarzy i ta niepewność napawała ją lękiem. Widząc kiwnięcie napięcie opadło, ale nie na długo. Odezwał się pierwszy raz odkąd się tu pojawiła i tak jak przeczuwała, przesłuchania wcale nie było końca i miała wrażenie, że jeśli będzie trzeba, będzie ją długo maglował. Ale domyślała się, że jest mu winna wyjaśnienia i przychodząc tu musiała być na to przygotowana.
- Nie - odpowiedziała pewnie. - Mieli przesłuchać mnie trzeciego maja, ale nikt się nie pojawił.
Jej odpowiedź, automatycznie łączyła się z jego kolejnymi słowami. Wiedziała, że padną, wiedziała bowiem, że spotkanie się odbyło, a ona się nie pojawiła. Już w głowie, gdzieś z tyłu, miała myśl, że zaraz zostanie za to ukarana. Ale miała coś na swoje usprawiedliwienie, musiała mieć. Wzięła głębszy wdech, poprawiając się nerwowo na krześle. Widać było, że się zestresowała, ale kto by się nie zestresował? Przecież dobrze wiedziała, że spotkania są obowiązkowe, a jednak miała powód, aby się na nim nie pojawić. Uniosła wzrok i spojrzała na niego, chcąc by wiedział, że mówi prawdę. Nie odważyłaby się go okłamać.
- Tak, wiem. Aurorzy się u mnie nie pojawili, ale nie miałam pewności, że nie pojawią się innego dnia. Leżałam na ogólnej sali, gdzie było dużo ludzi, wokół ciągle kręcili się uzdrowiciele, a Mung aż huczał od informacji o spalonej Wywernie i uzdrowiciele musieli zdawać sobie sprawę z tego, że aurorzy przyjdą nas przesłuchać - powiedziała, starając się brzmieć pewnie i spokojnie, przecież miała dobre zamiary. - Obawiałam się, że jeśli zniknę i oni to zauważą odpowiednie służby zostaną poinformowane, a ja ściągnę na siebie jeszcze większe kłopoty. Na pewno wiedzą gdzie mieszkam, szukali by mnie w pracy, gdybym próbowała się wymigać z tego o co, ewentualnie, oskarżyli by mnie w sprawie z Wywerną brzmiałabym nieprzekonywająco.
Miała ogromne nadzieję, że Ramsey zgodzi się z jej punktem widzenia. Jeśli nie, to nie miała zamiaru się kłócić. Być może była inna opcja, być może mogła rozwiązać to inaczej, może w ogóle nie powinna się tym przejmować i uciec z Munga nie zważając na konsekwencję. Znała zasady, nie złamałaby ich gdyby nie miała ku temu powodu. Zrobiła to, co uznała za najsłuszniejsze, nie chciała dokładać nikomu problemów, zwracać na siebie uwagę. Zapomnieli o niej, nie było przesłuchania, ale co gdyby aurorzy pojawili by się podczas jej nieobecności? Byłaby w bardzo złej sytuacji. Chociaż, może teraz jest w gorszej? Może nie pojawienie się było złym wyborem i już przyjemniejsze byłoby spotkanie z aurorami? Tym bardziej, że gdy uniosła wzrok zauważyła Ramsey’a wyciągającego różdżkę. Mimowolnie się cofnęła na krześle, napięła wszystkie mięśnie będąc przekonaną, że różdżka zaraz zostanie skierowana w jej stronę, że zostanie ukarana. Wyobraźnia już jej pokazywała jak mężczyzna wypowiada klątwę, a w jej stronę leci zaklęcie, które miało dać jej nauczkę, a ona nie miała się jak bronić. Przecież nie uniosłaby na niego różdżki, nie zrobiłaby tego, gdyby sam tego od niej nie wymagał. Gdy jednak się okazało, że mężczyzna przywołuje tylko szklanki z alkoholem odetchnęła z ulgą, zbyt głośno, niż by tego chciała. Zadrżała, emocje, które przed chwilą zawładnęły jej ciałem odchodziły, ale ciągle czuła gęsią skórkę na swoim ciele. Skupiła na nim swoje spojrzenie słysząc kolejne słowa, to pomogło oderwać jej myśli od obrazów swojej głupiej wyobraźni.
Czarny Pan wydał rozkazy. Wyprostowała się, wytężając słuch, skupiając się w pełni. Była ciekawa tego, co mają do zrobienia.
- Czy mogę je poznać? - zapytała.
Nie wiedziała, czy przez nieobecność na spotkaniu nie straciła możliwości brania udziału w tym wszystkim. Może wszystko było już rozdzielone, każdy wiedział co ma robić i dla niej już nic nie zostało? Na pewno nie marnowałaby czasu, zgłosiłaby się do pomocy albo skupiła się na nauce. Wolała jednak brać udział w wydarzeniu, również wykonać polecenia Pana. Po to była w rycerzach, by mu służyć, szkolić się, powoli wypełniać, krok po kroku, plan, by w przyszłości dojść do tego, co zostało zaplanowane. Niemożność brania w tym wszystkim udziału było najgorszą rzeczą, która mogła ją spotkać, to przecież podczas działania czarodziej rozwijał się najbardziej, a na tym jej zależało. Po za tym nie miała nic oprócz organizacji, była więc dla niej najważniejsza.
- Nie - odpowiedziała pewnie. - Mieli przesłuchać mnie trzeciego maja, ale nikt się nie pojawił.
Jej odpowiedź, automatycznie łączyła się z jego kolejnymi słowami. Wiedziała, że padną, wiedziała bowiem, że spotkanie się odbyło, a ona się nie pojawiła. Już w głowie, gdzieś z tyłu, miała myśl, że zaraz zostanie za to ukarana. Ale miała coś na swoje usprawiedliwienie, musiała mieć. Wzięła głębszy wdech, poprawiając się nerwowo na krześle. Widać było, że się zestresowała, ale kto by się nie zestresował? Przecież dobrze wiedziała, że spotkania są obowiązkowe, a jednak miała powód, aby się na nim nie pojawić. Uniosła wzrok i spojrzała na niego, chcąc by wiedział, że mówi prawdę. Nie odważyłaby się go okłamać.
- Tak, wiem. Aurorzy się u mnie nie pojawili, ale nie miałam pewności, że nie pojawią się innego dnia. Leżałam na ogólnej sali, gdzie było dużo ludzi, wokół ciągle kręcili się uzdrowiciele, a Mung aż huczał od informacji o spalonej Wywernie i uzdrowiciele musieli zdawać sobie sprawę z tego, że aurorzy przyjdą nas przesłuchać - powiedziała, starając się brzmieć pewnie i spokojnie, przecież miała dobre zamiary. - Obawiałam się, że jeśli zniknę i oni to zauważą odpowiednie służby zostaną poinformowane, a ja ściągnę na siebie jeszcze większe kłopoty. Na pewno wiedzą gdzie mieszkam, szukali by mnie w pracy, gdybym próbowała się wymigać z tego o co, ewentualnie, oskarżyli by mnie w sprawie z Wywerną brzmiałabym nieprzekonywająco.
Miała ogromne nadzieję, że Ramsey zgodzi się z jej punktem widzenia. Jeśli nie, to nie miała zamiaru się kłócić. Być może była inna opcja, być może mogła rozwiązać to inaczej, może w ogóle nie powinna się tym przejmować i uciec z Munga nie zważając na konsekwencję. Znała zasady, nie złamałaby ich gdyby nie miała ku temu powodu. Zrobiła to, co uznała za najsłuszniejsze, nie chciała dokładać nikomu problemów, zwracać na siebie uwagę. Zapomnieli o niej, nie było przesłuchania, ale co gdyby aurorzy pojawili by się podczas jej nieobecności? Byłaby w bardzo złej sytuacji. Chociaż, może teraz jest w gorszej? Może nie pojawienie się było złym wyborem i już przyjemniejsze byłoby spotkanie z aurorami? Tym bardziej, że gdy uniosła wzrok zauważyła Ramsey’a wyciągającego różdżkę. Mimowolnie się cofnęła na krześle, napięła wszystkie mięśnie będąc przekonaną, że różdżka zaraz zostanie skierowana w jej stronę, że zostanie ukarana. Wyobraźnia już jej pokazywała jak mężczyzna wypowiada klątwę, a w jej stronę leci zaklęcie, które miało dać jej nauczkę, a ona nie miała się jak bronić. Przecież nie uniosłaby na niego różdżki, nie zrobiłaby tego, gdyby sam tego od niej nie wymagał. Gdy jednak się okazało, że mężczyzna przywołuje tylko szklanki z alkoholem odetchnęła z ulgą, zbyt głośno, niż by tego chciała. Zadrżała, emocje, które przed chwilą zawładnęły jej ciałem odchodziły, ale ciągle czuła gęsią skórkę na swoim ciele. Skupiła na nim swoje spojrzenie słysząc kolejne słowa, to pomogło oderwać jej myśli od obrazów swojej głupiej wyobraźni.
Czarny Pan wydał rozkazy. Wyprostowała się, wytężając słuch, skupiając się w pełni. Była ciekawa tego, co mają do zrobienia.
- Czy mogę je poznać? - zapytała.
Nie wiedziała, czy przez nieobecność na spotkaniu nie straciła możliwości brania udziału w tym wszystkim. Może wszystko było już rozdzielone, każdy wiedział co ma robić i dla niej już nic nie zostało? Na pewno nie marnowałaby czasu, zgłosiłaby się do pomocy albo skupiła się na nauce. Wolała jednak brać udział w wydarzeniu, również wykonać polecenia Pana. Po to była w rycerzach, by mu służyć, szkolić się, powoli wypełniać, krok po kroku, plan, by w przyszłości dojść do tego, co zostało zaplanowane. Niemożność brania w tym wszystkim udziału było najgorszą rzeczą, która mogła ją spotkać, to przecież podczas działania czarodziej rozwijał się najbardziej, a na tym jej zależało. Po za tym nie miała nic oprócz organizacji, była więc dla niej najważniejsza.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Milczący stał oparty o parapet, nie odpowiadając jej żadnym gestem na słowa o kuzynce. Nie mógł tego zrobić, nie mógł okazać nawet tej drobnej słabości, nie było w nim tej ludzkiej strony, nie mogło być pod żadnym pozorem. A jednak nieco zmartwiła go ta wiadomość. Mia znalazła się w tarapatach, a on tym razem choćby nawet chciał, jej przed tym nie ochroni. Z własnej głupoty, bezmyślności i upartości godnej osła wkraczała w otwartą paszczę lwa, stawała przeciwko niemu, a przecież ją ostrzegał; przestrzegał ją przed niebezpieczeństwem i tym, że pewnego dnia będzie musiała walczyć z własną rodziną. Nie odpuści, był piekielnie konsekwentny w swoich założeniach, zbyt głęboko utopiony w ideologiach, w które wierzył odkąd tylko Rosier po raz pierwszy wypowiedział "czarny" i "magia" w jednym zdaniu. Był również pewien, że ani Ignotus ani Alisa się nie cofną, choćby przyszło im odebrać jej życie. Popełniła niewybaczalny błąd, którego żadne z nich jej nie zapomni i nie wybaczy, a on... Pogodzi się z tym. Prędzej czy później.
Oderwał się od parapetu i wyrzuciwszy niedopałek na drugą stronę, zamknął okno, zapobiegawczo, na wypadek gdyby któremuś z jego sąsiadów przyszedł jakiś idiotyczny pomysł do głowy, by ich podsłuchiwać.
A więc nie pojawili się, zajęci sprawami ważniejszymi i szalejącą wokół nich magią. Dobrze, pomyślał, nawet bardzo dobrze.
— Kiedyś sobie przypomną — zauważył, biorąc do ręki szklankę z ognistą i opierając się o parapet w ten sam sposób, co chwilę wcześniej. Po jej dalszych słowach nie sądził, by miała choćby przez chwilę wątpliwości, co im powiedzieć. Przygotowała się, miał nadzieję, że jej wyjaśnienia nie będą kuleć, bo jeśli jej nie uwierzą nikt nie będzie mógł zwiększyć jej wiarygodności. Wkraczając w szeregi Rycerzy zobowiązała się do okazania bezwzględnej lojalności, może słyszała o Deimosie i tym, co mu grozi za kretyńskie dowcipy o łaskawym sponsorowaniu organizacji.
— Gdybyś wymknęła się wcześniej, a ktoś wpadłby na twój trop ściągnęłabyś na wszystkich kolejne kłopoty. Wystarczy, że wtedy aurorzy pojawili się w Wywernie po Daphne.— Niezależnie od tego, czy deptali jej po piętach, czy to było kwestią przypadków, w co nie wierzył notabene, mogli wypuścić Mariannę jak królika, który zaprowadzi ich wreszcie do swojej nory. — Musisz teraz być ostrożna.— Dwa razy bardziej ostrożna niż do tej pory, anomalie mogą odciągać ich uwagę od problemu, szaleństwo w Ministerstwie postawiło wszystkie służby na równe nogi, ale pozostawała w kręgu podejrzeń, czyjeś oczy zawsze mogły się zwrócić w jej kierunku. Nie zamierzał usprawiedliwiać jej nieobecności, a tym bardziej pokazać, że postąpiła właściwie. Miała zaszczycić ich obecnością, czego nie uczyniła, a ratowała ją tylko niedyspozycja.
Dostrzegł jej obawy, jej drżenie, widział jak wstrzymuje nerwowo powietrze i zamiera w bezruchu, ale przecież nie zamierzał jej upewniać w poczuciu bezpieczeństwa. Upił łyk, przyglądając jej się uważnie, przeciągając chwilę w nieskończoność. Czarny Pan kazał mu coś przekazać. Odsunął się od okna i wyszedł, pozostawiając pustą szklankę na stole. Tamten list był dobrze ukryty, nie chciał go przywoływać zaklęciem, instrukcje były schowane przed wścibskim okiem ostatnio dość często odwiedzających go nieproszonych gości.
Powróciwszy do kuchni rozwinął pergamin, na którym znajdowały się instrukcje naprawy anomalii, położył go na stole i odsunął się, pozwalając jej się zapoznać z treścią.
— Czarny Pan wie, jak poradzić sobie z otaczającym nas chaosem, ofiarował nam wiedzę, która pozwoli nam ustabilizować magiczne zaburzenia. Dzięki temu będziemy mogli korzystać z tego, co się wydarzyło— powiedział powoli, dokładnie akcentując każde słowo; to ważne, powinna zapamiętać w jaki sposób powinna działać — bo ma działać. — Trzeba zlokalizować jak najwięcej problematycznych miejsc, uporządkować je i czerpać z nich siłę. Rozumiesz?
Oderwał się od parapetu i wyrzuciwszy niedopałek na drugą stronę, zamknął okno, zapobiegawczo, na wypadek gdyby któremuś z jego sąsiadów przyszedł jakiś idiotyczny pomysł do głowy, by ich podsłuchiwać.
A więc nie pojawili się, zajęci sprawami ważniejszymi i szalejącą wokół nich magią. Dobrze, pomyślał, nawet bardzo dobrze.
— Kiedyś sobie przypomną — zauważył, biorąc do ręki szklankę z ognistą i opierając się o parapet w ten sam sposób, co chwilę wcześniej. Po jej dalszych słowach nie sądził, by miała choćby przez chwilę wątpliwości, co im powiedzieć. Przygotowała się, miał nadzieję, że jej wyjaśnienia nie będą kuleć, bo jeśli jej nie uwierzą nikt nie będzie mógł zwiększyć jej wiarygodności. Wkraczając w szeregi Rycerzy zobowiązała się do okazania bezwzględnej lojalności, może słyszała o Deimosie i tym, co mu grozi za kretyńskie dowcipy o łaskawym sponsorowaniu organizacji.
— Gdybyś wymknęła się wcześniej, a ktoś wpadłby na twój trop ściągnęłabyś na wszystkich kolejne kłopoty. Wystarczy, że wtedy aurorzy pojawili się w Wywernie po Daphne.— Niezależnie od tego, czy deptali jej po piętach, czy to było kwestią przypadków, w co nie wierzył notabene, mogli wypuścić Mariannę jak królika, który zaprowadzi ich wreszcie do swojej nory. — Musisz teraz być ostrożna.— Dwa razy bardziej ostrożna niż do tej pory, anomalie mogą odciągać ich uwagę od problemu, szaleństwo w Ministerstwie postawiło wszystkie służby na równe nogi, ale pozostawała w kręgu podejrzeń, czyjeś oczy zawsze mogły się zwrócić w jej kierunku. Nie zamierzał usprawiedliwiać jej nieobecności, a tym bardziej pokazać, że postąpiła właściwie. Miała zaszczycić ich obecnością, czego nie uczyniła, a ratowała ją tylko niedyspozycja.
Dostrzegł jej obawy, jej drżenie, widział jak wstrzymuje nerwowo powietrze i zamiera w bezruchu, ale przecież nie zamierzał jej upewniać w poczuciu bezpieczeństwa. Upił łyk, przyglądając jej się uważnie, przeciągając chwilę w nieskończoność. Czarny Pan kazał mu coś przekazać. Odsunął się od okna i wyszedł, pozostawiając pustą szklankę na stole. Tamten list był dobrze ukryty, nie chciał go przywoływać zaklęciem, instrukcje były schowane przed wścibskim okiem ostatnio dość często odwiedzających go nieproszonych gości.
Powróciwszy do kuchni rozwinął pergamin, na którym znajdowały się instrukcje naprawy anomalii, położył go na stole i odsunął się, pozwalając jej się zapoznać z treścią.
— Czarny Pan wie, jak poradzić sobie z otaczającym nas chaosem, ofiarował nam wiedzę, która pozwoli nam ustabilizować magiczne zaburzenia. Dzięki temu będziemy mogli korzystać z tego, co się wydarzyło— powiedział powoli, dokładnie akcentując każde słowo; to ważne, powinna zapamiętać w jaki sposób powinna działać — bo ma działać. — Trzeba zlokalizować jak najwięcej problematycznych miejsc, uporządkować je i czerpać z nich siłę. Rozumiesz?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Oczywiście, że Marianna przygotowała się do tego spotkania. Układała sobie w głowach co powie na pytanie co robiła tego wieczoru w tamtym miejscu, dlaczego zaatakowała, czy miała coś wspólnego z Czarnym Panem, pożogą czy zieloną czaszką, która pojawiła się nad spalonym budynkiem po śmierci szefa biura aurorów. Nie była głupia, wiedziała, że bez odpowiedniego wytłumaczenia trudno będzie jej ich przekonać do swojej niewinności o do tego, że sama nie miała z tym nic wspólnego oraz, że nie znała żadnej osoby, która tam była tego dnia. To oczywiście nie miało być łatwe, zdawała sobie z tego sprawę, tak samo jak z tego, że jeśli popełni chociaż jeden błąd, chociaż raz zadrży jej głos, nikt jej nie uwierzy. Cokolwiek by się miało wydarzyć, była lojalna i nikt nie powinien mieć ku temu żadnych wątpliwości. Choćby jej grozili Tower, czy próbowali wyciągnąć informacje siłą, tak długo jak będzie jej starczyć samozaparcia wiedziała, że nic nie powie. Z lojalności, oczywiście, była przecież oddana sprawie w całości, ale i ze strachu. Jedno słowo i następnego dnia byłaby martwa.
- Mogą - powtórzyłam za nim utwierdzając go w przekonaniu, że była tego świadoma. - Jeśli tylko odezwą się do mnie w sprawie przesłuchania, to, jeżeli będę miała ku temu sposobność, będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.
Obserwowała jak unosi szklankę i przystawia ją do swoich ust. Chociaż zaschło jej w gardle i również miała ochotę się napić, to nie ruszyła się z miejsca, przecież i tak nie została poczęstowana, mimo że druga szklanka leżała tuż obok. Siedziała dalej, nerwowo na krześle, na samym środku, czując się jak w przeklętej klatce, jak na przesłuchaniu. Ale sama chciała w niej być, sama weszła do środka i pozwoliła zamknąć drzwiczki na klucz. Kiwnęła głową, na szczęście Ramsey zrozumiał, a to, co wybrała Marianna było słuszne.
- Wiem, że obecność była obowiązkowa, ale w takim ułożeniu nie miałam jak - przytaknęłam. - Dowiedzieli się o nas, Ramsey. Aurorzy wiedzą o śmierciożercach.
Nie była pewna, czy taki był plan Czarnego Pana, czy stało się to pod wpływem impulsu, chwili i zbiegu okoliczności, ale stało się i teraz wszystko co się wydarzy będzie łączone z ich organizacją. Z Czarnym Panem i jego poplecznikami. Wypieki pojawiły się na jej policzkach gdy tylko przypomniałam sobie o tej mocy, energii jaka ją wypełniła w momencie pojawienia się Pana. Móc poczuć to jeszcze raz, walczyć za niego, ale może tym razem stanąć po tej wygranej stronie, by nie musieć zastanawiać się, jakie straty ponieśliśmy.
- Będę uważać, uwierz mi lub nie, ale nie uśmiecha mi się trafienie do Tower - uśmiechnęła się lekko w celu rozładowania, przede wszystkim swoich, nerwów.
Pewnie będzie teraz przez dłuższy czas odczuwać na sobie czyiś wzrok, nigdy nie będąc pewną, czy jej się po prostu wydaje, czy naprawdę jest obserwowana podczas wieczornego powrotu z pracy do domu. Skrzywiła się.Obserwowana tak jak teraz, gdy jego wzrok wbijał się w jej ciało, gdy drżała ze strachu obawiając się kary. Ale nic takiego nie nadeszło. Podążyła za nim swoim spojrzeniem, wyszedł bez słowa zostawiając ją samą w pomieszczeniu, ale Marianna nie ruszyła się z krzesła chociażby na chwilę. Gdy wrócił, ułożył na stole list i dopiero po wysłuchaniu jego słów, uważnie, aby niczego nie ominąć, zdecydowała się wstać i podejść do blatu, by przeczytać starannie nakreślone słowa. Przeczytała najpierw jeden pergamin, potem drugi, zapoznając się z instrukcjami. Gdy się z nimi zapoznała, kiwnęła lekko głową i wróciła na swoje krzesło.
- Rozumiem - przytaknęła.
Zrozumiała, że miała działać, tak jak zapewne zaczynali już działać inni. Znaleźć miejsce, dowiedzieć się co jest z nim nie tak i powstrzymać anomalię, aby inni poplecznicy Czarnego Pana mogli korzystać z tego miejsca i magii, która je otaczała.
- Te anomalie - zaczęła. - Naprawdę nie było działaniem Czarnego Pana? Ta energia, która przeszła przez cały Londyn… gdybyś widział ilość poszkodowanych w Mungu, tyle osób zginęło, tyle było rannych. Czy ciebie dosięgła?
Przebijało przez nią zmartwienie. W końcu byli przyjaciółmi, nic więc dziwnego, że się o niego martwiła. Ale oprócz zmartwienie, w jej głosie było słychać również strach, którego nie potrafiła, tak po prostu, odgonić. Może nie bała się samych anomalii, raczej tego, co je wywołało. Kto, albo co, władał tak potężną czarną magią, zdolną do zniszczenia czarodziejskiego świata?
- Mogą - powtórzyłam za nim utwierdzając go w przekonaniu, że była tego świadoma. - Jeśli tylko odezwą się do mnie w sprawie przesłuchania, to, jeżeli będę miała ku temu sposobność, będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.
Obserwowała jak unosi szklankę i przystawia ją do swoich ust. Chociaż zaschło jej w gardle i również miała ochotę się napić, to nie ruszyła się z miejsca, przecież i tak nie została poczęstowana, mimo że druga szklanka leżała tuż obok. Siedziała dalej, nerwowo na krześle, na samym środku, czując się jak w przeklętej klatce, jak na przesłuchaniu. Ale sama chciała w niej być, sama weszła do środka i pozwoliła zamknąć drzwiczki na klucz. Kiwnęła głową, na szczęście Ramsey zrozumiał, a to, co wybrała Marianna było słuszne.
- Wiem, że obecność była obowiązkowa, ale w takim ułożeniu nie miałam jak - przytaknęłam. - Dowiedzieli się o nas, Ramsey. Aurorzy wiedzą o śmierciożercach.
Nie była pewna, czy taki był plan Czarnego Pana, czy stało się to pod wpływem impulsu, chwili i zbiegu okoliczności, ale stało się i teraz wszystko co się wydarzy będzie łączone z ich organizacją. Z Czarnym Panem i jego poplecznikami. Wypieki pojawiły się na jej policzkach gdy tylko przypomniałam sobie o tej mocy, energii jaka ją wypełniła w momencie pojawienia się Pana. Móc poczuć to jeszcze raz, walczyć za niego, ale może tym razem stanąć po tej wygranej stronie, by nie musieć zastanawiać się, jakie straty ponieśliśmy.
- Będę uważać, uwierz mi lub nie, ale nie uśmiecha mi się trafienie do Tower - uśmiechnęła się lekko w celu rozładowania, przede wszystkim swoich, nerwów.
Pewnie będzie teraz przez dłuższy czas odczuwać na sobie czyiś wzrok, nigdy nie będąc pewną, czy jej się po prostu wydaje, czy naprawdę jest obserwowana podczas wieczornego powrotu z pracy do domu. Skrzywiła się.Obserwowana tak jak teraz, gdy jego wzrok wbijał się w jej ciało, gdy drżała ze strachu obawiając się kary. Ale nic takiego nie nadeszło. Podążyła za nim swoim spojrzeniem, wyszedł bez słowa zostawiając ją samą w pomieszczeniu, ale Marianna nie ruszyła się z krzesła chociażby na chwilę. Gdy wrócił, ułożył na stole list i dopiero po wysłuchaniu jego słów, uważnie, aby niczego nie ominąć, zdecydowała się wstać i podejść do blatu, by przeczytać starannie nakreślone słowa. Przeczytała najpierw jeden pergamin, potem drugi, zapoznając się z instrukcjami. Gdy się z nimi zapoznała, kiwnęła lekko głową i wróciła na swoje krzesło.
- Rozumiem - przytaknęła.
Zrozumiała, że miała działać, tak jak zapewne zaczynali już działać inni. Znaleźć miejsce, dowiedzieć się co jest z nim nie tak i powstrzymać anomalię, aby inni poplecznicy Czarnego Pana mogli korzystać z tego miejsca i magii, która je otaczała.
- Te anomalie - zaczęła. - Naprawdę nie było działaniem Czarnego Pana? Ta energia, która przeszła przez cały Londyn… gdybyś widział ilość poszkodowanych w Mungu, tyle osób zginęło, tyle było rannych. Czy ciebie dosięgła?
Przebijało przez nią zmartwienie. W końcu byli przyjaciółmi, nic więc dziwnego, że się o niego martwiła. Ale oprócz zmartwienie, w jej głosie było słychać również strach, którego nie potrafiła, tak po prostu, odgonić. Może nie bała się samych anomalii, raczej tego, co je wywołało. Kto, albo co, władał tak potężną czarną magią, zdolną do zniszczenia czarodziejskiego świata?
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wnikał w szczegółowość jej tłumaczenia; gdyby przyszło mu zajmować się wszystkim i poprawiać każdy drobny kroczek ludzi, którzy go otaczali, zabrakłoby mu czasu na rzeczy ważne. Nauczył się filtrować napływające wiadomości, odseparowywać to, co istotne od chłamu. Patrzył na nią i liczył, że jest wystarczająco mądra, by poradzić sobie z pozornie prostą rozmową, przesłuchaniem; wybrnąć z sytuacji i nie dać się zamknąć w Tower. Dlatego przytaknął jej lekko skinięciem głowy, kiedy przyznała, że jest świadoma bagna, w którym brodziła od tamtego felernego dnia.
— Z tym również uważaj — ostrzegł ją cicho. — Nie mam i nigdy nie miałem najlepszych relacji z aurorami. Niektórzy z nich pewnie tylko czekają, aż popełnię błąd. — Fox zawsze deptał mu po piętach, ale nigdy nie udało mu się zebrac nawet skrawka dowodu, wobec popełnionych — jak tamten słusznie sądził — przez niego czynów. Weasleyowie widzieli go na pogrzebie; sam podstawił im się pod nos. Wolał na razie nie dawać im więcej powodów do śledzenia jego poczynań. Zamierzał dawkować emocje; w końcu przyjdzie taki dzień, w którym poznają prawdę i nie będą w stanie nic zrobić. Zgniją, klęcząc przez potęgą Czarnego Pana, błagając go o krótką i bezbolesną śmierć. Dlatego wolał, by nie podejmowała zbyt pochopnych decyzji o informowaniu kogokolwiek o swym położeniu, tym bardziej teraz, pozostając na świeczniku aurorów — nie, póki nie upewni się, że korespondencja trafia do pożądanego adresata, a jej wycieczki nie ciągną się niewidocznym ogonem. Świat pogrążał się w panice i magicznych zaburzeniach; wiele było do uporządkowania. Anomalie stały się priorytetem dla Ministerstwa, sam wiedział o tym, zmagając się z zaburzeniami w Sali Śmierci.
Zmarszczył brwi mocno, lecz nie ze złości. Powróciwszy do kuchni, odsunął sobie krzesło i przysiadł na krańcu siedziska, pochylając się w jej kierunku. Wziął głęboki wdech, jakby myślał intensywnie nad tym, co powiedziała, trochę sceptycznie, trochę z niepokojem.
— Co właściwie o nas wiedzą?— spytał wyraźnie, przyglądając jej się błyszczącymi, stalowoszarymi oczami. Czy wiedzą o tym kim są i czym się zajmują? Czy wiedzą, po której stronie stoją i jak są silni? Czy wiedzą, co potrafią i co uczynią? Dłońmi wsparł się o kolana, czekając na słowa wyjaśnienia, a palcami odbębnił na kościach tylko sobie znaną melodię. Między nimi zapadła krótka cisza, za oknem przeleciała sowa, lecz nie było słychac trzepotu skrzydeł. pewnie Ursus przyfrunął wreszcie, zaraz siązie na parapecie w salonie. Tylko tam okno pozostawało otwarte.
— Anomalie spowodowało coś innego, lecz Czarny Pan wskazał nam drogę. Proponuję ci czym prędzej na nią wkroczyć i postępować zgodnie z jego wskazówkami. Im szybciej tym lepiej.— Był potężny i podzielił się z nimi swoją wiedzą. — Mój los nie powinien cię martwić.— Poradzę sobie, jestem wystarczająco silny. Ślepota nie okazała się groźna, gdy tylko udało mu się dotrzeć do nokturnowej lecznicy szybko odzyskał utracony wzrok, a jasność zastąpiły kolory i kształty, tak utęsknione i upragnione choć nie widział ich raptem kilka godzin.
— Musisz mi odpowiedzieć na pewne pytanie, Marianno. Ostrzegę cię, że od twojej odpowiedzi może zależeć powodzenie misji. — Patrzył na nią poważnie. Wymagał od niej wyjątkowego skupienia; wytęż swój umysł, posłuchaj uważnie moich słów i zastanów się. Mieli przed sobą poważne zadanie i doskonale zdawał sobie sprawę, że nie mogą zawieść ani samych siebie, ani tym bardziej Czarnego Pana. Nie był pewien jej wiedzy z zakresu zielarstwa, sam był z tej dziedziny wyjątkowo kiepski, ale zgodnie uznali podczas wczorajszego spotkania, że mogła im pomóc rozwiać wątpliwości; oddzielić ziarno prawdy od plotek i legend, które krążyły wśród więźniów.— Co wiesz na temat działania mandragory? Chodzą pogłoski, że jej żucie zapobiega wysysaniu duszy przez dementorów. Czy to prawda?
— Z tym również uważaj — ostrzegł ją cicho. — Nie mam i nigdy nie miałem najlepszych relacji z aurorami. Niektórzy z nich pewnie tylko czekają, aż popełnię błąd. — Fox zawsze deptał mu po piętach, ale nigdy nie udało mu się zebrac nawet skrawka dowodu, wobec popełnionych — jak tamten słusznie sądził — przez niego czynów. Weasleyowie widzieli go na pogrzebie; sam podstawił im się pod nos. Wolał na razie nie dawać im więcej powodów do śledzenia jego poczynań. Zamierzał dawkować emocje; w końcu przyjdzie taki dzień, w którym poznają prawdę i nie będą w stanie nic zrobić. Zgniją, klęcząc przez potęgą Czarnego Pana, błagając go o krótką i bezbolesną śmierć. Dlatego wolał, by nie podejmowała zbyt pochopnych decyzji o informowaniu kogokolwiek o swym położeniu, tym bardziej teraz, pozostając na świeczniku aurorów — nie, póki nie upewni się, że korespondencja trafia do pożądanego adresata, a jej wycieczki nie ciągną się niewidocznym ogonem. Świat pogrążał się w panice i magicznych zaburzeniach; wiele było do uporządkowania. Anomalie stały się priorytetem dla Ministerstwa, sam wiedział o tym, zmagając się z zaburzeniami w Sali Śmierci.
Zmarszczył brwi mocno, lecz nie ze złości. Powróciwszy do kuchni, odsunął sobie krzesło i przysiadł na krańcu siedziska, pochylając się w jej kierunku. Wziął głęboki wdech, jakby myślał intensywnie nad tym, co powiedziała, trochę sceptycznie, trochę z niepokojem.
— Co właściwie o nas wiedzą?— spytał wyraźnie, przyglądając jej się błyszczącymi, stalowoszarymi oczami. Czy wiedzą o tym kim są i czym się zajmują? Czy wiedzą, po której stronie stoją i jak są silni? Czy wiedzą, co potrafią i co uczynią? Dłońmi wsparł się o kolana, czekając na słowa wyjaśnienia, a palcami odbębnił na kościach tylko sobie znaną melodię. Między nimi zapadła krótka cisza, za oknem przeleciała sowa, lecz nie było słychac trzepotu skrzydeł. pewnie Ursus przyfrunął wreszcie, zaraz siązie na parapecie w salonie. Tylko tam okno pozostawało otwarte.
— Anomalie spowodowało coś innego, lecz Czarny Pan wskazał nam drogę. Proponuję ci czym prędzej na nią wkroczyć i postępować zgodnie z jego wskazówkami. Im szybciej tym lepiej.— Był potężny i podzielił się z nimi swoją wiedzą. — Mój los nie powinien cię martwić.— Poradzę sobie, jestem wystarczająco silny. Ślepota nie okazała się groźna, gdy tylko udało mu się dotrzeć do nokturnowej lecznicy szybko odzyskał utracony wzrok, a jasność zastąpiły kolory i kształty, tak utęsknione i upragnione choć nie widział ich raptem kilka godzin.
— Musisz mi odpowiedzieć na pewne pytanie, Marianno. Ostrzegę cię, że od twojej odpowiedzi może zależeć powodzenie misji. — Patrzył na nią poważnie. Wymagał od niej wyjątkowego skupienia; wytęż swój umysł, posłuchaj uważnie moich słów i zastanów się. Mieli przed sobą poważne zadanie i doskonale zdawał sobie sprawę, że nie mogą zawieść ani samych siebie, ani tym bardziej Czarnego Pana. Nie był pewien jej wiedzy z zakresu zielarstwa, sam był z tej dziedziny wyjątkowo kiepski, ale zgodnie uznali podczas wczorajszego spotkania, że mogła im pomóc rozwiać wątpliwości; oddzielić ziarno prawdy od plotek i legend, które krążyły wśród więźniów.— Co wiesz na temat działania mandragory? Chodzą pogłoski, że jej żucie zapobiega wysysaniu duszy przez dementorów. Czy to prawda?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 31.08.17 7:16, w całości zmieniany 1 raz
Ona również nie chciała zwalać mu na głowę dodatkowych problemów, tym bardziej nie w postaci aurorów swoim nieprzemyślanym zachowaniem. Nie wyśle do niego sowy przy nich, jeśli nie będzie się czuła bezpiecznie, to jej nie wyśle w ogóle, a jego kamienice będzie omijać szerokim łukiem udając, że nie ma tam nikogo, kto byłby z nią w jakiś sposób związany. Kiwnęła głową, przyjmując jego słowa do wiadomości i mając zamiar się do nich w stu procentach zastosować.
- Będę uważać, nie będę was ciągnąć za sobą w dół - odpowiedziała poważnie.
Jeśli będzie trzeba to utnie sobie język, by nic nie powiedzieć, jeśli będzie trzeba to złamie różdżkę by nie wydobyli z niej czarnomagicznych zaklęć, które rzucała i jeśli będzie trzeba będzie wolała umrzeć, niż pozwolić im dostać się do swojego umysłu. Była pewna, że po tym co wydarzyło się w Wywernie, jeśli będą mieli jakieś wątpliwości, to nie będą przebierać w środkach. Mimo strachu, dla Czarnego Pana była zdolna do poświęceń.
Wiedziała, że jej słowa go zainteresują. To co powiedział Czarny Pan, każdy z nich powinien o tym wiedzieć. Może już dawno nie było ich w Wywernie i nie słyszeli jego donośnego głosu, który rozszedł się po, w całości jeszcze, głównej sali. Jego słów, które zapowiadały wiele śmierci, w tym tą pierwszą, samego szefa biura aurorów. Nie było jej go żal, był wrogiem, którego trzeba było zlikwidować i dobrze się stało. Czarny Pan o nich zadbał, kazał się ratować, dbał o ich dobro, bo byli jego oddanymi. O oddanych się dba, nawet jeśli to dbanie, z pozoru tak to nie wyglądało. Karał ich, gdy byli nieposłuszni, karał gdy zawodzili ale i nagradzał za zasługi, chwalił za udane misje. Kiedyś Marianna również chciała mieć ten zaszczyt i chociaż raz, ten jeden jedyny raz, zostać przez niego pochwalona. I zdecydowanie nie chciała być karana, wiedziała bowiem, że ta byłaby stokroć silniejsza niż kara wymierzona przez Ramsey’a, któremu powierzyła swoją naukę.
- Mogą wiedzieć, że jesteśmy zdolni do tego, by zabijać, że jesteśmy przeciwko szlamom i to przeciwko nim walczymy. Myślę, że dopiero tamtej nocy zdali sobie sprawę z jaką potęgą mają do czynienia. Czarny Pan… On walczył tak, jakby nie wkładał w to żadnego wysiłku. Jego ruchy były tak dostojne, Avada jaką rzucił przebiła się przez tarczę z taką ogromną siłą. Żebyś czuł tę energię, tę moc - z ostatnim słowem z gardła Marianny wydobyło się ciche westchnienie zachwytu.
A gdy zdała sobie z tego sprawę szybko odwróciła wzrok rumieniąc się, chociaż nie było się czego wstydzić. Podziwianie takiego czarodzieja, zaszczyt przebywania u jego boku i możliwość oglądania takiego pojedynku. Wzięła głębszy wdech, starając się opanować. Trzepot skrzydeł sprowadził ją na ziemię, mimowolnie zerknęła za okno, ale nie zobaczyła nic niepokojącego. Dlatego spojrzeniem wróciła do Ramsey’a, skupiając się na jego słowach. Ponownie kiwnęła głową, już któryś raz dzisiejszego dnia.
Oczywiście, zrobię co w mojej mocy by pomóc - przytaknęła. - I wybacz, ale twój los będzie mnie martwił. Tak jak los całej reszty, bo niezdolni do akcji nie jesteście przydatni.
Może jej słowa zabrzmiały ostro, ale mówiła prawdę. Nie miała pojęcia czy mają dostęp do innych uzdrowicieli, gdy Mung nie był dla nich najlepszą opcją. Utrzymywanie ich w dobrym stanie, dla niej jako dla magomedyczki, było priorytetem. I zaraz zmienili temat, a słowa Ramsey’a zabrzmiały tak bardzo poważnie, że aż Marianna wyprostowała się na krześle, wbijając w niego swoje spojrzenie.
- Słucham cię uważnie - odpowiedziała tylko, zanim usłyszała pytanie.
Milczała przez chwilę, słysząc o dementrowach poczuła jak ciarki przeszły jej po plecach, ale skupiła się odrzucając od siebie tą okropną myśl. Wszyscy wiedzieli co robią dementory, chociaż nie znała się na nich najlepiej, i nie chciała w to zagłębiać, wiedziała… co nieco. Ale teraz musiała przypomnieć sobie całą swoją wiedzę z zakresu zielarstwa i odpowiedzieć na pytanie.
- Mandragora to środek pobudzający, podaje się go pacjentom, aby przywrócić im ich pierwotną postać po transmutacji, gdy ktoś rzucił na nich zły urok lub ulegli petryfikacji. Wykorzystywana jest podczas warzenia eliksiru, bodajże wywar z mandragory, w wywarze wzmacniającym krew, który wykorzystuje się przy chorobach genetycznych - musiała o tym wspomnieć, w końcu na tym oddziale pracowała. - oraz eliksirze przywracającym wzrok. Ich kształt przypomina człowieka, a krzyk może w najlepszym wypadku doprowadzić do utraty przytomności, ale może też ogłuszyć, a nawet zabić. Jeśli zaś chodzi o właściwości zapobiegające wyssaniu duszy to nigdy, w żadnej księdze czy od innych uczonych zajmujących się zielarstwem czy eliksirami, nie słyszałam o tej właściwości. I przyznam szczerze, że ja bym w to nie wierzyła i nie próbowała, bo jej przedawkowanie może być śmiertelne.
Powiedziała wszystko to, co wiedziała. Bez dostępu do ksiąg, nawet tych w swoim domu, nie mogła nic więcej powiedzieć, ale sądziła, że nawet nic więcej na ich temat by nie znalazła. Za to zainteresowało ją coś innego, o co zapytała nim jeszcze pomyślała.
- Dlaczego interesują cię dementorzy? O jaką misję chodzi?
- Będę uważać, nie będę was ciągnąć za sobą w dół - odpowiedziała poważnie.
Jeśli będzie trzeba to utnie sobie język, by nic nie powiedzieć, jeśli będzie trzeba to złamie różdżkę by nie wydobyli z niej czarnomagicznych zaklęć, które rzucała i jeśli będzie trzeba będzie wolała umrzeć, niż pozwolić im dostać się do swojego umysłu. Była pewna, że po tym co wydarzyło się w Wywernie, jeśli będą mieli jakieś wątpliwości, to nie będą przebierać w środkach. Mimo strachu, dla Czarnego Pana była zdolna do poświęceń.
Wiedziała, że jej słowa go zainteresują. To co powiedział Czarny Pan, każdy z nich powinien o tym wiedzieć. Może już dawno nie było ich w Wywernie i nie słyszeli jego donośnego głosu, który rozszedł się po, w całości jeszcze, głównej sali. Jego słów, które zapowiadały wiele śmierci, w tym tą pierwszą, samego szefa biura aurorów. Nie było jej go żal, był wrogiem, którego trzeba było zlikwidować i dobrze się stało. Czarny Pan o nich zadbał, kazał się ratować, dbał o ich dobro, bo byli jego oddanymi. O oddanych się dba, nawet jeśli to dbanie, z pozoru tak to nie wyglądało. Karał ich, gdy byli nieposłuszni, karał gdy zawodzili ale i nagradzał za zasługi, chwalił za udane misje. Kiedyś Marianna również chciała mieć ten zaszczyt i chociaż raz, ten jeden jedyny raz, zostać przez niego pochwalona. I zdecydowanie nie chciała być karana, wiedziała bowiem, że ta byłaby stokroć silniejsza niż kara wymierzona przez Ramsey’a, któremu powierzyła swoją naukę.
- Mogą wiedzieć, że jesteśmy zdolni do tego, by zabijać, że jesteśmy przeciwko szlamom i to przeciwko nim walczymy. Myślę, że dopiero tamtej nocy zdali sobie sprawę z jaką potęgą mają do czynienia. Czarny Pan… On walczył tak, jakby nie wkładał w to żadnego wysiłku. Jego ruchy były tak dostojne, Avada jaką rzucił przebiła się przez tarczę z taką ogromną siłą. Żebyś czuł tę energię, tę moc - z ostatnim słowem z gardła Marianny wydobyło się ciche westchnienie zachwytu.
A gdy zdała sobie z tego sprawę szybko odwróciła wzrok rumieniąc się, chociaż nie było się czego wstydzić. Podziwianie takiego czarodzieja, zaszczyt przebywania u jego boku i możliwość oglądania takiego pojedynku. Wzięła głębszy wdech, starając się opanować. Trzepot skrzydeł sprowadził ją na ziemię, mimowolnie zerknęła za okno, ale nie zobaczyła nic niepokojącego. Dlatego spojrzeniem wróciła do Ramsey’a, skupiając się na jego słowach. Ponownie kiwnęła głową, już któryś raz dzisiejszego dnia.
Oczywiście, zrobię co w mojej mocy by pomóc - przytaknęła. - I wybacz, ale twój los będzie mnie martwił. Tak jak los całej reszty, bo niezdolni do akcji nie jesteście przydatni.
Może jej słowa zabrzmiały ostro, ale mówiła prawdę. Nie miała pojęcia czy mają dostęp do innych uzdrowicieli, gdy Mung nie był dla nich najlepszą opcją. Utrzymywanie ich w dobrym stanie, dla niej jako dla magomedyczki, było priorytetem. I zaraz zmienili temat, a słowa Ramsey’a zabrzmiały tak bardzo poważnie, że aż Marianna wyprostowała się na krześle, wbijając w niego swoje spojrzenie.
- Słucham cię uważnie - odpowiedziała tylko, zanim usłyszała pytanie.
Milczała przez chwilę, słysząc o dementrowach poczuła jak ciarki przeszły jej po plecach, ale skupiła się odrzucając od siebie tą okropną myśl. Wszyscy wiedzieli co robią dementory, chociaż nie znała się na nich najlepiej, i nie chciała w to zagłębiać, wiedziała… co nieco. Ale teraz musiała przypomnieć sobie całą swoją wiedzę z zakresu zielarstwa i odpowiedzieć na pytanie.
- Mandragora to środek pobudzający, podaje się go pacjentom, aby przywrócić im ich pierwotną postać po transmutacji, gdy ktoś rzucił na nich zły urok lub ulegli petryfikacji. Wykorzystywana jest podczas warzenia eliksiru, bodajże wywar z mandragory, w wywarze wzmacniającym krew, który wykorzystuje się przy chorobach genetycznych - musiała o tym wspomnieć, w końcu na tym oddziale pracowała. - oraz eliksirze przywracającym wzrok. Ich kształt przypomina człowieka, a krzyk może w najlepszym wypadku doprowadzić do utraty przytomności, ale może też ogłuszyć, a nawet zabić. Jeśli zaś chodzi o właściwości zapobiegające wyssaniu duszy to nigdy, w żadnej księdze czy od innych uczonych zajmujących się zielarstwem czy eliksirami, nie słyszałam o tej właściwości. I przyznam szczerze, że ja bym w to nie wierzyła i nie próbowała, bo jej przedawkowanie może być śmiertelne.
Powiedziała wszystko to, co wiedziała. Bez dostępu do ksiąg, nawet tych w swoim domu, nie mogła nic więcej powiedzieć, ale sądziła, że nawet nic więcej na ich temat by nie znalazła. Za to zainteresowało ją coś innego, o co zapytała nim jeszcze pomyślała.
- Dlaczego interesują cię dementorzy? O jaką misję chodzi?
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mieli służyć najlepiej jak potrafili. Mieli być lojalni i wypełniać swoje zadania należycie; był już pewien, że nie musi jej tego tłumaczyć w nieskończoność. Mówiła z sensem, brzmiała rozsądnie, wyglądało na to, że rzeczywiście nie musiał się niczym martwić. Służby miały się czym aktualnie zajmować, nim odezwą się do niej zdoła znaleźć sobie odpowiednie, lub odpowiednio sensowne wytłumaczenie. Sięgnął po alkohol, upił niewielki łyk, właściwie ledwie zmoczył usta, a potem je oblizał w zamyśleniu, spoglądając w kierunku podłogi. Na niech dostrzegł cienką warstwę kurzu, nie miał największych umiejętności w zaklęciach czyszczących. Nic mu nawet nie przychodziło do głowy na poczekaniu.
— To nie tak źle — odparł po chwili. Po jej słowach spodziewał się czegoś znacznie gorszego. Nadszedł moment, w którym przedstawili się światu, wyszli z ukrycia, stając się oficjalną opozycją dla brudu i idiotycznego poczucia równości pomiędzy tymi, którzy równi wcale nie byli. Świat czarodziejów był lepszy, ona również to wiedziała, choć kiedy spotkali się po raz pierwszy nie do końca wierzyła w hołdowaną przez niego wizję. Uniósł na nią wzrok powoli, lecz w jego szarych tęczówkach nie odbijało się zbyt wiele. Oczywiście, Czarny Pan był potężny, nawet w nim budził pokorę i niepokój, budził szacunek, zachwyt i olbrzymi podziw wśród swoich popleczników. Nie był tym zaskoczony, uśmiechnąłby się na brzmienie jej słów, na to gardłowe westchnięcie, i spowite szkarłatem dziewczęce policzki, gdyby wcześniejsze informacje nie ciążyły mu tak na barkach. Pozostawał obojętny, niewzruszony, lecz dopiero przyjdzie mu przetrawić to, co usłyszał, a później schować to w worku pełnym nic nieznaczących śmieci. Bo tak od tej pory powinien traktować wszystko, co na jej temat usłyszał. Jak śmieci.
Rzeczy nie układały się po jego myśli, nie był z tego zadowolony, odczuwał lekki poziom wewnętrznej frustracji. Najpierw wieści o Mii, która znalazła się w Białej Wywernie tamtej nocy — po co, dlaczego, głupia dziewucho; a teraz informacja o żuciu mandragory, której chwycili się, jakby była nadzieją na zwiększenie szans wydostania się z Azkabanu okazała się wyssaną z palca mrzonką. To, co ich czekało napawało go obawą, nie ukrywał tego przed sobą, nie wmawiał sobie też, że jest inaczej. Musiał mieć przed sobą klarowny obraz rzeczywistości, oszukiwanie siebie nie miało sensu — powinni mierzyć siły na zamiary, a czekało ich arcytrudne zadanie. Azkaban był przecież najlepiej strzeżoną twierdzą, miejscem, do którego się trafiało już na zawsze — mówiono, że nie ma stamtąd ucieczki. Ich plan był dobry, ale miał wiele luk, które błyskawicznie mogły przeistoczyć się w gorejące pustką dziury, a każda z nich mogła ich wessać w głąb bezpowrotnie. Nie chciał pozostać tam z dementorami. Potrzebowali pomocy kogoś, kto rozwieje ich wątpliwości, potwierdzi przypuszczenia na temat mandragory, o której właściwościach nie mieli zielonego pojęcia. On sam był w stanie rozróżnić wiele zapachów roślin, których wyglądu nie znał, a nazw nie kojarzył, lecz zielarstwo nigdy nie było jego mocną stroną.
Wziął do ręki różdżkę i rzucił Muffliato na pomieszczenie. Musiał mieć pewność, że to, co tu powiedzą nie przedostanie się dalej. Przywykł do tego, że sąsiadów nie interesowało to, co tu czynił, nikogo nigdy nie interesował jego los. Był przezorny. Dopiero teraz mogli poważnie i otwarcie porozmawiać o zamiarach. Nie odpowiedział jej na kwestie martwienia się — o niego nie musiała, o resztę, jeśli chciała — mogła. Odłożywszy różdżkę na stół posłał jej tylko przeciągłe spojrzenie, nim pochylił się w jej kierunku, wsparł łokciami o udach i schował twarz w dłoniach na moment. Ciemność nie przyniosła mu ani ulgi ani odpowiedzi, których pragnął.
— Jak pewnie wiesz, Craig Burke jest w Azkabanie. A jeśli nie wiedziałaś, to już wiesz — odparł, opuszczając dłonie. Spojrzał na nie, na ciągnące się po ich wnętrzu linie, życiowe ścieżki, swe przeznaczenie. Przeciągnął kciukiem po wzdłuż jednej z nich. — A my idziemy po niego i po jeszcze jednego czarodzieja. Zamierzamy ich stamtąd wydostać żywych, a to znaczy, że wejdziemy prosto do mrowiska. Żucie mandragory było jednym z zabezpieczeń, ale jak się okazuje, nieskutecznym. Domyślam się, że o czekoladzie i jej wpływu na dementory nic nie wiesz — brzmiało to zabawnie, ale już nic nie było pewne. To, co brzmiało rozsądnie podczas spotkania w restauracji okazało się zwykłą plotką.
— To nie tak źle — odparł po chwili. Po jej słowach spodziewał się czegoś znacznie gorszego. Nadszedł moment, w którym przedstawili się światu, wyszli z ukrycia, stając się oficjalną opozycją dla brudu i idiotycznego poczucia równości pomiędzy tymi, którzy równi wcale nie byli. Świat czarodziejów był lepszy, ona również to wiedziała, choć kiedy spotkali się po raz pierwszy nie do końca wierzyła w hołdowaną przez niego wizję. Uniósł na nią wzrok powoli, lecz w jego szarych tęczówkach nie odbijało się zbyt wiele. Oczywiście, Czarny Pan był potężny, nawet w nim budził pokorę i niepokój, budził szacunek, zachwyt i olbrzymi podziw wśród swoich popleczników. Nie był tym zaskoczony, uśmiechnąłby się na brzmienie jej słów, na to gardłowe westchnięcie, i spowite szkarłatem dziewczęce policzki, gdyby wcześniejsze informacje nie ciążyły mu tak na barkach. Pozostawał obojętny, niewzruszony, lecz dopiero przyjdzie mu przetrawić to, co usłyszał, a później schować to w worku pełnym nic nieznaczących śmieci. Bo tak od tej pory powinien traktować wszystko, co na jej temat usłyszał. Jak śmieci.
Rzeczy nie układały się po jego myśli, nie był z tego zadowolony, odczuwał lekki poziom wewnętrznej frustracji. Najpierw wieści o Mii, która znalazła się w Białej Wywernie tamtej nocy — po co, dlaczego, głupia dziewucho; a teraz informacja o żuciu mandragory, której chwycili się, jakby była nadzieją na zwiększenie szans wydostania się z Azkabanu okazała się wyssaną z palca mrzonką. To, co ich czekało napawało go obawą, nie ukrywał tego przed sobą, nie wmawiał sobie też, że jest inaczej. Musiał mieć przed sobą klarowny obraz rzeczywistości, oszukiwanie siebie nie miało sensu — powinni mierzyć siły na zamiary, a czekało ich arcytrudne zadanie. Azkaban był przecież najlepiej strzeżoną twierdzą, miejscem, do którego się trafiało już na zawsze — mówiono, że nie ma stamtąd ucieczki. Ich plan był dobry, ale miał wiele luk, które błyskawicznie mogły przeistoczyć się w gorejące pustką dziury, a każda z nich mogła ich wessać w głąb bezpowrotnie. Nie chciał pozostać tam z dementorami. Potrzebowali pomocy kogoś, kto rozwieje ich wątpliwości, potwierdzi przypuszczenia na temat mandragory, o której właściwościach nie mieli zielonego pojęcia. On sam był w stanie rozróżnić wiele zapachów roślin, których wyglądu nie znał, a nazw nie kojarzył, lecz zielarstwo nigdy nie było jego mocną stroną.
Wziął do ręki różdżkę i rzucił Muffliato na pomieszczenie. Musiał mieć pewność, że to, co tu powiedzą nie przedostanie się dalej. Przywykł do tego, że sąsiadów nie interesowało to, co tu czynił, nikogo nigdy nie interesował jego los. Był przezorny. Dopiero teraz mogli poważnie i otwarcie porozmawiać o zamiarach. Nie odpowiedział jej na kwestie martwienia się — o niego nie musiała, o resztę, jeśli chciała — mogła. Odłożywszy różdżkę na stół posłał jej tylko przeciągłe spojrzenie, nim pochylił się w jej kierunku, wsparł łokciami o udach i schował twarz w dłoniach na moment. Ciemność nie przyniosła mu ani ulgi ani odpowiedzi, których pragnął.
— Jak pewnie wiesz, Craig Burke jest w Azkabanie. A jeśli nie wiedziałaś, to już wiesz — odparł, opuszczając dłonie. Spojrzał na nie, na ciągnące się po ich wnętrzu linie, życiowe ścieżki, swe przeznaczenie. Przeciągnął kciukiem po wzdłuż jednej z nich. — A my idziemy po niego i po jeszcze jednego czarodzieja. Zamierzamy ich stamtąd wydostać żywych, a to znaczy, że wejdziemy prosto do mrowiska. Żucie mandragory było jednym z zabezpieczeń, ale jak się okazuje, nieskutecznym. Domyślam się, że o czekoladzie i jej wpływu na dementory nic nie wiesz — brzmiało to zabawnie, ale już nic nie było pewne. To, co brzmiało rozsądnie podczas spotkania w restauracji okazało się zwykłą plotką.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Marianna z jednej strony czuła ogromną ekscytację, że nie są już organizacją ukrytą gdzieś w ciemnych uliczkach Nokturnu i już niedługo każdy czarodziej na tym świecie będzie znał imię Lorda Voldemorta. Z drugiej strony czuła strach i niepokój, czy na pewno będzie w stanie służyć mu odpowiednio swoimi umiejętnościami, czy da radę spełnić wszystkie jego wymagania? Wiedziała, że teraz wszystko się zmieni. Nie była już anonimowa, wręcz przeciwnie, zaplątana w spalenie Wywerny musiała teraz uważać na siebie jeszcze bardziej. Nic więc dziwnego, że nie czuła się zbyt pewnie. Spokój Ramsey’a uspokajał też i ją. Widząc, że się nie martwi ona również starała się podchodzić do tego wszystkiego ze spokojem. Póki co nie mogła się zamartwiać czy zacząć wątpić. Jeśli zwątpi, to znaczy, że nie ma już co tutaj szukać. Kiwnęła lekko głową, bo cóż innego mogła w tej sytuacji zrobić. Powiedziała wszystko co wiedziała w tej kwestii i zostawiła to pod osąd Mulcibera. Marianna szczerze darzyła Czarnego Pana zachwytem, jej westchnienie było niczym niekontrolowanym wyrazem uwielbienia. Jego moc i potęga działały na nią bardzo pobudzająco. Dodawały energii, pewności siebie, wiary w przedstawioną przez niego idee. W zdrowy sposób zazdrościła mu jego umiejętności, chciała się rozwijać aby potrafić władać chociaż częścią jego siły. Nawet tą najmniejszą. I tak oznaczałoby to dla niej ogromny rozwój. Czy to nie tak powinien działać przywódca? Prowadzić ich, wymagać, aby się rozwijali, a potem, u jego boku stanęli godni tego, by móc razem z nim dążyć do celu? Stanąć obok Czarnego Pana. Nie było nic piękniejszego.
Nie była pewna, czy emocje, które biły od jej nauczyciela w momencie, w którym pytał ją o mandragorę, nie były strachem. Jego nastawienie zdecydowanie się zmieniło, a informacje które chciał od niej uzyskać były widocznie bardzo ważne. Dlatego niezwykle zmartwiła się, że to co powiedziała nie spowodowało zniknięcia tych uczuć. Wręcz przeciwnie, Marianna miała wrażenie, że atmosfera zdecydowanie się zagęściła. Wyjaśniła mu sytuację z mandragorą najlepiej jak potrafiła i same sprawdzone fakty. Jego reakcja na jej pytanie również ją zdziwiła, rzucone zaklęcie, ukrycie twarzy w dłoniach. Spodziewała się już, że to co usłyszy nie będzie najlepszą nowiną. Nie spodziewała się jednak, że będzie ona aż tak… przerażająca. O Azkabanie słyszała, tak samo jak słyszała o tym, że jeden z członków organizacji, do której należała został właśnie tam zesłany. Uchyliła usta nie wierząc w to co słyszy. Chcieli wybrać się do Azkabanu?
- Przecież to szaleństwo - wyszeptała.
Przeszły ją ciarki po plecach, wiedziała o dementorach tyle ile wyczytała w książkach, nigdy się nimi specjalnie nie interesowała a jej wiedza ograniczała się do informacji o tym, że są to okropne stworzenia, które zabijają przez wyssanie duszy przez pocałunek. Pocałunek dementora. Westchnęła ciężko pochylając się do przodu, była szczerze przerażona tym co planują i tym jakie może to nieść za sobą skutki. Nie spodziewała się, że jeszcze dzisiejszego dnia zostanie od samego Czarnego Pana zadanie do wykonania związane właśnie z ich podróżą tam, skąd nigdy nikt nie wyszedł żywy.
- Czekolada to akurat dobry pomysł - odpowiedziała szybko, gdy tylko usłyszała jak o tym wspomniał.
Jej umysł teraz pracował na zwiększonych obrotach. W Hogwarcie dużo czasu siedziała z nosem w książce, czytała różne rzeczy, które z łatwością zapamiętywała. Wystarczyło odpowiednio pobudzić mózg, otworzyć odpowiednią szufladkę, a informacje same z nich wypływały. Tak jak w tym wypadku.
- Czekolada poprawia humor, powoduje napływ dobrej energii. Nie zaszkodzi mieć przy sobie kilku naprawdę dobrych tabliczek czekolady - dodała. - Kiedyś o tym czytałam w jednej z książek.
Nic więcej nie mogła powiedzieć. Nie wiedziała czy w tym całym wydarzeniu będzie brała w jakiś sposób udział, jeszcze nie wiedziała, ale była pewna, że jeśli będą tylko czegoś od niej potrzebowali, jeśli będzie mogła użyczyć im swojej wiedzy czy umiejętności, przede wszystkim uzdrowicielskich, to będzie pierwszą, która zjawi się im z pomocą.
Nie była pewna, czy emocje, które biły od jej nauczyciela w momencie, w którym pytał ją o mandragorę, nie były strachem. Jego nastawienie zdecydowanie się zmieniło, a informacje które chciał od niej uzyskać były widocznie bardzo ważne. Dlatego niezwykle zmartwiła się, że to co powiedziała nie spowodowało zniknięcia tych uczuć. Wręcz przeciwnie, Marianna miała wrażenie, że atmosfera zdecydowanie się zagęściła. Wyjaśniła mu sytuację z mandragorą najlepiej jak potrafiła i same sprawdzone fakty. Jego reakcja na jej pytanie również ją zdziwiła, rzucone zaklęcie, ukrycie twarzy w dłoniach. Spodziewała się już, że to co usłyszy nie będzie najlepszą nowiną. Nie spodziewała się jednak, że będzie ona aż tak… przerażająca. O Azkabanie słyszała, tak samo jak słyszała o tym, że jeden z członków organizacji, do której należała został właśnie tam zesłany. Uchyliła usta nie wierząc w to co słyszy. Chcieli wybrać się do Azkabanu?
- Przecież to szaleństwo - wyszeptała.
Przeszły ją ciarki po plecach, wiedziała o dementorach tyle ile wyczytała w książkach, nigdy się nimi specjalnie nie interesowała a jej wiedza ograniczała się do informacji o tym, że są to okropne stworzenia, które zabijają przez wyssanie duszy przez pocałunek. Pocałunek dementora. Westchnęła ciężko pochylając się do przodu, była szczerze przerażona tym co planują i tym jakie może to nieść za sobą skutki. Nie spodziewała się, że jeszcze dzisiejszego dnia zostanie od samego Czarnego Pana zadanie do wykonania związane właśnie z ich podróżą tam, skąd nigdy nikt nie wyszedł żywy.
- Czekolada to akurat dobry pomysł - odpowiedziała szybko, gdy tylko usłyszała jak o tym wspomniał.
Jej umysł teraz pracował na zwiększonych obrotach. W Hogwarcie dużo czasu siedziała z nosem w książce, czytała różne rzeczy, które z łatwością zapamiętywała. Wystarczyło odpowiednio pobudzić mózg, otworzyć odpowiednią szufladkę, a informacje same z nich wypływały. Tak jak w tym wypadku.
- Czekolada poprawia humor, powoduje napływ dobrej energii. Nie zaszkodzi mieć przy sobie kilku naprawdę dobrych tabliczek czekolady - dodała. - Kiedyś o tym czytałam w jednej z książek.
Nic więcej nie mogła powiedzieć. Nie wiedziała czy w tym całym wydarzeniu będzie brała w jakiś sposób udział, jeszcze nie wiedziała, ale była pewna, że jeśli będą tylko czegoś od niej potrzebowali, jeśli będzie mogła użyczyć im swojej wiedzy czy umiejętności, przede wszystkim uzdrowicielskich, to będzie pierwszą, która zjawi się im z pomocą.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nadeszła pora, aby świat dowiedział się o nich i stało się to w najlepszy z możliwych sposobów. Choć miejsce ich spotkań — Biała Wywerna, spłonęło doszczętnie, wielu aurorów ucierpiało, zginął również Jordan Rogers, niezwykle utalentowany i zdolny czarodziej. Ziarno strachu zostało rozsiane, teraz musieli skupić się na odbudowie zniszczeń i dbaniu o przyszłe plony, których ujrzenia osobiście nie mógł się już doczekać.
— A więc jesteśmy szaleńcami — odparł bez cienia emocji, choć jego oczy, spuszczone na podłogę zdradzały niepokój, który w nim kiełkował odkąd przyszło im wszystkim przeanalizować czekające ich wyzwanie. Nie przerażała go ani śmierć ani niewola. W imię Czarnego Pana gotów był ponieść ryzyko, zachowując dumę z wzięcia udziału w misji, którą im zlecił. Obawiał się porażki, niepowodzenia, za które przyjdzie im słono zapłacić. Nie mógł dopuścić do siebie owej myśli, ukrywał ją głęboko w sobie, powtarzając w myślach, że są wystarczająco silni, aby zwieńczyć misję sukcesem. Rozważania z poprzedniego dnia, zadania, które sobie przydzielili i wiedza jaką posiadali musiała być poukładana i skrzętnie przeanalizowana. Nie było miejsca na błędy, czy niedociągnięcia.
Pytając Mariannę o mandragorę wierzył w jej wiedzę i umiejętności w zakresie, z którego nie posiadał nawet podstawowych wiadomości. Może gdyby poświęcił temu chwilę udałoby mu się przypomnieć co nieco ze szkoły, ale wciąż otaczał się księgami w jego rozumowaniu bardziej przydatnymi niż zielarstwo.
— Tak sądzisz?— spytał, unosząc lewą brew, choć głowę wciąż miał skierowaną w stronę podłogi. W jego głosie pojawił się cień drwiny, a może niedowierzania, już nieskrywany, gdy pokierował wprost na nią swoje stalowoszare tęczówki. — Jak bardzo jesteś tego pewna, Marianno? Czekolada poprawia humor, a dementorzy żywią się szczęściem. To prawie jak zaserwować im Toujours Pur na srebrnej tacy tuż pod nos. — Wątpił, by jego myśli i wspomnienia były apetyczne i sycące dla tych paskudnych stworzeń, lecz każda pozytywna myśl, każde najgłębiej ukryte pozytywne wspomnienie mogło zachęcić je do szybkiego opróżnienia go z duszy. Nie zamierzał ryzykować, oferując się niczym przypieczona na rożnie gęś, nadziewana jabłkami i pomarańczami; wciąż gorąca, a już zdatna do spożycia.
Przyglądał jej się przez chwilę cierpliwie, choć wyczekująco. Na ile mogła potwierdzić swoją teorię; co miała do dodania w tej sprawie? Chyba nie musiał jej przypominać, że od jej odpowiedzi mogło zależeć ich życie, które powinna szanować tak samo jak oni sami. Nie mogła zawieść Czarnego Pana wysuwając domysły i podejrzenia. Potrzebowali konkretnej wiedzy, którą mogli wykorzystać. Kwestię czekolady odrzucili od samego początku, wydawała się im śmieszna, nic nieznacząca, choć jego ojciec po raz pierwszy poddał ją wątpliwościom.
— Muszę wiedzieć, że jesteś pewna tego, co mówisz na więcej niż pięćset procent.— Jego głos stał się zimny, wręcz lodowaty, głęboki, a jego oczy przeszyły ją na wskroś. Nie ufał zbyt wielu osobom, a teraz przyszło mu zawierzyć jej, jego własnej uczennicy, wciąż potrzebującej praktyki, nauki, obszernej wiedzy. Czy mogła mieć większe pojęcie na ten temat niż on? Czy mógł się mylić? Co do dementorów, czekolady, a w końcu do niej?
— Odszukaj czarodzieja, który nazywa się Macnair. Drew Macnair. Opowie ci, co działo się w trakcie spotkania.
Nie bez powodu skierował ją właśnie do niego, choć równie dobrze mógł streścić jej wszystko, co kilka dni temu miało miejsce w restauracji Rosiera. Drew potrzebował dowodów na to, by wejść całkowicie w sprawę Czarnego Pana, a on nie zamierzał stracić przez niego głowy, gdyby przypadkiem wykazał się brakiem lojalności. Skierowanie dziewczyny do niego było niewielkim wysiłkiem, a mogło przynieść oczekiwane efekty. Chciał, by się zaangażował, by oddał się temu całym sobą i doświadczył wreszcie potęgi, która ich otacza. Wszyscy na tym skorzystają.
— A więc jesteśmy szaleńcami — odparł bez cienia emocji, choć jego oczy, spuszczone na podłogę zdradzały niepokój, który w nim kiełkował odkąd przyszło im wszystkim przeanalizować czekające ich wyzwanie. Nie przerażała go ani śmierć ani niewola. W imię Czarnego Pana gotów był ponieść ryzyko, zachowując dumę z wzięcia udziału w misji, którą im zlecił. Obawiał się porażki, niepowodzenia, za które przyjdzie im słono zapłacić. Nie mógł dopuścić do siebie owej myśli, ukrywał ją głęboko w sobie, powtarzając w myślach, że są wystarczająco silni, aby zwieńczyć misję sukcesem. Rozważania z poprzedniego dnia, zadania, które sobie przydzielili i wiedza jaką posiadali musiała być poukładana i skrzętnie przeanalizowana. Nie było miejsca na błędy, czy niedociągnięcia.
Pytając Mariannę o mandragorę wierzył w jej wiedzę i umiejętności w zakresie, z którego nie posiadał nawet podstawowych wiadomości. Może gdyby poświęcił temu chwilę udałoby mu się przypomnieć co nieco ze szkoły, ale wciąż otaczał się księgami w jego rozumowaniu bardziej przydatnymi niż zielarstwo.
— Tak sądzisz?— spytał, unosząc lewą brew, choć głowę wciąż miał skierowaną w stronę podłogi. W jego głosie pojawił się cień drwiny, a może niedowierzania, już nieskrywany, gdy pokierował wprost na nią swoje stalowoszare tęczówki. — Jak bardzo jesteś tego pewna, Marianno? Czekolada poprawia humor, a dementorzy żywią się szczęściem. To prawie jak zaserwować im Toujours Pur na srebrnej tacy tuż pod nos. — Wątpił, by jego myśli i wspomnienia były apetyczne i sycące dla tych paskudnych stworzeń, lecz każda pozytywna myśl, każde najgłębiej ukryte pozytywne wspomnienie mogło zachęcić je do szybkiego opróżnienia go z duszy. Nie zamierzał ryzykować, oferując się niczym przypieczona na rożnie gęś, nadziewana jabłkami i pomarańczami; wciąż gorąca, a już zdatna do spożycia.
Przyglądał jej się przez chwilę cierpliwie, choć wyczekująco. Na ile mogła potwierdzić swoją teorię; co miała do dodania w tej sprawie? Chyba nie musiał jej przypominać, że od jej odpowiedzi mogło zależeć ich życie, które powinna szanować tak samo jak oni sami. Nie mogła zawieść Czarnego Pana wysuwając domysły i podejrzenia. Potrzebowali konkretnej wiedzy, którą mogli wykorzystać. Kwestię czekolady odrzucili od samego początku, wydawała się im śmieszna, nic nieznacząca, choć jego ojciec po raz pierwszy poddał ją wątpliwościom.
— Muszę wiedzieć, że jesteś pewna tego, co mówisz na więcej niż pięćset procent.— Jego głos stał się zimny, wręcz lodowaty, głęboki, a jego oczy przeszyły ją na wskroś. Nie ufał zbyt wielu osobom, a teraz przyszło mu zawierzyć jej, jego własnej uczennicy, wciąż potrzebującej praktyki, nauki, obszernej wiedzy. Czy mogła mieć większe pojęcie na ten temat niż on? Czy mógł się mylić? Co do dementorów, czekolady, a w końcu do niej?
— Odszukaj czarodzieja, który nazywa się Macnair. Drew Macnair. Opowie ci, co działo się w trakcie spotkania.
Nie bez powodu skierował ją właśnie do niego, choć równie dobrze mógł streścić jej wszystko, co kilka dni temu miało miejsce w restauracji Rosiera. Drew potrzebował dowodów na to, by wejść całkowicie w sprawę Czarnego Pana, a on nie zamierzał stracić przez niego głowy, gdyby przypadkiem wykazał się brakiem lojalności. Skierowanie dziewczyny do niego było niewielkim wysiłkiem, a mogło przynieść oczekiwane efekty. Chciał, by się zaangażował, by oddał się temu całym sobą i doświadczył wreszcie potęgi, która ich otacza. Wszyscy na tym skorzystają.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Byli szaleńcami. Marianna również tak uważała, ale nie odważyła się powiedzieć tego głośno, chociaż również nie zaprzeczyła. Ramsey doskonale o tym wiedział i nie potrzebował tego, aby kobieta mu jeszcze dokładała. Patrzyła na niego uważnie, był pochylony, jego postawa zdecydowanie się zmieniła od początku ich rozmowy. Widać było, że czuje strach, co samą Marianną wstrząsnęło, gdyby ktoś zapytał ją czy zna osobę, która nie posiada uczuć, pierwszą jaką by wskazała byłby Mulciber. Wiedziała, że zawiodła go tym, że nie powiedziała tego, czego chciał usłyszeć. Ale nie mogła go okłamać, nie mogła mu powiedzieć, że jest tak jak myślał, że mandragora może im jakoś pomóc. To mogło kosztować ich życie, a takiego ryzyka nie chciała na siebie brać. Po pierwsze nie uratowałoby to ich przed dementorami, a jeszcze mogłoby porządnie potruć, a nawet zabić. Czekolada była lepszym wyborem, chociaż na pierwszy rzut oka mogła wydać się bardziej idiotyczna od mandragody. No bo jakim cudem coś tak bardzo mało magicznego mogło im pomóc bardziej od rośliny, która była wykorzystywana w tak wielu eliksirach? A jednak, dziewczyna była pewna, że to może im pomóc. Chociaż Ramsey zdawał się nie do końca zrozumieć tego, co próbowała mu przekazać. Drwina w jego głosie była aż nadto wyczuwalna, ale nie sprawiła, że Mari straciła pewność siebie. Nie po to tyle lat siedziała z nosem w książce, zapamiętywała wszystkie szczegóły, by teraz ktoś podważał jej wiedzę. A była ona, według niej, podstawowa. Zmarszczyła brwi i delikatnie westchnęła.
- Nie rozumiesz - powiedziała, zaraz robiąc krótką chwilę przerwy. - Jeżeli zaatakują was dementorzy i będą chcieli wyciągnąć z was wasze szczęśliwe wspomnienia, to zasieją w waszych sercach i umysłach smutek, tak? Jeżeli uda wam się ich odgonić, to czekolada pomoże wam pozbyć się tego uczucia.
Miała nadzieję, że zrozumiał o co jej chodziło. Nie mieli wystawiać się dementorom na tacy, jak to określił, a dzięki czekoladzie poprawić swój stan, kiedy się już z nimi spotkają i, jakimś cudem, uda im się to spotkanie przeżyć. Była tego pewna, kiedyś o tym czytała i akurat to mogła potwierdzić odpowiednią stroną w odpowiedniej książce. Czuła na sobie jego spojrzenie ostre spojrzenie, ale akurat w tym momencie nie skuliła się w sobie i nie uciekła głową w bok. Patrzyła na niego odważnie, z zaciętą miną. O swoją wiedzę była w stanie walczyć, nie lubiła, gdy ktoś sugerował jej, że się myli w momencie, gdy była pewna odpowiedzi.
- Jestem tego pewna na więcej niż pięćset procent. Weźcie ze sobą czekoladę, a gdy po spotkaniu z dementorem będziecie czuli się źle, to ją zjedzcie. Czy mam przysłać ci sowę z odpowiednią książką i zaznaczonym fragmentem, który potwierdzi moje słowa? - teraz to ona zadrwiła, może niepotrzebnie, zdenerwowana tym, że jej nie ufa. Przecież chciała dla nich wszystkich jak najlepiej. - Nie uchroni was to przed pocałunkiem dementora, ale doda wam sił po ich spotkaniu.
Zacisnęła usta. Według niej czekolada to najlepsze co mogli ze sobą zabrać. Jeśli ma dodać im sił, poprawić ich nastrój na tyle, że będą w stanie po spotkaniu z dementorem walczyć, to dlaczego mieliby z tego nie skorzystać? Nie była najlepsza w obronie przed czarną magią ani nie miała szerokiej wiedzy z magicznych zwierząt czy też istot. Ale podstawowe informacje posiadała i z tego co się orientowała, to nie od razu dementorzy składają swój pocałunek. Pierw wyciągają wszystkie wspomnienia, szczęśliwe wspomnienia. To czekolada po takim właśnie ataku miała przywrócić ich do formy i Marianna szczerze w to wierzyła.
- Drew Macnair, rozumiem - kiwnęła głową.
To imię i nazwisko nic jej nie mówiło, ale skoro takie dostała polecenie, to miała zamiar je wykonać. Nie spodziewała się jeszcze, że owym mężczyznom będzie ten sam, którego spotkała jakiś czas temu na Nokturnie. Patrzyła na mężczyznę przeczuwając, że ich spotkanie dobiega końca. Bardzo dużo dowiedziała się dzisiejszego wieczora, sporo spraw jej się wyjaśniło, być może uratowała im życie odciągając ich od tej nieszczęsnej mandragory. Nie wiedziała, kiedy ponownie zobaczy Mulcibera, nie wiedziała czy przeżyje, jaką Marianna odegra jeszcze rolę w tym całym szalonym wydarzeniu. Panna Goshawk opuściła mieszkanie Mulcibera pełna strachu i niepokoju, ich przyszłość była niepewna, dużo się zmieniło i teraz będą musieli się z tym zmierzyć. Czy chcieli tego, czy też nie.
zt oboje
- Nie rozumiesz - powiedziała, zaraz robiąc krótką chwilę przerwy. - Jeżeli zaatakują was dementorzy i będą chcieli wyciągnąć z was wasze szczęśliwe wspomnienia, to zasieją w waszych sercach i umysłach smutek, tak? Jeżeli uda wam się ich odgonić, to czekolada pomoże wam pozbyć się tego uczucia.
Miała nadzieję, że zrozumiał o co jej chodziło. Nie mieli wystawiać się dementorom na tacy, jak to określił, a dzięki czekoladzie poprawić swój stan, kiedy się już z nimi spotkają i, jakimś cudem, uda im się to spotkanie przeżyć. Była tego pewna, kiedyś o tym czytała i akurat to mogła potwierdzić odpowiednią stroną w odpowiedniej książce. Czuła na sobie jego spojrzenie ostre spojrzenie, ale akurat w tym momencie nie skuliła się w sobie i nie uciekła głową w bok. Patrzyła na niego odważnie, z zaciętą miną. O swoją wiedzę była w stanie walczyć, nie lubiła, gdy ktoś sugerował jej, że się myli w momencie, gdy była pewna odpowiedzi.
- Jestem tego pewna na więcej niż pięćset procent. Weźcie ze sobą czekoladę, a gdy po spotkaniu z dementorem będziecie czuli się źle, to ją zjedzcie. Czy mam przysłać ci sowę z odpowiednią książką i zaznaczonym fragmentem, który potwierdzi moje słowa? - teraz to ona zadrwiła, może niepotrzebnie, zdenerwowana tym, że jej nie ufa. Przecież chciała dla nich wszystkich jak najlepiej. - Nie uchroni was to przed pocałunkiem dementora, ale doda wam sił po ich spotkaniu.
Zacisnęła usta. Według niej czekolada to najlepsze co mogli ze sobą zabrać. Jeśli ma dodać im sił, poprawić ich nastrój na tyle, że będą w stanie po spotkaniu z dementorem walczyć, to dlaczego mieliby z tego nie skorzystać? Nie była najlepsza w obronie przed czarną magią ani nie miała szerokiej wiedzy z magicznych zwierząt czy też istot. Ale podstawowe informacje posiadała i z tego co się orientowała, to nie od razu dementorzy składają swój pocałunek. Pierw wyciągają wszystkie wspomnienia, szczęśliwe wspomnienia. To czekolada po takim właśnie ataku miała przywrócić ich do formy i Marianna szczerze w to wierzyła.
- Drew Macnair, rozumiem - kiwnęła głową.
To imię i nazwisko nic jej nie mówiło, ale skoro takie dostała polecenie, to miała zamiar je wykonać. Nie spodziewała się jeszcze, że owym mężczyznom będzie ten sam, którego spotkała jakiś czas temu na Nokturnie. Patrzyła na mężczyznę przeczuwając, że ich spotkanie dobiega końca. Bardzo dużo dowiedziała się dzisiejszego wieczora, sporo spraw jej się wyjaśniło, być może uratowała im życie odciągając ich od tej nieszczęsnej mandragory. Nie wiedziała, kiedy ponownie zobaczy Mulcibera, nie wiedziała czy przeżyje, jaką Marianna odegra jeszcze rolę w tym całym szalonym wydarzeniu. Panna Goshawk opuściła mieszkanie Mulcibera pełna strachu i niepokoju, ich przyszłość była niepewna, dużo się zmieniło i teraz będą musieli się z tym zmierzyć. Czy chcieli tego, czy też nie.
zt oboje
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Krople rozlanego na stole wina przypominały świeżą krew. Resztki alkoholu skapywały z położonej na blacie butelki, barwiąc gładkie drewno na ciemniejszy odcień. Przyglądał się temu tak, jak patrzy się na obrazy w nadziei, że oczy w końcu się zmęczą, a organizm wreszcie zapragnie spać. Ale był nieugięty. Czuł się wyczerpany, ale nie potrafił się przemóc i zmusić do tego, by powieki kleiły się do siebie, oczy zapadły, a oddech zwolnił beznamiętnie. Alkohol dziś nie pomagał, wino — które powinno szybko go ukoić i przenieść do krainy snów ledwie go rozluźniło, wywołało większe zmęczenie i zniecierpliwienie. Nie chciał wypijać go więcej, wiedział, że to w niczym nie pomoże. Kiedy przekroczy dopuszczalną dawkę prędzej pusty żołądek odmówi posłuszeństwa, niż doprowadzi do błogiej utraty przytomności.
I patrząc tak na odmierzany każdą kroplą czas westchnął głęboko, cicho, przeciągle, odrywając łokcie od stołu i opadając do tyłu, na drewniane krzesło. Podniósł się z niego szybko, nieco chwiejnie, by od razu dotrzeć do kuchennych szafek, ale... o dziwo były całkiem puste. Niewiele wartościowych rzeczy skrywały w swych czeluściach. Nie powinien się dziwić, nie potrafił gotować, jadał niewiele, a odpowiedniej służby się dotąd nie dorobił. Nie jedzenia szukał jednak. Liczył na to, że pośród szklanek i kielichów odnajdzie flakon od Eir. Fiolkę z eliksirem słodkiego snu, którego kilka kropel wystarczyłoby, by zmrużyć oczy przynajmniej na kilka godzin. Niestety, i tego zabrakło. Rzadko kiedy miewał napady wściekł, oddawał się w ramiona gniewu i pozwalał sobą targać. Charakteryzował go chłód, spokój ducha. Był jednak zdesperowany, zmęczony. Zrzucił na ziemię szkło z głuchym warknięciem, by po chwili ukryć twarz w szczupłych, słodkich od wina dłoniach. Kielich i butelka spadły na podłogę. Ta druga rozsypała się na kawałki, rozprzestrzeniając po całej kuchni. Zacisnął palce we włosach, ale nie próbował ich szarpać — to jedynie rozbudziłoby go całkiem. Ból otrzeźwiał, otrzymałby odwrotny skutek. Chwilę się uspokajał, oddychając coraz wolniej i coraz głębiej, po chwili zsuwając dłonie na usta i brodę, zmęczonym, mętnym spojrzeniem rozglądając się wkoło. W rogu stał zakurzony kociołek, którego przez brak umiejętności nigdy nie używał. Był gotów rozmyć się w powietrzu, w czarnej mgle i udać wprost do Eir, by zmusić ją do uwarzenia jej eliksiru, ale to zajęłoby sporo czasu. Zamiast tego w porywie natchnienia ruszył do salonu, gdzie przystanął przy regale obłożonym po szczyt starymi księgami. Był pewien, że wśród nich miał coś, co tyczyło się eliksirów, coś najbanalniejszego, najprostszego. I się nie mylił — odnalazł to po krótkiej chwil. Wyszarpał opasły tom spomiędzy innych i od razu udał się do kuchni, by przy tańczącym blasku świecy odszukać pożądaną recepturę. Nie była daleko. Mieściła się w prostych eliksirach leczniczych. Przebiegł wzrokiem po sposobie uwarzenia, by później wyszarpać spod ksiąg kociołek i przygotować w kuchni małe palenisko. Gubił się w tym wszystkim, po raz pierwszy czuł się przy tym nieporadny. Wiedza z Hogwartu dawno uleciała, potrzeby zaspokajał do tej pory wiedzą i umiejętnościami innych. Ale teraz nie było czasu, chciał — musiał iść spać. Męczył się długo z odpowiednim przygotowaniem ognia, tak aby nie był zbyt wielki i tak, by nie zgasł po kilku chwilach, a potem z odpowiednim ustawieniem kotła. Obrócił księgę ku sobie, a później postępował według zaleceń. Z ingrediencji, które miał pod ręką wyciągnął włosie akromantuli, jedną z ingrediencji przywiezionych przez Caelana i wymieszał. Wpierw trzy razy w prawą, a później cztery razy w lewą stronę, próbując odszukać sens w swoim działaniu. Niepotrzebnie doszukiwał się w tym loki. Pragnął jedynie uwarzyć eliksir, który okaże się przydatny — był niezbędny. Kiedy wywar zaczął bulgotać dosypał cynamon, zgodnie z przepisem i mieszał dalej, później odstawił na chwilę, pozwalając mu się gotować.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Kuchnia
Szybka odpowiedź