Wydarzenia


Ekipa forum
Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia [odnośnik]30.03.16 23:14
First topic message reminder :

Kuchnia

Mała i ciasna, zwykle bez ładu i składu. Niby wszystko do siebie pasowało, lecz nie miało własnego miejsca. To też brak porządku, kobiecej ręki i widoczna praktyczność wyrażana w pozostawianiu rzeczy tam, gdzie były najbardziej przydatne. To tam był też średniej wielkości stół i cztery krzesła, lecz jak w przypadku całego mieszkania i tam były jakiejś pergaminy i księgi. Może dla odmiany kucharskie? Może z zaklęciami. Może z bajkami na dobranoc?
Zaklęcie ochronne: Muffliato



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew


Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 09.09.17 12:54, w całości zmieniany 2 razy
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber

Re: Kuchnia [odnośnik]27.04.19 10:55
Nie mógł się nie uśmiechnąć pod nosem, kiedy wycelowała w czuły, męski punkt chudym palcem, próbując odpowiedzieć mu dotkliwiej; chciała, by zakłuło, zamierzała trafić w cienką skórkę i poczuć, jak mięśnie pod nią sztywnieją. Wiele miała mężczyznom do zarzucenia, on nie był lepszy od znienawidzonych klientów, których musiała faszerować kłamstwami o tym, jak świetni są w tej roli i jak potrafią jej dogodzić. Nie poczuł się jednak ani dotknięty, ani tym bardziej zagrożony. Nie miał sobie nic do zarzucenia, pomimo jej wyraźnej wątpliwości. Nie zaprzeczył i nie podjął nagłej obrony, której mogłaby się spodziewać, dawno wyrósł z roli chłopca, który jedynie uważał się za dobrego kochanka.
— Skąd wiesz, że ich nie knebluję?— spytał poważnie, unosząc leniwe spojrzenie ze szklanki na nią, nie podnosząc i nie zadzierając przy tym brody. Jasne oczy usadziły się pod ciemnymi brwiami i nawet nie drgnął, czekając na jej odpowiedź. — Lubię ciszę— dodał, uśmiechając się dopiero teraz. Krzyk krzykowi był nierówny, ani jęk, sapnięcie, westchnienie czy cichy, przeciągły pomruk, każdy z nich wydany z odpowiednich strun głosowych mógł wykazać się wirtuozerią, tak daleką od ptasich skrzeków i pisków, tak jak zapach miodu i szałwii inaczej pachniał na innej skórze. A jednak więcej satysfakcji niosły krzyki niż romantyczne uniesienia. Nie przyszło mu do głowy zmieniać przyzwyczajeń i sprowadzać kobiet, a tym bardziej wypełniać obowiązków wciąż młodego kawalera tuż obok Deirdre, choć ta myśl stała się fantazyjnie kusząca.
Cudza bezbronność, nierówny rozkład sił, zależność potrafiły podniecać i budzić gen dominacji. To z tego powodu przekroczył próg Wenus; za nic w świecie nie żałował tamtej chwili, momentu, w którym się odwrócił, a ona mogła dostrzec z kim będzie miała do czynienia. Zaspokojenie utrzymywało się przez pewien czas, współgrało z satysfakcją, ale ostatnio trudno mu było uzyskać dawny poziom. Brakowało pewnego pierwiastka, przez co smak był niepełny, powierzchowny. Sycił, ale nie na długo. Deirdre była pusta, jak pokój, w który przez otwarte okna wdziera się wiatr, szumi i wieje, a potem znika, nie siejąc żadnego zamętu, bo wewnątrz nie było nic. Jej oczy były puste i matowe, a iskra mordu, gniewu i determinacji gdzieś straciła się w mdłych uśmiechach i powłóczystych spojrzeniach, pomiędzy maskami wszystkowporządkości. Widział jak niszczeje, jak się psuje, jak gnije — i nie chciał tego dla siebie, nie mógł dopuścić do tego, by cokolwiek zżerało go od środka, jak ją. Ani dosłownie, ani metaforycznie.
— Słyszę to nieustannie — nie było się czym chwalić, ale taka była prawda. Cassandra wiecznie mówiła, że nie rozumie. Próbował, wielokrotnie, ale widocznie na nic jego starania, kierował się innymi wartościami, powodami, celami. Miał inne kryteria. Sądził, że Deirdre też — może jednak nie dała nigdy po sobie tego poznać, a on nie dopatrzył się w niej takiej głębi. — Ty za to rozumiesz świetnie — przyznał z zadowoleniem, kiedy obiecała, że postara się bardziej. Brzmiało to tłumaczenie; czy właśnie tak mówiła Tristanowi, kiedy był niezadowolony z jej poczynań, kiedy twierdził, że stać ją na więcej, lub nie sprawdza się w tym, co miała robić? Nie zastanawiał się nad tym, rad, że postanowiła zastosować się do zaleceń, nawet jeśli powierzchownie, nawet jeśli kłamała, przyjdzie czas, że zrozumie, co jest najrozsądniejsze.
— Oboje się szybko przyzwyczajacie do dobrego, twój bękart korzysta z dogodności póki może, wie, że rychło się skończy wygodne życie — zawyrokował, upijając łyk ze szklanki. Z każdym łykiem alkohol zdawał się być coraz słabszy i coraz łagodniejszy w smaku. Nie oczekiwał od niej przeprosin, choć nie odmówił sobie wysłuchania ich, kiedy już się zaoferowała. Jej stopy na jego stopach wydawały się już cieplejsze niż chwilę wcześniej. Pamiętał dobrze każdą swoją wizję, każda, nawet najbzdurniejsza mogła okazać się pewnego dnia istotna. Milczał przez chwilę przywołując przed oczy obraz, o który prosiła. Patrzył na nie jej oczami, trzymał je w ramionach. Małe, skośnookie maleństwo radośnie wyciągające chude paluszki w górę.
—Małe, zdrowe dziecko. Chłopca. Miał twoje oczy, kolor włosów, ale nie odcień skóry. Był raczej drobny.— Nie był do końca pewien jakiej wielkości powinno być małe dziecko, to nie był noworodek, ale ono miało drobne, chude rączki. — Ale miałaś więcej niż jedno dziecko.— Starsze, w tym samym wieku? Nie widział go, nie mógł jej tego potwierdzić, ale wiedział, że Deirdre miała więcej niż jedno. Matka na medal, doprawdy. — Zapowiada się niezły ubaw — skwitował kończąc zalegający w szklance bursztynowy trunek. Nie nalał sobie już więcej, jeśli mieli rzeczywiście wyjść, nie mógł się doprowadzić do stanu, w którym nie będzie w stanie się wysłowić. Był senny, ale wiedział, że nie zmruży oka. Kiedy Deirdre wytargała na wierzch określenie, które pasowało do tego, co czuł względem jej towarzystwa, spoważniał, patrząc na nią uważnie.
— Szybko się adaptuję, nie schlebiaj sobie — skarcił ją cierpko, odsuwając od siebie szklankę, butelkę zakręcając w końcu. Deirdre nawet nie zmoczyła ust, ale nie przykładał do tego większej wagi. — Mój płaszcz, jak twój, myślałem, że czujesz się w mojej skórze całkiem swobodnie — przypomniał jej, jak któregoś dnia spotkał ich przedziwny psikus, polegający na zamianie ciał. Nie mógł narzekać, obserwowanie atutów Deirdre było niezwykłym doświadczeniem, które pewnie rozwijałby intensywniej, gdyby nie zaskoczyła go rano.— W końcu jakiś będzie na ciebie pasował — dodał wesoło; miał szerokie ramiona, ale był dość smukłej postury, Deirdre, która nabrała kilka kilogramów powinna czuć się w jego swobodnie. — Co potem?— Jak już urodzi; co zamierza? Z tego, co pamiętał miała pracę, ale nie zdąży zgromadzić wystarczająco dużo pieniędzy, by później zająć się pierworodnym. Zamierzała go oddać? Zabić? A może rzucić urok i przywłaszczyć jakąś mamkę? Cassandra mówiła, że jest duże, ale to, co widział nie wyglądało jakby takie miało być. Prawdopodobnie tak wyglądało duże dziecko, tylko jego wyobrażenie o nich było spaczone. Pokiwał tylko głową, Cassandra zapewne się nie myli. Nie to go jednak najbardziej zainteresowało.
— Co jeszcze mówiła? Mroczny Znak może na nie wpłynąć? Anomalie? — Nie obchodziło go dziecko, czy dzieci Deirdre, nie dbał o ich przyszłość, zrobi z nimi co zechce. Jeśli bękart umrze przy porodzie będzie jej to pewnie na rękę. Mimochodem jednak musiał się dowiedzieć, co prognozuje Cassandra dla siebie. Dla tego czegoś, co rodzi się z niego samego, dla dziecka z jego własnej krwi. Dotąd nie myślał o tym, co mogą uczynić z nim anomalie po narodzinach, co zrobi mu czarna magia płynąca w jego żyłach. Czy będzie w ogóle człowiekiem? — Źle wygląda — dodał po chwili, ale jego opinie tylko Vablatsky mierziły. Była zmęczona, wyglądała tak, jakby kosztowało ją to wiele sił, a jednak niewiele ją łączyło z Deirdre pod tym względem. Deirdre ciąża fizycznie służyła, tyła, jej kształty się zaokrąglały. Wyglądała zdrowo. Cassandra mizerniała, nie dawało mu to spokoju.
—Na możliwości kogokolwiek i czegokolwiek— skwitował poważnie, wysuwając stopy spod jej stóp i odsuwając się na krześle. Podniósł się i podszedł do okna, przez które wyjrzał na zewnątrz. Przetrwał wiele, poradził sobie ze wszystkim, co mogło go zabić, uniknął śmierci, chorób, wszelakich trudności, jakby urodził się pod szczęśliwą gwiazdą — ale wiedział, że to nieprawda. To, gdzie się znajdował było jego zasługą. I niestety, również zasługą Cassandry, która nie pozwalała mu umrzeć. A to boleśnie przypominało mu, że nie był wcale nieśmiertelny. Jeszcze nie.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]02.05.19 11:59
Ponownie wyprzedził ją w tych teoretycznych rozważaniach o krok, zwinnie – dlatego ceniła rozmowy z Ramseyem, o ile prowadzili je w tych rzadkich momentach, kiedy to obydwoje chcieli dzielić się ze sobą spostrzeżeniami, uwagami lub celnymi objaśnieniami działania wszechświata. Zmniejszonego do rozmiaru problematycznego, drewnianego łóżka z rozkopaną pościelą. – Za bardzo szanujesz kobiety, by uciekać się do takich działań– skwitowała  ze śmiertelną powagą sugestię kneblowania, nie chcąc przyznać mu racji, tak dla zasady. Nie znała jego pragnień, preferencji, tęsknot, ale ta niewiedza w ogóle jej nie doskwierała, była bowiem pewna, że dla niego samego także stanowią one tajemnicę. Wydawał się równie pusty w środku, wyprany z żywszych emocji, pozbawiony iskry, zmieniającej się w pożogę tylko przy zapachu świeżej krwi. Kiedyś dumnie sadziła, że osiągnęła w tym mistrzostwo, że przewyższa go wyzbyciem się jakichkolwiek ludzkich odruchów, ale obecnie zapadała się w sobie, boleśnie przekonując się o tym, że powinna wyrwać żałośnie wrażliwe serce z piersi już dawno. Tak, jak zrobił to on.
Nie spodobało się jej to zadowolenie z tego, że go posłuchała – odruchowo poczuła sprzeciw, zmrużyła oczy, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Chciał dobrze, nie z troski o nią, a o sprawę, o to, czego była narzędziem – tracącym swą ostrość, stępionym, nieprzydatnym. Tylko chwilowo, musiała pewnie stanąć na nogach, spełniać swe zadania, wykonywać rozkazy, a nie zlewać się w jedno z chłodną pościelą w obcym łóżku, skupiona na oddychaniu, bo tylko w ten sposób mogła opanować obezwładniającą ją panikę. Została z tym wszystkim sama, uzależniła się od Rosiera, a teraz gorzko tego żałowała, zapędzona w ślepy zaułek.
Z bękartem pod sercem. Drgnęła lekko, prawie niezauważalnie, gdy Mulciber beztrosko wypowiadał to słowo. Pozornie obce, wzbudzające jednak dyskomfort, niepokój, niewygodę; brzmiało bardziej dziwacznie niż dziecko, które dopiero od niedawna zastąpiło bezosobowe, pozbawione człowieczeństwa zaimki. – Bękart – powtórzyła sucho, trzeszcząco, ale i ostrożnie, jakby nie do końca wiedziała, jak wymówić trudną pierwszą sylabę. Spojrzała spod przymrużonych powiek na delektującego się alkoholem mężczyznę, wiedzącego o rozwijającym się w jej ciele nowym życiu więcej niż ona sama.– Bękart samego lorda nestora. Nie sądzisz, że wygodne życie dopiero się dla niego zacznie? – spytała ironicznie; władza, bogactwo, perfekcyjna mieszanka wzmocnionej czarną magią krwi. Gdyby to stało się jego dzieckiem, prawowitym synem lub córką, od pierwszego krzyku rzucono by mu cały świat do małych stópek. Rzeczywistość prezentowała się jednak inaczej, do tej pory nie zastanawiała się nad tym, nie wizualizowała sobie momentu, w którym pożerający ją od środka pasożyt wydostanie się na zewnątrz jako osobna istota, potomek lorda Rosiera, nestora, pierwszego śmierciożercy. Przeklęty i odepchnięty zanim zdoła po raz pierwszy nabrać powietrza do niewydolnych jeszcze płuc. Pobladła, słysząc odpowiedź Ramseya, lecz była to jedyna, zdradziecka reakcja organizmu na skrzące się wewnątrz szronem dyskomfort, lęk i niepewność. Syn, pod jej sercem rozwijał się syn; robiło się wręcz zabawnie, gdyby nieszczęście w postaci ciąży przytrafiło się jej kilka tygodni wcześniej, nosiłaby w sobie pierworodnego wpływowego arystokraty. Kąciki warg zadrżały, mogąc zapowiadać zarówno wzruszenie, jak i ironiczny grymas; opanowała gest zanim zdołałby w pełni zaistnieć – lub zostać zastąpiony szokiem. Nie spodziewała się kontynuacji wizji, a jednak otrzymała ją i to w mrożącym krew w żyłach wydaniu. Była – będzie, stanie się? – matką wielu dzieci. Najchętniej prychnęłaby, sugerując pomyłkę, lecz szybko uczyła się na własnych błędach, a ignorowanie ostrzeżeń tego konkretnego jasnowidza kosztowało ją zbyt wiele, by pozwoliła sobie na głupie, buntownicze zaprzeczenie. – Widziałeś je?te kolejne dzieci; spytała tylko cicho, odruchowo szukając logicznego wyjaśnienia. Klątwa dziwek spadła już na nią, raz; może przed sobą Ramsey widział zakrwawione szczątki lub echa nigdy niedokończonych dusz. Spoglądała na niego z lekkim napięciem, mimo skupienia spinającego rysy twarzy, czujne, gotowe na kolejny werbalny cios jasnowidza, uderzającego ją wizją przyszłości. Pozornie nie obchodził ją los dziecka, lecz była wdzięczna za zmianę tematu, ponowne skręcenie na spokojniejsze wody cierpkiego kreowania dystansu. Uśmiechnęła się, jeszcze blado, tłumiąc zbyt szybkie uderzenia serca. – Obiecuję, że nikomu nie zdradzę, że jesteś zdolny do odczuwania przyjacielskiej sympatii – wyszeptała z ironiczną poufałością, pochylając się nad stołem na tyle, na ile mogła. Nie wyprostowała się, wsparła się tylko łokciami o blat, nieelegancko, wspierając policzek na jednej dłoni – w zastanowieniu nad niedawną zamianą miejsc. – Moglibyśmy zamienić się raz jeszcze. Na najbliższe trzy miesiące. Co ty na to? – zaproponowała, czując idiotyczną ulgę z powodu tej irracjonalnej wizji. Pozbyłaby się problemu, dosłownego ciężaru, a Ramsey miał rację, czuła się w nim swobodnie. Kwestia przyzwyczajenia. – Może lepiej zrozumiałbyś Cassandrę – dodała w zamyśleniu, nie jako przytyk: zawsze powracali do jej osoby, była łączącym ich pomostem, a zarazem niepewnym gruntem, po którym obydwoje stąpali jak po rozgrzanych węglach. Spoglądała w jasne oczy skoncentrowana i spokojna, po chwili podnosząc się z krzesła. – Potem? Myślałam, że nasze wyjście ma być niespodzianką – odparła z udawanym zdziwieniem: doskonale wiedziała, o które potem pytał, ale ten rejon rozważań przerażał ją do szpiku kości, oblewał lodowatym potem, zmieniał w zastraszone zwierzątko, mogące tylko kulić się w nadziei na przeczekanie nieustającej burzy. Mało subtelnie dawała mu więc do zrozumienia, że – w odróżnieniu od jasnowidza – przyszłość stanowi dla niej nieprzeniknioną, czarną pustkę. Rozjaśnioną jedynie naiwną nadzieją i wsparciem Cassandry.
Zastanowiła się przez moment, poprawiając przód sukni, opiętej na brzuchu. – Może. Tak samo eliksir, który wypiłam. Dziecko żywi się moją krwią, żywi się więc też tym, co wypełnia moje żyły. Wahania magii nie pomagają, właściwie mój stan cały jest anomalią – odpowiedziała powoli, obojętnym tonem, tak, jakby to w ogóle jej nie dotyczyło, nie przerażało i nie – pokrętnie, masochistycznie – fascynowało. – Dlaczego pytasz? – zmrużyła oczy, wpatrując się w jego plecy: stał przy oknie, dalej, a jego smukła sylwetka odcinała się cieniem od czerni późnego wieczoru, czającego się za szybą. Chciał wiedzieć, czy będzie przydatna, czy martwił się o Vablatsky? – Wiem – skwitowała tylko krótko, czujnie, niespiesznie idąc do przedpokoju, by zdjąć z wieszaka długi płaszcz. Zarzuciła go sobie na ramiona, po czym wróciła do kuchni, ominęła stół i przystanęła obok mężczyzny tuż przy oknie, lśniącym od odblasków niedalekich błyskawic. – Dbaj o nią. Nawet, jeśli nie będzie tego chciała – wtedy, czuwaj z daleka, dając jej przestrzeń. Jest zbyt ważna, zbyt cenna – powiedziała cicho, a ton głosu wahał się między stanowczą prośbą a czułym rozkazem; Cassandra była ważna dla nich obojga i dla Rycerzy Walpurgii. Potrafiła sama o siebie zadbać, lecz z dwójką dzieci, w pętach anomalii, potrzebowała wsparcia. Odpowiedniego, respektującego prywatność, nienarzucającego się – miała nadzieję, że Mulciber to zrozumie. Gdyby sama była w pełni sił, nie poruszałaby tego tematu, ale wiedziała, że w obecnym stanie jej możliwości ochrony Vablatsky maleją. Odruchowo naciągnęła przydługie rękawy płaszcza na dłonie, dalej marzła a na zewnątrz było jeszcze chłodniej, lecz nie zamierzała grymasić. Zrobiłaby wszystko, by zagłuszyć ten piszczący głosik w tyle głowy, to palące przerażenie, spinające ją, gdy tylko pozwoliła sobie na dłuższą chwilę zastanowienia.- Zawsze zazdrościłam wam tej szalonej pewności siebie – powtórzyła tuż po zdecydowanej wypowiedzi Ramseya: zazdrościła mężczyznom, śmierciożercom, czarodziejom, którzy nie musieli nic udowadniać. Zamilkła na dłuższą chwilę, a jej ciepły oddech zasnuwał szybę okna srebrzystą mgiełką. Stała tuż obok niego, a w słabych powidokach piorunów, lśniących na szklanej tafli, widziała jego twarz. – Czyli przeżyłam? – zadała w końcu pytanie, które paliło ją od środka; musiała się upewnić, bo choć wizja Mulcibera wywoływała w niej lęk, to w wirze emocji znajdowało się także miejsce na nadzieję; na wiarę w to, że ciąża i trudny poród diabelskiego dziecka nie będą końcem jej życia, a jedynie chwilowym piekłem, przez które przejdzie silniejsza niż wcześniej.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]05.05.19 20:53
Jej słowa jak właściwa karta, która pojawiła się na stole, gwarantując mu wygraną.
—No tak — przyznał jej w końcu, nie próbując nawet polemizować. Pokiwał głową — z całą pewnością, Deirdre, masz rację, to właśnie jest ten powód. Za bardzo szanował kobiety, by w taki sposób obchodzić się z nimi w łóżku. Musiał się zgodzić, tym samym ukoronowując ją w tej rozmowie. Wilk był syty, a owca cała, kto twierdził, że takie rozwiązania nie były możliwe? Nie doczekałby się lepszego podsumowania własnej osoby i na tym powinni poprzestać. Nawet jeśli oboje doskonale wiedzieli, że to nieprawda, mogli udawać, że są zadowoleni delektując się obopólnym zwycięstwem. Cielesność nie stawiała przed nim granic, nagość nie zawstydzała. Lubił przesuwać granice, testować, badać, eksperymentować, o ile działo się to na jego warunkach. Kontrolując sytuację sycił się wedle uznania, żądając więcej, pragnąc zawsze mocniej i bardziej, nie zadowalając się przeciętnością. Nigdy nie był średniakiem, nigdy nie akceptował zwyczajnych podniet. Powoli napajał się tak samo przyjemnością, jak i ludzkim cierpieniem. Intensyfikował doznania z łatwością odnajdując właściwy rytm, zależny od czasu, chwili, nastroju i pragnienia. Trzymał się z dala od wartkich uzależnień, emocjonalnych wygód, od monotonii. Nigdy nie był stały w związkach, relacje były płytkie, krótkotrwałe. Nie przywiązywał się — nie chciał, być może nie potrafił, zbyt niestały, niepoukładany, kapryśny, rozchwiany i niestabilny. Nie szukał oparcia ani monotonii. Ale i to budowało szeroką skalę porównawczą. A to, co zadowolić go najmocniej dziś były niebezpiecznie wysoko. Spoglądał w górę, oceniając zagrożenia. I wiedział, że to właśnie stamtąd ciemność spoglądała na niego tak jak on patrzył w nią.
Nieumiejętność odnalezienia się w danej sytuacji była zadziwiająca, ale nie na tyle, aby chełpił się nieporadnością siedzącej naprzeciw niego czarownicy. Nie oceniał, nie osądzał. Obserwował zaś z niebywałą czujnością, ale niewiele mógł się dzięki niej nauczyć. Była absolutnie różna pod tym względem od Cassandry, jej bolączki nie mogły mu pomóc pojąć obaw i wątpliwości uzdrowicielki. W wypowiedzianym przez nią słowie wybrzmiała lekka pogarda, niechęć. Dziecko było przyczyną jej problemów, a być może i powodem utraty godnego i dostatniego dotąd życia. Zdawała się obwiniać je o wszystko — nietrudno było zrozumieć już istotę problemu, która sprowadziła ją tu, a także zmusiła do rozpoczęcia samodzielnej i samotnej wędrówki. Nieważne, czy to była jej decyzja, czy jego. Szacunek względem Tristana ograniczał jego rozważania, nie dziwił mu się ani przez chwilę. Postępował tak, jak było dla niego wygodnie i bezpiecznie, a może nawet jeśli czynił to wszystko dla zwykłego męskiego kaprysu — dlaczego, by nie. On sam nie był inny. Kusiło go przez chwilę, by zapytać, ale ostatecznie to nie miało żadnego znaczenia.
— Nie — odpowiedział jej po chwili, szukając jej spojrzenia, zatrzymując wzrok na jej skośnych, ciemnych oczach. Był pewien, że nie znał drugiej kobiety o takim spojrzeniu. — Skoro jesteś moim gościem, a nie mieszkanką Białej Willi to znaczy, że wygodne życie się dla niego kończy. Kiedy się urodzi, nastanie walka o byt. I pierwszą stoczy przeciwko tobie.— Czy będzie go chciała zabić, będzie próbowała się go pozbyć, czy może wygra sentyment do Tristana i zachowa go przy sobie? Czy rzeczywistość tego dziecka będzie przypominać jego własne dzieciństwo, czy może Lysandry, której matka podporządkowała pod matczyną miłość cały świat? Jaka miała być Deirdre? Czy będzie patrzeć na nie z pogardą i nienawiścią, jak dziś kierowała ku niemy myśli, czy może jakimś dziwnym trafem — jeśli tak, to jak? — pokocha po jednym spojrzeniu?
Deirdre świetnie maskowała swoje emocje, potrafił je ukrywać jak mało kto. Właśnie dlatego przyglądał jej się nad wyraz uważnie. Szukał najmniejszego mrugnięcia okiem, zwężenia lub rozszerzenia czarnej źrenicy, ruchu kącika ust, czy drżenia brody. Gra w pozory była najciekawsza właśnie z nią. Podniecała ho myśl, że potrafiła z dziecięcą łatwością wykreować każdą iluzję słowem, czy gestem. Tristan wykazywał się siłą charakteru, porywając się na takiego przeciwnika — kogoś, przy kim nie można ani na moment zmrużyć oka. Może właśnie na tym polegał cały sekret, na nieustannej walce o prawdę.
— Nie — powtórzył, nie próbując jej oszukać. Na tym kłamstwie nie mógł niczego ugrać. Nie mylił się, był tego pewien. — Będziesz mieć więcej dzieci, jeśli przeznaczenie się ziści — Ale wierzył, że część ze ścieżek, które utarł dla nich los, można było zmienić, jeśli wiedziało się — jak. Nie było to łatwe, nie udawało się każdemu, ale uparcie wierzył, że to możliwe.
— Myślisz tak naprawdę?— spytał ją poważnie, zamiast próbując obrócić jej słowa w podobny żart. Był ciekaw, czy sądziła, że był zdolny do odczuwania stałej sympatii. Każdy człowiek miał bowiem odczucia względem chwili. Ta sympatia mogła być ulotna, być kaprysem sytuacji, w której się znaleźli, ale czy sądziła, że była trwała? [/b]— Uniósł brew, nie pozwalając nawet subtelnemu uśmiechowi wykrzywić pełnych warg; tak jak i ona, on doskonale radził sobie z wyrażaniem własnym emocji. Nie zamierzał zdradzać jej niczego. Na przytyk o zrozumieniu Cassandry nie zareagował w żaden sposób. Wiedziało o ciąży — jak wiele? Powiedziała jej o tym, że jest ojcem, zdradziła jej cokolwiek? Żaliła się, narzekała na niego? To nie było takie złe; myślała. Nie dawał jej spokoju sobą, nawet jeśli budził w niej negatywne emocje. — Żebym urodził je za ciebie? Zrobiłbym to lepiej — Gdyby był kobietą, oczywiście, stworzoną do podobnych męk i cierpienia. Ból hartował, niewygoda trenowała charakter. Zniósłby to, jak wszystko inne, nic nie mogło go złamać. — A co po potem, w takim razie?— spytał więc inaczej, nie odwracając się juz od okna. Wyglądał przez nie, patrząc, jak burzowe niebo rozjaśnia się raz po raz, niemalże chwaląc imponującymi wyładowaniami atmosferycznymi. — Co zamierzasz z nim zrobić? — Nie pytał, jak zamierza go wychować; jeśli się zdecyduje, zrobi to oczywiście w duchu
idei czystości krwi, budując z niego potwora, którego oczekiwała.
— Naukowa ciekawość.— Wpływ eliksiru rozpaczy i przymierza, jakie przyjęli nie mogła pozostać niezauważona, to, co rozwijało się pod sercem Deirdre, a także pod sercem Cassandry było czymś nowym, czymś, czego świat jeszcze nie widział. Urodzi się człowiek, w którego żyłach od poczęcia będzie płynęła czarna magia. Znał jej cenę, wiedział, że jest wysoka. Wiedział też, że jeśli Vablatsky urodzi mała poczwara będzie na swój sposób przeklęta. Ale Cassandra wyglądała coraz gorzej, dziecko wysysało z niej siły. Jeśli miałoby odebrać jej w końcu życie — wyrwałby je z brzucha nawet gołymi rękami. Czy to właśnie był powód, dla którego wbił jej sztylet? Coś, czego nie umiał sobie przypomnieć?
Przerwał mu głos Deirdre, która pojawiła się u jego boku. Jest zbyt cenna, miała rację. Nie mógł jej stracić. I cokolwiek miało jej zagrozić - powstrzyma to lub zabije. Nie zdradził się jednak z myślami, patrząc w przestrzeń za oknem. Nie zdradzając cichego niepokoju, który od dwóch tygodniu zaprzątał jego myśli. Deirdre niczego nie mogła mu kazać, ale jeśli podzieliła się z nim prośbą z troski o zdrowie Cassandry, musiała darzyć go zaufaniem, wbrew wszystkiemu, przez co przeszli. I to dziwiło go bardziej, niż sama prośba. Nie sądził, by kiedykolwiek zdradził się ze słabością, która zajęła jego umysł gorzej niż sinica organizm.
— Będę — odparł więc krótko, nie przenosząc wzroku na Mericourt; by nie doszukiwała się w tym krótkim przyrzeczeniu czegoś więcej, Był gotów zabić własnego brata z jej powodu. Niewiele było przeszkód, mogących go powstrzymać przed podobnymi działaniami.
Spojrzał na nią, dopiero kiedy wyraziła ubolewanie. Nie skomentował tego, jednak nastawił jej ramię.
— Przeżyłaś. Jesteś typem wiedźmy, której ciężko się pozbyć — odpowiedział żartobliwie, odwracając się w kierunku wyjścia z kuchni. Był gotów do wyjścia, musiał tylko przy drzwiach narzucić płaszcz, ona już miała go na ramionach. Mogli ruszyć śmiało w ciemność, szukać ofiary, która wyrwie ją ze szponów bezwzględnej chandry.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]10.05.19 8:19
Osiągnęła perfekcję w udawaniu, że wszystko było w porządku. W kreowaniu fikcji o własnym dobrostanie, o zachwycie namiętnymi umiejętnościami mężczyzn odwiedzających Wenus, emocjonującej historii orientalnej księżniczki przewiezionej do zbyt chłodnej, jak na rozbuchane pragnienia dzikuski, Wielkiej Brytanii. Potrafiła uśmiechać się tak pięknie, jak nikt: zadowolona, zaspokojona, radosna. I choć najczęściej udawała dla kogoś, to ostatnio wyćwiczone w ogniu upokorzeń umiejętności przynosiły ulgę także jej. Mogła się odciąć, odseparować, odgrywać kogoś, kim nie była, byleby złagodzić skutki nieprzyjemnych wątpliwości – i była wdzięczna Ramseyowi za to, że towarzyszył jej w tej farsie, nie  próbując na siłę otworzyć oczu, obedrzeć z pięknych przesłon gnijące mięso prawdziwego stanu psychicznego. Oparła każdy kolejny oddech na zaprzeczeniu. I tworzeniu obrazu żywego trupa, brzemiennego ciała poruszającego się wyłącznie z rozpędu.
Na bladej twarzy nie pojawiła się żadna rysa, świadcząca o tym, że zwerbalizowanie nie tak odległej przyszłości wywołało dreszcz niepokoju. – Jakoś poradzę sobie z kilogramowym noworodkiem – wzruszyła lekko ramionami wypowiadając mało prawdziwe z gabarytowego punktu widzenia słowa, lecz zdanie nie brzmiało jako pewność swych umiejętności macierzyńskich, lecz jak rozważania na temat skuteczności poduszki, przyłożonej do małej, zapłakanej twarzyczki. Poradzi sobie, musiała, miała do wykonania zadanie, służbę do odpracowania: Mulciber rzeczowo o tym przypominał, pozwalając rozsądniej ułożyć priorytety. Wyczuwała na sobie intensywne spojrzenie, drapieżne, szukające rysy, pęknięcia, nitki, za jaką mógłby pociągnąć, rozpruwając utkaną misternie żałobną woalkę. Bezskutecznie, chroniła się przed tym, pozornie niewzruszona, skutecznie kontrolująca przeżerającą ją od środka lawę sprzecznych emocji.
Perspektywa posiadania większej liczby potomstwa wydawała się przecież niedorzeczna; powstrzymała chęć zachichotania, prawie pewna, że śmiech zamieniłby się w żałosne łkanie. Nie chciała takiej przyszłości, nie była matką, nie czuła się nią. I zamierzała zrobić wszystko, by tym razem wizja Ramseya nigdy się nie ziściła.– Cóż, widocznie pisany mi los abstynentki i zakonniczki – skwitowała beznamiętnie; kiedyś sadziła, że mogłaby zrezygnować z cielesności, ba, kiedyś brzydziła się nią, ale później ktoś rozpalił w niej niemożliwy do ugaszenia ogień, żerujący na każdej słabszej tkance, powodujący finalnie fizyczny głód wiecznego niezaspokojenia. Syczącego tęsknotą nawet w jej brzemiennym ciele, domagając się choć chwilowej śmierci, wyczyszczenia uczuć i myśli, zapomnienia w oślepiającej rozkoszy. Tylko tak potrafiła radzić sobie z trudnościami, uciekać w coś masochistycznie znajomego – nigdy nie była typem osoby, której ulgę przynosiło zwierzanie się lub wypłakiwanie w ramię przyjaciela.
Uśmiechnęła się, gdy spytał o prawdę – o to, jak oceniała ich relację. – Że czujesz do mnie sympatię? – upewniła się, przekrzywiając głowę w udawanym zastanowieniu. Znała odpowiedź na to pytanie już od kilku miesięcy, a przynajmniej tak się jej wydawało. – Tak – odparła krótko; był do tego zdolny, mógł czuć to względem niej, nie z powodu nostalgii, a dlatego, że na to zapracowała – i że wspólnie złożyli swe życie na ołtarzu tej samej idei. Poświęcenie łączyło, tak jak wspólna walka. I towarzyszenie przy zatruwaniu organizmu alkoholem.
Wywróciła oczami, wspaniałomyślnie nie komentując przekonania o mistrzowskich talentach położniczych Ramseya: wolała tez nie wyobrażać sobie sojusznika w takim bólu, w bezradności; w oddaniu swego ciała komuś zupełnie innego. Była pewna, że mężczyźni nie są w stanie cielesności w pełni zrozumieć, choćby dlatego, że dysponują całkowicie własną, a w akcie miłości stają się jedynie gośćmi, kimś zewnętrznym, nieproszonym, niemogącym poczuć w sobie pełni fizycznej bliskości. Cierpienia i ulgi związanej z oddaniem się – i ryzyka, które się z nim stale wiązało.
Zastanowiła się poważnie nad jego pytaniem, poważnie, rada, że nie odwraca się w jej stronę, ciągle przyglądając się szalejącej za oknem burzy, zbierającej się nad tym małym mieszkaniem czernią chmur i złotem błyskawic. Chaos przesłaniał horyzont, cały widok, podobnie działo się w umyśle Deirdre. – Nie mam pojęcia– powiedziała cicho, po raz pierwszy przyznając się do niewiedzy w tej kwestii: przed nim i przed samą sobą. Nie wiedziała, czy zdoła pozbyć się tego sama, czy będzie potrzebowała pomocy – czy może coś zmieni się za kilka tygodni lub tuż po ujrzeniu twarzy dziecka. Ich dziecka, z jej spojrzeniem i jego linią szczęki; mieszanina wyglądu i charakteru, wypełniona czarną magią – potencjałem, mogącym w przyszłości rozkwitnąć pełnią potęgi. Coraz częściej, nieświadomie, jej myśli uciekały w taką stronę, nieważne, jak mocno próbowała je tłamsić. Nie dzieliła się tymi wizjami nawet z Cassandrą: zerknęła krótko na Ramseya, skinieniem głowy przyjmując zdawkową obietnicę. Mogła być więc spokojna, na tyle, na ile pozwalały na to wojenne realia oraz prywatne zagubienie. Musiała jakoś odbudować rozsypane życie, odnaleźć nadzieję – choćby w pewności Ramseya co do szczęśliwego rozwiązania. Zacisnęła na moment wargi, czując mimowolną ulgę, ale nie odezwała się ani słowem. Ruszyła tylko za nim ku wąskiemu korytarzowi, starając się oderwać myśli od ciężaru tej rozmowy oraz rozpościerającej się przed nią perspektywie wyprowadzki – i była prawie pewna, że dzięki propozycji Ramseya, uda się jej choć na moment zdławić w sobie pulsująca panikę, podszeptującą o tym, że zamieszkanie w Parszywym Pasażerze nie jest dobrą decyzją.

| ztx2 <3


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]18.07.19 0:33
|30 grudnia

Moja podróż na Syberię była przeżyciem ciężkim. Zniknięcie bez słowa z życia, które zdążyłem sobie ułożyć nie było wcale łatwe. Nie było dnia, żebym nie myślał o tym, co dzieje się w nękanym anomaliami Londynie. Doskonale wiedziałem jednak, że nie mogę wracać dopóki nie rozwiążę problemu, który wygnał mnie do dalekiej Rosji. Tkwiłem więc niezmiennie otoczony burzami śnieżnymi, z których nawet starając się, nie potrafiłem wyjść. Dnie spędzałem na poszukiwaniu schronienia i jedzenia, wieczory na siedzeniu nad ogniskiem z kubkiem ciepłej herbaty między zmarzniętymi dłońmi, wypatrując gwiazd, które prześwitywały przez lodową zamieć, która nigdy na dobre nie ustawała. I tylko zaklęciom zawdzięczałem to, że nie zamarzłem przemierzając bezkresne pustynie, na których niegdyś żyli moi przodkowie. Burze musiały być magiczne, byłem o tym przekonany. Niemożliwe, żeby coś takiego powstało bez ingerencji czarów. Potęga, której nie dało się poskromić różdżką, nie można było z nią nawet walczyć, można było się jedynie poddać i spróbować wyrwać jej tyle, ile sama pozwoliła. Odrobina ciepła. Chwila odpoczynku. Przerwa od wiatru smagającego policzki. Nawet gdybym chciał, nie dałbym rady wrócić. Stawiałem czoła wszystkim przeciwnościom z daleka od Londynu, wiedząc, że to jedyna właściwa droga. Każdy kolejny krok wcale jednak nie przybliżał mnie do powrotu. Kręciłem się w kółko, goniąc własny cień, porywany wiatrem z jednego końca na drugi. Gnany zawiejami i bezlitosnym tempem, jakie narzucił nam brat. Wiedziałem, dlaczego to robił, choć nie stawało się to ani odrobinę bardziej z tego powodu znośne. Zmęczony na koniec dnia nie dawałem rady zrobić nic poza wypiciem swojego przydziału gorącej herbaty z wlaną do niej hojnie wódką. A potem spałem. Tak dobrze jak już dawno nie dawałem rady, tak mocno, jak sądziłem, że nie umiem. I budziłem się zanim zdążyły mnie dopaść koszmary, znowu idąc przed siebie w nieznanym kierunku. Nie potrafiłem wskazać północy. Wiedziałem jedynie, gdzie postawiłem poprzedni krok i gdzie postawię następny. I kolejny, na którym stanę wraz z moją klątwą, dokładnie tak samo jak na wszystkich wcześniejszych. Widziałem... rzeczy. Nie zawsze potrafiłem odróżnić jawę od snu. Nie zawsze wiedziałem, kiedy to tylko halucynacje. Miotłem się otoczony tnącym policzki śniegiem, rzucając na oślep zaklęcia, walcząc z postaciami, których wcale wokół mnie nie było. Setki razy zabijałem tych, których obiecywałem chronić tylko po to, by w chwili przytomności nie móc zrozumieć, jak łatwo znów dałem ponieść się spaczonej czarną magią wyobraźni. I znów szedłem, dopóki nie następował kolejny atak, w którym traciłem poczucie rzeczywistości i spadałem w otchłań szaleństwa. Były takie dni, kiedy nie mogłem już dłużej iść, kiedy nie mogłem znieść myśli, że za chwilę, czy tego chcę, czy nie, postradam zmysły. Tylko po to, by odzyskać je i z przerażeniem odkryć ślady po zaklęciach wymierzanych w tych, którzy znajdowali się pół świata ode mnie. I wtedy, choć nie zamierzałem przyznawać się nikomu, wtedy płakałem. To nie były łzy, które mógłbym powstrzymać. To była bezsilność, strach i złość, które nie mogły znaleźć żadnego innego ujścia. I pomagało. Na chwilę. Bo zaraz znów staczałem się w przerażający świat wizji, które klątwa malowała w mojej głowie na nowo. Miałem tylko jednego świadka mojego upadku, który podnosił mnie za każdym razem, gdy po ataku padałem na kolana niezdolny ponownie stanąć o własnych siłach, wstrząsany konwulsjami czy szlochem, który wywoływała we mnie panująca nad moim umysłem magia. To było najbardziej przerażające więzienie, jakie odwiedziłem. Jedyne mury, z których nie jesteśmy w stanie uciec to te postawione przez nasz własny umysł. I to on trzymał mnie skutecznie w miejscu, w którym cierpiałem najbardziej.
Dlatego gdy wreszcie klątwę udało się zdjąć, gdy odzyskałem swoją głowę, w której znów byłem już tylko ja, poczułem największą w życiu ulgę. Opuszczenie Syberii wymagało czasu, ale ostatecznie zdołałem stanąć na znajomej ziemi. Wciąż znaczonej anomaliami. Wracałem do starych koszmarów, swojskich koszmarów, z którymi umiałem sobie radzić, i od których potrafiłem się odgrodzić. Dlatego absolutnie przerażające było stawianie kolejnych kroków prowadzących do następnego więzienia. Uciekłem z jednego, by za chwilę znaleźć się w kolejnym. Byłem wdzięczny za worek, choć wiem, że nie dla mojego komfortu został mi założony. Skrywał jednak skutecznie moją bladą od strachu twarz. Gdybym został wtedy zamknięty, nie zdołałbym stanąć na nogi po raz kolejny. Doskonale to wiedziałem. Strażnik uratował mi życie znacznie bardziej niż mógł to podejrzewać. O czym nigdy nie mógł się dowiedzieć. Ani on, ani ktokolwiek inny. Moje bycie na granicy złamania było ścisłą tajemnicą, o której mógł wiedzieć jedynie mój brat, który był tuż obok, gdy mierzyłem się z moimi koszmarami. Nie mógł o tym wiedzieć nawet Ramsey.
Nie po to się u niego pojawiłem, nie zamierzałem opowiadać mu o płaczu z bezsilności, o rzucaniu się bez celu, o nieskończonym walczeniu z majakami. Wiedziałem jednak, że po moim nagłym zniknięciu zasługiwał na cokolwiek, na chociaż słowo wyjaśnienia. Nie chciałem odkładać konfrontacji z własnym synem dłużej niż było to konieczne. Musiałem się z nim zobaczyć, nawet jeśli towarzyszył temu strach. Nie sądziłem, by Ramsey wiedział, ile dla mnie znaczył, niezależnie od mojego braku zdolności do okazania tego jakkolwiek, niezależnie od tego, że nie znał mnie całe swoje życie. Był moim synem i miał prawo mnie nienawidzić, jeśli tego chciał.
Stanąłem na progu jego mieszkania wciąż nie do końca pewien, co ostatecznie mu powiem. Nie zamierzałem kłamać, ale nawet przez myśl nie przeszło mi opowiadanie całej prawdy, tak bezceremonialne obnażanie własnej słabości, której wstydziłem się przed samym sobą. Nie byłem pewien, czego oczekiwałem po tym spotkaniu, nie miałem pojęcia nawet czy liczyłem na cokolwiek. Musiałem jednak go zobaczyć i przekonać się, co pod moją nagłą nieobecność zdecydował.
- Ramsey - przywitałem się jego imieniem nie znajdując żadnych lepszych słów. - Mogę wejść?
Pisząc do niego list, zawiadamiając o powrocie liczyłem, że odbierze go jako wstęp do wyjaśnień, które mu się należały. Wyjaśnień, których początku nie potrafiłem znaleźć, a z którym musiałem się pospieszyć, bo zbliżał się nieuchronnie teraz, gdy stałem z Ramseyem twarzą w twarz.



Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss.  The abyss gazes also into you.

Ignotus Mulciber
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia - Page 4 B3e8d48ddeaf7e46b947b02738129a68
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t1112-ignotus-mulciber https://www.morsmordre.net/t1438-listy-ignacego-vitkowskiego#12506 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f272-smiertelny-nokturn-34-2 https://www.morsmordre.net/t4270-skrytka-bankowa-nr-324 https://www.morsmordre.net/t4143-ignotus-mulciber#82512
Re: Kuchnia [odnośnik]19.07.19 12:56
Minęły miesiące odkąd widział go po raz ostatni, był pewien, że było to na festiwalu lata, ale wrażenia zatarły się, bo pomiędzy tym wszystkim wydarzyło się tak wiele, że mógł zapomnieć, odsuwając pewne sprawy na stertę spraw mniej ważnych. Jego zniknięcie od początku było niepokojące - odwiedzał jego mieszkanie na Nokturnie, szukał w nim śladów i tropów, które doprowadziłyby go do odpowiedzi na pytania, których nie zadawał głośno nawet przed samym sobą. Niepokój związany ze zniknięciem tuszował typową dla siebie obojętnością, zainteresowanie maskował służbą Czarnemu Panu, w końcu Ignotus był ważnym ogniwem w łańcuchu Śmierciożerców. Gdziekolwiek był i cokolwiek robił, wiedział, że sobie poradzi, bo był zdolnym czarodziejem, który nie dałby się zabić zbyt łatwo. Później dowiedział się, że go unikał, podejmując próby okiełznania źródeł anomalii z Rycerzami. Unikał być może wiedząc już, że jego głowę ogarnia szaleństwo; zdając sobie sprawę, że kroczył z nim krok w krok, mając go za sojusznika i przeciwstawiając się wszystkiemu i wszystkim, biorąc jego stronę.
Popełnił błąd, i to kolejny, odkąd go spotkał. Cała ta seria niefortunnych zdarzeń odbyła się odkąd pojawił się w jego życiu; proste dotychczas wybory okazały się nieludzko podstępne, chwytał się rzeczy, od których winien trzymać się z dala. Liczby nie miały dla niego żadnych tajemnic, proste rachunki zawsze się zgadzały, a jednak pomiędzy nie wkradły się niewiadome, które niszczyły spisywane dotąd i praktykowane wzorce. Postawił na niewłaściwego konia, a przecież rzadko bawił się w zakłady. Obrał stronę człowieka, który zawiódł, a przecież nie miewał oczekiwań względem ludzi. Ufał kobiecie, która pilnowała, by nie odszedł z tego świata przedwcześnie, a później zaufał jemu, sprawiając, że owa kobieta zapragnęła z pewnością jego własnej śmierci. Myślał o tym wiele, bezsenne noce dawały możliwości do przeanalizowania wszystkich pojedynczych chwil i podjętych kroków. Niektóre z nich były nieprawidłowe; coś się bowiem wydarzyło i wiele czasu zajęło mu zrozumienie co było tego przyczyną.
Pamiętał, kiedy spotkał go po raz pierwszy, kiedy wzniecił w nim niezdrową ciekawość, chęć poznania siebie w sposób tak doskonały, że nie spostrzegł wtedy, jak łatwo dał się wciągnąć w relację, która nie była mu do niczego potrzebna. Zainteresowanie chłopca, który w jednej chwili utracił swoją tożsamość, którego świat legł w gruzach za sprawką prawdy, której sam nie mógł znieść, nie wiedząc dlaczego. Był nim wtedy, radę z solą zapamiętał, nie słuchając własnej, sądząc, że wszystko miał pod kontrolą. Nie miał niczego; to był początek końca, wystarczył rok, by hołdowane przekonania zaczęły się kruszyć, ukazując ubytki i błędy w sztuce. Wystarczył rok, by przebić się przez skorupę twardą jak kamień i wniknąć do środka, zarażając wnętrze trucizną.
Odłożył więc sprawy na bok, zaniechał dalszego badania przyczyn. Świat stał na głowie, wokół wciąż wiele było do zrobienia. Anomalie szalały, a oni odnajdywali się w świecie pełnym chaosu i nieszczęścia. Czarny Pan rósł w siłę, zmieniały się rządy, sytuacja i pozycja. Cassandra nosiła w swoim łonie jego dziecko; poczęte z kłamstwa, ale nie bez namiętności; rozwijające się w nienawiści, czasie pogardy i gniewu. Niewiele dla niego znaczyło dzisiaj. Był pewien, że gdyby padł choć cień zagrożenia życia uzdrowicielki, wyrwałby je z niej gołymi rękami, zgodnie z koszmarną wizją, której nie był wcale twórcą. W ryzach trzymała go jednak świadomość — było jego, jego własne. Powstałe z niego, jak jeszcze nic innego na świecie, jeszcze nienarodzone, bezbronne i wymagające opieki. Dziwna była myśl, że było kochane, choć nie wydało z siebie ani jednego dźwięku; że kobieta, która je urodzi zadba o nie najlepiej jak potrafi, będzie skłonna obronić je własną piersią. Dręczyła go ta świadomość, kłuła w żołądku, jak wrzód, wprawiała w odrętwienie. Wymagała od niego zmiany nastawienia, obrania innego planu, znalezienia środków zaradczych choćby i wbrew sobie, powrotu do tego, co czynił dawniej. Kalkulował, analizował. Musiał znów spoglądać w przyszłość pod odpowiednim kątem, przeszłość nie miała znaczenia. Najmniejszego.
Spodziewał się go, chociaż nie wiedział, kiedy się zjawi. Jego nadejście przyjął ze spokojem, przyglądając mu się w milczeniu pewną chwilę, uważając zwłokę w odpowiedzi za uzasadnioną jego długą nieobecnością i działaniami, które podjął. Był zmęczony, a trudy odbiły się na jego twarzy piętnem. Szczupła, a może nawet wychudzona twarz zdradzała jego wiek, brutalnie dodając mu zmarszczek, w których malowało się coś, co trudno było mu określić. Emocje? Czy to one ukryte gdzieś w tych wąskich szczelinach szukały kryjówki?
On sam również był zmęczony, obciążony bezsennością, porażką rycerzy. Pracował dużo, pracował nieustannie, nie mając co zrobić z czasem, który powinien poświęcić na sen.
— Tak — odpowiedział w końcu, przerywając ciszę, która zalęgła się między nimi. Ruszył do kuchni wolnym krokiem, bosymi stopami krocząc po zimnej podłodze; pomimo mroźnej, zimowej aury okna w mieszkaniu były uchylone, kuchnia wydawała się wychłodzona., a szklanki, które postawił na stole bez słowa, jak zmrożone. Chłodny był też alkohol, który nalał. Bursztynowy płyn gładko osiadł w jednej czwartej. Nie usiadł na krześle przy stole, przysiadł na parapecie, nie odrywając od niego spojrzenia. Czekał na wyjaśnienia, które mu obiecał, chociaż był pewien, że obszedłby się bez nich. Nie mogli zmienić przeszłości, to, co się już wydarzyło miało swoje skutki dziś, konsekwencje, z którymi należało się zmierzyć. To przyszłość była ważna, to o nią należało zadbać.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]22.07.19 20:59
Miał pełne prawo mnie nienawidzić.
Podążyłem za Ramseyem wgłąb mieszkania zatrzymując się w kuchni, gdzie przyjąłem zaproponowany alkohol siadając na wolnym krześle. Obróciłem się twarzą do okna, na parapecie którego przysiadł mój syn. Musiałem nieco zadrzeć głowę, by móc spojrzeć w jego oczy. Nie byłem pewien, co wyrażają, jak zawsze skryte za nimi myśli pozostawały dla mnie tajemnicą, nie nabierałem się jednak na obojętną twarz Ramseya. Widziałem, jak mordował z niewzruszonym obliczem i jak z dokładnie tą samą miną wypijał ognistą na pogrzebie swojego bliźniaka. Kontrolował swoje emocje równie dobrze, jeśli nawet nie lepiej ode mnie. Zdawałem sobie jednak sprawę z przepaści, jaka się między nami wytworzyła, nie musiał nic mówić, żebym ją czuł, wystarczyło milczeć. Nie oczekiwałem, że rzuci mi się na szyję stęskniony widokiem nieznanego przez całe jego życie ojca. Znałem go na tyle dobrze, by nie łudzić się także w innych kwestiach. Jak bardzo bym nie chciał się oszukiwać, a nie chciałem, wiedziałem, że tak naprawdę nie potrzebował mnie w swoim życiu. I nie miałem prawa wymagać od niego niczego więcej niż sam zechciał mi dać. Nigdy nie przekroczyłbym wyznaczonej przez Ramseya granicy, on decydował, gdzie chciał ją położyć, a ja mogłem ją tylko akceptować. Nie było mnie przy nim wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebował, więc teraz, gdy mnie nie potrzebował, miał prawo wymagać bym także trzymał się z daleka. Nie z mojej woli zostaliśmy rozdzieleni, taka była prawda. Tylko że to zupełnie nie miało znaczenia. Byłem jego ojcem, który w ten czy inny sposób, dobrowolnie, czy też nie go porzucił w dzieciństwie. I nieważny był powód, nieważna była wina, moją była nieobecność, nie jej powody.
- Przywiozłem ci prezent z Rosji - wyciągnąłem niewielki pakunek owinięty w szary papier, pod którym znajdowały się rękawice ze skóry tygrysa syberyjskiego. - Wesołych świąt - upiłem łyk alkoholu zwilżając sobie gardło, ciągle niepewny, jak powinienem zacząć, choć Ramsey z pewnością tego oczekiwał. Cisza zdawała się być gęsta i ciążyła mi z każdą sekundą, mimo wszystko przeciągałem ją.
Jedyną rzeczą, której mój syn nie mógł zmienić było to, co o nim myślałem i co sam do niego czułem. Nie żeby musiało to mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Za to, że nie miało jednak odpowiedzą inni, ci, których zdołam dopaść, ci, których będę mógł nienawidzić przynajmniej odrobinę tłumiąc swoje wyrzuty sumienia i poczucie winy, które przygniatało mi barki za każdym razem, gdy wyobrażałem sobie Ramseya jako małego chłopca, sierotę, bękarta. Zależało mi na nim. Był moim synem nie tylko z krwi, był Mulciberem, z którego każdy ojciec byłby dumny. Silnym mężczyzną, nieugiętym.
Wpatrywałem się przez chwilę w brązowy alkohol w szklance zanim zebrałem się w sobie wreszcie, by przystąpić do nieuniknionego początku.
- Musiałem wyjechać - zacząłem i wraz z wybrzmieniem pierwszego dźwięku zacząłem zdawać sobie sprawę, że to nie był dobry sposób. Że nie było dobrego sposobu i czas zrobić to w ten jedyny możliwy - zły. - Dla dobra... - zamilkłem na sekundę szukając słowa - wszystkich.
Pisałem Ramseyowi, z pewnością wiedział więc dlaczego. Nie chciałem, nie musiałem i byłem nawet przekonany, że nie powinienem się nad tym specjalnie rozwodzić. Klątwa przegnała z mojej głowy trzeźwość umysłu, a mnie wygnała z Anglii. Nie mogłem zostać, nie mogłem narażać Lysandry, nie mogłem pozwolić sobie na zostanie tym samym, czym Vasyl - wściekłym psem, którego należało zabić, by przestał być zagrożeniem. Wzdłuż kręgosłupa przebiegał mnie nieprzyjemny dreszcz, gdy o tym myślałem. Utrata kontroli nad samym sobą była znacznie straszniejsza niż każde więzienie, w jakim mogli mnie zamknąć.
- Nie mogłem tu zostać - dodałem znacznie ciszej i mniej przemyślanie. Odkrywając znacznie więcej uczuć niż chciałbym. Doskonale wybrzmiała w moich uszach nuta porażki i świadomości bycia pokonanym. Napiłem się szybko jeszcze raz i odchrząknąłem próbując wymazać przypadkowy wypływ emocji, które powinienem kontrolować znacznie lepiej.
- To nie była łatwa podróż - spojrzałem wreszcie na Ramseya znowu zadzierając nieco głowę. - Ale nie wróciłem dopóki nie miałem pewności, że klątwa nie zagraża ani mnie, ani przede wszystkim nikomu innemu. Nie skrzywdzę Cassandry i małej Lysandry.
Nigdy nie zrobiłbym tego świadomie. Teraz także wiedziałem, że nie zrobię tego nieświadomie. W zasadzie głównie po to przyszedłem. Powiedzieć, że nie stanowię zagrożenia. Nie dla Ramseya. Nigdy nie stanowiłem dla niego zagrożenia, nie miałem złudzeń. Był w swoich najlepszych latach, był potężnym czarodziejem, kiedy ja okres mojej świetności przesiedziałem gnijąc w lochach Tower. Chciałem liczyć na jego sympatię i zaufanie, nie śmiałem jednak o nie prosić. Nie uważałem, bym miał prawo, mogłem dostać go tyle, ile mój syn dać mi go planował. Taka była rola ojca i nigdy nie oczekiwałem, że będzie w niej cokolwiek więcej. Chęć obserwowania Ramseya była jednak silniejsza niż moje wewnętrzne i przejmujące poczucie, że go zawiodłem jako rodzić. Nic jednak nie mogło zmienić faktu, że był moim synem i że tylko z tego powodu byłem gotowy oddać naprawdę wiele. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że poświęcić muszę chęć zbliżenia się do niego jako ojciec.
- Byłem w Rosji, wystarczająco daleko, żebyś nie musiał się mną martwić - mną, nie o mnie. - Przyszedłem ci powiedzieć, że teraz też nie musisz.
Przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie. Przeszliśmy od tamtego czasu wiele, a jednak nie mogłem pozbyć się wrażenia, że znowu byliśmy w tym samym miejscu, jakby cały ten czas wcale nie upłynął. Możliwe jednak, że to tylko ja, że tylko w moim życiu ostatnio zmieniło się wszystko. Ale przywykłem już do tego, że moje życie zdawało się być piórkiem przerzucanym na wietrze przez każdy silniejszy podmuch, że nigdy nie stworzyłem niczego, co mogłoby mnie utrzymać w miejscu. Gdyby te wiele lat temu rzeczy potoczyły się inaczej, gdybym nie był dla Ramseya obcym człowiekiem, gdybym nie zmarnował swojego życia, gdybym kiedykolwiek faktycznie był ojcem, a nie jego żałosną parodią... Gdybym. Nie było jednak czego zmieniać, istniała tylko przyszłość, w której musiałem znaleźć sobie miejsce. To, gdzie będę go szukać zależało od mężczyzny siedzącego na parapecie, nawet jeśli nie do końca zdawał sobie sprawę, jak wielką władzę sprawował nad moim życiem.



Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss.  The abyss gazes also into you.

Ignotus Mulciber
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia - Page 4 B3e8d48ddeaf7e46b947b02738129a68
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t1112-ignotus-mulciber https://www.morsmordre.net/t1438-listy-ignacego-vitkowskiego#12506 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f272-smiertelny-nokturn-34-2 https://www.morsmordre.net/t4270-skrytka-bankowa-nr-324 https://www.morsmordre.net/t4143-ignotus-mulciber#82512
Re: Kuchnia [odnośnik]23.07.19 11:24
Nie spodziewał się od niego prezentu, rzadko je otrzymywał, a od niego był to pierwszy. Jedyny w całym życiu otrzymany od prawdziwego ojca. Nie umiał go docenić, zbyt dobrze samemu wiedząc po co pokusił się na uczynienie takowego uzdrowicielce, najbardziej bezużytecznego i bezwartościowego podarku w formie pięknych kwiatów. Według niego mechanizm był prosty, nie doszukiwał się w tym dla siebie niczego więcej. Czy Ignotus też tak myślał? Czy cel, który Ramsey wziął za pewnik był rzeczywiście jego celem? Skinął głową w ramach podziękowania, bowiem wymagało to od niego podjęcia jakiejś reakcji, nie zostawiając czynu bez echa — zupełnie tak, jakby był mu za to jednak wdzięczny. Przyglądał mu się chwilę w milczeniu, cierpliwie oczekując pierwszych słów, które padną w celu wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Nie chciał przyspieszać biegu zdarzeń, ani ułatwiać mu zadania, którego samodzielnie chciał się podjąć. Czy popchnęły go do tego wyrzuty względem Rycerzy, czy może jednak te prymitywne ludzkie uczucia, których resztki w sobie nosił? Był ciekaw. Chciał wiedzieć, znać jego powody przybycia tu, napisania listów, zwrócenia się do niego tuż po powrocie o wiele bardziej niż przyczyn samego wyjazdu. Te przecież dobrze znał. Święta już minęły, ale tamte dni okropnie dłużyły, ministerstwo było zamknięte. Ludzi nagle zaczęło brakować na ulicach, wszystko opustoszało. Pomimo panującej burzy w domach ubierano choinki, śpiewano wesołe, niosące nadzieję piosenki. Jego mieszkanie pozbawione było smaku tego szczególnego dla wielu czasu, nie było tu nic, co przypominałoby święta spędzone u Rosierów. Nigdy nie było podobnych powrotów do przeszłości. Jego życzenia mimowolnie przywiodły myśli, jakby to wszystko wyglądało, gdyby pewne rzeczy nie miały miejsca, gdyby kobieta, która go urodziła pozwoliła mu zostać z bratem. Dziś, wychowany byłby przez Dołohova, a z Ignotusem wciąż miałby tak niewiele wspólnego. Poszczęściło mu się więc. Trafił w ręce człowieka, który wychował i jego, zadbał o to, by znał czarną magię i wierzył w odpowiednie wartości. W tym doszukiwał się podobieństwa między nimi. W starym Rosierze, który przygarnął ich obu, jak na ironię losu. Nie byłoby wesołych świąt w domu, bieganiny po domu z bratem, przeszkadzaniu ojcu w czytaniu gazety po powrocie z pracy. Nie byłoby wspólnej nauki i zgłębiania tajemnych arkanów magii, nie byłoby polowań, nie byłoby wyjaśnień dotyczących koszmarów, które przechodziły na jawie. Patrząc na niego wiedział, że byłby ojcem, którego chciałby mieć jako dziecko. Takim, którego by darzył bezkresnym szacunkiem i podziwem, którego rady przyjmowałby niechętnie, ale stosował się do nich widząc w nich wielki sens. Wiedział, że nauczyłby go tego, czego nauczył go jego protektor, że miałby szansę stać się tak silny jak był dziś; ale byłby inny. Wierzyłby, że rodzina jest wsparciem i siłą. Wiedziałby, że byłby gotów w jej obronie uczynić wszystko. Może zginąłby dla kobiety, którą pragnąłby poślubić, postępując lekkomyślnie, gnając za uczuciami, tęsknotą i pragnieniem znalezienia miejsca w nowej rzeczywistości. Może byłby wspaniałym ojcem, może wychowałby garstkę przyszłych Śmierciożerców, a potem dałby się złapać i zamknąć w Azkabanie, chroniąc najbliższych. Ale to nigdy by się nie stało; Tower odebrało wszystkie możliwe szansy na podobne życie. A dziś zwolniony był z wielu obowiązków, których musiałby w tej innej wersji siebie przestrzegać. Był wolny.
Milczał, słuchając jego pierwszych słów, które przychodziły mu z takim trudem, jakby miał zeznawać prawdę przed Wizengamotem o tym, czego się w życiu dopuścił. Ale wtedy by kłamał. Czy dziś też chciał to czynić?
Nieprawda, pomyślał od razu, patrząc na niego bez jednego mrugnięcia. Powinien był uczynić inaczej, mieli w swoich szeregach łamaczy klątw, znalazłby się ktoś, kto by mu pomógł. Gdyby było trzeba zostałby zamknięty, odizolowany od wszystkich, ale trwałoby to znacznie krócej. To było rozsądniejsze rozwiązanie, a zamiast tego uciekł bez słowa, obdarzając ich łaskawie informacją o swej przypadłości w sposób brutalny i wzbudzający złość.
— Wiem — odparł jednak, wbrew temu, co myślał o tym. – Postąpiłeś słusznie, wyjeżdżając.— Spuścił głowę, a wraz z nią spojrzenie szarych, zimnych oczu na podłogę. Słyszał w jego głosie drżące emocje, czuł je w powietrzu, czuł, jak rozchodzą się po pomieszczeniu i zastygają między nimi dwoma. — Otarłeś się o zdradę.— Czy zdawał sobie z tego sprawę, jak niewiele brakowało, by złamał daną Czarnemu Panu przysięgę? Podniósł na niego wzrok, by sprawdzić, czy to rozumiał. Gdyby skrzywdził uzdrowicielkę nie byłoby dla niego litości. I na pewno nie z jego strony. — Mogłeś zginąć — a nie tylko zabić dwie istoty, które nie były niczemu winne. Wciąż nie mógł uwierzyć, że niczego nie dostrzegł. Kiedy odczytał list poczuł gniew; to wszystko działo się pod jego nosem, a on niczego nie zauważył. Ślepo brnął w ślad za swoim ojcem, gotów poręczyć za niego przed każdym. Poręczył przed Cassandrą, stanął w jego obronie. I za co? I w imię czego? Relacji, która nigdy nie istniała i istnieć nie będzie, nie miała takiego prawa. — Szukałem cię.— Postarał się, by brzmiało jak wyrzut. Wtrącenie w kilka tych prostych słów drżących dźwięków nie było wcale takie trudne. To, że nie zamierzał posiadać w sobie tych emocji nie znaczyło, że ich nie używał. — Wyjechałeś bez słowa — zmarszczył brwi gniewnie, spojrzał na niego z żalem syna opuszczonego przez ojca. Porzuconego, nie pierwszy raz w życiu. Czujesz to, Ignotusie? Ten płomień w środku. Powiększające się z każdą chwilą poczucie winy. — Kto ci pomógł?– Musiał być ktoś, kto zajął się złamaniem uroku, który na nim ciążył, dzięki czemu mógł wrócić do domu; jeśli to w ogóle była prawda. — Kto stoi za klątwą?— Musieli go dopaść i pozbyć się, mógł zagrażać większej ilości osób. Z pewnością miał co do tego przeczucia, to nie był przypadek, że go to trafiło.
Zamilkł znów, obracając głowę w bok, splatając ręce na piersi, poważniejąc, aby dać sobie szansę na oddech i skontrolowanie sytuacji, opanowanie samego siebie.
— Wciąż nie mamy pewności, czy klątwa została zdjęta prawidłowo, czy już po wszystkim. — Nie był pewien słów Ignotusa, każdy szaleniec będzie uważał się za zdrowego i poczytalnego. — Dlatego wybierzemy się do Edgara. Zajmie się tobą, poręczy za ciebie. — Klątwa musiała być zdjęta, a on zamierzał dopilnować, że nie było po niej nawet śladu. Z ryzykiem był za pan brat, ale wtedy kiedy dotyczyło go samego. Nie bał się go, lubił je, dreszcz adrenaliny. Ale szafowanie życiem Cassandry było lekkomyślne. — Wiem, że nie. Wiele się wydarzyło kiedy byłeś pod wpływem klątwy i później, kiedy pod jej wpływem uciekłeś z Anglii. Nic nie wygląda tak, jak wcześniej, tato.— Słowo wypowiedziane przez niego po raz pierwszy brzmiało gorzko, w ustach pozostał jakiś cierpki smak, choć były to tylko słowa. Czy miały jakąkolwiek wartość, znaczenie? Tylko takie, jakie nadawali je oni sami. — Musimy myśleć o przyszłości, o tym, co nas czeka. O tym, co musimy zrobić i do czego jesteśmy zobowiązani. I nie możemy pozwolić na to, by takie sytuacje się powtórzyły. Ona we wszystkim miesza.— Musiał wiedzieć o kim mówił; o Cassandrze, przez którą to wszystko musiało się zacząć. Być może miała rację. — Ściągnęła na nas wszystkich szaleństwo. Na Vasyla. Na mnie. Na ciebie. — Oparł znów ręce po obu swoich stronach, na zimnym, przemarzniętym parapecie; mroźny wiatr owiał go przez wąsko uchylone okno; mimochodem przyprawił go o gęsią skórkę na karku i plecach. — Musisz podjąć decyzję. Dzisiaj.— Obwieścił mu ciszej, ale jego głos zyskał na barwie i stanowczości. Wpatrywał się w oczy Ignotusa nieustępliwie; nie zamierzał mu pozwolić na uniknięcie tego. Zanim przejdą do kolejnych rzeczy, zanim przystąpią do konkretów, omawiania rzeczy, które się wydarzyły, a o których musiał wiedzieć, nadrabiania straconego czasu. Ledwie wrócił do kraju, ktoś musiał go poinformować o wszystkim, co nastąpiło. Lecz nim to tego dojdą musiał zrobić to, co był mu winien. — Ja już to zrobiłem.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]23.07.19 23:45
Gdybym wiedział, żałowałbym, że Ramsey nigdy nie nauczył się cieszyć z samego niezobowiązującego dostawania prezentów. W gruncie rzeczy bowiem, nic się za rękawiczkami nie kryło. Nie były próbą uśpienia swojego sumienia, głupim odwróceniem uwagi czy próbą rekompensaty. Byłem, w co dalej szczerze wierzyłem, ponad podobne bzdury. I on także był. Nie ośmieszyłbym siebie i nie obraziłbym jego naiwnym, niemądrym przekonaniem, że para rękawiczek zdoła wymazać miesiące mojej nieobecności. Ani ja, ani on nie byliśmy głupcami. Podarki świąteczne zaś od zawsze stanowiły wyraz serdeczności. W moim dzieciństwie to były ważne uroczystości. Na moment nic nie miało znaczenia, kłótnie, niesnaski, żale. Na parę chwil wszyscy zapominali o tym, o czym nie warto było pamiętać i cieszyli szczerą życzliwością prezentów złożonych pod niewielką choinką. Było w tych wszystkich wieczorach coś magicznie prawdziwego, choć sam niejednokrotnie chciałem zarzucić im przepełnienie fałszem i obłudą. I jeśli miałbym czegoś żałować, to właśnie tego, że Ramsey nigdy tego rodzaju magii nie poznał. Ale o jego dzieciństwie spędzonym z Rosierem mogłem domyślać się tylko z tych kilku pozbawionych większych detali opowieści i obserwowania, na kogo mój syn wyrósł. Podejrzewałem więc, że umiejętność manipulacji i odporność na ludzkie uczucia nie była czymś wrodzonym, choć wcale nie byłem przekonany czy Ramsey nie pozostałby Ramseyem niezależnie od tego, kto by go wychował. Miał w sobie bardzo dużo ciemności, która kazała się go obawiać i nigdy nie opuszczać gardy. A jednocześnie dostatecznie wiele uroku, by o całym zagrożeniu całkowicie zapomnieć. Wielokrotnie, przebywając z nim, łapałem się na usypianiu własnej czujności, z lekkim zdumieniem odkrywając, że zupełnie mnie to nie martwiło. Dlatego swoją gardę w towarzystwie Ramseya porzuciłem dawno i teraz nawet chcąc ją odzyskać, skryć za nią przeciekające emocje, nie byłem w stanie. Jedyne, czego jeszcze nie widział, to moje przerażenie i o zachowanie go dla siebie toczyłem jeszcze ostatnią, skazaną na porażkę walkę z własnymi oczami, w których zaczęło odbijać się zbyt wiele.
Z całej siły przekonywałem sam siebie, że wyjazd był jedyną słuszną możliwością dla mnie w tamtej chwili. Wciąż jednak drżała we mnie niepewność, która niezmiennie wyrzucała mi, że zwyczajnie uciekłem. Przez chwilę liczyłem, że słowa Ramseya pozwolą mi się jej wreszcie pozbyć. Ale niewiele zmieniły. Albo zapewnienia wytrawnego kłamcy to było za mało, albo nie było na świecie siły, która przekonałaby mnie do przyjęcia prawdy. Tak czy inaczej, wciąż przekonywałem sam siebie, że to był słuszny wybór. Czy śmierciożercy potrafili zapewnić sobie bezpieczeństwo? Oczywiście, nie byłem dla nich wcale wielkim zagrożeniem. Czy potrafiliby mi pomóc? Bez wątpienia. Może nawet inaczej niż zielonym światłem avady, o którym i tak w pewnych chwilach swojego zesłania marzyłem. Widzieliby mnie jednak takim, jakim nie chciałem pokazywać się nikomu - pokonanego, złamanego i zdanego na cudzą łaskę. Nie potrafiłbym spojrzeć na żadnego z nich wiedząc, że ze łzami w oczach błagałem ich o jakikolwiek koniec.
- Tak, słusznie - potwierdziłem głucho, znów bardziej dla siebie niż Ramseya. Czy to była głupia duma? Możliwe. Ale oprócz niej nie miałem już nic. Tower obrabowało nie z życia i jedynym, z czym wychodziłem na wolność była świadomość, że chociaż chcieli, nie zdołali mnie pokonać. Mogli mnie zamknąć, upokarzać i pozbawiać kolejno każdego najmniejszego fragmentu mojego życia. Nie mogli mnie jednak złamać. Świadomość, że komuś niemalże się udało, była bardziej przerażająca niż wizja zdrady i długiej, bolesnej śmierci, którą roztaczał przede mną Ramsey. Nie chciałem mieć świadków swojego upadku.
- Powiedz, czy gdyby Czarny Pan kazał ci mnie zabić, zrobiłbyś to szybko, czy pozwolił mi nacieszyć się każdą sekundą mojej śmierci? - Oczywiście, gdyby to nie śmierć Cassandry albo Lysy były przyczyną złości naszego Pana. Wątpiłem, by wówczas Ramsey czekał na rozkaz. - Są rzeczy przerażające mnie znacznie bardziej niż moja śmierć. - Dlatego zupełnie nie otarcie się o nią mnie ruszyło. Chociaż obawy Ramseya były objawem zaskakującej mnie nieco troski, którymi zamierzałem się cieszyć. Wiedziałem dokładnie, co oznacza zdrada, a tym byłoby skrzywdzenie kogoś spośród nas. Cassandry. Wszyscy balansowaliśmy na cienkiej linii, z ostrzem wymierzonym wprost w nasze serca. Jeden zły krok wystarczył, by się na nie nadziać. Ale tego byłem świadomy od samego początku, widziałem dokładnie, na co się piszę, gdy oddałem swoje życie do dyspozycji Czarnemu Panu. To on decydował o naszym życiu i śmierci. I liczyłem się z możliwością jego gniewu, gdy wróciłem. Nie wykluczałem, że miałem bardzo niewiele czasu na domknięcie wszystkich swoich spraw, że to mogła być moja ostatnia rozmowa z synem w życiu. Wciąż nie wiedziałem, czy Czarny Pan nie postanowił mnie za moje działanie ukarać. I już z pewnością wiedział, że wróciłem. Wciąż mogłem zginąć.
- Przepraszam - mój głos był cichy. - Że musiałeś. - Nie miałem pewności, czy Ramsey czuje prawdziwy żal. Brzmiał szczerze. Znałem go jednak na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jak wyśmienitym jest kłamcą i jak wytrawnie manipuluje ludzkimi emocjami odnajdując każdą ich słabość. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, czy był w swych odczuciach prawdziwy, czy też pogrywał sobie z moimi, i tak już dałem się ponieść żalowi i wyrzutom całkiem dobrowolnie. Wyrzucałem sobie porzucenie go przez całą naszą znajomość, miałem wyrzucać je sobie dalej teraz, gdy zrobiłem to ponownie. Nie liczyłem ani na wyrozumiałość, ani tym bardziej wybaczenie. Wypiłem ostatni już łyk alkoholu ze szklanki próbując przełknąć zwiększającą z każdą chwilą w moim gardle gulę. Rosła z każdym spojrzeniem, każdym słowem, każdą myślą. Utrudniała mówienie i oddychanie, ciągnęła ku ziemi swoim nieopisanym ciężarem. Alkohol pomagał odrobinę; przypominał, że tak naprawdę ona nigdy nie istniała fizycznie. Ale to nie zmieniało wiele, pozwalało mi jedynie odzyskać kontrolę nad własnym gardłem na tyle, by kontynuować rozmowę.
- Mój brat - był tam ze mną przez cały czas. - Zna Syberię, wziął mnie tam, skąd nie mogłem wrócić, gdzie byłem całkowicie unieszkodliwiony - i sam z moimi koszmarami. Pozwolił mi się z nimi mierzyć podnosząc mnie z ziemi po każdej jednej porażce. A ponosiłem ich sporo. Głównie porażki, jedynym zwycięstwem było wreszcie pozbycie się klątwy. - Wie więcej o klątwach niż ja. Pomógł mi... - szukałem odpowiedniego słowa. Samo zdjęcie to było zdecydowanie za mało. To był długi pojedynek, którego nie dało się tak po prostu zwyciężyć jednym, prostym zaklęciem. Wymagał od mnie stawienia czoła samemu sobie, żeby można było w ogóle zacząć mówić o pozbyciu się mojej przypadłości. - ...z nią wygrać.
Jedno, gorzkie zwycięstwo. Ale za to jak cenne.
- Nie wiem, Ramseyu, gdybym wiedział, ty byś wiedział także - od razu skierowałbym cię w stronę zagrożenia. Nie dlatego, żeby wysłużyć się tobą i zniwelować je, kiedy ja byłem daleko, ale by strzec i ciebie, i Cassandrę, i małą Lysę. Najgorsze są te zagrożenia, o których nie wiemy. - Nie podejrzewam, żeby to był przypadek. Stykałem się z licznymi czarnomagicznymi przedmiotami, nie byłoby zapewne trudno klątwę nałożyć na jeden z nich i czekać aż wpadnie w moje dłonie. Podejrzewam kogoś z Nokturnu - chłodna kalkulacja i zajęcie się czymś było znacznie łatwiejsze niż próba rozmawiania o emocjach. Ani ja nie byłem w tym drugim zbyt dobry, ani też, a może i tym bardziej, Ramsey. Przyjąłem więc z pewną ulgą jego rzeczowe pytania, jego racjonalne działanie, na które wiedziałem, jak odpowiedzieć, i co z nim zrobić. To nie był grząski grunt, na chwilę jakby balansowanie na krawędzi się kończyło. Na chwilę znowu pozwalało poddać się złudnemu poczuciu bezpieczeństwa. Podchodzenie na chłodno, kalkulacja, pewna stałość, którą rozumieliśmy oboje, i która nie wymagała od nas niczego ponad to, czym faktycznie była. I przynajmniej na chwilę pozwalała odłożyć na bok wyrzuty sumienia.
- Nie proszę o zaufanie, ale nie wracałbym, gdybym nie miał pewności, że nad sobą panuję - nie tylko dlatego, że ufałem własnemu bratu. Wiedziałem, że klątwa była zdjęta, czułem to, choć nigdy zapewne nie pozbędę się irracjonalnego strachu, że wciąż się gdzieś we mnie skrywa i czeka by zaatakować. Nieważne, ile i czyich ekspertyz przyjdzie mi wysłuchać. Nie chodziło jednak o przekonanie mnie. - Ale masz rację, powinieneś mieć pewność - sięgnąłem do kieszeni po różdżkę i położyłem ją na stole, w poprzek między nami. - Chcesz ją zatrzymać do czasu aż uzyskasz wiarygodne potwierdzenie? - To właśnie było to złudne poczucie bezpieczeństwa, jakie można było poczuć w obecności Ramseya, zapominając o zagrożeniach, jakie skrywały jego czujne oczy. Pozbywanie się ostatniej linii obrony przy ludziach takich jak on, było głupotą. Ale to nie miało znaczenia, bo wątpiłem, bym nawet spróbował wyciągać różdżkę, gdyby naprawdę chciał mnie skrzywdzić. Przy nim jednym byłem całkowicie bezbronny. Po śmierci Vasyla, którego sam pozbawiłem życia, nie zdołałbym tego samego uczynić kolejnemu synowi. Zwłaszcza nie temu, którego skrzywdziłem już dość.
- Zauważyłem, synu - odparłem dość cierpko odbijając piłeczkę. - W Wielkiej Brytanii przywitała mnie sama szafowa biura aurorów, która zamknęła mnie w Tower - nawet zdołałem uśmiechnąć się na nieprzyjemne wspomnienie. Uśmiech pozbawiony był jednak cienia wesołości. Nie miałem zbyt wielu powodów do szczerej radości. Tajemniczy deszcz kryształów wzbudzał niepokój, przekonanie, że coś było nie tak. Ale żeby o tym porozmawiać, był jeszcze czas. Nie do tego bowiem zmierzał Ramsey, na którego spoglądałem uważnie, głowę zadzierając w górę, przekrzywiając ją nieznacznie.
- I co zamierzasz z nią zrobić? - Siedzieliśmy wpatrując się w swoje oczy, pozwalając niewidocznemu napięciu wzrastać i przebiegać dreszczem po kręgosłupie. - Lubisz przecież to szaleństwo na tyle, żeby z nim związać swoją przyszłość, prawda? - Tym razem w moim uśmiechu było więcej szczerości, więcej rzeczywistej radości. Decyzja tak naprawdę była dawno podjęta, w momencie, gdy zapukałem do jego drzwi, gdy wysłałem pierwszy list z końca świata. - Cokolwiek nie zdecydujesz, nie będę stał na twojej drodze - gdziekolwiek nie pójdziesz, będę tylko niewyraźnym cieniem, nieszkodliwym. Obecnym jednak tak długo, jak długo będziesz zdecydowany go zauważać. Nie zamierzałem prosić o więcej. - Nigdy.



Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss.  The abyss gazes also into you.

Ignotus Mulciber
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia - Page 4 B3e8d48ddeaf7e46b947b02738129a68
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t1112-ignotus-mulciber https://www.morsmordre.net/t1438-listy-ignacego-vitkowskiego#12506 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f272-smiertelny-nokturn-34-2 https://www.morsmordre.net/t4270-skrytka-bankowa-nr-324 https://www.morsmordre.net/t4143-ignotus-mulciber#82512
Re: Kuchnia [odnośnik]25.07.19 11:59
Gdyby Czarny Pan rozkazał pozbawić go życia wykonałby jego polecenie, wiedzieli o tym obaj. Przyrzekł mu lojalność, a swoje obowiązki traktował sumiennie, wypełniał je wszystkie należycie, choć nigdy na ślepo. Mimochodem rozważał istnienie innych rozwiązań, oceniał je pod każdym możliwym kątem, chcąc pojąć ścieżkę podjętych przez Voldemorta decyzji. Fascynował go odkąd go tylko poznał, interesowały go jego nieodgadnione myśli, obrane kierunki. Nie kwestionował ich nigdy, nie ośmieliłby się też uznać je za nieodpowiednie, wiedząc, że miał słuszność, a obrane drogi miały poprowadzić go do tylko jemu znanego celowi. Ale czy wymierzyłby karę szybko, czy może syciłby się jego śmiercią? Kiedyś był katem. Wtedy, kiedy jego praca opierała się na odbieraniu życia schwytanym niebezpiecznym istotom, kiedy mógł się przyglądać każdemu niezwykłemu procesowi umierania czerpał z tego naukę, o wiele większą niż przyjemność. Ludzie tacy jak on, pradaoksalnoie, im więcej empatii w sobie posiadali, tym więcej potrafili przyjemności czerpać z samego podobnego aktu. On cierpiał na poważny jej ubytek, zabijanie samo w sobie niosło niewielki ładunek satysfakcji. Ale gdyby miał ku temu osobisty powód, gdyby widział w tym pewną celowość, przedłużanie tej chwili mogłoby okazać się pokusą nie do odparcia...
Jeśli padł ofiarą klątwy dokonywał pewnych czynności nieświadomie. Zagrażał realnie, prawdziwie, był niebezpieczny i mógł popełnić straszliwe zbrodnie — odebrania życia wyjątkowo cennej Czarnemu Panu kobiecie; wyjątkowo cennej dla niego samego, choć nie mówił o tym głośno, nie okazywał tego nikomu. Klątwa wyjaśniała mechanizm, który rozpoczął swój bieg może nawet przed śmiercią Vasyla, ale nie usprawiedliwiała jego czynów, chęci i zamiarów. Resztki świadomości zmusiły go do ucieczki. Zamiast zwrócić się z problemem do ludzi, którzy mieli mu pomóc, chroniąc swoje środowisko, ułaskawiając działania kierowane szeptami czarnej magii, uciekł. Zniknął w jednej chwili. Nikt nie mógł zweryfikować jego słów, nikt poza Czarnym Panem, który mógł odczytać jego wspomnienia. Pozbawił się usprawiedliwienia, które było zasadne, gdy z potencjalnego oprawcy stał się ofiarą. I teraz nie miał już nic. Wszystko zależało od Tego, Którego Imienia Nie Wolno Było Wymawiać.
— Zrobiłbym to szybko — odpowiedział mu niemalże mechanicznie, bez zastanowienia. Ignotus nie zasłużył na to, by przedłużać jego męki, by czuł ten ostatni raz jak każdy fragment jego ciała rozpada się na milion mniejszych. Zdziwiony był jednak tym, że nie przejmowały go możliwe skutki, śmierć, która była tak blisko, wizja zdrady, której prawie się dopuścił. Cóż było więc dla niego ważniejsze niż własne życie? Czy było coś, z czym się liczył, co było cenne? Nie wierzył, że w nie było w nim nic ludzkiego, nic, co nie trzymałoby go na ziemskim padole, utrzymywało w ryzach, skupionego, silnego i przede wszystkim, po tym wszystkim, co przeżył — niezłomnego. Patrząc na niego wydawał mu się jeszcze chudszy niż wtedy, na Festiwalu Lata, ale może to ponura zimowa aura na zewnątrz, chłodne światło malowało na nim cienie, które czyniły go o wiele bardziej posępnym, zmęczonym i wpółżywym. W istocie, wyglądał jakby powrócił ze świata umarłych.— Co przeraża cię więc bardziej?— spytał, podchwytując jego słowa od razu, chcąc jednocześnie ściągnąć na siebie jego wzrok. Wiedział, że w jego oczach mógłby zobaczyć to wszystko, o czym bał się mówić. Dobrze kłamał, maskował emocje, ale nie był w stanie zataić wszystkiego. Ze zmarszczonymi lekko brwiami przyglądał mu się, chcąc poznać jego prawdę, poznać sekret, który chciał zachować dla siebie. Tuż po przeprosinach, spuścił głowę znów, wiedząc, że przyglądanie mu się było zbyt surowe i obojętne. Mimika, szczególnie ta najdrobniejsza zdradzała najwięcej, wydawała się bowiem niekontrolowana, nieświadoma i całkiem naturalna. Wyraz obojętności zachowywał wrażenie niepokoju, a nie zależało mu wcale na tym, aby Ignotus czuł go w tej chwili. Wręcz przeciwnie. Chciał, by się odprężył, odetchnął z ulgą i otworzył ze wszystkim, z czym do niego przyszedł. Kilka prostych słów podkreślających to, co uczynił wciąż nie stało blisko wyjaśnień, które mu obiecał. Powtarzał jedynie suche fakty, o których oboje wiedzieli.
— To wszystko? — spytał więc, zerkając na niego spod byka, krytycznie i nieprzychylnie. — To już koniec wyjasnień?— Nie dawał za wygraną, chociaż szczegóły dotyczące tego, co się wydarzyły miały drugorzędne znaczenie, o wiele ważniejsza była przyszłość. — Co zamierzasz teraz?— Chciał poznać jego plany. Musiał wiedzieć, czy rozważa jakieś próby naprawienia swojego błędu, czy rozpatruje to w podobnych kategoriach. Stali w przedsionku nowego roku, który mógł przynieść zupełnie wszystko. Przyszłość, nawet dla niego, wróżbity, wciąż była niepewna, chociaż nie obawiał się jej nadejścia. Potrzebowali siebie silnych, skupionych i zdeterminowanych, ale też posłusznych i znających swoje miejsce. Obserwował jak dopija alkohol, choć jego własna szklanka na stole stała wciąż nietknięta. Wiedział, jak to działało, choć w takich chwilach sięgał po papierosy, alkohol miał utulać go do snu, nużyć, zmiękczać jego świadomość i czujność — nie mógł sobie pozwolić na to w chwilach takich jak ta, kiedy trzeźwy umysł był ponad wszystko. Zdziwienie, które przyszło było nagłe i zupełnie szczere.
— Twój brat?— Nie miał pojęcia o tym, że miał brata, a do tego w Rosji. Kiedy byli tam razem nie wspomniał o nim ani słowem, choć miał przeczucie, że wyprawa do kraju przodków nie była związana wyłącznie z zaprezentowaniem mu nigdy nie poznanego dziedzictwa. Czegoś tam szukał, czy teraz to odnalazł? Czy batalia, z której właśnie wrócił była tym, na co liczył i czego się spodziewał? Pojawienie się w jego świadomości wuja wprawiło go w zaciekawienie większe, niż mógłby przypuszczać. Czy był dla niego tym, kim Graham dla Ramseya, czy udało im się osiągnąć szczerą i bliską zażyłość, której on sam nigdy nie zaznał z własnym bratem? — Uciekłeś więc do brata, odrzucając naszą pomoc.— Nie pytał, stwierdził, bowiem tak to wyglądało. Zaufał bratu bardziej niż im, powierzył się w jego ręce, choć z pewnością rycerze mogli wykazać się równie dobrą jak nie lepszą skutecznością w rozwiązywaniu problemu, który na nim spoczął.
Czy przedmiot obłożony klątwą miał trafić w ręce Ignotusa, czy ręce śmierciożercy miały go tylko przekazać dalej, czyniąc go przypadkową ofiarą? Nie sądził, aby dowiedzenie się tego leżało w jego obowiązku. Jego ojciec z pewnością przyjrzy się tej sprawie. To, czym parał się na codzień wiązało się z podobnym ryzykiem, musiał być nieostrożny, zaufać niewłaściwej osobie. Cokolwiek przyczyniło się do tej sytuacji z pewnością nauczyła ich wszystkich czegoś.
— Co więc robisz?— jeśli nie prosisz o kredyt zaufania? Pierwsze kroki zostały podjęte, wizyta u Edgara była koniecznością. Czarnoksiężnik, prawowity władca Nokturnu będzie mógł potwierdzić jego słowa. Zgłębił temat klątwy opętania odkąd tylko otrzymał sowę od niego; wiedział na czym polegała i do czego skłaniała swoją ofiarę. Nawet teraz urok mógł szeptać mu słowa, które zechciałby wcielić w życie. Nie obawiał się go, był przekonany o tym, że pokonałby go w bezpośrednim starciu, był silniejszy, ale nie mógł pozwolić sobie na utratę czujności ani przez moment. Musiał mieć oczy i uszy wszędzie, a ilość spraw, których się podjął wymagała od niego zaangażowania. Zerknął na różdżkę, niepewny w pierwszej chwili, czy to co widział, było rzeczywiście tym, co Ignotus zamierzał uczynić, a później na Ignotusa, jego zapadłą twarz. Spojrzał mu prosto w oczy. Czy był świadom złożonej propozycji i tego, co się z nią wiązało? Dobrowolne oddanie mu różdżki osłabiało go, jako czarodzieja, a poniekąd czyniło go całkiem bezbronnym. Nie tylko teraz, przy nim, ale w zwykłym codziennym życiu. Czy był na to gotów, czy z góry założył, że mu odmówi, nie chcąc go narażać? Mógł sprawić sobie nową, ale żadna nie będzie go słuchać w pełni, póki ta nie zostanie zniszczona. Oderwał się od parapetu, nie spuszczając z niego wzroku, odsunął sobie krzesło i usiadł w końcu przy stole. Milcząc przez dłuższą chwilę spojrzał na różdżkę pomiędzy nimi i wyciągnął ku niej rękę, by ostatecznie odsunąć ją na bok, odsunąć od Ignotusa.
— Doceniam twój gest — powiedział z wyraźnym podziwem, nie wiedząc, czy był podyktowany jego odwagą, dobrą wolą, czy raczej bezmyślnością. On sam nigdy nie pozbawiłby się tego oręża. Nie oddałby go nikomu. Przyjął więc jego propozycję, postanawiając zatrzymać ją do czasu, aż zweryfikują zaistniałe zagrożenie. Nie musiał tłumaczyć ojcu, jak do tego momentu musiało wyglądać jego życie, z pewnością rozważył to zanim zaproponował mu oddanie swej broni, przedmiotu codziennego użytku, przedłużenia ręki, bez którego nie mógł ani czarować ani zmienić się we mgłę. Jak wielka musiała być jego desperacja, że podjął się tak szaleńczego ruchu?
— Co Bones na ciebie miała?— Dlaczego się na niego zasadziła i skąd miała informacje o jego powrocie? Kto jeszcze wiedział? Cassandra? Nie wierzył, że rzeczywiście postąpiłaby tak bezmyślnie i zwróciła się do swojego dawnego znajomego, aby wziął sprawy we własne ręce i zajął się Ignotusem, chociaż doskonale, by to do niej pasowało. Ufał jej, nie mogła im tego zrobić. Nie mogłaby ich zdradzić. — Z nią? Absolutnie nic. Jej znaczenie znacznie wzrosło pod twoją nieobecność. Jest potrzebna Czarnemu Panu. Nietykalna.– Nie sądził, aby musiał to mówić, wolał go jednak uprzedzić o zmianach, jakie zaszły, odkąd odwiedził ją w swojej sypialni, by ją straszyć, o czym szlachetnie zapomniał mu wspomnieć. Milczał przez chwilę, patrząc na jego różdzkę, bynajmniej jednak nie dlatego, że zastanawiał się głęboko nad zadanym przez niego pytaniem. Szaleństwo, które go ogarnęło było zgubne i wcale nie czerpał z niego przyjemności. Było jak brzemię, które mu ciążyło; olbrzymi ciężar na plecach, którego nie potrafił zrzucić, choć bardzo chciał się od niego uwolnić. Nie było w tym nic przyjemnego. W tęsknocie. W palącym pragnieniu. W potrzebie bycia blisko. To szaleństwo przypominało mu chorobę, z której wcale go nie chciała uzdrowić, a z której sam nie potrafił się wyleczyć, choć próbował na wiele sposobów. Czymże była więc wesołość, która zatańczyła na twarzy Ignotusa? Uniósł na niego stalowe oczy i patrzył przez chwilę, nie podzielając ani jej, ani nie odwzajemniając uśmiechu. Naprawdę tego nie dostrzegał? W tej jednej chwili, kiedy siedzieli vis-à-vis i mógł czytać z niego jak z otwartej księgi? Pozwalał mu na to. Teraz. W tej jednej, ograniczonej chwili.
— Nie — odpowiedział w końcu szczerze; bowiem kiedy szczerość mieszała się z kłamstwem i obłudą trudniej było je od siebie odróżnić. A on zamierzał być bezwzględny. —Nie potrzebujesz jej. Obaj nie potrzebujemy. Dlatego musisz wybrać pomiędzy swoim synem, a mącicielką. Ostatecznie. — Nie zamierzał mu niczego ułatwiać, chciał by samodzielnie dokonał tego wyboru i związał się z nim w sposób oczywisty. Przyszedł tu, liczył się wiec z tym, co może zastać, a jeśli nie spodziewał się takiego obrotu spraw musiał stawić mu czoła. — Mną, a Cassandrą i twoją wnuczką— sprecyzował przezornie, wypuszczając powietrze z płuc powoli. Sięgnął po alkohol, uzupełnił jego szkło. Pij, Ignotusie, pij, do dna..—Jestem bliski końcowi badań. Wszystko wskazuje na to, że moja teoria się sprawdza. Dzieci w Gwiezdnym Proroku poddawane są eksperymentom, reagują na nie. Anomalie nieświadomie nam pomogły, dały im poczucie magii, mocy, która teraz straciły. I teraz zobaczą, że muszą to stłumić, aby przeżyć. Stworzymy najpotężniejszą istotę — zwrócił się do niego znów, ale choć w głosie rozbrzmiało lekkie podekscytowanie, prócz niego dało się wyczuć też cichą nadzieję, oczekiwanie, którym szastał jak dobrem, na którym mu wcale nie zależało. To był przecież ich wspólny plan, legendy o obskurusach fascynowały niegdyś im obu. Mieli to zrealizować we dwóch, jak ojciec z synem, przyczynić się do wzrostu potęgi Lorda Voldemorta. — Oddamy ją Czarnemu Panu — dodał nieco ciszej, wzrokiem uciekł w bok; z łatwością mógł sobie wyobrazić moment, w którym to zrobią. Wiedział, że Pan doceni ich starania.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]26.07.19 1:48
Czarny Pan był władcą naszego życia i śmierci. Nikt poza nim nie mógł już decydować o tym, kiedy miała przyjść nasza pora na umieranie. I biada temu, kto nie chciałby się dostosować. Nie wątpiłem ani przez sekundę, że Ramsey zrobiłby to, czego oczekiwał od niego Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Nikt z nas by się nie wahał. Niezależnie od tego, do kogo skierowane by było polecenie - Tristan, Magnus, Deirdre, każde tak samo miałoby obowiązek mnie zabić, co Ramsey. Albo Cassandra, gdyby to ona została akurat wybrana na kata. Przed tym niegdyś próbowałem ją ostrzec. Gdyby z jakiegoś powodu odmówiła, stawiała na szali życie nie tylko swoje. Ale to już nie miało znaczenia. Podjęła swoją decyzję, jedyną słuszną decyzję, a osobą, która położyła na szali czyjeś życie byłem ja. Ryzykowałem głową własną i jej. Musiałem wyjechać, wciąż w to wierzyłem, to była ucieczka przed porażką, z której już bym się nie podniósł. Nie chciałem zawdzięczać nikomu już niczego więcej. Ale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji, wiedziałem, że Czarny Pan może być równie zawiedziony moją postawą, co Ramsey. A wówczas niewiele miałbym do powiedzenia. Byłem gotów na śmierć, na to, że w ostatniej chwili, mój ostatni żyjący syn wyciągnie swoją różdżkę i beznamiętnym głosem przedstawi ostatnie zaklęcie, jakie usłyszę - wyrok za zdradę. Choć miałem jednak nadzieję, że Czarny Pan zrozumie, dlaczego nie mogłem zostać. Nie mogłem zostać, żeby nie zdradzić, żeby nie zwrócić się przeciwko Niemu, żeby nie zamienić się w zaledwie wściekłego psa trzymanego na łańcuchu dopóki ktoś nie uzna, że jedynym, co jeszcze można z nim zrobić, to zabić. Upokorzonego i skundlonego, nikogo, pozbawionego nie tylko godności, ale nawet świadomości, pogrążonego w nieuleczalnym szaleństwie. Potrzebowałem podjąć własną decyzję i poradzić sobie z klątwą na własnych warunkach, stając jej naprzeciw, bez świadków. Uciec od pełnych litości albo obrzydzenia spojrzeń.
Musiałem jednak wiedzieć. Jeżeli musiałby mnie kiedyś zabić, jeżeli chciałby mnie kiedyś zabić, musiałem wiedzieć, co by zrobił. Nie byłem jednak naiwny, gdyby Czarny Pan oczekiwał mojego cierpienia, chęci Ramseya odnośnie mojej szybkiej śmierci nie miałyby żadnego znaczenia. Skinąłem więc głową na znak zrozumienia. Obaj doskonale wiedzieliśmy, jak to wyglądało, jak niewiele mieliśmy do powiedzenia w zakresie naszych żyć. Szybko. Rozbłysk zielonego światła i koniec. Było coś kojącego w tej perspektywie. Nawet jeśli zupełnie jej nie pragnąłem, chciałem żyć, chciałem korzystać ze świata tyle, ile jeszcze mogłem, to świadomość, że koniec jest tak krótki i bezbolesny napawała mnie dziwnym spokojem. Nieuchronna wreszcie śmierć nabierała niemalże ludzkiego ludzkiego oblicza. To było coś, z czym mogłem żyć.
- Porażki - odparłem początkowo lakonicznie. - Nie mogę drugi raz przegrać, Ramseyu - patrzyłem prosto w jego oczy, ale po chwili musiałem spuścić wzrok, żeby zebrać myśli. Wpatrywałem się przez chwilę w pustą szklankę, którą obracałem palcami. Potrzebowałem chwili, żeby zdecydować czy chcę powiedzieć o rzeczach, o których nikt nigdy nie miał się dowiedzieć i kiedy wreszcie zdecydowałem, to jeszcze jak to zrobić właściwie. - Kiedy byłem w Tower - zacząłem głucho. - To było jak bycie martwym dla świata, pochowanie żywcem. I tylko dzięki silnej woli zdołałem pozostać sobą, nie oszaleć, nie zatracić się w beznadziei - nie mogłem na niego patrzeć wypowiadając kolejne słowa. Każde jedno bolało, przedzierało się przez moje gardło jakby było ostrym sztyletem rozrywającym wszystko na swojej drodze. Ale przyszedłem tutaj z konkretnym zamiarem i nie było już teraz żadnego sensu go zmieniać. - To czego boję się najbardziej to porażka tak dotkliwa, że już się po niej nie podniosę, porażka, która złamie we mnie wszystko to, co czyni mnie mną - wreszcie podniosłem wzrok i spojrzałem na Ramseya - to jak śmierć, tylko zamiast wiecznego spokoju, trwasz uwięziony, przeżywając swoją przegraną i swoje upokorzenie dzień w dzień. Więzienie, z którego nie możesz uciec, bo złamało cię do końca. Tego boję się najbardziej - takiego więzienia bez wyjścia - zakończyłem głębokim wdechem dopiero wówczas zdając sobie sprawę, że przestałem na chwilę oddychać. Odwróciłem też ponownie wzrok nie chcąc widzieć tego, co mogłoby się pojawić w oczach Ramseya. Czymkolwiek by to nie było, wolałem, by zachował to dla siebie. Miał prawo oceniać mnie jak tylko chciał. Ale ja nie musiałem wiedzieć o wszystkim. Nie było żadnego wielkiego sekretu, żadnego zręcznego kłamstwa czy wygodnej półprawdy. Domyślałem, się, co podpowiadały moje oczy. Nie musiał mi wierzyć, a ja nie zamierzałem ani go przekonywać, ani upewniać się, że poznał prawdę. Ramsey ją ode mnie otrzymał, ale co z nią zrobi, było już jego decyzją.
Spuścił wzrok przyjmując moje przeprosiny znacznie uprzejmiej, z większym szacunkiem niż się tego spodziewałem. One też były szczere. I bardzo chciałem, by dotyczyły znacznie więcej rzeczy niż tylko wyjazdu, ale wciąż nie potrafiłem znaleźć w sobie odpowiednich słów. Te, które cisnęły mi się na usta były żałosne, a te, które chciałbym znaleźć, umykały mi za każdym razem. Dlatego ograniczyłem się do lakonicznego przepraszam głęboko licząc na to, że jakimś cudem oznaczać będzie więcej niż znaczy faktycznie. Wiedziałem jednak, że cokolwiek nie chciałbym, by kryło się za jednym prostym słowem, nie będzie miało znaczenia dopóki wreszcie tego nie powiem. Dlatego doskonale słyszałem gorycz we własnym głosie. Niewiele mogłem na nią poradzić, ale też nie starałem się specjalnie ukrywać własnych emocji, z którymi od dawna nie miałem problemu. Zwykle same nie chciały wypływać na moją twarz, przytłumione i miało ważne, teraz jakby odbijały sobie te wszystkie razy, gdy mimochodem zachowywałem obojętność. I nie podejmowałem walki, z góry wiedząc, że przegram. Ramsey mógł czytać ze mnie jak z otwartej księgi. Czułem na sobie jego uważny wzrok za każdym razem, gdy na mnie spoglądał i miałem wrażenie jakby widział wszystko. Przerażające, zimne uczucie, które towarzyszyło każdemu spotkaniu z Czarnym Panem. Tym razem jednak sam się o to prosiłem całkowicie opuszczając gardę i pozwalając na zdecydowanie zbyt swobodne odbijanie się moich myśli w zmęczonych oczach. Nawet jednak gdybym chciał, nie potrafiłem już tego zatrzymać.
- Jakich wyjaśnień oczekujesz, Ramseyu? - Odpowiedziałem nieco ostrzej na jego zaostrzający się ton. - Nie ma wielkiego powodu, który sprawi, że wszystko nabierze sensu. Jestem tylko ja zbyt przerażony swoją porażką, by mierzyć się z nią przy świadkach, jestem tylko ja zbyt słaby, żeby przyznać się przed kimkolwiek do przegranej i prosić o czyjąkolwiek pomoc - to nie z jego powodu się irytowałem. Byłem zły na siebie przede wszystkim. Za to, że nie umiałem poradzić sobie inaczej, za to, że musiałem siedzieć w chłodnej kuchni przyznając się na głos do rzeczy, do których przyznawać się nie chciałem przed samym sobą. - Kiedy zrozumiałem, co się dzieje, mogłem albo uciec, albo prosić o pomoc i pozwalać wszystkim być świadkami mojego ostatecznego upadku. Nie wiedziałem, czy klątwę da się zdjąć, nie wiedziałem nawet czy to klątwa, czy szaleństwo. I za bardzo bałem się, że to wcale nie działanie magii - z każdym słowem mój głos uspokajał się aż doszedł wreszcie do całkowicie beznamiętnego. - A Cassandra i Lysandra były bezpieczne, nie mogłem ich już skrzywdzić. Nigdy nawet nie chciałem.
To też była prawda. Nie zamierzałem zabijać ani przez chwilę, ani jednej, ani drugiej. Ani świadomie, ani nieświadomie. Dlatego pomimo wszystko, informacja o klątwie była ulgą. To magia zmusiła mnie do działania wbrew sobie, nie było ukrytego pragnienia, niewyjaśnionej chęci skrzywdzenia którejkolwiek. Bałem się, że to mógł być objaw tego, że zaczynam tracić kontrolę and samym sobą. Coś, z czym nie mógłbym się pogodzić. Ale to nie byłem ja. I nie stosowałem tego w daremnej próbie oczyszczenia się przed kimkolwiek z winy. Potrzebowałem jednak tej świadomości, żeby odnaleźć spokój. Ze mną wszystko było dobrze.
- Planuję wrócić i służyć naszemu Panu najlepiej, jak umiem - odparłem dość trywialnie, choć wcale nie mniej szczerze. - Oczywiście, jeśli tylko mojej służby będzie sobie dalej życzył.
Ale nie tylko dlatego wróciłem. Oczywiście, związałem z Lordem Voldemortem swoje życie i nie mogłem tak po prostu od tego uciec, jednak to nie poczucie obowiązku kazało mi wracać jak najszybciej do Londynu. Potrzebowałem na własne oczy przekonać się, że mimo wszystko, mimo anomalii, atakującej zewsząd czarnej magii, mimo licznych przeciwności, z Ramseyem wszystko było dobrze. I choć zdawało się to oczywiste, jeśli spróbowałem o tym myśleć logicznie, jeśli szukałem jakichkolwiek urywków z prasy, wszystko prowadziło do jednej zaledwie konkluzji - było z nim w porządku. A jednak musiałem tu być i upewnić się osobiście, że mój ostatni syn wciąż żyje, wciąż ma się dobrze. Było to zupełnie głupie i sentymentalne z mojej strony, ale jednak zasiewało we mnie ziarno niepokoju, z którym nie umiałem sobie poradzić w żaden inny sposób. Zaraz za nim kryła się służba, z której zdezerterowałem w tak hańbiący sposób. I nie, nie wybierałem wówczas brata ponad organizacją. Skinąłem głową milcząco potwierdzając, że ja także mam rodzeństwo, nawet jeśli Ramsey nigdy wcześniej o nim nie słyszał. Nie było w tym nic dziwnego, nasze drogi rozeszły się dawno temu i po prawdzie, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek jeszcze się połączą. Do niedawna był dla mnie człowiekiem znacznie bardziej obcym niż dowolny członek Rycerzy Walpurgii. Więc nie, nie decydowałem się zaufać jemu ponad nimi.
- Możesz tak na to spojrzeć - powiedziałem jednak nie chcąc wdawać się w tłumaczenie, w które i tak mi nie uwierzy. W pewnym sensie też było to prawdą. - Nie spodziewałem się, że mi pomoże. Nie liczyłem na to. Planowałem radzić sobie sam, ale gdyby nie on, nie miałbym żadnych szans - był wtedy przy mnie, dzień w dzień, upadek za upadkiem. Bardziej wyrozumiały i uparty niż myślałem, że jestem dla niego wart. Ale uratował mi życie i wszystko to, co w nim cenniejsze od niego samego. Wyjeżdżając byłem zwyczajnie głupszy, niż Ramsey to podejrzewał. Wtedy to nie był wybór pomiędzy jednym źródłem pomocy a drugim. To był wybór między skorzystaniem z niej w ogóle albo mierzeniem się z całym problemem samodzielnie. Wybrałem drogę niemożliwą, która nie mogła wieść do sukcesu, ale mimo wszystko, wbrew całej logice doprowadziła mnie dokładnie w to miejsce. Jakby na to nie spojrzeć, wygrałem. Tylko i wyłącznie dlatego, że pomoc została mi narzucona.
Patrzyłem na leżącą różdżkę szukając odpowiedzi na pytanie Ramseya. Nie dlatego, że nie wiedziałem, ale potrzebowałem słów, które oprócz bycia prawdziwymi, pozostaną wiarygodne.
- Mówiłem, przyszedłem zapewnić cię, że nie stanowię zagrożenia dla Lysandry i jej matki, a także nie balansuję już na krawędzi zdrady - przyszedłem powiedzieć, że wcale nie musisz spieszyć się ze swoim morderczym zaklęciem. Jeszcze nie. Przyszedłem też odpowiedzieć na pytania najlepiej jak umiałem i wziąć odpowiedzialność za wszystkie te lata, kiedy tego nie robiłem. Bo nadszedł czas, w którym albo mogłem tego uniknąć i zniknąć całkowicie z życia Ramseya, a jego wymazać ze swojego, albo przyjąć rolę, której nigdy nie chciałem, ale która wydawała mi się jedyną, jaka mi pozostała. W zbyt wiele sposobów bowiem nasze życia już się ze sobą splotły, by tak po prostu je rozerwać. Dlatego byłem, żeby zrobić ostatnią rzecz, jaką jako ojciec mogłem zrobić - dać się nienawidzić albo zatańczyć tak jak on zagra. Skoro tego potrzebował. Poddać się jego wizji i być tam, gdzie aktualnie uznawał, że byłem mu potrzebny. Nic więcej jako rodzic nie mogłem mu już dać. I choć wiedziałem, że nic nie wynagrodzi mojej nieobecności przez całe jego życie, choć porzuciłem dawno te złudzenia, choć nie mogłem czasem oprzeć się wrażeniu, że w zasadzie jest dla mnie obcym człowiekiem, pozostawał moją krwią, pozostawał moim synem. I tyle wystarczyło. Oddawałem mu różdżkę, bo byłem przekonany, że w gruncie rzeczy tego potrzebuje. Kontroli. Wyrazu całkowitej ufności, z którą może zrobić, co chce. Nie uśmiechało mi się życie pozbawione magii, ale wytrzymałem bez niej trzydzieści lat, kilka dni nie mogło zrobić mi wielkiej różnicy. Ponownie w tej rozmowie skinąłem głową na znak zrozumienia odwzajemniając spojrzenie Ramseya, patrząc, jak siada naprzeciwko, jak zabiera moją różdżkę. Nie byłem pewien, czy rozumiał, co mną kierowało, z pewnością jednak pozwoliło to na zmniejszenie dystansu między nami.
- Nic nie miała - skrzywiłem się na wspomnienie pojedynku. - Ledwo pojawiłem się na miejscu, leciał we mnie petrificus. Nie wiedziała chyba, kim jestem. Czekałem na Magnusa. Albo tak naprawdę chodziło o niego, albo biuro aurorów wie zdecydowanie za dużo.
Problemem było jednak to, że nie miało skąd wiedzieć. O moim powrocie wiedzieli nieliczni i wydanie mnie ministerstwu raczej nie było tym, co zrobiliby, by się mnie pozbyć. Wiele się może zmieniło, ale szczerze wątpiłem, by Czarny Pan chętnie oglądał oddawanie lojalnych sobie ludzi w ręce wrogów. Nawet gdyby zdradzili. To on był od wymierzania sprawiedliwości. I to w sposób, które niwelował ryzyko wydania tajemnic, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Zdrada więc nie mogła wchodzić w rachubę. Bo jeśliby weszła... To było zwyczajnie niemożliwe.
- Oczywiście - odparłem z cieniem gorzkiego uśmiechu na ustach. Czy dziwiło mnie znacznie Cassandry w naszych szeregach? Nie. Nie potrzebowałem także ostrzeżeń od Ramseya. Jednym z powodów mojego dobrowolnego wygnania była chęć do zapewnienia jej bezpieczeństwa. Nie chciałem jej skrzywdzić, nie zamierzałem. Zdziwiło mnie jednak stalowe spojrzenie Ramseya. Czy gdyby nie Czarny Pan, byłby ją zdolny skrzywdzić? Z pewnością sprawiał w tym momencie takie wrażenie. Zastanawiałem się patrząc na niego uważnie, pozwalając uśmiechowi zblednąć na ustach. Nie radził sobie z tym, co czuł i z tym, czego chciał. Chociaż brzmiał pewnie i sam zapewne szczerze wierzył w wypowiadane słowa, ja tej wiary nie podzielałem. Wątpiłem, by to było jego ostateczne zdanie. Cokolwiek aktualnie nie łączyło go z Cassandrą, wcześniej było między nimi zdecydowanie zbyt wiele, by całkowicie uznać, że się wzajemnie nie potrzebują. Ramsey nie mówił o szczegółach, a ja nie mogłem o nie pytać. Dlatego jedynie zwracałem uwagę na odrobinę spięte mięśnie, na błyski w oczach, na grymas ust. I własne odczucia co do jego prawdy pozostawiałem dla siebie. Przyjąłem jego alkohol unosząc szklankę w nieco niedbałym toaście.
- Powiedziałem ci już, nie będę stał nigdy na twojej drodze. Przyszedłem do ciebie, nie do Cassandry. I zrobiłem to z pełną świadomością. Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje? - Mówiłem szczerze, nie zamierzałem robić nic wbrew niemu. o czymkolwiek miał w przyszłości nie zdecydować, cokolwiek miało mu się nie odmienić, ja miałem stać zawsze za nim, niezależnie od tego, w którą stronę będzie się akurat zwracał. Wypiłem łyk alkoholu zauważając, że Ramsey po swój nie sięgał. Może chciał zachować trzeźwość umysłu, żeby nie pozwolić sobie na powiedzenie słowa za dużo, na okazanie jednej emocji, której okazać by nie chciał. Ja nie musiałem. Alkohol nie pozbawiał mnie kontroli, nie bardziej niż sam to sobie zrobiłem. Mimowolnie moje oczy na sekundę powędrowały do różdżki. - Wybrałem ciebie - potwierdziłem patrząc wprost w jego szare oczy, w których wraz z kolejnymi słowami zaczęła narastać ekscytacja. Obskurus. Odchyliłem się w krześle spoglądając na niego z podziwem. To było wspaniałe osiągnięcie. I nie miałem wątpliwości, że i Czarny Pan je doceni. Nie tylko Cassandra była potrzebna Lordowi Voldemortowi.
- Ku chwale Czarnego Pana więc - znów uniosłem szklankę w toaście wychylając alkohol. I ku twojej, Ramseyu. I za mnie, żebym właśnie nie podpisał własnego wyroku.



Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss.  The abyss gazes also into you.

Ignotus Mulciber
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia - Page 4 B3e8d48ddeaf7e46b947b02738129a68
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t1112-ignotus-mulciber https://www.morsmordre.net/t1438-listy-ignacego-vitkowskiego#12506 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f272-smiertelny-nokturn-34-2 https://www.morsmordre.net/t4270-skrytka-bankowa-nr-324 https://www.morsmordre.net/t4143-ignotus-mulciber#82512
Re: Kuchnia [odnośnik]28.07.19 18:51
Nie był w stanie odkryć prawdy o tym, co zdarzyło się przed paroma miesiącami. O tym, co siedziało w głowie Ignotusa, o tym, co kryły jego myśli, o szeptanych mu na ucho słowach, o klątwie, która sprowadziła go na tę drogę. Bo byli tylko oni dwaj, a pomiędzy nimi pewna pustka, którą należało czymś wypełnić. Zaufanie budowało most pomiędzy dwoma urwiskami, drogę, która łączyła obie strony i pozwalała spotkać się gdzieś pośrodku, nad rwącą w dole rzeką, nad przepaścią, pomimo wiatru, który nimi targał, mogąc w każdej chwili zrzucić. Powinni ruszyć przed siebie, stawiając krok za krokiem, aby dotrzeć ostatecznie do siebie i móc się porozumieć, z jednego brzegu trudno było zrozumieć krzyk dochodzący z drugiego. Ale pomiędzy nimi nie istniał żaden most, nie było ścieżki, która bezpiecznie łączyła oba urwiska. Nikt nigdy jej nie zbudował, nigdy nie zadbał o to, aby powstała. Ową pustkę przecinała więc iluzja prawdziwego porozumienia, wzajemnej akceptacji; na której budowali kolejne poziomy kłamstwa świadomie zgadzając się na uznanie tego za jedyną istniejącą prawdę. Bowiem nie mieli nic więcej. Nie uczynili nic, by to zmienić. Z łatwością więc oddał się tej grze, przybierając na twarz właściwą minę. Był przejęty, w jego oczach powoli zaczynały odbijac się te wszystkie myśli, emocje, które krążyły po jego ciele nieproszone, ale tylko dlatego, że pozwalał im wypłynąć na powierzchnię, ujrzeć światło dzienne. Czyniły go plastycznym, prawdziwym i wyjątkowo ludzkim. To była praca, która kosztowała go sporo wysiłku, oddawał się temu w pełni, wchodząc w swoją rolę bardzo głęboko, ale tylko tak był w stanie go oszukać, dać to złudne wrażenie prawdy i istniejącego porozumienia. I musiał to uczynić, bo to była jedyna właściwa w tej chwili droga, najlepsze rozwiązanie z możliwych. Rozsądne, racjonalne, pozbawione wyrachowania i sadystycznej chęci zadania dotkliwego ciosu. Robił dokładnie to, co do niego należało.
Był synem, którego chciał mieć.
Żaden z nich nie chciał przyznać się do poniesionej porażki, wyjawić swoich słabych stron, przyznać się do popełnionego błędu. Ignotus, przychodząc tu tego wieczoru podjął się tego wyzwania, otwarcie i dobrowolnie, odsłaniając przed nim swoje karty. Ale by je przyjąć musiałby mu zaufać, a na to pozwolić sobie nie mógł, ryzyko niewarte świecy, stawiało go przed zbyt wielkim zagrożeniem. W ostatnim czasie pojął, że nie był wciąż gotów temu sprostać. Nie podołał ostatniej próbie, dał się zwieść. I jego ojciec nie był niczemu winien, to on chciał widzieć w tym wszystkim zbyt wiele, zbyt chciwie chciał zagarnąć dla siebie to wszystko, czego nie doświadczył w dzieciństwie, jakby sądził, że brakujące doświadczenia będzie w stanie zebrać garściami i połknąć, nie dławiąc się przy tym ich nadmiarem. Nie mógł, to tak nie działało, a on zabłądził, po omacku szukając wyjścia. Nie mogli nadrobić straconego czasu, nie mogli zyskać czegoś, co odebrał im najpotężniejszy ze wszystkich demonów. I on obawiał się porażki. Patrzył więc na niego ze zrozumieniem, wyrażając sobą znacznie więcej niż myślałby w innej sytuacji, w innym czasie. Obaj więc dokonali złych wyborów, podjęli się serii niewłaściwych działań, które doprowadziły ich do tego właśnie miejsca. Czy zamknięcie w celi doprowadziłoby go do tego samego? Czy przeżywałby na jego miejscu to samo? Nie wiedział. Ale Ignotus walczył o to, aby pozostać sobą, a on oddałby się temu wszystkiemu, popłynął z nurtem, zamiast iść pod prąd, wyłączyłby się ze wszystkiego. Sądził, że po Tower byłby silniejszy. I jeszcze gorszy.
— Byłeś martwy dla świata — przypomniał mu gorzko, nie spuszczając z niego wzroku, przytrzymując na nim spojrzenie gryzące i irytujące, bo zmuszające do stawienia mu czoła. — Świat o tobie zapomniał na wiele lat. Straciłeś wszystko — swój dom, piękną żonę, która nigdy go nie kochała, syna. Nie miał mu za złe siebie, już nie. Nie wiedział. Jego błąd pojawił się o wiele wcześniej, kiedy złożył obietnicę Rosierowi. Ale stracił Grahama, możliwość patrzenia jak dorasta, jak się rozwija, rzuca pierwsze zaklęcia. A później jak pochłania go czarna magia i jak opierał się ciemności, która go otaczała. Nie należał do Rycerzy Walpurgii od samego początku, nie pogrążał się w ciemności; on w nią tylko spoglądał z góry, aż podjął decyzję, by skończyć w przepaść. — Graham o tobie mówił. Nie pozwalała mu się z tobą kontaktować. — A on nie próbował, bo nie miał natury człowieka przesuwającego ściany, kiedy pomieszczenie, w którym żył okazywało się zbyt ciasne i duszne. Dwaj bracia bliźniacy, niby reprezentowali jeden żywioł, a przecież byli skrajnie różni, do niczego niepodobni.— Ona nie żyje. Anomalie ją zabiły. — Odbierając mu też prawo zemsty na kobiecie, która przysięgła mu wszystko, by po czasie zostawić go samego, gnijącego w więzieniu i odejść do mężczyzny, który mógł jej zagwarantować dogodniejsze życie niż wdowy, którą się z pewnością czuła podczas jego pobytu w więzieniu. — Ale ma córkę. Ma na imię Yana. Znam ją jeszcze ze szkoły, ale spotkaliśmy się dopiero niedawno. I jest piękna. Ma jasne oczy, jasną skórę, ciemne włosy. — Te słowa mogły być dla niego katorgą, wiedział, czyją była córką. I to wszystko, jak całe życie dotąd, przeleciało mu koło nosa. Ona również. A teraz mierzył się z kolejnym upadkiem. Ciężar, który nosił na plecach przygniatał go do ziemi, chciał go złamać, ale on był na tyle uparty, że nie chciał się temu poddać. Może to miał właśnie po ojcu, zawziętość i niezłomność. Może tak skutecznie podnosił się po wszystkim bo odziedziczył po nim cechy, o ile dzieci dziedziczyły po swoich rodzicach cokolwiek.— Kiedy na mnie patrzysz, widzisz ją? Swoją porażkę? Drzwi więzienia, od którego nie da się uciec?— Przypominał mu o tym nieustannie? Czy to wszystko, co mu mówił dziś było prawdą, czy wydzierał ją z jego wnętrza, ze środka, czy było tylko piękną farsą, którą potrafił mu sprzedać, jak wszystko inne? Stał na jednym brzegu i patrzył na niego, przed sobą mając most. Iluzoryczny i nieprawdziwy. Wiedział, że jeśli popełni jeden krok — spadnie.
Nie szukał u niego potwierdzenia, obietnic, czy przyrzeczeń. Nie mogły urzeczywistnić czegoś, co nie istniało. Ale wysłuchał go do końca, cierpliwie i zgodnie z tym, co postanowił, zamierzał pozwolić mu się oprzeć na swoim ramieniu, pomóc mu się podciągnąć i wstać. Nie robił tego za niego, nie szarpał go desperacko w górę. Ale jeśli chciał — miał się czego chwycić. Ale nie bezinteresownie. Wysiłek kosztował, a on tą cenę musiał zapłacić. Brzmiał szczerze, brzmiał prawdziwie. W jego głosie brzmiała gorycz, a w oczach tliło się poczucie wstydu, który bardzo chciał skryć pod maską obojętności, z która na co dzień radził sobie bardzo dobrze. I wydawał się samotny, potrzebujący, choć wcale o pomoc dziś nie przyszedł go prosić. A jednak brzmiało to jak wołanie, na które nigdy by się nie zdobył świadomie, na które nie zezwoliłaby mu godność. Zamierzał to uszanować, nie chciał się pastwić. Wiele przeszedł i jeszcze wiele go czeka. Prawdziwa próba była dopiero przed nim, przyjdzie mu się zmierzyć może i z gorszymi demonami niż ten, który siedział przed nim i patrzył na niego zimnymi oczami byłej żony.
— Przede mną nie musisz się chować — zapewnił go łagodnie, głosem miękkim i pełnym zrozumienia. Pochylił się nad stołem, próbując zajrzeć mu w oczy, które tak dobrze krył. — Nie musisz się już niczego bać, tato. Jesteś tutaj bezpieczny. Zwróciłeś się do właściwego człowieka, doskonale wiedział, co robić, jaka ich czekała przyszłość. Jego wyznania musiały go wiele kosztować. Wyglądały na trudne, wymagające i wydzierające z niego wiele dumy, chciał to więc docenić, a raczej okazać mu wdzięczność za słowa pełne szczerości. Okazać zrozumienie i spokój. Nawet jeśli to wszystko było zwykłą grą, przybierało rozmiary sztuki teatralnej. Wielkiej, głośniej i do złudzenia prawdziwej. Ignotus zasiadał w pierwszym rzędzie, mógł z zapartym tchem brać udział w przedstawieniu nim dobiegnie końca. — Gdybyśmy nie poznali goryczy porażki sukces nigdy nie smakowałby tak słodko.— To wszystko miało czegoś uczyć, musieli na podstawie błędów i przebytych doświadczeń tyczyć właściwe ścieżki w przyszłości, wyznaczać odpowiednie drogi, posiłkować się zdobytą wiedzą. Im więcej Ignotus mówił, tym pewniej i silniej czuł się Ramsey. Słuchał go więc uważnie, towarzysząc mu w tej ostatniej drodze, jaką przemierzał na jego krześle.
Słowa o klątwie i jego zamiarach utwierdzały w przekonaniu, że jego czyny podyktowane były czarną magią. A jednak złożona przysięga nie odebrała mu życia, Ignotus wcale nie chciał zdradzić Czarnego Pana. Edgar pewnie mógł odnaleźć ślady po klątwie, potwierdzić jego słowa. Przynajmniej w tym miał pewność, był lojalny, ale to nie mogło pozwolić im udawać, że nic nie miało miejsca.
— Poinformujesz wszystkich o zażegnanym zagrożeniu, prawda?— Rycerze musieli wiedzieć o takich przypadkach, mogło to spotkać każdego. I jeśli nie zamierzał się do tego przyznać, on musiał zrobić to za niego, wyjaśnić jego nieobecność. — Będziesz obecny na spotkaniu.— Powinien być, pytano o niego, jego los interesował innych śmierciożerców. Wśród Rycerzy pojawiło się kilka nowych twarzy, powinien jak najszybciej stawić temu czoła, powrócić do służby Czarnemu Panu — o ile Czarny Pan sobie wciąż tej służby życzył.
— Gdzie on teraz jest?— spytał rzeczowo; czy był tu w Anglii, czy został w Rosji. Był jedynym człowiekiem, który mógł w pełni potwierdzić każdą jego wersję zdarzeń. Nie był pewien, czy jego pojawienie się w życiu mogłoby cokolwiek zmienić, co oznaczałoby dla niego, co dla Ignotusa. Był jego sojusznikiem, prawdziwym, wiernym wsparciem. Prawdziwym bratem. Był kolejnym elementem, który wiązał go z tym światem, słabością, czułym punktem. Był mu coś winien, a żądać w zamian mógł wszystkiego. Wolał być przygotowany na to, co mogło nastąpić.
— Dobrze — przyjął jego potwierdzenie, nie spuszczając z niego oczu ani na moment. Zapewnienia zapewnieniami, ale to dla niego zbyt mało. Nie mogli dopuścić ponownie do takiejj sytuacji, doprowadzić do wewnętrznego rozpadu, szerzenia się trucizny. — Będziesz się trzymał od nich z daleka. Nie traktuj tego jak prośby — wcale nią bowiem nie było, a odgórnym zakazem, którego musiał się trzymać. Obaj byli śmierciożercami, stał wciąż nad nim, wątpił by o tym zapomniał. Z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne to było dla niego teraz, tuż po powrocie, tuż po tym, co zrobił. Musiał się pilnować, mieć na baczności. Nie był to jednak jedyny powód, którym się kierował. Po tym wszystkim, co mu zdołał powiedzieć przed kilkoma miesiącami był pewien, że ojciec byłby z niego dumny, gdyby poznał prawdę, choć wątpił, by stało się to prędko. Cassandra miała urodzić jego dziecko, a on przecież kazał zachowywać mu się po męsku, jak na ojca przystało, niezależnie od tego, czy się na niego nadawał czy nie. Chronić swego. I tego też zamierzał pilnować, znacznie lepiej niż własnego ogona. Ironicznie, przyznałby mu, że wziął tamte słowa do serca. Świadomie też nie przekazał mu nowin, chociaż kiedy uzdrowicielka informowała go o tym wyraźnie życzyła sobie, aby to przekazał. I przyznał się do błędu, do tego, że w jakiś zabawny sposób nie miał racji. Ale nie był to ani czas ani miejsce na podobne rozmowy.
— W biurze aurorów jest wielu członków Zakonu Feniksa — a oni lubili węszyć, nie wiadomo, ile wiedzieli. Może wcale Ignotus nie mijał się z prawdą, może wiedzieli więcej niż powinni, a to jedynie skłaniało do przemyśleń nad kolejnymi działaniami. Po porażkach i błędach nie było miejsca na kolejne. — Udało im się. Zabrali do Azkabanu dzieci i powstrzymali anomalię. Zawiedliśmy. Po raz kolejny.— Czarny Pan z pewnością będzie zły i przerażała go myśl o zmierzeniu się z jego złością i rozczarowaniem. Ignotus powinien być przygotowany na to, że nikt nie przywita go z otwartymi ramionami i bynajmniej nie tylko z powodu zniknięcia i powodu, dla którego zaszył się w najzimniejszych zakątkach Syberii. Mieli przewagę, sytuacja wokół nich zmierzała w dobrą stronę, ale oni sukcesywnie nie popisywali się osiągnięciami, nie mieli się czym chwalić, nie odnosili sukcesów. Czekały ich czasy ciężkiej pracy i potwornego poświęcenia. — A co z Magnusem?— Pomógł mu wtedy, poinformował kogo trzeba, dzięki czemu mogli dziś rozmawiać? Był nieostrożny, jeśli Bones natrafiła na jego trop i czekała dokładnie tam, gdzie mieli się spotkać. To nie mógł być przypadek.
Odpowiedź rzeczywiście go satysfakcjonowała, choć była znacznie bogatsza niż to, czego od niego wymagał. Chciał zapewnienia i mu je dał, choć w całym szeregu spraw było to niewiele, by rzeczywiście zapewnić jej bezpieczeństwo i komfort. Chciała mieć władzę, mogła ją mieć. Mógł ją w tym zapewniać, tak długo, jak długo stali po tej samej stronie. Związał się z nią siecią zależności o wiele bardziej skomplikowanych niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie było w tym nastoletnich dramatów, ani domowych, damsko-męskich burd. Stawka była o wiele wyższa i miał tego pełną świadomość. A on przecież potrafił liczyć, kalkulować i doskonale wiedział, co mu się opłaca. Chciał tego. Chciał jej. Chciał jej u swojego boku dokładnie w takiej formie, żadnej innej i zamierzał swego dopiąć. Ostrożniej spoglądał pod nogi, ostrożniej stawiał kroki. Był mądrzejszy o doświadczenia, minione miesiące. Wszyscy mogli na tym zyskać.
Alkohol smakował dobrze. Był chłodnym, tak jak chłodna była podłoga, na której trzymał bose stopy, przyjemnie rozlewał się po przełyku, to zimno czuł nawet w żołądku. Ile te słowa znaczyły dla Ignotusa - miało się dopiero okazać w przyszłości. Zamierzał zaufać własnej intuicji, poprowadzić sprawy dokładnie tak, jak założył.
— Ku chwale — wzniósł z nim toast i uśmiechnął się w końcu, pozostawiając szklankę pustą, osuszoną zupełnie. Polał sobie więc i jemu znów. Dopiero wtedy sięgnął po zapakowany prezent. Powinni nadać temu wreszcie znamion normalności, choć obaj wiedzieli, że normalną i poprawną rodziną nie będą nigdy. — Nie przeniosłeś na nie swojej klątwy, jak mniemam — mruknął pod nosem z nutą sceptycyzmu, otwierając papier, by obejrzeć rękawice. Patrzył na nie przez chwilę, wydawały się akuratne na pogodę, która po ustaniu anomalii zawładnęła Wyspami. — Przydadzą się.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]30.07.19 1:15
Gdybym mógł mieć na to jeszcze jakiś wpływ, chciałbym, żeby porozumienie między mną a Ramseyem opierało się na czymś więcej niż złudzeniach. Gdybym miał moc je kształtować, znalazłoby solidne podwaliny, na których obaj moglibyśmy pewnie stać, mieć świadomość, że pod naszymi nogami grunt jest stabilny. Gdybym mógł wybierać, wybrałbym nawet kruchy most nad przepaścią, bo byłby czymś, co zawsze można wzmocnić, byłby czymkolwiek. Ale nie miałem na to ani już żadnego wpływu, ani nad nim mocy, ani nawet nie pozostał mi żaden wybór. Miałem tyle, ile zdołaliśmy stworzyć przez naszą krótką znajomość. Miałem całe nic i musiałem nauczyć cieszyć się iluzją, w którą nie wierzył żaden z nas, a uśmiechy i zapewnienia Ramseya przyjmować jak prawdziwe. I liczyć na to, że kiedyś może takimi się staną. Przynajmniej dla mnie. Czasami wolałbym nie rozumieć i poddać się rysowanej przez niego rozkosznej ułudzie. Ale to było niebezpieczne, zapomnieć, co jest iluzją, a co prawdą. Z tym walczyłem ostatnie miesiące i temu właśnie nie mogłem się już więcej poddać. Dlatego emocje na zwykle świetnie skrywającej je twarzy Ramseya były widokiem słodko-gorzkim. Przynoszącym jednocześnie ulgę, że to jeszcze nie był koniec i ból powodowany świadomością, że początek tak naprawdę też jeszcze nigdy nie nastąpił. Wciąż byliśmy na swoich krańcach przepaści. To było nieprzyjemne przypomnienie tego, co wiedziałem i o czym chciałbym zapomnieć. I Ramsey też to wiedział. I świetnie potrafił wykorzystać. Doskonale wiedział, w którym miejscu nacisnąć, by uzyskać efekt, jakiego chciał. Nie potrzebował nawet do tego specjalnego wyrachowania, sam oddałem mu wszelkie niezbędne narzędzia do kierowania moim przeznaczeniem. Mógł z nimi zrobić co tylko chciał, a ja wiedziałem, że wcale nie będzie specjalnie ostrożny, jeśli okaże się, że coś będzie szło nie po jego myśli. Nie był synem, którego zawsze chciałem mieć. Był za to synem, na którego zasługiwałem. I jeżeli ktoś miał być moim końcem, to także był to on. Był synem, którego nie zamieniłbym na żadnego innego.
Nie zastanawiałem się nigdy, jak inni znieśliby trzydzieści lat izolacji od świata. Słyszałem przez ściany, że niektórym wystarczyło znacznie mniej, by zaczęli zatracać się w szaleństwie. Ja mu się opierałem. W gruncie rzeczy tym było przeżycie więzienia. Odparcie szaleństwa, zwalczanie go w zarodku dzień po dniu. I każdy robił to inaczej. Niektórzy nie dawali sobie rady. A inni... Inni mu się poddawali, witali je z otwartymi ramionami i opuszczali mury Tower wraz z nim. Ale to też była porażka. Dawali się złamać. Jeśli jednak istniał ktoś, kto zdołałby to szaleństwo okiełznać, pewnie był to Ramsey. Może jego mury Tower nigdy miały nie przerazić nawet w połowie, jak przerażały mnie. Może i Azkaban by go nie przeraził. Wystarczyło, że myśl o ponownym zamknięciu mnie przerażała mnie w tym momencie równie mocno, co myśl o zamknięciu Ramseya.
- Straciłem - przyznałem patrząc w jego szare oczy, dzielnie znosząc spojrzenie wyciągające ze mnie wszystkie odpowiedzi. - Na własne życzenie. Byłem słaby - i dałem kierować swoim życiem zamiast wziąć je w swoje ręce i nadać mu tor, który pasował mnie. Nienawidziłem w sobie tej słabości, która kazała mi grzecznie podążać wytyczanym przez innych kierunkiem. Ironią losu było, że teraz, mądrzejszy o te wszystkie lata, robiłem dokładnie to samo, oddawałem władzę nad swoim życiem kolejnym osobom, znowu wiązałem je z kolejnymi ludźmi pozbawiając się resztek kontroli, jakie udało mi się nad nim roztoczyć. Jeżeli istniały pokuty, to ta musiała być moją.
- To... - nie byłem pewien, jak zareagować na niespodziewane wyznanie Ramseya. Nie wiedziałem, dlaczego mi to mówił. Teraz czy w ogóle. Żebym poczuł się lepiej? Żebym mógł znaleźć spokój? Żebym na nowo żałował śmierci Grahama, przeżywał ponownie te wszystkie lata, gdy złość zamieniała się w tęsknotę, tęsknota we wściekłość, a wściekłość w rozpacz? Nie wiedziałem, ale w tej chwili też nie miało to znaczenia. Może wcale nie chodziło o mnie, może Ramsey też potrzebował wyrzucić z siebie przynajmniej część myśli, których nie miał okazji wyrzucić z siebie wcześniej. - ...To dobrze wiedzieć - wykrztusiłem wreszcie, gdy w moich oczach ponownie zamigotała złość na moją byłą żonę. Najwyraźniej martwą, co skwitowałem jedynie skinieniem głowy. Nie zasługiwała na poświęcanie jej niczego więcej. Nawet machnięcia różdżką mającego zakończyć jej nic nieznaczące życie. - Yana Dolohov? Poznaliśmy się - przyznałem delikatnie krzywiąc usta w niesmaku. - w noc, gdy z nieba spadły kryształy. Jest podobna do matki? - Czasem dzieci nie wdawały się w rodziców, a ja naturalnie nie pytałem o jej wygląd. Zastanawiałem się, czy dla Ramseya była kimś więcej niż ładną buzią. Dla mnie była nieprzyjemnym przypomnieniem jednej z większych porażek mojego życia, jaką było nieszczęsne małżeństwo. Jedynym dobrym, co z tego wyszło byli nasi synowie. Gdy już ich urodziła, trzeba ją było zabić. Zanim zdołała zniszczyć życie któregokolwiek z nas.
- Nie jesteś dla mnie uosobieniem mojej porażki - przyznałem szczerze ściszonym głosem patrząc w oczy Ramseya. - Nie widzę więzienia. Powinienem? - Na chwilę odwróciłem wzrok zbierając ponownie myśli, wkładając je w za ciasne ramy słów zanim ponownie na niego spojrzałem. - Widzę utraconą szansę. Mężczyznę, którym mógł być Graham. Mężczyznę, którym mogłem być ja, gdybym poznał cię wcześniej. Ale przede wszystkim widzę ciebie - fascynującego i wciągającego mnie w otchłań, w której znowu nie będę potrafił wskazać innego właściwego kierunku poza tym, który pokażesz ty. Ramsey miał w sobie wiele z drapieżnika, który hipnotyzował i przyciągał. A ja miałem w sobie wiele z ciekawości ofiary, która kazała mi obserwować, dokąd zaprowadzi to jego bezwzględna natura. Nie czułem nigdy żalu patrząc na niego. Ramsey był Ramseyem i nie kryło się za nim nic ponad to. Nie miał wpływu ani na moje złe decyzje, ani na to, jak się z nimi czułem. Nie miał wpływu na swoją matkę. Nie cierpiałem musząc na niego patrzeć i to nie dlatego otwierałem się przed nim jak nie zrobiłem tego nigdy wcześniej przed nikim. Byłem mu to winny, bo był moim ostatnim synem i jeśli miał podjąć odnośnie mnie jakiejkolwiek decyzje, musiał zrobić to mając pełną świadomość, co wybiera. Na moje wybory było już bowiem za późno.
- Dziękuję - to chyba należało powiedzieć. Nie wiedziałem. Tej jednej rzeczy nie miałem nigdy wcześniej przemyślanej, jak zareagować na pełne zrozumienie i akceptację, na wsparcie. Zamierzałem z niego jednak skorzystać, bo go potrzebowałem. I dlatego, że mi je zaoferował i dlatego, że nie wiedziałem, jakie konsekwencje mogłaby ze sobą nieść odmowa. Ramsey oferował spokój i siłę. I choć ze wszystkich stron wyglądało to tak pułapka, zamierzałem w nią wejść z pełną świadomością i liczyć, że to tylko jeden z wielu pozorów, jakimi lubiliśmy się otaczać. Szukałem właściwszych słów, żeby odpowiedzieć na kojący ton i wyciągniętą ku mnie rękę, ale żadne nie przychodziły mi do głowy. Moje milczenie musiało tym razem wystarczyć, moje zmęczone oczy musiały powiedzieć to, czego spierzchnięte usta nie zdołały.
- Będę na spotkaniu i odpowiem na wszystkie pytania, jeśli jakieś padną - nie musiałem dodawać, że najpierw wyjaśnię wszystko Czarnemu Panu. To nie wymagało wspomnienia, od Niego bowiem tak naprawdę zależało czy pojawię się na spotkaniu, czy też nie pojawię się już nigdzie.
- Zapewne jeszcze w Rosji. Miał przyjechać do Anglii, ale spieszyło mu się znacznie mniej niż mnie. - Odparłem marszcząc czoło w zastanowieniu się. - Jak będę wiedział cokolwiek o jego przyjeździe, dowiesz się - obiecałem nie mogąc zdradzić więcej. Nie z powodu mojej niechęci, a ze względu na brak jakiejkolwiek wiedzy odnośnie aktualnych poczynań brata. Zbliżyliśmy się do siebie ostatnio, nie na tyle jednak, by jeden został strażnikiem drugiego. Byłem jednak ciekaw spotkania między nim a Ramseyem.
- Dobrze, nie pójdę do Cassandry bez twojej wiedzy - nie mogłem obiecać, że nie zrobię tego nigdy. Nie dlatego, że zamierzałem radośnie pojawić się na jej progu i wspólnie raczyć się herbatą. Nie mogłem jednak z całą pewnością zagwarantować, że nasze wspólne obowiązki kiedyś naszych szlaków nie przetną. I wtedy niewiele będę mógł uczynić. Była bowiem jedna osoba, której rozkazowi polecenia Ramseya sprzeciwić się nie mogły. - Nie będę się pojawiał im na oczy dopóki nie będzie to konieczne i dopóki będzie to zależało ode mnie. - Nie mogłem obiecać mu więcej, nawet gdybym chciał. A w gruncie rzeczy, nie chciałem obiecywać nic. Chciałem zobaczyć Cassandrę i Lysę. Żywe. Przekonać się raz na zawsze, że moje majaki nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Były i pozostały halucynacjami. A z drugiej strony, bałem się. Paranoicznie i całkowicie bez sensu, bo wiedziałem przecież, że klątwa została zdjęta. A jednak, nie mogłem powstrzymać w sobie narastającego przerażenia na myśl, że gdy zobaczę Lysandrę albo jej matkę, zrobię dokładnie to samo, co robiłem przedstawiającym je zjawom. To samo, co zrobiłby im Vasyl, gdyby dać mu szansę.
- Ale prędzej czy później będę musiał z nią porozmawiać - zaznaczyłem odwracając wzrok w kierunku leżącej bliżej Ramseya mojej różdżki. - Jeśli to ma pomóc, możesz ją wtedy zatrzymać.
Nie chodziło tylko o poczucie bezpieczeństwa Cassandry. O poczucie kontroli Ramseya. Równie mocno chodziło o moje poczucie bycia niezdolnym do zrobienia niczego, czego mógłbym kiedyś żałować. Czego żałowałem teraz, choć wcale naprawdę tego nie uczyniłem. Ale to nie miało w tej chwili żadnego znaczenia, bo wtedy zdawało się być prawdziwe. Boleśnie realistyczne. Jak nieudawane były zaklęcia, które wypalały dziury w śniegu przelatując przez niematerialne i nieistniejące widziadła.
- To nie jest dobra wiadomość - przyznałem ciesząc się zmianą tematu i zaraz potem żałując, w którą stronę podążyła rozmowa. Złość Czarnego Pana była przerażająca. Dla mnie szczególnie, bo nie było mnie na miejscu, by Zakon powstrzymać. Nie byłem dość naiwny, by wierzyć, że sam, w pojedynkę zdołałbym zrobić różnicę. Ale moja nieobecność mogła nas osłabić. I jeśli musiałem tłumaczyć się przed Czarnym Panem, naprawdę wolałem robić to, gdy nie był zły. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w szklankę z alkoholem poważnie zastanawiając się, czy dane mi będzie go jeszcze kiedyś w życiu skosztować. To byłoby w stylu Lorda Voldemorta - czekać aż przyjdę sam, skruszony, dać mi odczuć każdą sekundę upokorzenia, zanim postanowi mnie zabić. Bałem się tego spotkania, bałem się jego gniewu. Niezależnie od wszystkiego, nie chciałem wcale umierać. Miałem nadzieję, ślepą i głupią, że okaże łaskę i pozwoli mi służyć sobie dalej. - Nie widziałem go - pytanie o Magnusa wyrwało mnie z czarnych rozmyślań. - Ani na miejscu spotkania, ani potem w Tower. Mogliśmy się minąć.
Magnus miał nade mną tę jedną przewagę, że był Rowlem. Gdyby nagle zniknął, ktoś z pewnością by go zaczął szukać. Ja na taką uspokajającą pewność pozwolić sobie nie mogłem. - Pisałem do niego z ostrzeżeniem, nie odpowiedział mi jednak jeszcze - nie byłem na tyle nierozważny, by z łatwością zapominać o towarzyszach. Byłem jednak przekonany, że był bezpieczny. Bones nie zdołałaby się po niego wrócić, nasza podróż do piwnic londyńskiej twierdzy trwała dostatecznie długo, by Rowle zdążył się znudzić czekaniem. O ile faktycznie do Szkocji dotarł.
Opróżniłem drugą szklankę w toaście także odpowiadając uśmiechem na rozpoczęcie normalnej rozmowy. Choć po wszystkim, co zdążyło między nami paść w tej wymianie zdań, rozmowa o rękawiczkach zdawała się tą najmniej naturalną ze wszystkich.
- Przeceniasz moje sarkastyczne poczucie humoru, synu - uspokoiłem go z cichym i krótkim śmiechem unosząc szklankę do ust. - Mam nadzieję. Są stworzone na taką pogodę - a nawet gorszą. Jak stworzenie, które wcześniej nosiło tę skórę.



Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss.  The abyss gazes also into you.

Ignotus Mulciber
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia - Page 4 B3e8d48ddeaf7e46b947b02738129a68
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t1112-ignotus-mulciber https://www.morsmordre.net/t1438-listy-ignacego-vitkowskiego#12506 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f272-smiertelny-nokturn-34-2 https://www.morsmordre.net/t4270-skrytka-bankowa-nr-324 https://www.morsmordre.net/t4143-ignotus-mulciber#82512
Re: Kuchnia [odnośnik]08.08.19 15:20
Mówiono, że czas działał na korzyść, leczył rany, naprawiał powstałe, choć niewidoczne szkody, pozwalał na szersze i spokojniejsze spojrzenie na daną sytuację, zmianę perspektywy. Ale czas nie dał im niczego. Patrząc na niego teraz, zmęczonego, pokornego i gotowego zgodzić się na wszystkie propozycje i żądania nie mógł wiedzieć o myślach, które zaprzątały jego głowę. Obserwacja i analiza pozwalały mu na wyciąganie wniosków, jak zwykle sądził, że trafnych, a może nawet bezbłędnych — o tym, że przeszedł wiele, że wewnętrznie cierpiał, choć za wszelką cenę chciał zachować kamienną twarz i zdradzić jak najmniej; zataić swój wewnętrzny upadek. Nie wiedział nic poza tym, co widział, poza tym, co Ignotus serwował mu przez ostatni rok, odkąd się spotkali po raz pierwszy, gdy po wyjściu z więzienia rósł w siłę i zdobywał ponownie kontrolę nad własnym życiem. Nigdy nie rozmawiali — szczerze, nigdy nie poruszali tematów, które mogłyby im obu dać pogląd na samych siebie, wyklarować światopogląd. Znali się zbyt krótko, by za sprawką obserwacji wiedzieć o sobie to wszystko i nadrobić ten stracony czas, by być pewnym i gotowym na wzajemne poświęcenie. Nie wiedział o swoim ojcu nic. W perspektywie całego życia, to, co zdołał zauważyć i przełożyć z decyzji na myśli; było jednym wielkim nic. I tylko to mieli obaj, skryci i niezmiennie budujący o sobie odpowiednie przekonania, tworzący obraz samych siebie według tego, co chcieli uzyskać i czego nie chcieli zdradzić światu. Nie oferując mu od siebie nic, nie mogli otrzymać nic w zamian.
Kiedy był młody miał w sobie iskrę buntownika, opierał się z góry narzuconym przez Rosiera wyzwaniom i metodom. Chciał go wykreować na czarodzieja podobnego tym wszystkim jego krewnym, zapominając zupełnie, że nigdy nie uda mu się osiągnąć tego samego, choćby starał się znacznie bardziej od nich. Buntował się temu bezsensowi, lekceważył niewiele znaczące według niego działania, ale uczył się mimochodem. Znał doskonale oczekiwania swojego opiekuna, potrafiłby nawet dziś przedstawić idealną wizję syna, którym miał się dla niego stać. Czy Ignotus taką posiadał? Czy rozważał kiedykolwiek jakby wyglądało jego życie i wychowanie Grahama, gdyby nie odebrano mu wolności? Patrząc na niego zastanawiał się nad tym, w jaki sposób go postrzegał, traktował, co poza tym bólem i wstydem czaiło się za jego ciemnymi oczami, ile w nich było szczerości, ile chytrego planu.
— Przyznanie się do tego wymaga wielkiej odwagi. I siły.— Tacy czarodzieje jak oni rzadko przyznawali się do czegoś podobnego. Ramsey miał z tym problem, który mógł być powodem doświadczeń, lub braku takich, które do podobnych wyznań by go zmusiły. Nie był słaby, nie mógł sobie na to pozwolić — w obliczu innych, osób trzech, postronnych. Długo nie mógł przyznać przed samym sobą, że i jego dopadła ta chora przypadłość. Cassandra stała się jego słabością, przywiązanie do niej, zależność — nawet ta czysto profesjonalna, bez jej pomocy i medykamentów nie byłoby go tu dziś. Nie był tak niezależny i tak wytrzymały, jak sądził i jak chciał, by sądzili wszyscy wkoło. Był wciąż tylko człowiekiem. Zimnym, nieczułym i pozbawionym większości zdrowych odruchów, ale wciąż śmiertelnikiem, który ze swoimi słabościami musiał nieustannie walczyć. Wyrwał więc wszystko Ignotusowi z serca, nie mając przy tym skrupułów, nie dotknęły go wyrzuty sumienia, wbijając mu szpony w klatkę piersiową., tylko po to, by narazić go na to chwilowe upokorzenie i ból. Ale to dało mu poczucie kontroli, miał to czego chciał. Obnażonego go ze słabości. I teraz zamierzał poskładać go do kupy, jak najwierniejszy przyjaciel, pomóc mu wstać, otoczyć go pewnego rodzaju opieką i pewnością, że iluzja, która między nimi była miała się dobrze, a oni mogli tak długo celebrować jej wspaniałość, jak tylko chcieli.
— Nie wiem. Ty mi powiedz. —Znał ją tylko z opowiadań, a z jej córką nie zdołał zamienić zbyt wiele słów. — Jest zuchwała. Zadziorna. Ma w sobie wiele jadu — tyle zdołał wyciągnąć z tej krótkiej rozmowy pomiędzy nimi, po tym, jak ją sparaliżował, by nie mogła uciec, nie próbowała go też zaatakować. Mógł ją zabić wtedy, ale nie przybył tam, aby wyżyć się na swojej matce, Yana nie miała mu przynieść ulgi, stając się marnym zamiennikiem oryginału. Pozostawił ją przy życiu nietkniętą i żywą, ale liczył, że to było ich pierwsze i ostatnie bezpośrednie spotkanie. Przecież udawało im się unikać siebie tyle lat, czemu teraz miałoby być inaczej?
Jego wyznanie brzmiało szczerze, dlatego też analizował je znacznie dłużej, niż gdyby zalatywało obłudą i fałszem. Było w tym wiele trafnych spostrzeżeń. Wychował ich ten sam człowiek, Ignotus miał szansę wychować i Grahama w sposób, w jaki Rosier dbał o niego, a później o Ramseya. Mogli być bardzo podobni — cała trójka. Ale Graham był martwy, a jego zagadkowa śmierć nigdy nie została rozwiązana.
— Nie strać tej szansy — odparł mu więc po chwili całkiem poważnie. — Następnej nie będzie. — Był ostatnim, który mu pozostał. I jeśli chciał z tego jeszcze w jakikolwiek sposób skorzystać, zrobić z tego użytek, miał jedną jedyną możliwość, aby to zrobić. Vasyla zabił osobiście i pewnie mógłby skierować różdżkę i przeciw niemu, ale nie był aż tak bezwzględny. Było w nim coś, czego Ramsey nigdy nie posiadł, nigdy się nie nauczył; coś czego mu współczuł i czego mu zazdrościł jednocześnie. Bogactwo uczuć i wrażeń, które sam kradł od innych, obserwując ich i pragnąć czuć ich emocje w kontrolowanym zakresie; coś co jego samego doprowadziłoby pewnie do zguby, gdyby znalazło się w nim samym. Bo gdyby go trafiło — stałby się jak dzikie zwierzę, nieokiełzany, zabójczy i chaotyczny. Byłby tym samym o wiele bardziej podobny do Vasyla, którym nie chciał się stać.
— Wsparłby naszą sprawę?— Jego brat; czy podzielał ich odczucia i myśli, czy stałby się tylko niewygodnym pionkiem, który stanie im na drodze. Ignotus był z nim emocjonalnie związany, był mu wdzięczny za pomoc. Ofiarował mu coś wyjątkowego i z pewnością darzył go zaufaniem, ale jednocześnie jego bliska obecność i wpływ na ojca utrudnią w kontrolowaniu spraw, a także sytuacji, które miały nastąpić. Musiał pozostać czujny, wybadać jego zamiary. Chciał się z nim spotkać, choć wcale nie po to, by nawiązać rodzinne relacje z obcym człowiekiem. Kiedy dowiedział się o tym, że jest Mulciberem, odwrócił się od swojego protektora, sądząc, że to wszystko zmienia, ale w gruncie rzeczy nie zmieniło niczego. Jego korzenie zostały wyrwane, ale wciąż bliższy był mu grunt Dover niż skostniały syberyjski popiół. Nie miał swojego miejsca ani tam, ani tu. Nie miał obowiązków ani względem krewnych z krwi, ani tych, którzy go wychowali.
— Zrobimy wszystko, aby do podobnej konieczności nie doszło. Przynajmniej na razie — bo na razie Cassandra nie chciała go widzieć, a on obiecał jej, że będzie go trzymał z daleka. Był świadom obowiązków, jakie ich wzajemnie łączyły i tego, że ich drogi ponownie się skrzyżują prędzej, czy później. Ale tak jak poważnie podchodził do obietnicy dotyczącej Vasyla, tak samo poważnie podchodził do tej. Jeśli w ten sposób miał kupić jej spokój ducha, a sobie jej utraconą przychylność, zamierzał to zrobić. — Nie będziesz musiał — zapewnił go o tym ze spokojem, ale w jego oczach coś błysnęło; nie po to budował barierę, by pozwolić mu na wykpienie się ze złożonej obietnicy i zasłonięcie byle obowiązkami lub przypadkiem. — Ktoś porozmawia z nią o twojej chorobie — może nawet on sam, by wiedzieć, jak w najbliższej przyszłości zarysuje się sytuacja. Musiał zapewnić jej wszystko, czego potrzebowała, ale jednocześnie nie panował zaniedbywać przy tym spraw rycerzy. Kwestia zdrowia Ignotusa i sinicy, która mu doskwierała musiała zostać w jakiś sposób rozpatrzona, ale o przebiegu leczenia zadecyduje uzdrowicielka, a także o tym, czy Ignotus będzie musiał przy tym oddać swoją różdżkę i czy pozostanie pod jej opieką sam. Podejrzewał, że będzie oczekiwać czyjegoś wsparcia, ktoś będzie musiał czuwać na nim po otrzymaniu antidotum. Przeżył to sam i nie chciał, aby ktokolwiek go w tamtej chwili oglądał, ale zdawał sobie sprawę, że był na skraju obłędu.
Upił łyk ze szklanki jeszcze, rozsiadając się wygodniej na krześle, bokiem opierając o stół. Spod zwiniętego pergaminu, który spoczywał z brzegu wyciągnął pudełko, a z niego papierosa, którym też poczęstował Ignotusa. Odpalił, powoli i głęboko zaciągając się dymem.
— Co się stało po tym, jak Bones cię zatrzymała?— spytał po tym, jak wypuścił dym wraz z całym powietrzem z płuc. — To nie podobne do Magnusa, by wystawił kogoś do wiatru.— Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy mogło mu się przydarzyć coś nieoczekiwanego. Rowle bywał porywczy, ale nie sądził, aby ktoś za tym stał. Możliwe, że spotkała go jakaś nieoczekiwana sytuacja losowa, która zmusiła go do określonych działań. Powinni to sprawdzić przed kolejnym spotkaniem, upewnić się, że sytuacja z Burkiem już nigdy się nie powtórzy. — Jaka jest według ciebie szansa, że został złapany wcześniej i zatrzymany w sposób, który nie pozwoli nam działać?— Nie wiedział, jakie metody praktykowali aurorzy, ale gdyby Magnus trafił do aresztu prędzej, czy później ktoś by się o tym dowiedział. Pod rządami Malfoya nikt nie trzymałby go w areszcie, o ile jego tożsamość zostałaby ujawniona.
Westchnął głośno i spojrzał w okno, marszcząc brwi, w krótkiej zadumie. [i]Synu[/u], brzmiało obco w ustach Ignotusa, a jednocześnie dla niego wcale nie dziwnie — Rosier też tak kiedyś do niego mówił. Przez okno znów do środka wpadł mroźny, grudniowy wiatr; wyciągnął rękę, by przymknąć nieco skrzydło. — Ciekawe. Ja bym się nad tym poważnie zastanowił, a myślałem, że własne mam po tobie. Jeśli jednak po twojej małżonce to szczerze ci współczuję.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Kuchnia - Page 4 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Kuchnia [odnośnik]09.08.19 0:41
Nie byłem pewien, czy moja pokora była tym, czego Ramsey ode mnie potrzebował, czego chciał. Na nic więcej jednak nie było mnie stać. Mogłem udawać, że nic się nie stało, że ponowne zniknięcie z jego życia nic nie zmienia, że przecież jest dużym chłopcem i powinien sobie beze mnie poradzić; radził sobie całe życie. Ale to byłoby kłamstwo. Mogłem też przyjść, niewzruszony zdać mu suchy raport, jako Śmierciożercy stojącemu niemalże na szczycie hierarchii i odejść bez dokładnych wyjaśnień tego, dlaczego podjąłem takie, a nie inne decyzje, bez rozgrzebywania starych, prawie zabliźnionych ran, które krwawiły jedynie w nocnych koszmarach, bez zdejmowania choćby na chwilę zwykle noszonej maski. Mogłem wreszcie wysłać mu suchy list, informację o moim powrocie i nigdy nie stawać więcej na jego progu, odcinając go od siebie, pozbywając się z mojego życia jedynej osoby, która mogła mieć nade mną taką władzę. Mogłem zrobić to wszystko. Nie chciałem jednak stracić mojego ostatniego syna. Nie potrafiłem sobie już wyobrazić mojego życia bez Ramseya. Nasze spotkanie było niespodzianką, która zmusiła mnie do powrotu w przeszłość, odbiła się czkawką nienawiści do tych, którzy go ode mnie zabrali, do tych, którzy zrujnowali moje życie, którzy zrujnowali życie Vasyla i Grahama. Wciąż wierzyłem, że gdybym był przy nich, mógłbym ich ocalić. Tak, jak ocalał Ramsey. Dlatego gdy cudowanie odnalazł się po tych wszystkich latach, gdy mogłem spojrzeć w jego szare oczy, zimny uśmiech, gdy mogłem patrzeć, jak nie boi się sięgać po potęgę niedostępną dla zwykłego człowieka, czułem, że gdzieś poza Tower istniało dla mnie miejsce, że moje życie, wbrew tylu staraniom moich wrogów, nie straciło sensu, że nie musiałem dać się porwać zemście podsycanej niegasnącą nigdy nienawiścią, żeby mieć, po co żyć. To spotkanie uratowało mnie przed spiralą, z której nigdy mógłbym się nie wydostać, pozwoliło mi zatrzymać przy sobie moje człowieczeństwo. Bez niego, poświęciłbym wszystko dla zemsty. A gdybym jej dokonał, nie miałbym po co już żyć. Dlatego pokora była moim jedynym, ostatnim narzędziem, jakie mi pozostało. Potrzebowałem Ramseya zapewne bardziej niż on potrzebował mnie. Ale wierzyłem, miałem nadzieję, że i on nie postanowi całkowicie odrzucić tego, co wciąż mogłem mu zaoferować - bezwzględne wsparcie kogoś, kto nigdy nie zwróci się przeciwko niemu. Nie zdołałbym. Nie było siły, która mogłaby mnie zmusić, bym zrobił to dobrowolnie. Były tylko klątwy.
- A przynajmniej wygodnie jest w to wierzyć - zaśmiałem się wreszcie, spuszczając głowę na chwilę. Bycie silnym - tego w tym momencie potrzebowałem. Choćby złudnego wrażenia potęgi. Nigdy tak naprawdę nie widziałem siebie jako słabego. Z perspektywy czasu dopiero mogłem stwierdzić, że moja siła z przeszłości była głównie ułudą, że nigdy nie dorosłem do roli, jaką chciałem w życiu podjąć. Może tym razem było inaczej. Czułem się silniejszy. Wciąż nie potężny, życie zweryfikowało moją przesadną wiarę w samego siebie, nauczyło mnie pokory także w innym wymiarze niż w aktualnej rozmowie. Potrzebowałem zapewnienia, że tym razem czegoś się nauczyłem, że moje kolejne porażki doprowadziły wreszcie do mojej siły. I Ramsey to zapewnienie mi dawał. Nie mogłem wiedzieć, czy budował ułudę, czy wytrawnie rozgrywał moje emocje tak, jak było mu to wygodnie, czy wreszcie zwyczajnie bawił się tym, że dobrowolnie oddałem mu swoją duszę do dyspozycji. To co mówił, to co robił sprawiało, że czułem się silniejszy. Brałem więc to, co mi ofiarował, świadomie dając się złapać w jego sidła, czymkolwiek miałyby być i dokądkolwiek miały prowadzić. I na chwilę nawet mogłem czuć ulgę. Nie marnujesz czasu na związanie kogoś tak umiejętnie, żeby potem go porzucić.
- To brzmi znajomo - przyznałem z wciąż widocznym uśmiechem, który jednak przeradzać zaczął się w grymas niechęci. Moja była żona pozostawała wciąż osobą, której nienawidziłem najbardziej, a jednocześnie odkładałem pozbycie się jej, gdy miałem okazję. A teraz odeszła zabrana na dobre przez anomalie. Nie chciałem marnować na nią swojego czasu, swojej różdżki, swojej inkantacji. Nie chciałem nigdy oglądać jej na oczy. Dobrze się stało, że nie żyła, że nie musiałem więcej o niej myśleć. Nie powinniśmy być na tym samym świecie we dwoje, może zginęła, żebym ja wreszcie mógł żyć? Ona swoje życie już miała, teraz moja kolej. Brzmiało to uczciwie. A Yana Dolohov mogła wieść własne. Nie musiałem mieć z nią do czynienia, nie musiałem się nią martwić, nie była swoją matką, nawet jeśli były jak dwie krople wody, nie byliśmy powiązani w niesatysfakcjonujący żadnego sposób, który pozwalałby się nam wzajemnie krzywdzić. Nie była zagrożeniem ani dla mnie, ani dla nikogo, o kogo się troszczyłem. Moja żona była zamkniętym wreszcie rozdziałem, blizną, która w ich ilości, szybko zginie.
- Wiem - odparłem krótko, ale niewiele więcej było tu do dodania. Przez lata spędzone w ciemnej celi wspominałem Grahama licząc na drugą szansę, której nigdy nie dostałem. Siedząc wpatrzony w ciemny kąt zastanawiałem się, w co wpatrywał się on, co robił, z kim, czy nauczył się już latać na swojej dziecięcej miotełce, czy był podekscytowany idąc do Hogwartu, jak poszły mu SUMy, jakie OWUTEMy zdawał, co postanowił później, czy już się ożenił, czy ma swoje dzieci? A gdy wreszcie wyszedłem i mogłem przekonać się na własne oczy, zginął zanim zdążyłem z moją drugą szansą zrobić cokolwiek. Ramsey był ostatnią, jaką miałem i nie zamierzałem już nigdy dać jej sobie wydrzeć z rąk.
- Tak - nie zawahałem się nawet. Był podobny do Ramseya - nieznoszący nad sobą kontroli i gotowy poświęcić wiele dla swoich celów, wśród których niewątpliwie stała także potęga. Mój brat i mój syn mogli się albo zrozumieć i polubić, albo znienawidzić z dokładnie tego samego powodu. Fakt, że byli Mulciberami nie oznaczał jeszcze, że musieli się kochać. Rodzeństwo, jakim byliśmy, w zasadzie nie wykształciło żadnej relacji, nie miało ze sobą żadnego związku oprócz wyglądu i nazwiska. Nie z tych powodów jednak w niego wierzyłem. Nie zawiódł mnie, gdy zawierzyłem mu własne życie, pomógł mi, kiedy tego potrzebowałem, poskładał, na ile mógł. Choć nie musiał robić nic i choć niczego od niego nie oczekiwałem. I mogłem go poznać, zobaczyć, kim się stał. Miałem więc pewność, bo wiedziałem, jakim jest człowiekiem.
- Nie o tym mówię - pokręciłem nerwowo głową. Nie chodziło o to, że planowałem wynajdować sobie kolejne preteksty do odwiedzania Cassandry, nie zamierzałem znajdować nawet jednego. Jedyną osobą, która mogła mnie zmusić, żeby tam pójść był Czarny Pan i jego polecenie, nic innego. Z bezpośrednim rozkazem żaden z nas nie mógłby dyskutować. Był on jednak bardzo mało prawdopodobny. - Jestem jej winny wyjaśnienia - zawiesiłem na chwilę głos - i przeprosiny - dokończyłem. Upiłem łyk alkoholu. - Nie pójdę do niej, skoro taka jest twoja i zapewne jej wola. Ale kiedyś, będę musiał się z nią zobaczyć - również dlatego, że tylko stając naprzeciw Cassandry będę miał pewność, że mój długi koszmar się zakończył. - To nic pilnego - mogłem czekać, byłem cierpliwy, czekałem na zacznie więcej w swoim życiu, więc i na zmianę zdania mogłem. Kiedyś.
O swojej chorobie nie wspomniałem nawet słowem, nie o nią mi też chodziło. Cassandra mogła pozostawać kluczem do jej wyleczenia, ale nie o niej akurat chciałem rozmawiać, nie ona ostatnio spędzała mi sen z powiek. Choć z pewnością nic nie ułatwiała. Mimo wszystko sinica nie była powodem, dla którego zależało mi na spotkaniu z Cassandrą. Skinąłem więc jedynie głową w milczącym podziękowaniu, ale nie podjąłem tematu.
- Zabrała mnie do Tower - odpaliłem ofiarowanego papierosa. - Nałożyła worek na głowę i prowadziła gdzieś głęboko w dół. Nie wiem ile ani gdzie dokładnie - dość długo, żebym zdążył przekonać się, jak bardzo źle wszystko wyglądało - zaciągnąłem się dymem wspominając nieprzyjemną przygodę. - Zostawiła mnie pod opieką jakichś strażników. Nie wiem dokładnie, nic nie słyszałem. Jeden z nich widział mnie przy wejściu, poznał mnie, przeprosił, oddał rzeczy i wypuścił. Protekcja Czarnego Pana sięga najwyraźniej głęboko. Miałem jednak szczęście - zakończyłem ponownie zaciągając się papierosem. Mógł mnie nie rozpoznać, mógł być stronnikiem Zakonu Feniksa, który zdawał się być już wszędzie, mógł nie przejąć się moim losem. Udało się jednak.
-Myślę, że gdyby coś się stało, jego rodzina nie pozostawałaby bezczynna. Napiszę do jego krewnych, jeśli sam Magnus się nie odezwie, oni będą najlepiej wiedzieli, czy nie zniknął niespodziewanie - to, co stało się z Craigiem było nauczką dla wszystkich. Nie zostawialiśmy swoich w potrzebie. Nie podejrzewałem, że Magnus mnie wystawił. - Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale nie powiedziała nic użytecznego. Nie wspomniała jednak o Magnusie.
Jeżeli naprawdę była to zasadzka na niego, Rowle wpakował się w naprawdę niezłe kłopoty, których uniknął moim kosztem. Jeśli jednak złapali go wcześniej, nasze kłopoty dopiero miały się zacząć. Strzepałem popiół przyglądając się żarzącej się końcówce papierosa zanim znów się zaciągnąłem dymem.
- Była żona - poprawiłem go. - I zdecydowanie po mnie. Ona była raczej typem od wbijania noża w plecy niż żartowania. Nakładanie klątw na prezenty brzmi bardziej jak to pierwsze - uśmiechnąłem się półgębkiem gasząc wypalonego papierosa. - Tak czy inaczej, rękawice poza ogrzewaniem dłoni nie mają żadnych niespodziewanych funkcji - zapewniłem po raz kolejny, wciąż czując ulgę, że je przyjął.
Alkohol w szklankach pomału zaczął się wyczerpywać, podobnie jak tematy, które mieliśmy między sobą poruszyć. Momenty ciszy zapadającej między nami zdawały się coraz dłuższe, choć nie już tak pełne napięcia jak jeszcze na początku. Zimny wiatr wpadający przez okno ponownie omiótł nas siedzących przy stole jakby ostatecznie dając mi znak, że nie ma co nadużywać gościnności Ramseya.
- Dziękuję, że mnie wysłuchałeś i mam nadzieję, że do zobaczenia niebawem - wstałem z krzesła, dopiero czując działanie wypitego alkoholu. - Będę czekał na wieści, gdyby Edgar się do ciebie odezwał - zapewniłem jeszcze na odchodne, potwierdzając, że zamierzam się stawić na wezwanie - dobrej nocy, Ramseyu.
A potem odwróciłem się i wyszedłem w chłodną noc, nawet na chwilę nie spoglądając na zostawioną na stole różdżkę, za to łapiąc jeszcze ostatnie spojrzenie, szarych, zimnych jak szklanki, z których przed chwilą piliśmy, oczu.

|zt x2 serce



Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss.  The abyss gazes also into you.

Ignotus Mulciber
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Kuchnia - Page 4 B3e8d48ddeaf7e46b947b02738129a68
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t1112-ignotus-mulciber https://www.morsmordre.net/t1438-listy-ignacego-vitkowskiego#12506 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f272-smiertelny-nokturn-34-2 https://www.morsmordre.net/t4270-skrytka-bankowa-nr-324 https://www.morsmordre.net/t4143-ignotus-mulciber#82512

Strona 4 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Kuchnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach