Kuchnia
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Mała i ciasna, zwykle bez ładu i składu. Niby wszystko do siebie pasowało, lecz nie miało własnego miejsca. To też brak porządku, kobiecej ręki i widoczna praktyczność wyrażana w pozostawianiu rzeczy tam, gdzie były najbardziej przydatne. To tam był też średniej wielkości stół i cztery krzesła, lecz jak w przypadku całego mieszkania i tam były jakiejś pergaminy i księgi. Może dla odmiany kucharskie? Może z zaklęciami. Może z bajkami na dobranoc?
Zaklęcie ochronne: Muffliatopan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 09.09.17 12:54, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Z zegarkiem w ręki odmierzał czas, w jakim eliksir miał się gotować, a później delikatnie stygnąć. Nie niecierpliwił się, wiedział, że powiedzie się to tylko wtedy, gdy będzie trzymał się ściśle receptury. Nie znał za dobrze technik alchemicznych, ta wiedza była mu opcja — do tej pory czerpał z wiedzy kobiet, które z zamkniętymi oczami potrafiły uwarzyć pożądaną przez niego miksturę. Dlatego jak na perfekcjonistę przystało działał zgodnie z opisanym dokładnie sposobem przygotowania, nie ryzykując niepowodzeniem przez niedokładność, czy brak cierpliwości. Otworzył okno w kuchni, wychylił się na zewnątrz sięgając po papierosa, którego odpalił. O ile zapach paleniska mu odpowiadał, o tyle opary z kotła były drażniące. Rozkoszował się więc poczciwym Stibbonsem, wyciągniętym z posrebrzanej papierośnicy. Patrzył na kamienice od tyłu, wąskie uliczki, które z tej strony mieszkania były doskonale widoczne. Powietrze było wciąż lepkie i gorące, jakby pogoda rekompensowała pogodowe anomalie, których doświadczyli w czerwcu. Wolał chłód, zimny wiatr niż upał i skwar. On też nie pozwalał mu zasnąć.
Wypaliwszy papierosa zgasił niedopałek o parapet i wyrzucił przed siebie. Powrócił do kotła, którego zawartość przypominała eliksir dobrze mu znany. Miał podobną taką samą barwę i konsystencję, jak te, które otrzymywał do tej pory od alchemiczek. Odłożył porcje w fiolkach na bok. To, co pozostało wypił z kielicha, który leżał na ziemi i nie stłukł się szczęśliwie. Od razu skierował swe kroki do sypialni, gdzie we własnym łóżku, zapadł w błogi sen.
| zt
Wypaliwszy papierosa zgasił niedopałek o parapet i wyrzucił przed siebie. Powrócił do kotła, którego zawartość przypominała eliksir dobrze mu znany. Miał podobną taką samą barwę i konsystencję, jak te, które otrzymywał do tej pory od alchemiczek. Odłożył porcje w fiolkach na bok. To, co pozostało wypił z kielicha, który leżał na ziemi i nie stłukł się szczęśliwie. Od razu skierował swe kroki do sypialni, gdzie we własnym łóżku, zapadł w błogi sen.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zbliżała się północ. Księżyc błyszczał wysoko na niebie, przypominając srebrzystą kulę przylepioną do niebieskiego płótna, przywieszonego do wysokiego sklepienia. Dwie doby, tyle mu jeszcze brakowało do osiągnięcia swej pełni, ale już teraz był foremnego, prawie nieskazitelnego kształtu, świecący okrąg, niczym zawieszone nad głowami wszystkich mieszkańców Lumos Maxima. Wiedział, że tej nocy nie zaśnie. Było zbyt ciepło. Gorąco. Jak na tę porę roku, zbyt gorąco. Liczył na to, że nadchodząca jesień przyciągnie ze sobą chłód i syberyjski spokój, tymczasem Londyn zmagał się nocami z żarem tropików. Siedział przez chwilę na parapecie własnej sypialni, jedną nogą opartą o przeciwległą framugę, z rozpiętą koszulą, licząc na drobny powiew wiatru. Palił papierosa. Myślał. Otwarte księgi pozostawił w kuchni, potrzebował innego powietrza, tytoniu, blasku księżyca, licząc, że otrzeźwi jego umysł i pozwoli za chwilę nasunąć nowe wnioski. Pracował nad tym już tak długo. Szukał sposobu, wzorca, który stworzyłby odpowiednio silną i trwałą strukturę. Bazował na specyfice innego zaklęcia. Protego Totalum tworzyło ochronną barierę, która nie wpuszczała niczego do środka, i nie wypuszczała na zewnątrz. Potrzebował zmodyfikować to zaklęcie, utworzyć na jego podstawie nową barierę, dzięki której będzie mógł wyciągnąć od obskurodziciela obskurusa i zachować go w swojej nienaruszalnej formie. Znał legendy, a także bardzo dobrze przestudiował wszystkie dostępne (i te oficjalnie niedostępne) materiały na temat obskurusów. Wiedział, że nie powinien przeżyć bez obskurodziciela, a jeśli się go wydostanie — będzie bezużyteczny. Prawdopodobnie. Ale musieli to sprawdzić, musiał to zbadać. Upewnić się, że tak jest. Nie dokończył papierosa. Zsunął się z parapetu, wyrzuciwszy niedopałek przez okno i czym prędzej wrócił do kuchni, by w pośpiechu przysiąść na skraju krzesła. Od razu pochwycił pióro. Zatopił je w atramencie i nieco zbyt szybko zaczął pisać, z początku tworząc zbyt grube cyfry i wzory. Nieco koślawie spisał swoje myśli, rozkładając zaklęcie na czynniki pierwsze. Jego formuła była bardzo zaawansowana — było to potężne i trudne zaklęcie, ultratrudne do rzucenia w pojedynkę, ale mogło być wzmocnione cudzą magią. Rozpisawszy podstawową sekwencję oparł łokieć na blacie i szeptając na głos poszczególne elementy formuły, szukał właściwego miejsca. Przekreślił ostatnie frazy. Nie zależało mu na podtrzymywaniu tej kopuły czynnie. Chciał ją stworzyć i pozostawić. Przez chwilę, spode łba spoglądał na księgę run. Nie znał się na tym, nie potrafił nakładać klątw. Musiał tak rozpisać formułę, aby ktoś inny był w stanie ją nanieść i uaktywnić w formie run. Wtedy nikt nie musiałby czynnie używać magii do podtrzymywania zaklęcia. Kopuła byłaby samowystarczalna, runy najpierw aktywowałyby zaklęcie, a później utrzymywały je w zaktywizowanej formie, o ile byłaby taka potrzeba. To mogłoby znaczyć, że obskurus nie mógłby się wydostać na zewnątrz. Utknąłby w swojej pułapce na tak długo, póki ktoś — z pewnością zeznajomiony ze specyfiką zaklęcia i runami nie uwolniłby go. To mogłaby być szansa, to mogłoby się udać.
Przetarł brudnymi z atramentu palcami twarz, przesuwając je po żuchwie i pozostawiając na niej ciemne ślady tuszu. Odłożył zapisany wcześniej pergamin na bok i tym razem ledwie zatopił stalówkę w atramencie. Zgrabnie zapisał formułę Protego Totalum, robiąc przy tym odpowiednie adnotacje, wprowadzał modyfikacje, które będą pozwalały Drew na wprowadzenie swoich znaków, które będą odpowiadać za aktywizację bariery nałożonej na obskurusa. Za pomocą liczb utworzył magiczne proporcje powiązane z rzeczywistością pozamatematyczną. Musiał przy tym pamiętać, że obskurus jest istotą żywą, stworzeniem i pod nią powinien dostosować wszystkie czynniki. A sama aktywacja zaklęcia powinna objawiać się wtedy, gdy obskurus zacznie się uwalniać. Tylko i wyłącznie wtedy. Znając specyfikę tych stworzeń wiedział, że skierują swoją wielką energię przeciwko ludziom, którzy wywołali u nich krzywdę. Czyli wobec niemu. Nie chciał i nie zamierzał umrzeć.
| numero +100
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Zamyślił się na moment. Wyciągnął nowego papierosa i odpalił, powoli, niespiesznei zaciągając się dymem. Zatrzymał go pomiędzy zaciśniętymi wargami, gdy zaczął zbierać swoje notatki. Wokół niego panował bałagan, rozgardiasz, lecz był to bardzo kontrolowany nieład – naukowy, twórczy. Potrafił się w nim dobrze odnaleźć. Przyglądał się zapisanej formule przez chwilę, zastanawiając, czy niczego jej nie brakuje. Ale nie brakowało. Na razie. Wiedział, że tę myśl przerobi jeszcze wiele razy, nim postanowi wcielić ją w życie. Nie mieli zbyt wiele czasu, zbyt wielu szans na powodzenie. Był przekonany, że obskurus może nie przetrwać bez swojego obskurodziciela, że jest potrzebna mu odpowiednia materia, na której mógł pasożytować. Bez niej był tylko bezwolnym zbiorem cząstek, magicznych, złych i być może w innych zakresach przydatnych. Musiał to sprawdzić. Najlepiej w praktyce.
| zt
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Stworzenie podstawy dla magicznej bańki, która zabezpieczy obskurusa nie stanowiło dla niego większego problemu. Modyfikacja zaklęcia tarczy jednak wymagała kilku poprawek, a wciąż przed nim było mnóstwo pracy. W Gwiezdnym Proroku było pusto i do tego całkiem cicho. Dzieciaki, a dla niego wyłącznie istoty będące obiektami jego badań i krwawych, zbrodniczych eksperymentów siedziały cicho jak myszki w ciemności na dole. Zajrzał do nich o poranku, przynosząc świeżą wodę, koce i jedzenie. Noce były coraz to chłodniejsze, a on zamierzał utrzymać je przy życiu jeszcze trochę. Wiedział, że im się naraża. Znał ryzyko przedsięwzięcia, którego się podjął. Jeśli uda się w nich stłumić magię, która zrodzi chorą, pasożytniczą energię, będzie pierwszą osobą, którą postanowią zaatakować. Jeśli to była prawda, co pisano o obskurusach, jeśli ich siła była tak wielka, nie miał z nimi szans. Musiał zrobić wszystko, by nie doprowadzić do tak dramatycznej sytuacji. Nikt poza nim nie opanuje tych bestii, jeśli go zabiją. Na domiar złego będą siać spustoszenie w całym Londynie. Zamierzał stworzyć coś, co przekaże Czarnemu Panu, który będzie mógł skorzystać z ich mocy, kontrolować je, musiał zabezpieczyć zarówno siebie, jak i te istoty nim wydarzy się coś złego.
Niewielki szczur lewitował tuż przed nim, kołysząc się w małej bańce, która unosiła się kilkadziesiąt cali nad ziemią. Udało mu się stworzyć to czarem, wywołać niewerbalnie, określoną sekwencją ruchów i wszystko wskazywało na to, że wewnątrz owej bańki szczur żył i miał przeżyć jeszcze długo. Gryzoń próbował się wyswobodzić, wydrapać w niej dziurę, lecz nie był w stanie. To był pierwszy mały sukces w tym zakresie. Wiedział, że dało się nałożyć podobne zaklęcie na żywą istotę i zatrzymać ją w podobnej kopule, która uchroni zarówno to, co było w środku przed działaniem czynników zewnętrznych, jak i to, cały świat przed wpływem uwięzionej istoty. Ale musiał znaleźć sposób, aby zaklęcie uaktywniało się dopiero, kiedy człowiek, dziecko, przerodzi się w obskurusa i pod postacią pasożytniczej mgły, będzie siać grozę i terror. Lewitujący szczur, biegnący przed siebie w obłej kopule, która poddawała się jego ruchom jak twarda bańka utworzona z mydła kręcił się po pomieszczeniu, kiedy po raz kolejny sięgnął za pióro i atrament i postanowił dodać kolejne adnotacje w poszczególnych sekwencjach tworzenia magicznej struktury. Nie miał już wątpliwości, że do nałożenia tego wszystkiego na dzieci będzie mu potrzebny Drew — i będą musieli to uczynić jeszcze zanim przystąpią do właściwego etapu badań. Na razie, do tej pory, były to tylko przygotowania. Długie, żmudne, budujące odstawy psychiki tych dzieci, mające zagwarantować im bezpieczeństwo, ale wciąż przygotowania. To, co najważniejsze — wciąż było przed nimi.
Macnair będzie musiał nałożyć to, co rozpisał na nie, jak klątwę, która zadziała dopiero w momencie eskalacji energii, zmieniającej materię ciała, na materię pod postacią pasożyta. Musiał w swojej formule uwzględnić moment przeistoczenia, a więc zapisać ciągiem liczb kod, który będzie właściwie odzwierciedlał rzeczywistość przyszłą. Mogliby spróbować wyodrębnić je, wyciągnąć, ale na razie muszą upewnić się, że to zadziała. Zapisał dla niego uwagi — będzie musiał mu je przekazać. Musiał jednak sprawdzić, czy aby na pewno to, co stworzył nie zawierało żadnych błędów. Błędów, które mogłyby kosztować go życie.
| numero +100
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Krok po kroku prześledził cały proces, budując fazy, formuły, zapisując adnotacje, które będzie mógł wykorzystać tylko runista, i pewnie które tylko on stworzy w odpowiednich, przygotowanych przez Mulcibera miejsca. Znaki nałożone na dzieci powinny być gwarantem skuteczności. Zaklęcie ochronne bańki, stworzone na podstawie Protego Totalum było rozpisane, w jednostkowej formule, która krok po kroku nie tylko wyjaśniała zasadę działania, ale istotę powstawania ochrony. Dzieci, na które zostaną nałożone uroki nie powinny czuć się inaczej. Nie powinny w żaden sposób odczuć, że zostały naznaczone zaklęciem, które zatrzyma nagły i niekontrolowany wybuch mocy. Dopiero kiedy przeistoczą się w gniewie, w złości, żalu w energię i wywołają pożądany przez Mulcibera efekt, zaklęcie uaktywni się i zamknie obskurusa w ochronnej bańce, która nie pozwoli na zniszczenie tego, co stanie mu na drodze. Pozostanie jeszcze kwestia zdjęcia bańki — nałożenie jej samoistne nie będzie stanowić dla niego, czy Czarnego Pana żadnego problemu. Ale kontrolą tworu zajmie się kiedy indziej.
| zt
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
2.11
Zachodzące słońce nie przebijało się przez burzowe chmury – Pokątna skąpana była już w mroku, tak samo jak pewne mieszkanie; pozbawione świateł i życia, z jedną tymczasową lokatorką, siedzącą przy kuchennym stole z nieruchomością typowa dla kotów, obserwujących bez najmniejszego drgnięcia okolicę. Tak wyglądało ostatnio jej życie, bezruch, ciemność i dyskomfort. Gdy przed dwiema godzinami usiadła na krześle, które jeszcze nie zdążyła nazwać swoim, skrzywiła się odruchowo - chciała swym starym, dziecięcym gestem podciągnąć kolana pod brodę, objąć się ramionami, uspokoić w ten sam sposób, w jaki robiła to przed stresującymi egzaminami z historii magii, ale nie mogła. Brzuch zdawał się rosnąć z każdym dniem, pęczniejący, pełny odbieranego jej życia. Musiała zadowolić się wyprostowaniem nóg pod blatem, chłodna podłoga koiła spuchnięte stopy, łagodząc nieco ból złotej bransolety, ciągle tkwiącej wokół lewej kostki. Ostatnia więź, łącząca ją z Tristanem; musiała pozbyć się kajdan jak najszybciej, każde zerknięcie w dół sprawiało jej ból, wywoływało potok wspomnień, często wylewających się z niej w pocie i łzach: tych drugich niewidocznych. Roniła je rzęsiście wyłącznie w czasie kąpieli, pod nieobecność Mulcibera, czasem nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że płacze - ten żałosny akt dział się gdzieś poza świadomością, jakby ciało radziło sobie w ten sposób z nadmiarem emocji, wypływających z niej słonymi kroplami. Obserwowała wtedy siebie z dystansu, tak, jak robiła to w Wenus, gdy wychodziła ze swego ciała: teraz brzydziła się sobą równie mocno, drżącymi, wątłymi ramionami, zaczerwienionymi policzkami, odstręczającymi odgłosami wydostającymi się z gardła. Ta chwila rozkładu pozwalała jej zachować spokój przez resztę dnia, głównie spędzanego poza nowym domem.
Tymczasowym, nie mogła zostać tu długo, nie chciała; i tak czuła się nieproszonym gościem, nawet jeśli zdroworozsądkowo mu nie przeszkadzała: w ogóle nie wchodzili sobie z Ramseyem w drogę. Najpierw był nieobecny, później, w pewnym sensie, obydwoje nie znajdowali się tutaj, w tych poukładanych czterech ścianach. Praca, zmęczenie, choroba; mijali się, a gdy Mulciber zasiadał do ksiąg, wykorzystując swą bezsenność, ona dawno już traciła przytomność, skulona na brzegu łóżka i przykryta wraz z głową czystym prześcieradłem. Pachnącym obco, innym mężczyzną, innym ciałem; nie czuła się tam komfortowo, ale i tak była wdzięczna za wygodny materac. Za dach nad głową, chroniący ją przed potwornymi burzami, rozpętującymi się coraz silniej nad Londynem. Za brak natarczywych pytań, za chłodną, pozbawioną ciekawości gościnę, której jej użyczył - dla kogoś innego takie traktowanie byłoby oznaką braku manier, dla Deirdre było zaś zbawiennym szanowaniem granic. Ona przekroczyła jego, zdawała sobie z tego sprawę, dlatego każdy dzień na Pokątnej zaciskał się mocniej wokół jej szyi.
Ten wieczór miał być ostatnim tutaj; podjęła nieodwołaną decyzję, idiotyczną z punktu widzenia prostych równań numerologicznych, jedyną możliwą - z punktu widzenia Deirdre, jej godności i szacunku, do Ramseya i samej siebie. Na dnie skrytki Gringotta znalazła jeszcze kilka galeonów: akurat tyle, by mogła zapłacić za pokój w Parszywym Pasażerze do końca miesiąca. Perspektywa znalezienia się w tej podłej spelunie wywoływała mdłości, ale nie miała innego wyjścia. A później - planu, brak rzetelnego scenariusza przerażał ją potwornie.
Gdy usłyszała skrzypienie drzwi a później głuchy odgłos kroków, odwróciła wzrok od szyby; w okna łomotały krople deszczu, nawałnica przybierała na sile, a Mulciber musiał zmaterializować się jeszcze przed kamienicą. Kiedy stanął w drzwiach woda skapywała z jego włosów i płaszcza; przyniósł ze sobą chłód, ledwie powstrzymała drgnięcie, żałując, że nie zabrała ze sobą do kuchni ciepłego koca. - Mam nadzieję, że nie będziesz zły, że nie przygotowałam twojego ulubionego obiadu - powiedziała miękko, po raz pierwszy od tygodni potrafiąc wykrzesać z siebie lekką ironię, rozbawienie tą pokraczną sytuacją. Czarodziej wracający z pracy i nieudolna czarownica, witająca go od progu posępną miną i wychłodzoną kuchnią. - I nie nalałam ci wybornego trunku, byś mógł zasłużenie zrelaksować się przed kominkiem - dodała, przyglądając mu się z dobrze odegranym, czułym, przejętym uśmiechem, nieswojo kontrastującym z pustym wzrokiem. Nie odżyła, ale nauczyła się to życie udawać, licząc na to, że z każdym dniem będzie kosztowało ją to mniej sił. Oparła się wygodniej o krzesło, sięgając ponad brzuchem na blat stołu, po czym z brzękiem przesunęła parujący kubek w stronę wolnego krzesła. - Mogę zaproponować ci jedynie herbatę. Cytrynową - zaoferowała kusząco, po czym uśmiech zgasł: na tyle dobrze udawanej radości i ironicznej rozrywki starczyło jej energii; blada twarz znów stężała w wyrazie obojętności, innym jednak niż zawsze, bardziej pustym, pozbawionej typowej władczości. - Zabawa w dom niezbyt nam wychodzi, prawda? - spytała bezbarwnym tonem. On padał ofiara anomalii dzieci w Gwiezdnym Proroku, ona - tego, co przeciągnęło się właśnie w jej ciele, wywołując na twarzy krótki grymas. Zamilkła na dłuższą chwilę, znów powracając spojrzeniem ku oknu, jakby stanowiło znacznie ciekawszy widok od Ramseya w przemoczonej szacie. Nie przywykła jeszcze do ruchów dziecka.- Jutro rano w końcu przestanę nadużywać twej gościnności - poinformowała w końcu powoli o wyprowadzce; dopiero po wypowiedzeniu na głos tej decyzji mogła przestać rozważać wszelkie za i przeciw wkraczania w azyl Mulcibera na dłuższy czas. Bała się tego, co przyniosą następne tygodnie, ale niezależnie od wszystkiego, ale musiała sobie poradzić, sama. W końcu każda rana, każde uderzenie, czyniły ją silniejszą. Przynajmniej - do tej pory.
Zachodzące słońce nie przebijało się przez burzowe chmury – Pokątna skąpana była już w mroku, tak samo jak pewne mieszkanie; pozbawione świateł i życia, z jedną tymczasową lokatorką, siedzącą przy kuchennym stole z nieruchomością typowa dla kotów, obserwujących bez najmniejszego drgnięcia okolicę. Tak wyglądało ostatnio jej życie, bezruch, ciemność i dyskomfort. Gdy przed dwiema godzinami usiadła na krześle, które jeszcze nie zdążyła nazwać swoim, skrzywiła się odruchowo - chciała swym starym, dziecięcym gestem podciągnąć kolana pod brodę, objąć się ramionami, uspokoić w ten sam sposób, w jaki robiła to przed stresującymi egzaminami z historii magii, ale nie mogła. Brzuch zdawał się rosnąć z każdym dniem, pęczniejący, pełny odbieranego jej życia. Musiała zadowolić się wyprostowaniem nóg pod blatem, chłodna podłoga koiła spuchnięte stopy, łagodząc nieco ból złotej bransolety, ciągle tkwiącej wokół lewej kostki. Ostatnia więź, łącząca ją z Tristanem; musiała pozbyć się kajdan jak najszybciej, każde zerknięcie w dół sprawiało jej ból, wywoływało potok wspomnień, często wylewających się z niej w pocie i łzach: tych drugich niewidocznych. Roniła je rzęsiście wyłącznie w czasie kąpieli, pod nieobecność Mulcibera, czasem nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że płacze - ten żałosny akt dział się gdzieś poza świadomością, jakby ciało radziło sobie w ten sposób z nadmiarem emocji, wypływających z niej słonymi kroplami. Obserwowała wtedy siebie z dystansu, tak, jak robiła to w Wenus, gdy wychodziła ze swego ciała: teraz brzydziła się sobą równie mocno, drżącymi, wątłymi ramionami, zaczerwienionymi policzkami, odstręczającymi odgłosami wydostającymi się z gardła. Ta chwila rozkładu pozwalała jej zachować spokój przez resztę dnia, głównie spędzanego poza nowym domem.
Tymczasowym, nie mogła zostać tu długo, nie chciała; i tak czuła się nieproszonym gościem, nawet jeśli zdroworozsądkowo mu nie przeszkadzała: w ogóle nie wchodzili sobie z Ramseyem w drogę. Najpierw był nieobecny, później, w pewnym sensie, obydwoje nie znajdowali się tutaj, w tych poukładanych czterech ścianach. Praca, zmęczenie, choroba; mijali się, a gdy Mulciber zasiadał do ksiąg, wykorzystując swą bezsenność, ona dawno już traciła przytomność, skulona na brzegu łóżka i przykryta wraz z głową czystym prześcieradłem. Pachnącym obco, innym mężczyzną, innym ciałem; nie czuła się tam komfortowo, ale i tak była wdzięczna za wygodny materac. Za dach nad głową, chroniący ją przed potwornymi burzami, rozpętującymi się coraz silniej nad Londynem. Za brak natarczywych pytań, za chłodną, pozbawioną ciekawości gościnę, której jej użyczył - dla kogoś innego takie traktowanie byłoby oznaką braku manier, dla Deirdre było zaś zbawiennym szanowaniem granic. Ona przekroczyła jego, zdawała sobie z tego sprawę, dlatego każdy dzień na Pokątnej zaciskał się mocniej wokół jej szyi.
Ten wieczór miał być ostatnim tutaj; podjęła nieodwołaną decyzję, idiotyczną z punktu widzenia prostych równań numerologicznych, jedyną możliwą - z punktu widzenia Deirdre, jej godności i szacunku, do Ramseya i samej siebie. Na dnie skrytki Gringotta znalazła jeszcze kilka galeonów: akurat tyle, by mogła zapłacić za pokój w Parszywym Pasażerze do końca miesiąca. Perspektywa znalezienia się w tej podłej spelunie wywoływała mdłości, ale nie miała innego wyjścia. A później - planu, brak rzetelnego scenariusza przerażał ją potwornie.
Gdy usłyszała skrzypienie drzwi a później głuchy odgłos kroków, odwróciła wzrok od szyby; w okna łomotały krople deszczu, nawałnica przybierała na sile, a Mulciber musiał zmaterializować się jeszcze przed kamienicą. Kiedy stanął w drzwiach woda skapywała z jego włosów i płaszcza; przyniósł ze sobą chłód, ledwie powstrzymała drgnięcie, żałując, że nie zabrała ze sobą do kuchni ciepłego koca. - Mam nadzieję, że nie będziesz zły, że nie przygotowałam twojego ulubionego obiadu - powiedziała miękko, po raz pierwszy od tygodni potrafiąc wykrzesać z siebie lekką ironię, rozbawienie tą pokraczną sytuacją. Czarodziej wracający z pracy i nieudolna czarownica, witająca go od progu posępną miną i wychłodzoną kuchnią. - I nie nalałam ci wybornego trunku, byś mógł zasłużenie zrelaksować się przed kominkiem - dodała, przyglądając mu się z dobrze odegranym, czułym, przejętym uśmiechem, nieswojo kontrastującym z pustym wzrokiem. Nie odżyła, ale nauczyła się to życie udawać, licząc na to, że z każdym dniem będzie kosztowało ją to mniej sił. Oparła się wygodniej o krzesło, sięgając ponad brzuchem na blat stołu, po czym z brzękiem przesunęła parujący kubek w stronę wolnego krzesła. - Mogę zaproponować ci jedynie herbatę. Cytrynową - zaoferowała kusząco, po czym uśmiech zgasł: na tyle dobrze udawanej radości i ironicznej rozrywki starczyło jej energii; blada twarz znów stężała w wyrazie obojętności, innym jednak niż zawsze, bardziej pustym, pozbawionej typowej władczości. - Zabawa w dom niezbyt nam wychodzi, prawda? - spytała bezbarwnym tonem. On padał ofiara anomalii dzieci w Gwiezdnym Proroku, ona - tego, co przeciągnęło się właśnie w jej ciele, wywołując na twarzy krótki grymas. Zamilkła na dłuższą chwilę, znów powracając spojrzeniem ku oknu, jakby stanowiło znacznie ciekawszy widok od Ramseya w przemoczonej szacie. Nie przywykła jeszcze do ruchów dziecka.- Jutro rano w końcu przestanę nadużywać twej gościnności - poinformowała w końcu powoli o wyprowadzce; dopiero po wypowiedzeniu na głos tej decyzji mogła przestać rozważać wszelkie za i przeciw wkraczania w azyl Mulcibera na dłuższy czas. Bała się tego, co przyniosą następne tygodnie, ale niezależnie od wszystkiego, ale musiała sobie poradzić, sama. W końcu każda rana, każde uderzenie, czyniły ją silniejszą. Przynajmniej - do tej pory.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lekka frustracja zakradła się do jego świadomości, kiedy obserwował dzieci w Gwiezdnym Proroku. Doszukiwał się zmian w ich zachowaniu, prowadził statystyki, liczył prawdopodobieństwo, budował przypuszczenia, których nie potrafił poprzeć żadnym potwierdzonym naukowym wnioskiem. Nie wiedział, na ile jego praktyki były skuteczne, na ile strach dzieci tłumił w nich magię. Wokół wciąż szalały anomalie, a te wywoływały magiczne pierwiastki nawet u charłaków i mugoli. Jak mógł więc zyskać pewność, że tłumiły ją w sobie i gasiły, jeśli wokół nich wciąż pełno było magii? Zbliżał się do martwego punktu, ostatnio nic nie szło po jego myśli. Wrócił do mieszkania, które nie stało puste, choć takie się zdawało. Nie tętniło w nim życie, chociaż lokatorka nie była martwa. Nie dało się zza drzwi słyszeć krzątaniny, choć każda kobieta wiele miałaby tam do zrobienia. Jej pojawienie się było dla niego zaskoczeniem, ale przyjął je z milczeniem. Nie znał Deirdre, która prosiła o pomoc. Nie znał jej słabej, skrzywdzonej, kurczącej się we własnym ciele — nawet wtedy, w Wenus, kiedy ją zdominował nie była mniejsza niż teraz. A jednak taką ją zastał u siebie w mieszkaniu. Nie poruszył tematu jej słabości, kiedy szukała u niego schronienia, a raczej dachu nad głową. Byłby to pierwszy raki raz, był ciekaw. Jej. Siebie. Wszystkiego wokół.
Ale nie było przełomowych odkryć, nic się nie zmieniło, poza jednym. Gdy wracał do domu często już pogrążona była we śnie, zatopiona w jego wiecznie niezasłanym łóżku. Spędzał czas w jej towarzystwie, nawet jeśli nie miała o tym pojęcia — spała twardo; przyglądał jej się tak nieruchomej, pozbawionej morderczego błysku w oku, bez obojętności wypisanej na twarzy. Zatroskana nawet we śnie zdawała się być niewinna, delikatna i potulna. Jak śpiąca kobra, którą przypadkiem można nadepnąć, nie widząc jej pośród szarych traw, a której gwałtowne przebudzenie może kosztować życie. Bezsenność zdawała się postępować po wydarzeniach z tajemniczego lasu. Po zarażeniu sinicą i gwałtownym ozdrowieniu wciąż był słaby. Nie mógłby jej więc słabości wytknąć.
— Brak ciepłego obiadu, zaserwowanego alkoholu, nawet miękkich kapci w progu. To jest absolutnie niedopuszczalne — zagrzmiał, zdejmując płaszcz po wejściu; poważnym, wyraźnie przesadzonym tonem pana domu. — Mam nadzieję, że choć łóżko zagrzałaś i będziesz mi to wynagradzać przez resztę wieczoru— nie próbował wczuwać się w rolę gospodarza, którym był równie kiepskim, co klientem Wenus. Ten głos i ton mu nie pasował, ani nawet słowa, które wypowiadał, kiedy zrzucał z siebie mokre ubranie i wieszał je przy drzwiach. Kpiący uśmiech, który towarzyszył zaczął się topić,jak gorąca świeca, kiedy wchodził do kuchni. Już w ciszy, milczeniu, bez czułego powitania; właściwie bez jakiegokolwiek powitania. Spojrzał na filiżankę z herbatą.
— Nie smakuje ci?— spytał wcale nie zaskoczony, tylko po to, by przerwać ciszę. Preferencje smakowe Deirdre nie były wcale tak istotne. Oczywiście, wolała herbatę różaną, pitą w białej willi na jednym z wielu balkonów, które zapewne posiadała rezydencja, w której się ukrywała, mieszkała. Nie podejmował tematu, naturalna ciekawość wiedzenia o wszystkich wszystko była skutecznie tłumiona przez racjonalizm. Deirdre nigdy nie była osobą, która lubiła się zwierzać, szczególnie z tego, co bolesne. Nie obchodziły go prywatne dramaty jej i Tristana, osobiste animozje i trudności z jakimi się borykała, ale skłamałby, gdyby musiał przyznać, że nie obchodziły go skrywane słabości. Widział, co nastąpiło. To wystarczyło. Do tej pory.
Sięgnął do jednej z kuchennych szafek, która jako jedna z niewielu była w miarę pełna. Nie miał zbyt wielu kuchennych przyborów, nie potrafił gotować, nie próbował się nauczyć. Szkła miał jednak pod dostatkiem. Kuchnia była miejscem, ciasnym, kiedyś równie zagraconym woluminami, pergaminami i notatkami, co główny pokój — teraz opróżniony z najznakomitszych zbiorów o czarnej magii, jakie posiadał, na wszelki wypadek, gdyby biuro aurorów postanowiło odwiedzić go znów. W odmętach ciemnej, drewnianej dziury kryły się butelki z alkoholem. Kilka ciemnych skrzaciego wina, ognistej whisky. Wyciągnął jedną z nich, nie kłopocąc się pójściem do salonu po karafkę, która pewnie i tak była już prawie pusta. Zaczynał popadać w przesadę, zdał sobie z tego sprawę, kiedy polewał trunku do dwóch szklanek, patrząc jak przelewa się bursztynowy napój. Dawniej szklanka przed snem potrafiła ukołysać go do snu, nawet jeśli miał trwać kilka krótkich godzin. Od dwóch tygodni nie spał prawie wcale. Na początku nie chciał. To, co połączyło go z Cassandrą i wywołało z jego snów prawdziwe zagrożenie mogło wrócić. Nie mógł jej narażać, skazywać na ciągłą udrękę i strach, a wiedział dobrze, że jej strach o dzieci był większy niż jakikolwiek inny. Później już nie mógł. Przysypiał nad woluminami w Proroku na kilkanaście minut i wybudzał się, nie mogąc zasnąć, kiedy się kładł odpocząć. Był zmęczony, a alkohol zaczynał otwierać mu oczy coraz szerzej, zamiast koić i nużyć. Dopiero na przełomie października i listopada udało mu się zaznać spokoju, zasnąć na dłużej — ale zbudziła go burza.
Usiadł na wolnym krześle, vis a vis Deirdre, podsuwając jej w ramach kontroferty szklankę z whisky. Upił łyk i nachylił się nad herbatą, aromatyczną, cytrynową, ciepłą. Opuszkami palców dotknął kubka, który szybko rozgrzał zimne dłonie. Uniósł na nią wzrok — siniak na twarzy zbladł, ale to nie na nim uwiesił spojrzenie szarych oczu.
— Nie jesteśmy stworzeni do takich zabaw.— Ani on, nie nadający się na kochającego męża i dobrego ojca, ani ona, kura domowa dbająca o ciepło rodzinnego ogniska. Byli stworzeni do rzeczy wielkich, do zbrodni, do bólu, do potęgi.
Informację, którą go uraczyła przyjął z podobnym milczeniem, co większość komunikatów. Po chwili zdecydował się jednak odezwać:
— Nie jestem gościnny, dobrze o tym wiesz. Nie pytałaś mnie o to, czy możesz tu zostać, a ja ci nie zaproponowałem ciepłego legowiska, bo nie masz się gdzie podziać.— Nie wiedział tego, ale dość długo nie wracała do siebie. — Ale możesz tu mieszkać.— Nie przeszkadzała mu jej obecność, była wyjątkowo wdzięcznym współlokatorem. Mało uciążliwym. — Wracasz do Białej Willi?
Ale nie było przełomowych odkryć, nic się nie zmieniło, poza jednym. Gdy wracał do domu często już pogrążona była we śnie, zatopiona w jego wiecznie niezasłanym łóżku. Spędzał czas w jej towarzystwie, nawet jeśli nie miała o tym pojęcia — spała twardo; przyglądał jej się tak nieruchomej, pozbawionej morderczego błysku w oku, bez obojętności wypisanej na twarzy. Zatroskana nawet we śnie zdawała się być niewinna, delikatna i potulna. Jak śpiąca kobra, którą przypadkiem można nadepnąć, nie widząc jej pośród szarych traw, a której gwałtowne przebudzenie może kosztować życie. Bezsenność zdawała się postępować po wydarzeniach z tajemniczego lasu. Po zarażeniu sinicą i gwałtownym ozdrowieniu wciąż był słaby. Nie mógłby jej więc słabości wytknąć.
— Brak ciepłego obiadu, zaserwowanego alkoholu, nawet miękkich kapci w progu. To jest absolutnie niedopuszczalne — zagrzmiał, zdejmując płaszcz po wejściu; poważnym, wyraźnie przesadzonym tonem pana domu. — Mam nadzieję, że choć łóżko zagrzałaś i będziesz mi to wynagradzać przez resztę wieczoru— nie próbował wczuwać się w rolę gospodarza, którym był równie kiepskim, co klientem Wenus. Ten głos i ton mu nie pasował, ani nawet słowa, które wypowiadał, kiedy zrzucał z siebie mokre ubranie i wieszał je przy drzwiach. Kpiący uśmiech, który towarzyszył zaczął się topić,jak gorąca świeca, kiedy wchodził do kuchni. Już w ciszy, milczeniu, bez czułego powitania; właściwie bez jakiegokolwiek powitania. Spojrzał na filiżankę z herbatą.
— Nie smakuje ci?— spytał wcale nie zaskoczony, tylko po to, by przerwać ciszę. Preferencje smakowe Deirdre nie były wcale tak istotne. Oczywiście, wolała herbatę różaną, pitą w białej willi na jednym z wielu balkonów, które zapewne posiadała rezydencja, w której się ukrywała, mieszkała. Nie podejmował tematu, naturalna ciekawość wiedzenia o wszystkich wszystko była skutecznie tłumiona przez racjonalizm. Deirdre nigdy nie była osobą, która lubiła się zwierzać, szczególnie z tego, co bolesne. Nie obchodziły go prywatne dramaty jej i Tristana, osobiste animozje i trudności z jakimi się borykała, ale skłamałby, gdyby musiał przyznać, że nie obchodziły go skrywane słabości. Widział, co nastąpiło. To wystarczyło. Do tej pory.
Sięgnął do jednej z kuchennych szafek, która jako jedna z niewielu była w miarę pełna. Nie miał zbyt wielu kuchennych przyborów, nie potrafił gotować, nie próbował się nauczyć. Szkła miał jednak pod dostatkiem. Kuchnia była miejscem, ciasnym, kiedyś równie zagraconym woluminami, pergaminami i notatkami, co główny pokój — teraz opróżniony z najznakomitszych zbiorów o czarnej magii, jakie posiadał, na wszelki wypadek, gdyby biuro aurorów postanowiło odwiedzić go znów. W odmętach ciemnej, drewnianej dziury kryły się butelki z alkoholem. Kilka ciemnych skrzaciego wina, ognistej whisky. Wyciągnął jedną z nich, nie kłopocąc się pójściem do salonu po karafkę, która pewnie i tak była już prawie pusta. Zaczynał popadać w przesadę, zdał sobie z tego sprawę, kiedy polewał trunku do dwóch szklanek, patrząc jak przelewa się bursztynowy napój. Dawniej szklanka przed snem potrafiła ukołysać go do snu, nawet jeśli miał trwać kilka krótkich godzin. Od dwóch tygodni nie spał prawie wcale. Na początku nie chciał. To, co połączyło go z Cassandrą i wywołało z jego snów prawdziwe zagrożenie mogło wrócić. Nie mógł jej narażać, skazywać na ciągłą udrękę i strach, a wiedział dobrze, że jej strach o dzieci był większy niż jakikolwiek inny. Później już nie mógł. Przysypiał nad woluminami w Proroku na kilkanaście minut i wybudzał się, nie mogąc zasnąć, kiedy się kładł odpocząć. Był zmęczony, a alkohol zaczynał otwierać mu oczy coraz szerzej, zamiast koić i nużyć. Dopiero na przełomie października i listopada udało mu się zaznać spokoju, zasnąć na dłużej — ale zbudziła go burza.
Usiadł na wolnym krześle, vis a vis Deirdre, podsuwając jej w ramach kontroferty szklankę z whisky. Upił łyk i nachylił się nad herbatą, aromatyczną, cytrynową, ciepłą. Opuszkami palców dotknął kubka, który szybko rozgrzał zimne dłonie. Uniósł na nią wzrok — siniak na twarzy zbladł, ale to nie na nim uwiesił spojrzenie szarych oczu.
— Nie jesteśmy stworzeni do takich zabaw.— Ani on, nie nadający się na kochającego męża i dobrego ojca, ani ona, kura domowa dbająca o ciepło rodzinnego ogniska. Byli stworzeni do rzeczy wielkich, do zbrodni, do bólu, do potęgi.
Informację, którą go uraczyła przyjął z podobnym milczeniem, co większość komunikatów. Po chwili zdecydował się jednak odezwać:
— Nie jestem gościnny, dobrze o tym wiesz. Nie pytałaś mnie o to, czy możesz tu zostać, a ja ci nie zaproponowałem ciepłego legowiska, bo nie masz się gdzie podziać.— Nie wiedział tego, ale dość długo nie wracała do siebie. — Ale możesz tu mieszkać.— Nie przeszkadzała mu jej obecność, była wyjątkowo wdzięcznym współlokatorem. Mało uciążliwym. — Wracasz do Białej Willi?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Traciła rachubę, ile dni spędziła już w tym czystym mieszkaniu, przypominającym raczej hotelowy pokój niż prawdziwy dom. Żadnych zbędnych przedmiotów, pokrytych kurzem bibelotów stojących na kominku; ład, porządek i bezosobowość, tak, jakby nawet prosta aranżacja wnętrz miała chronić prywatność lokatora. Chadzającego własnymi ścieżkami: cieszyło ją to, nie zniosłaby bezpośredniego kontaktu z nikim, pytających spojrzeń, litości, nawet szczerej troski. To dlatego nie skierowała swych kroków ku lecznicy Cassandry ani na Grimmauld Place. Bliscy jej ludzie byli zbyt czuli, a nawet gdyby nie opowiedziała im wszystkiego – czego nie zamierzała robić – ich zaaferowanie problemem tylko pogorszyłoby jej samopoczucie. Nienawidziła uczuć, instynktownie odsuwała je od siebie, może w prymitywnej próbie obrony, może zaspokajając skrajny masochizm. Ani Alphard obsypujący ją złotem, ani wyrozumiała Cassandra ani nawet matczynie czuła Eir nie mogli załagodzić bólu, a jedynie go wzmóc, uczynić go prawdziwszym, trudniejszym do przeżywania. Mulciber wydawał się nieoczywistym sprzymierzeńcem: tak, jak wspominała to podczas ich przeszłych rozmów, paradoksalnie mieli ze sobą najwięcej wspólnego. Wierzyli w chłód logiki, obcowanie z faktami i wyrzeczenie się porywów serca, mogąc poczuć coś ludzkiego wyłącznie podczas groteskowego występu, topornego odgrywania ról, w których nigdy nie mieli się odnaleźć.
- Wydaje mi się, że nie masz problemu z rozgrzewaniem łoża na własną rękę – odparła od razu, wieloznacznie – pamiętała jeszcze buchający od jego ciała skwar - marszcząc lekko nosek; zazwyczaj nadawało to jej twarzy słodki, dziewczęcy grymas, ale w porównaniu z pustym wzrokiem mogło wzbudzać jedynie dyskomfort. Podobnej skali, co ten odczuwalny wobec spożywania czegokolwiek. - Nic nie przechodzi mi przez gardło – poinformowała beznamiętnie. Rozsądek podpowiadał, że powinna jeść za dwoje, ale ciało buntowało się. Cierpiała na jadłowstręt; właściwie całe życie budziło w niej wstręt. Picie, posiłki, spacer; próbowała zmusić się do ssania cytrynowych landrynek, lśniących słodko w szklanym stoliku na kuchennym blacie, ale i one wzbudzały w niej mdłości. Sabotowała ciążę? Podświadomie rozpoczynała strajk głodowy, który dosłownie nikogo nie obchodził? Wolała nie zagłębiać się w te refleksje, obserwowała za to z względnym zaciekawieniem krzątanie się Ramseya po kuchni. Pierwszy raz, odkąd postanowił ją ugościć – a raczej ona postanowiła ugościć siebie, wykorzystując nieobecność właściciela, by przejąć sypialnię przez zasiedzenie – mieli okazję rozmawiać. I, o dziwo, nie paraliżowało jej pragnienie ucieczki, siedziała dalej na nie swoim miejscu, wsłuchując się w stukot butelek. – Myślałam, że będziesz próbował mnie nakarmić, a nie upić – podsumowała z lekkim zawodem, chociaż żadna z tych opcji nie wywoływała w niej zadowolenia. Poprawiła się na krześle i wyprostowała nogi, smukła, lodowata stopa dotknęła jego, przyjemnie cieplejszej: nie cofnęła jednak nóg, tak było jej najwygodniej, o ile taki stan w ogóle mógł zaistnieć w czasie zmagań z rosnącym brzuchem. Ostatnio ciągle marzła.– Już dawno dobrze się nie bawiłam – a ty? – skomentowała z mimowolnym żalem; zazwyczaj nie dzieliła się takimi refleksjami, ale ostatnio mało co działało w niej tak, jak powinno. Ramsey zaś odzyskał dawne życie, być może obdarzając nowym Cassandrę; nie dopytywała, nie wnikała, Vablatsky stanowczo odcięła się w listach od sylwetki ojca, Deirdre nie miała więc pewności, czy to Mulciber jest przyczyną tworzenia się kolejnej dziedziczki znanego rodu wróżbitek. Zaspokojenie ciekawości – i troski o przyjaciółkę – nie wchodziło jednak w grę, wspaniałomyślnie nie naciskali na siebie wzajemnie, respektując prawo do prywatności. Gdy się odezwał, spojrzała na niego z mieszaniną kpiny i urazy, również ujmując szklankę w dłonie, lecz nie podnosiła jej do ust. - Legowiska – powtórzyła wyraźnie, jakby to słowo pochodziło z obcego języka, którego brzmienie nie do końca się jej spodobało. – Dlaczego ująłeś to w ten sposób? – nastroszyła się; stawała się przewrażliwiona na punkcie deprecjonujących porównań. Równie alergicznie reagując na wspomnienie Białej Willi, w czarnych oczach w końcu zapłonęła żywsza iskra. – Nie – odpowiedziała od razu, niemalże w tej samej sekundzie. Ramsey nie miał pojęcia, co się stało, nie zwierzała mu się – nie miała ani chęci ani okazji – więc mógłby wysnuć wniosek, że to tymczasowe rozluźnienie stosunków z Rosierem: mógłby, gdyby nie widoczny już spod szaty jednoznacznie krągły brzuch. – Poradzę sobie sama. Zbyt długo pozwalałam mężczyznom rządzić moim życiem – wyartykułowała z chłodną dumą, pozbawioną jednak typowej władczości.- Z tego samego powodu nie chcę ci dłużej przeszkadzać - dodała z echem dawnej hardości, lecz szybko bijące serce utrudniało ukrycie wątpliwości. Czy naprawdę postępowała słusznie? Czy chciała wydać ostatnie oszczędności na mieszkanie w zapchlonej ruderze, byleby tylko udowodnić własną niepodległość? Było jednak za późno na wątpliwości, a urażona godność domagała się gwałtownych – histerycznych? – działań, skrytych pod woalką zdroworozsądkowego podejścia. – Zresztą, co pomyśleliby twoi sąsiedzi, widząc codziennie ciężarną czarownicę, wychodzącą z mieszkania kawalera? Raczej nie pomylą nas z bliskim sobie rodzeństwem – wyszeptała z moralnym przejęciem tak oburzającą degrengoladą obyczajów. Egzotyczne pochodzenie przekreślały szanse na uznanie Mulcibera za opiekuńczego brata. Zerknęła na niego z ukosa i zastukała paznokciami w brzeg szklanki, postanawiając zmienić trudny temat – i wypełnić choć cześć obowiązków kobiety witającej mężczyznę powracającego do domu po pracy. – Jak minął ci dzień? – zagadnęła, dla kontrastu niezwykle łagodnie. Pytanie tyleż nudne, co dające szerokie pole do podzielenia się nowymi odkryciami, morderstwami i postępami w wywlekaniu anomalii z wątłych, dziecięcych ciałek.
- Wydaje mi się, że nie masz problemu z rozgrzewaniem łoża na własną rękę – odparła od razu, wieloznacznie – pamiętała jeszcze buchający od jego ciała skwar - marszcząc lekko nosek; zazwyczaj nadawało to jej twarzy słodki, dziewczęcy grymas, ale w porównaniu z pustym wzrokiem mogło wzbudzać jedynie dyskomfort. Podobnej skali, co ten odczuwalny wobec spożywania czegokolwiek. - Nic nie przechodzi mi przez gardło – poinformowała beznamiętnie. Rozsądek podpowiadał, że powinna jeść za dwoje, ale ciało buntowało się. Cierpiała na jadłowstręt; właściwie całe życie budziło w niej wstręt. Picie, posiłki, spacer; próbowała zmusić się do ssania cytrynowych landrynek, lśniących słodko w szklanym stoliku na kuchennym blacie, ale i one wzbudzały w niej mdłości. Sabotowała ciążę? Podświadomie rozpoczynała strajk głodowy, który dosłownie nikogo nie obchodził? Wolała nie zagłębiać się w te refleksje, obserwowała za to z względnym zaciekawieniem krzątanie się Ramseya po kuchni. Pierwszy raz, odkąd postanowił ją ugościć – a raczej ona postanowiła ugościć siebie, wykorzystując nieobecność właściciela, by przejąć sypialnię przez zasiedzenie – mieli okazję rozmawiać. I, o dziwo, nie paraliżowało jej pragnienie ucieczki, siedziała dalej na nie swoim miejscu, wsłuchując się w stukot butelek. – Myślałam, że będziesz próbował mnie nakarmić, a nie upić – podsumowała z lekkim zawodem, chociaż żadna z tych opcji nie wywoływała w niej zadowolenia. Poprawiła się na krześle i wyprostowała nogi, smukła, lodowata stopa dotknęła jego, przyjemnie cieplejszej: nie cofnęła jednak nóg, tak było jej najwygodniej, o ile taki stan w ogóle mógł zaistnieć w czasie zmagań z rosnącym brzuchem. Ostatnio ciągle marzła.– Już dawno dobrze się nie bawiłam – a ty? – skomentowała z mimowolnym żalem; zazwyczaj nie dzieliła się takimi refleksjami, ale ostatnio mało co działało w niej tak, jak powinno. Ramsey zaś odzyskał dawne życie, być może obdarzając nowym Cassandrę; nie dopytywała, nie wnikała, Vablatsky stanowczo odcięła się w listach od sylwetki ojca, Deirdre nie miała więc pewności, czy to Mulciber jest przyczyną tworzenia się kolejnej dziedziczki znanego rodu wróżbitek. Zaspokojenie ciekawości – i troski o przyjaciółkę – nie wchodziło jednak w grę, wspaniałomyślnie nie naciskali na siebie wzajemnie, respektując prawo do prywatności. Gdy się odezwał, spojrzała na niego z mieszaniną kpiny i urazy, również ujmując szklankę w dłonie, lecz nie podnosiła jej do ust. - Legowiska – powtórzyła wyraźnie, jakby to słowo pochodziło z obcego języka, którego brzmienie nie do końca się jej spodobało. – Dlaczego ująłeś to w ten sposób? – nastroszyła się; stawała się przewrażliwiona na punkcie deprecjonujących porównań. Równie alergicznie reagując na wspomnienie Białej Willi, w czarnych oczach w końcu zapłonęła żywsza iskra. – Nie – odpowiedziała od razu, niemalże w tej samej sekundzie. Ramsey nie miał pojęcia, co się stało, nie zwierzała mu się – nie miała ani chęci ani okazji – więc mógłby wysnuć wniosek, że to tymczasowe rozluźnienie stosunków z Rosierem: mógłby, gdyby nie widoczny już spod szaty jednoznacznie krągły brzuch. – Poradzę sobie sama. Zbyt długo pozwalałam mężczyznom rządzić moim życiem – wyartykułowała z chłodną dumą, pozbawioną jednak typowej władczości.- Z tego samego powodu nie chcę ci dłużej przeszkadzać - dodała z echem dawnej hardości, lecz szybko bijące serce utrudniało ukrycie wątpliwości. Czy naprawdę postępowała słusznie? Czy chciała wydać ostatnie oszczędności na mieszkanie w zapchlonej ruderze, byleby tylko udowodnić własną niepodległość? Było jednak za późno na wątpliwości, a urażona godność domagała się gwałtownych – histerycznych? – działań, skrytych pod woalką zdroworozsądkowego podejścia. – Zresztą, co pomyśleliby twoi sąsiedzi, widząc codziennie ciężarną czarownicę, wychodzącą z mieszkania kawalera? Raczej nie pomylą nas z bliskim sobie rodzeństwem – wyszeptała z moralnym przejęciem tak oburzającą degrengoladą obyczajów. Egzotyczne pochodzenie przekreślały szanse na uznanie Mulcibera za opiekuńczego brata. Zerknęła na niego z ukosa i zastukała paznokciami w brzeg szklanki, postanawiając zmienić trudny temat – i wypełnić choć cześć obowiązków kobiety witającej mężczyznę powracającego do domu po pracy. – Jak minął ci dzień? – zagadnęła, dla kontrastu niezwykle łagodnie. Pytanie tyleż nudne, co dające szerokie pole do podzielenia się nowymi odkryciami, morderstwami i postępami w wywlekaniu anomalii z wątłych, dziecięcych ciałek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Milczące towarzystwo Deirdre czyniło z niej cichego ducha, który snuł się pomiędzy pokojami, które były mieszkaniem, nigdy domem w pełnym i głębokim znaczeniu; miejscem, w którym spędzał czas, mieszkał, ale nie czuł się bardziej bezpiecznie niż w Ministerstwie Magii, czy na Alei Śmiertelnego Noktutnu. Obłożone zaklęciami ochronnymi lokum posiadało zabezpieczenia, które miały go poinformować w razie niechcianej wizyty, zabezpieczyć przed zaskoczeniem, ale mimo to różdżkę zawsze miał w pogotowiu, gotową do wymierzenia w każdego kto mu się będzie naprzykrzał. Ale ona tego nie robiła. Nie potrzebowała ani opieki ani towarzysza rozmów. Nie domagała się zabawiania — potrafiła czymś sobie wypełnić czas. Niewiele dzielili go wspólnie, może właśnie dlatego dobrze radzili sobie w tej małej przestrzeni. Wciąż wydawała się być stosunkowo duża, jak na ich dwójkę.
— Ani z rozgrzewaniem, ani na własną rękę — przyznał jej wprost i szczerze, uśmiechając się — ale nie dumnie ani z zadowoleniem. Rozbawiła go fraza, której uzyła i prosta analogia w jej pełnych, niegdyś wyjątkowo zmysłowych dziwkarskicdh ustach. Dziś już nic nie było z tamtych dni, ani tamtej Deirdre. Dziś pani Mericourt była wdową. I do tego brzemienną. Szybko spoważniał i spojrzał na nią karcąco: — Musisz jeść, Deirdre. — Nawet on to wiedział, choć sam jadał niewiele, jak na mężczyznę swojego wzrostu i wieku. Nie znał się na ciążach i kobiecych potrzebach, a tym bardziej kaprysach i potrzebach w tym dziwnym okresie. Ale nie musiał posiadać szczególnej wiedzy, by dojść do prostych, logicznych wniosków: — Może jeśli zagłodzisz dziecko skutecznie się pozbędziesz problemu, ale to dość ryzykowne dla ciebie. A musisz być silna. Wyczerpana i słaba będziesz bezużyteczna — przypomniał jej rzeczowo. Dobrze wiedział, co mówił. Jego brak snu wpływał na coraz gorszą koncentrację, a to wpływało na efekty jego działań. Nie mógł sobie pozwolić na błędy, musiał się wziąć w garść. I ona też.
— Nie próbuję cię upić, nie chcę pić sam — przyznał niechętnie. Nieważne; że nie uniosła szklanki do ust, że nie opróżniła jej duszkiem, to wystarczyło. Miał swoje usprawiedliwienie. Kiedy wyprostowała nogi i oparła bose stopy o jego własne, pochylił się lekko w bok, spoglądając na ich nogi. Przyzwyczajone do ciepła i komfortu stopy cierpiały w zimnie. Zauważył, że okna były pozamykane. — Zamierzasz tak użalać się nad sobą do samego rozwiązania?— spytał, tuż po tym uniósł szklankę z whisky i upił łyk, nie spuszczając z niej wzroku. Jego wzrok zdawał się być pozbawiony emocji, ale ton był surowy. Nie miał żadnego punktu zaczepienia, nie wiedział, co wywołuje u niej taki stan, ale przypominała siedem nieszczęść. — Powinienem się martwić, że padłaś ofiarą klątwy? Ktoś powinien cię obejrzeć — ciągnął dalej, aż w końcu westchnął i opadł wygodnie na oparcie krzesła. Wciąż patrzył na nią, ściągając spojrzenie jej czarnych i pustych oczu na siebie. Jej pytanie sprawiło, że sam odwrócił wzrok, ogarniając nim kuchnię, mimowolnie zastanowił się nad odpowiedzią.— Ja też nie, dlatego zaraz to zmienimy. Jesteś gotowa do wyjścia?— spytał, nonszalanckim ruchem dłoni wskazując na jej strój. — Pada. Mocno— zauważył; powinna mieć ze sobą coś ciepłego. Miał już w głowie pomysł na to, co mogło im poprawić humor i wcale nie wiązało się ani z upiciem do nieprzytomności ani wspólnym pójściu do łóżka. Jej reakcja jednak sprawiła, że nie podniósł się zgodnie z zamierzeniem. Jeszcze nie. — O proszę, robisz tą rzadką, nabzdyczoną minę — wskazał na nią szklanką i zaśmiał się pod nosem rozczulony jej niezadowoleniem — które rzadko okazywała, zwykle zachowując powagę i maskę obojętnej kobiety. Kobiety silnej, kobiety, której nic nie jest w stanie tknąć. — Bo jesteś potworem, jak ja, a potwory w bajkach mają legowiska— odpowiedział rozbawiony, upijając kolejny łyk szkockiej whisky. Ostatnio był szczególnie zaznajomiony z dziecięca tematyką, dzieci w proroku przyrównywały go do różnych stworów, z różnych historii, którymi straszyli ich dorośli.
Spoważniał dopiero, kiedy jej jej odpowiedź padła nim jeszcze dobrze zdążył zamknąć usta. Szybka, gwałtowna odpowiedź mówiła więcej niż mogłoby się zdawać. Nie musiał czekać na dalszy ciąg.
Pokiwał głową, na znak, że rozumie. Deirdre mu nie przeszkadzała i nie zakłócała jego osobistej przestrzeni w żaden sposób, ale doskonale wiedział, że nie lubił ani sprzeciwu ani próby dominacji. Dziś ich kontakt był znikomy, ale starcia były kwestią czasu. Nie tłumaczył jej, że mogła tu wrócić, gdyby chciała. Zjawiła się tu nagle, a on wcale jej nie wyganiał. Gdyby zmieniła zdanie sytuacja zapewne wyglądałaby tak samo, oferowanie jej czegokolwiek tylko wzmogłoby jej chęć zyskania samodzielności, dlatego nie protestował, uznając, że Tsagairt, czy raczej Mericourt doskonale wie to wszystko, co wiedzieć powinna.
Co powiedzieliby sąsiedzi? Przez chwilę zastanawiał się, czy jakiś miał. Czy kiedykolwiek ich widział lub spotkał. Odchylił głowę w tył, utkwiwszy wzrok w suficie zastanawiał się moment.
— Pewnie ucieszyliby się, że prowadzę normalne życie, mam jakąś kobietę, a kamienica lada moment wypełni się płaczem dziecka, zamiast krwią i łamiącymi sobie po schodach kark truchłami. — Gdybał głośno, wzniosłym tonem marzyciela.— Nie dogadaliśmy się z Milburgą— dodał zapobiegawczo, spoglądając znów na Deirdre. Wzięto to wtedy za wypadek, ale wypadkiem to wcale nie było, szczególnie po tym, jak wsadził jej kciuki w oczy. Sprawa rozeszła się po kościach, ale zakładał, że jego sąsiedzi albo go unikali, albo woleli nic o nim nie wiedzieć. jakaś myśl wpadła mu do głowy i nagle uśmiechnął się do siebie, jeszcze zanim podzielił się nią głośno. — Dostarczyłabyś im materiału do plotek na kolejny kwartał.
Kiedy spytała go o miniony dzień spoważniał, zatrzymując na niej spojrzenie. Jakże dziwnie było słuchac podobnych pytań i szukać w głowie odpowiedzi; nieprzyzwyczajony do podobnych zwierzeń i rozmów poczuł się obco we własnej kuchni. Milczał przez chwilę, spuszczając wzrok na blat stołu, zastanawiając się nad tym, co jej odpowiedzieć. Miał wrażenie, że pomimo tak wielu spraw nie wie co miałoby być podstawą do podzielenia się z nią czymś. W tak prozaicznej i zwyczajnej rozmowie o niczym.
— Bez nowych oskarżeń — stwierdził w końcu z zadowoleniem; aurorzy najwyraźniej na razie dali mu spokój. — Bez niebezpiecznych anomalii i bez ofiar — niestety, mówiło jego spojrzenie przez chwilę. — Cassandra wynalazła lekarstwo na sinicę.— To było odkrycie warte wspominania, Deirdre powinna wiedzieć.— Nie dziś, ale ostatnio.
— Ani z rozgrzewaniem, ani na własną rękę — przyznał jej wprost i szczerze, uśmiechając się — ale nie dumnie ani z zadowoleniem. Rozbawiła go fraza, której uzyła i prosta analogia w jej pełnych, niegdyś wyjątkowo zmysłowych dziwkarskicdh ustach. Dziś już nic nie było z tamtych dni, ani tamtej Deirdre. Dziś pani Mericourt była wdową. I do tego brzemienną. Szybko spoważniał i spojrzał na nią karcąco: — Musisz jeść, Deirdre. — Nawet on to wiedział, choć sam jadał niewiele, jak na mężczyznę swojego wzrostu i wieku. Nie znał się na ciążach i kobiecych potrzebach, a tym bardziej kaprysach i potrzebach w tym dziwnym okresie. Ale nie musiał posiadać szczególnej wiedzy, by dojść do prostych, logicznych wniosków: — Może jeśli zagłodzisz dziecko skutecznie się pozbędziesz problemu, ale to dość ryzykowne dla ciebie. A musisz być silna. Wyczerpana i słaba będziesz bezużyteczna — przypomniał jej rzeczowo. Dobrze wiedział, co mówił. Jego brak snu wpływał na coraz gorszą koncentrację, a to wpływało na efekty jego działań. Nie mógł sobie pozwolić na błędy, musiał się wziąć w garść. I ona też.
— Nie próbuję cię upić, nie chcę pić sam — przyznał niechętnie. Nieważne; że nie uniosła szklanki do ust, że nie opróżniła jej duszkiem, to wystarczyło. Miał swoje usprawiedliwienie. Kiedy wyprostowała nogi i oparła bose stopy o jego własne, pochylił się lekko w bok, spoglądając na ich nogi. Przyzwyczajone do ciepła i komfortu stopy cierpiały w zimnie. Zauważył, że okna były pozamykane. — Zamierzasz tak użalać się nad sobą do samego rozwiązania?— spytał, tuż po tym uniósł szklankę z whisky i upił łyk, nie spuszczając z niej wzroku. Jego wzrok zdawał się być pozbawiony emocji, ale ton był surowy. Nie miał żadnego punktu zaczepienia, nie wiedział, co wywołuje u niej taki stan, ale przypominała siedem nieszczęść. — Powinienem się martwić, że padłaś ofiarą klątwy? Ktoś powinien cię obejrzeć — ciągnął dalej, aż w końcu westchnął i opadł wygodnie na oparcie krzesła. Wciąż patrzył na nią, ściągając spojrzenie jej czarnych i pustych oczu na siebie. Jej pytanie sprawiło, że sam odwrócił wzrok, ogarniając nim kuchnię, mimowolnie zastanowił się nad odpowiedzią.— Ja też nie, dlatego zaraz to zmienimy. Jesteś gotowa do wyjścia?— spytał, nonszalanckim ruchem dłoni wskazując na jej strój. — Pada. Mocno— zauważył; powinna mieć ze sobą coś ciepłego. Miał już w głowie pomysł na to, co mogło im poprawić humor i wcale nie wiązało się ani z upiciem do nieprzytomności ani wspólnym pójściu do łóżka. Jej reakcja jednak sprawiła, że nie podniósł się zgodnie z zamierzeniem. Jeszcze nie. — O proszę, robisz tą rzadką, nabzdyczoną minę — wskazał na nią szklanką i zaśmiał się pod nosem rozczulony jej niezadowoleniem — które rzadko okazywała, zwykle zachowując powagę i maskę obojętnej kobiety. Kobiety silnej, kobiety, której nic nie jest w stanie tknąć. — Bo jesteś potworem, jak ja, a potwory w bajkach mają legowiska— odpowiedział rozbawiony, upijając kolejny łyk szkockiej whisky. Ostatnio był szczególnie zaznajomiony z dziecięca tematyką, dzieci w proroku przyrównywały go do różnych stworów, z różnych historii, którymi straszyli ich dorośli.
Spoważniał dopiero, kiedy jej jej odpowiedź padła nim jeszcze dobrze zdążył zamknąć usta. Szybka, gwałtowna odpowiedź mówiła więcej niż mogłoby się zdawać. Nie musiał czekać na dalszy ciąg.
Pokiwał głową, na znak, że rozumie. Deirdre mu nie przeszkadzała i nie zakłócała jego osobistej przestrzeni w żaden sposób, ale doskonale wiedział, że nie lubił ani sprzeciwu ani próby dominacji. Dziś ich kontakt był znikomy, ale starcia były kwestią czasu. Nie tłumaczył jej, że mogła tu wrócić, gdyby chciała. Zjawiła się tu nagle, a on wcale jej nie wyganiał. Gdyby zmieniła zdanie sytuacja zapewne wyglądałaby tak samo, oferowanie jej czegokolwiek tylko wzmogłoby jej chęć zyskania samodzielności, dlatego nie protestował, uznając, że Tsagairt, czy raczej Mericourt doskonale wie to wszystko, co wiedzieć powinna.
Co powiedzieliby sąsiedzi? Przez chwilę zastanawiał się, czy jakiś miał. Czy kiedykolwiek ich widział lub spotkał. Odchylił głowę w tył, utkwiwszy wzrok w suficie zastanawiał się moment.
— Pewnie ucieszyliby się, że prowadzę normalne życie, mam jakąś kobietę, a kamienica lada moment wypełni się płaczem dziecka, zamiast krwią i łamiącymi sobie po schodach kark truchłami. — Gdybał głośno, wzniosłym tonem marzyciela.— Nie dogadaliśmy się z Milburgą— dodał zapobiegawczo, spoglądając znów na Deirdre. Wzięto to wtedy za wypadek, ale wypadkiem to wcale nie było, szczególnie po tym, jak wsadził jej kciuki w oczy. Sprawa rozeszła się po kościach, ale zakładał, że jego sąsiedzi albo go unikali, albo woleli nic o nim nie wiedzieć. jakaś myśl wpadła mu do głowy i nagle uśmiechnął się do siebie, jeszcze zanim podzielił się nią głośno. — Dostarczyłabyś im materiału do plotek na kolejny kwartał.
Kiedy spytała go o miniony dzień spoważniał, zatrzymując na niej spojrzenie. Jakże dziwnie było słuchac podobnych pytań i szukać w głowie odpowiedzi; nieprzyzwyczajony do podobnych zwierzeń i rozmów poczuł się obco we własnej kuchni. Milczał przez chwilę, spuszczając wzrok na blat stołu, zastanawiając się nad tym, co jej odpowiedzieć. Miał wrażenie, że pomimo tak wielu spraw nie wie co miałoby być podstawą do podzielenia się z nią czymś. W tak prozaicznej i zwyczajnej rozmowie o niczym.
— Bez nowych oskarżeń — stwierdził w końcu z zadowoleniem; aurorzy najwyraźniej na razie dali mu spokój. — Bez niebezpiecznych anomalii i bez ofiar — niestety, mówiło jego spojrzenie przez chwilę. — Cassandra wynalazła lekarstwo na sinicę.— To było odkrycie warte wspominania, Deirdre powinna wiedzieć.— Nie dziś, ale ostatnio.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Lubiła jego uśmiech. Tak po prostu, bez uromantycznienia uniesionych w górę kącików ust i zachwycania się łukiem zaakcentowanych tym radosnym grymasem kości policzkowych. Bardziej podobała się jej męska, surowa uroda – czy naprawdę w nawet tak niedorzecznych sprawach musiała powracać myślami do Tristana? - Ramsey miał w sobie więcej z niesfornej i jednocześnie chłodnej chłopięcości, ale rzadkość jakiegokolwiek wyrazu radości lub szczerego rozbawienia sprawiało, że taki widok był przyjemny. Potrafiła to dostrzec, nie było więc z nią aż tak źle; chwytała się każdych strzępów normalności, próbując utkać z nich patchworkową zasłonę, mogąca skryć ją przed perspektywą nadchodzących miesięcy. – Spraszasz kogoś do łoża, gdy śpię obok? – zmarszczyła brwi, lekko zdegustowana taką ewentualnością. W odróżnieniu od właściciela mieszkania, nie miała problemów ze snem, spała twardo, głęboko, od razu po przyłożeniu głowy do poduszki tracąc przytomność – oczywiście, gdy czuła się bezpiecznie. Obok Mulciber mógłby sprowadzić wyjątkowo głośną damską drużynę magicznego polo, a ona nawet nie przekręciłaby się z jednego boku na drugi. Spodziewała się, że będzie kontynuował temat, ale udało mu się ją zaskoczyć. Surowy rozkaz, padający z jego ust, już pozbawionych uroczego uśmiechu wywołał uniesienie brwi.
- Nie chcę go zagłodzić, jego zdrowie to gwarancja mojego zdrowia, a ja zamierzam przetrwać to wszystko – odpowiedziała, unosząc odruchowo głowę, tak, jakby spodziewała się, że wywróci oczami lub wyrazi zwątpienie w jej siłę ducha. I pęczniejącego ciała. – Nie jestem i nie będę bezużyteczna – wycedziła, dotknięta taką sugestią; przesadzoną, Ramsey wyraził tak swoją troskę, ale rozkołysane emocjami. Szybko rozumiała jednak, że reagowała przesadnie, zacisnęła więc usta, dalej jednak nerwowo ruszając lodowatą stopą, raz po raz uderzając mężczyznę w kostkę. Instynktownie potrzebowała bliskości, nawet tak żałosnej; upewnienia się, że nie znalazła się w tym koszmarze sama. – Nie użalam się – wycedziła, spoglądając na niego nieco spode łba. – Reaguję stosownie do okoliczności. Nie zrozumiesz, to nie ty straciłeś własne ciało na rzecz czegoś obcego. Myślałam, że już nigdy nie będę musiała tego przeżywać – odparła buńczucznie, kręcąc w kółko wypełnioną alkoholem szklanką. Konkretne uwagi Ramseya zamieniły głęboki smutek w irytację – dodająca jej jednak energii, nieco oczyszczającą matowe ściany pułapki, w jakiej się znalazła. Złoś była lepsza od rozpaczy; złość, na siebie, na Tristana, na to, że konsekwencje błędu spadły wyłącznie na nią, niszcząc całe, poukładane na nowo życie. Mogła dwukrotnie sprawdzić wpływ eliksirów na własne ciało, mogła nie lekceważyć osłabienia – i mogła wziąć przestrogę, przesłaną jej przez Mulcibera, na poważnie. Znów zerknęła na niego zza zasłony włosów. – Co widziałeś? Wtedy? – spytała ciszej, już bez rozjuszonej, kociej frustracji. Widział dziecko o skośnych oczach, małą żmiję, którą miała hodować na własnej piersi? Powstrzymała wzdrygnięcie; była pewna, że się mylił, a teraz ponosiła konsekwencje tej niewiary.
- Wydajesz się być w szampańskim humorze. Nie spotkałeś się ostatnio z jakimś wampirem? Karmisz się moim nieszczęściem? – zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy mówił poważnie, czy nie. Propozycja udania się na nocną eskapadę, mająca zapewnić jej dobrą zabawę, wydawała się równie niemożliwa, co kusząca. – Nie wiem, czy mamy podobną definicję wybornej rozrywki – dodała z drobnym powątpiewaniem, ale w czarnych oczach zalśnił pytający błysk. Szybko gasnący, gdy spojrzała w dół, na swoją starą, czarną szatę; opuściła Białą Willę bez otrzymanych tam ubrań, obecnie naciągała na siebie pożyczone od Cassandry, ciężarne suknie i koszule nocne. – Zabierzesz mnie do teatru? – spytała podejrzliwie, nie nadawała się do odwiedzania przybytków związanych ze sztuką – elegancko mogłaby prezentować się wyłącznie jak na standardy Śmiertelnego Nokturnu. Odgarnęła w końcu przesłaniające twarz włosy i na moment zebrała je w garści na czubku głowy: rosły w zastraszającym tempie, sięgały ją poza talię i przestała spinać je w eleganckie fryzury, woląc skrywając się za lejącym się, czarnym jedwabiem kosmyków. Blada twarz była pełna, zdrowa, pomijając podkrążone oczy, zdradzające zmęczenie – spojrzała na Mulcibera, nozdrza rozszerzyły się, ale nie kontynuowała pretensji na nabzdyczenie, nie chcąc potwierdzać spostrzeżenia wyraźnie rozbawionego czarodzieja. – Taka interpretacja nawet mi się podoba – przyznała w końcu, mimowolnie spoglądając w dół, na swój rosnący brzuch. Wraz z mijającymi tygodniami odczuwała coraz większą potrzebę tworzenia takiego miejsca, znalezienia bezpiecznej jamy, w której mogłaby się schować i przeczekać najgorsze. Musiała zaspokoić to prymitywne pragnienie samotności, bezpieczeństwa, stworzenia legowiska dla potwora, przeciągającego się właśnie w jej ciele. Nie przywykła do tych ruchów, znów zamarła na moment, zdezorientowana, powracając jednak do rzeczywistości dzięki barwnej odpowiedzi Mulcibera. Uśmiechnęła się słabo, zrezygnowana i raz jeszcze obróciła szklankę tak gwałtownie, że wylała z niej trochę alkoholu.
- Musiałeś bawić się z nią na klatce schodowej? – spytała nieco karcącym tonem. Pamiętała Milburgę, wydawała się kolejną silną Rycerzycą, ale niestety – jak większość kobiet, pojawiających się w ich szeregach – haniebnie zawodziła. Nie dopytywała o szczegóły, skoro Mulciber postanowił usunąć czarownicę, na pewno miał ku temu dobry powód. – Dzieci to też krew i wrzaski, nie sądzisz? – zagadnęła, zastanawiając się, czy mogła poruszyć temat ciąży Cassandry bez nadwyrężania zaufania uzdrowicielki. Sądziła, że nie, dlatego nie zadawała prawdziwie interesujących ją pytań. Odsunęła szklankę na bok stołu, wycierając mokrą plamę rękawem szaty – mogła sobie na to pozwolić, bez krytycznych spojrzeń i pogardy; szukała pocieszenia w drobnych zaletach wolności od Rosiera. – Czujesz się nieswojo z takimi normalnymi pytaniami? O to, jak się czujesz? Jak minął ci dzień? Dlaczego jesteś smutny? - spytała, znając odpowiedź; ciekawiła ją jednak samoświadomość Ramseya. Niewygoda w akceptowaniu rutynowej codzienności. Przełamanej wspomnieniem o odkryciu Vablatsky: oczy Deirdre otworzyły się szerzej; to był sukces, ogromny sukces. – Jest najmądrzejszą, najzdolniejszą czarownicą jaką znam – powiedziała cicho, w zamyśleniu, z niestłumionym uczuciem przebijającym się z każdej głoski. – Masz szczęście – dodała, spoglądając prosto w jego jasne, przeszywające oczy, starając się odczytać z nich coś więcej. Miał szczęście, że Cass napoiła go leczniczym eliksirem, czy miał szczęście, że wiedźma taka jak ona pozwoliła mu stać się w pewnym sensie częścią swojego życia?
- Nie chcę go zagłodzić, jego zdrowie to gwarancja mojego zdrowia, a ja zamierzam przetrwać to wszystko – odpowiedziała, unosząc odruchowo głowę, tak, jakby spodziewała się, że wywróci oczami lub wyrazi zwątpienie w jej siłę ducha. I pęczniejącego ciała. – Nie jestem i nie będę bezużyteczna – wycedziła, dotknięta taką sugestią; przesadzoną, Ramsey wyraził tak swoją troskę, ale rozkołysane emocjami. Szybko rozumiała jednak, że reagowała przesadnie, zacisnęła więc usta, dalej jednak nerwowo ruszając lodowatą stopą, raz po raz uderzając mężczyznę w kostkę. Instynktownie potrzebowała bliskości, nawet tak żałosnej; upewnienia się, że nie znalazła się w tym koszmarze sama. – Nie użalam się – wycedziła, spoglądając na niego nieco spode łba. – Reaguję stosownie do okoliczności. Nie zrozumiesz, to nie ty straciłeś własne ciało na rzecz czegoś obcego. Myślałam, że już nigdy nie będę musiała tego przeżywać – odparła buńczucznie, kręcąc w kółko wypełnioną alkoholem szklanką. Konkretne uwagi Ramseya zamieniły głęboki smutek w irytację – dodająca jej jednak energii, nieco oczyszczającą matowe ściany pułapki, w jakiej się znalazła. Złoś była lepsza od rozpaczy; złość, na siebie, na Tristana, na to, że konsekwencje błędu spadły wyłącznie na nią, niszcząc całe, poukładane na nowo życie. Mogła dwukrotnie sprawdzić wpływ eliksirów na własne ciało, mogła nie lekceważyć osłabienia – i mogła wziąć przestrogę, przesłaną jej przez Mulcibera, na poważnie. Znów zerknęła na niego zza zasłony włosów. – Co widziałeś? Wtedy? – spytała ciszej, już bez rozjuszonej, kociej frustracji. Widział dziecko o skośnych oczach, małą żmiję, którą miała hodować na własnej piersi? Powstrzymała wzdrygnięcie; była pewna, że się mylił, a teraz ponosiła konsekwencje tej niewiary.
- Wydajesz się być w szampańskim humorze. Nie spotkałeś się ostatnio z jakimś wampirem? Karmisz się moim nieszczęściem? – zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy mówił poważnie, czy nie. Propozycja udania się na nocną eskapadę, mająca zapewnić jej dobrą zabawę, wydawała się równie niemożliwa, co kusząca. – Nie wiem, czy mamy podobną definicję wybornej rozrywki – dodała z drobnym powątpiewaniem, ale w czarnych oczach zalśnił pytający błysk. Szybko gasnący, gdy spojrzała w dół, na swoją starą, czarną szatę; opuściła Białą Willę bez otrzymanych tam ubrań, obecnie naciągała na siebie pożyczone od Cassandry, ciężarne suknie i koszule nocne. – Zabierzesz mnie do teatru? – spytała podejrzliwie, nie nadawała się do odwiedzania przybytków związanych ze sztuką – elegancko mogłaby prezentować się wyłącznie jak na standardy Śmiertelnego Nokturnu. Odgarnęła w końcu przesłaniające twarz włosy i na moment zebrała je w garści na czubku głowy: rosły w zastraszającym tempie, sięgały ją poza talię i przestała spinać je w eleganckie fryzury, woląc skrywając się za lejącym się, czarnym jedwabiem kosmyków. Blada twarz była pełna, zdrowa, pomijając podkrążone oczy, zdradzające zmęczenie – spojrzała na Mulcibera, nozdrza rozszerzyły się, ale nie kontynuowała pretensji na nabzdyczenie, nie chcąc potwierdzać spostrzeżenia wyraźnie rozbawionego czarodzieja. – Taka interpretacja nawet mi się podoba – przyznała w końcu, mimowolnie spoglądając w dół, na swój rosnący brzuch. Wraz z mijającymi tygodniami odczuwała coraz większą potrzebę tworzenia takiego miejsca, znalezienia bezpiecznej jamy, w której mogłaby się schować i przeczekać najgorsze. Musiała zaspokoić to prymitywne pragnienie samotności, bezpieczeństwa, stworzenia legowiska dla potwora, przeciągającego się właśnie w jej ciele. Nie przywykła do tych ruchów, znów zamarła na moment, zdezorientowana, powracając jednak do rzeczywistości dzięki barwnej odpowiedzi Mulcibera. Uśmiechnęła się słabo, zrezygnowana i raz jeszcze obróciła szklankę tak gwałtownie, że wylała z niej trochę alkoholu.
- Musiałeś bawić się z nią na klatce schodowej? – spytała nieco karcącym tonem. Pamiętała Milburgę, wydawała się kolejną silną Rycerzycą, ale niestety – jak większość kobiet, pojawiających się w ich szeregach – haniebnie zawodziła. Nie dopytywała o szczegóły, skoro Mulciber postanowił usunąć czarownicę, na pewno miał ku temu dobry powód. – Dzieci to też krew i wrzaski, nie sądzisz? – zagadnęła, zastanawiając się, czy mogła poruszyć temat ciąży Cassandry bez nadwyrężania zaufania uzdrowicielki. Sądziła, że nie, dlatego nie zadawała prawdziwie interesujących ją pytań. Odsunęła szklankę na bok stołu, wycierając mokrą plamę rękawem szaty – mogła sobie na to pozwolić, bez krytycznych spojrzeń i pogardy; szukała pocieszenia w drobnych zaletach wolności od Rosiera. – Czujesz się nieswojo z takimi normalnymi pytaniami? O to, jak się czujesz? Jak minął ci dzień? Dlaczego jesteś smutny? - spytała, znając odpowiedź; ciekawiła ją jednak samoświadomość Ramseya. Niewygoda w akceptowaniu rutynowej codzienności. Przełamanej wspomnieniem o odkryciu Vablatsky: oczy Deirdre otworzyły się szerzej; to był sukces, ogromny sukces. – Jest najmądrzejszą, najzdolniejszą czarownicą jaką znam – powiedziała cicho, w zamyśleniu, z niestłumionym uczuciem przebijającym się z każdej głoski. – Masz szczęście – dodała, spoglądając prosto w jego jasne, przeszywające oczy, starając się odczytać z nich coś więcej. Miał szczęście, że Cass napoiła go leczniczym eliksirem, czy miał szczęście, że wiedźma taka jak ona pozwoliła mu stać się w pewnym sensie częścią swojego życia?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie sprowadzał do siebie nigdy żadnych kobiet. Praktyczna natura podpowiadała mu, że był to jeden z błędów, których mógł zwyczajnie unikać, nie musząc się ukrywać za zamkniętymi drzwiami, nieprzyjemnie zaskakiwać niezapowiedzianymi wizytami. Takimi jak ta ostatnia Milburgi, która źle się dla niej zakończyła. Deirdre była więc jedną z niewielu, które tu były i pierwszą, która zostawała na tak długo. Pierwsze razy zawsze nosiły miano wyjątkowości, być może dlatego właśnie z taką ostrożnością podchodził do jej pobytu, z taką rzadkością krzyżując z nią swe ścieżki. Uśmiechnął się też na myśl, że nie zbudziłaby się, pomimo jęków i krzyków tuż obok niej, podczas jednej z tych bezsennych nocy, które pożytkował właśnie w ten sposób.
—Nie czujesz?— spytał, unikając tym samym jednoznacznej odpowiedzi; nie, oczywiście, że nie sprowadzał. Nie czułaby nawet, gdyby przekraczał magiczną barierę dystansu, pozbawiony zwykłej ludzkiej przyzwoitości, wsuwając dłonie pod rozgrzane prześcieradło, dotykając jej gładkiego i stęsknionego innego dotyku ciała. — Niczego?— Udał zdziwienie, unosząc brwi tak jak ona uczyniła to po chwili. Nie krążyły mu po głowie podobne myśli. Kobiety, które odwiedzał miały nijaki smak, nie pamiętał ich twarzy ani imion. Minęło wystarczająco dużo czasu, by pogodził się z myślą, że żaden smak nie będzie tak sycący jak uzdrowicielka.
— Nie wyglądasz, jakbyś miała zamiar przetrwać do jutra, a co dopiero przetrwać wszystko — skwitował z wyraźnym powątpiewaniem. Nigdy nie uważał ją za bezużyteczną, nie zamierzał udawać, że to się nie zmieni. Deirdre w stanie, w którym byłam robiła się miękka. I o ile z punktu widzenia obserwatora było to fascynujące i z przyjemnością obserwowałby ludzki — kobiecy — rozwój w tym niezwykłym okresie, tak jako śmierciożerca nie mógł na to pozwolić. — To nie jest permanentny stan, zmiany są wszechobecne i nieuchronne, ale jeśli utkniesz w tym, to ich kierunek cię tylko pogrąży jeszcze silniej. Potraktuj to jako radę, Deirdre. Będziesz, jeśli nie weźmiesz się w garść.— Bezużyteczna, niepotrzebna, bezwartościowa. Nie obchodziło go, co było powodem jej zachowania, słabości. Nie pytał, czy trudno jej się pogodzić z ciążą, wyglądem, czy miała kłopoty finansowe, czy może to kłopoty w raju doprowadzały ją do takiego nastroju, ale z każdym dniem stawała się cieniem samej siebie. Mieli rosnąć w siłę, a nie słabnąć. Nie mógł jej pozwolić upaść na dno. Była jedyną osobą, której ufała Cassandra, i która bezwarunkowo gotowa była jej pomóc w razie kłopotów. Potrzebował jej zwartej i gotowej do działania, nie wymagającej opieki. Jej dziewczyńskie zaczepki pod stołem sprawiły, że przewrócił oczami teatralnie, nie odpowiadając jej zatem bardziej dojrzale. Nie ruszył stóp z miejsca, wciąż tkwiły w tym samym miejscu, jak ciepły i bezpieczny azyl na chłodnej i przeszywającej podłodze. — A jakie są te okoliczności, hm? — Ugryzł się w język w ostatniej chwili; ostatnia jego rozmowa na podobny temat z kobietą nie skończyła się najlepiej, Cassandra była zła. Nie rozumiał, ale nie zamierzał drugi raz popełniać tego samego błędu. — W czym konkretnie tkwi problem, Deirdre?— Nie rozumiał. Jeśli nie chciała dziecka, kiedy już je urodzi będzie z nim mogła zrobić co tylko zechce. Oddać, utopić, zabić jednym machnięciem różdżki. Transformacja jej ciała była nieunikniona, ale był pewien, że czarownice znały sposoby na to, by szybko się z tym uporać i wrócić do dawnej formy. Skoro już się stało — nie było sensu płakać nad rozlanym mlekiem, to jeszcze kilka miesięcy. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że w jej życiu niewiele miejsca było na spontaniczność i dostosowanie się do sytuacji. Nie lubił tracić kontroli, a jej poukładane życie było niczym wahadło, które kiwało się w zależności od lekkiego podmuchu wiatru.
— Wzgardziłaś moją przestrogą — przypomniał jej cierpko; nie uwierzyła, uznała to za omyłkę. Nie widział powodu, by dziś wracać do tamtej wizji i strzępić język na darmo. Nie miał jej tego za złe; kłamał znacznie częściej niż mówił prawdę. Głupotą byłoby wytykanie jej niewiary.
— Doprawdy?— spytał z uśmiechem, szybko przywołanym na twarz, pochylając się nad blatem. Już nie tak szczerym i naturalnym, jak poprzedni, a grzecznym, wyważonym i doskonale kontrolowanym. — Napawam się twoim towarzystwem póki mogę. Skoro mnie masz rychło opuścić nie mam chwili do stracenia.— Oparł łokcie o stół, zawieszając na ramionach ciężką głowę i uniósł szklankę do ust, by znów upić z niej łyk. Zaczynało widać dno. — Wątpię. Nie chodzę do teatru ani do galerii, przynajmniej nie w celach rozrywkowych — dodał wątpliwym pomrukiem, unosząc brew. A skoro nie chodził to i nie nie zamierzał zaprosić tam Deirdre.— Mogę ci zagwarantować za to rozrywkę dla ubogich. Wcale nie mniej emocjonującą.— Uniósł brew, a kąciki ust wygięły mu się w cwanym uśmieszku zza szklanki.
Spojrzał na nią, gdy pociągała włosy, długie i czarne, dopiero teraz zdając sobie sprawę z różnicy w jej wyglądzie. Pomijając kilka kilogramów, to właśnie rozpuszczone, luźno puszczone włosy łagodziły i uatrakcyjniały jej wygląd. Podobała mu się taka. Dzika, nieprzygotowana, nieustrojona jak drzewo w Hogwarcie w trakcie świąt.
— Wpadła bez zaproszenia — wytłumaczył się, usprawiedliwiającym tonem. Uniósł na nią wzrok, ale po chwili dodał: — Zachowywała się jak obłąkana, straciła najwyraźniej rozum. — Do tego obarczała go winą za śmierć Grahama i nie sprawdzała się w roli Rycerza Walpurgii. Nie było mu jej żal, pogubiła się, straciła wiarę w idee, które tak namiętnie pielęgnowali. — Że wrzaski to się domyśliłem, ale krew... Cóż, przyznam, że jestem zaskoczony. Nie sądziłem, że to małe demony — przyznał szczerze, dopijając alkohol do końca. Bez zastanowienia sięgnął po butelkę, by dolać sobie, a później Deirdre, chociaż ona alkohol rozlała, zamiast go wypić. Nie powiedział nic, dbając wyłącznie o to, by jej szklanka pozostawała pełna.
Zamyślił się na chwilę, nie tyle nie wiedząc, co odpowiedzieć, to czy przyznać do tego, że miała rację.
— Owszem — odpowiedział więc krótko, bez zbędnych wyjaśnień. Podniósł za to wzrok na nią, kiedy wychwalała uzdrowicielkę. Powstrzymał się przed kiwnięciem głową, chociaż mógł jej przyznać rację. Cassandra była wyjątkową czarownicą. Nie tylko piękną, ale i inteligentną i zdolną. I umiejąca grać mu na nerwach. Na tyle wyjątkową, że nie potrafił jej całkowicie wyrzucić z głowy, nawet jeśli dobrze szło mu ich tłumienie i odwracanie od nich własnej uwagi. Przez chwilę milczał, chcąc spytać dlaczego, ale w końcu pokiwał głową. — Owszem. Zachorowałem w samą porę — zadrwił, ale w istocie; teraz istniało już lekarstwo na sinicę, mógł odetchnąć z ulgą.
—Nie czujesz?— spytał, unikając tym samym jednoznacznej odpowiedzi; nie, oczywiście, że nie sprowadzał. Nie czułaby nawet, gdyby przekraczał magiczną barierę dystansu, pozbawiony zwykłej ludzkiej przyzwoitości, wsuwając dłonie pod rozgrzane prześcieradło, dotykając jej gładkiego i stęsknionego innego dotyku ciała. — Niczego?— Udał zdziwienie, unosząc brwi tak jak ona uczyniła to po chwili. Nie krążyły mu po głowie podobne myśli. Kobiety, które odwiedzał miały nijaki smak, nie pamiętał ich twarzy ani imion. Minęło wystarczająco dużo czasu, by pogodził się z myślą, że żaden smak nie będzie tak sycący jak uzdrowicielka.
— Nie wyglądasz, jakbyś miała zamiar przetrwać do jutra, a co dopiero przetrwać wszystko — skwitował z wyraźnym powątpiewaniem. Nigdy nie uważał ją za bezużyteczną, nie zamierzał udawać, że to się nie zmieni. Deirdre w stanie, w którym byłam robiła się miękka. I o ile z punktu widzenia obserwatora było to fascynujące i z przyjemnością obserwowałby ludzki — kobiecy — rozwój w tym niezwykłym okresie, tak jako śmierciożerca nie mógł na to pozwolić. — To nie jest permanentny stan, zmiany są wszechobecne i nieuchronne, ale jeśli utkniesz w tym, to ich kierunek cię tylko pogrąży jeszcze silniej. Potraktuj to jako radę, Deirdre. Będziesz, jeśli nie weźmiesz się w garść.— Bezużyteczna, niepotrzebna, bezwartościowa. Nie obchodziło go, co było powodem jej zachowania, słabości. Nie pytał, czy trudno jej się pogodzić z ciążą, wyglądem, czy miała kłopoty finansowe, czy może to kłopoty w raju doprowadzały ją do takiego nastroju, ale z każdym dniem stawała się cieniem samej siebie. Mieli rosnąć w siłę, a nie słabnąć. Nie mógł jej pozwolić upaść na dno. Była jedyną osobą, której ufała Cassandra, i która bezwarunkowo gotowa była jej pomóc w razie kłopotów. Potrzebował jej zwartej i gotowej do działania, nie wymagającej opieki. Jej dziewczyńskie zaczepki pod stołem sprawiły, że przewrócił oczami teatralnie, nie odpowiadając jej zatem bardziej dojrzale. Nie ruszył stóp z miejsca, wciąż tkwiły w tym samym miejscu, jak ciepły i bezpieczny azyl na chłodnej i przeszywającej podłodze. — A jakie są te okoliczności, hm? — Ugryzł się w język w ostatniej chwili; ostatnia jego rozmowa na podobny temat z kobietą nie skończyła się najlepiej, Cassandra była zła. Nie rozumiał, ale nie zamierzał drugi raz popełniać tego samego błędu. — W czym konkretnie tkwi problem, Deirdre?— Nie rozumiał. Jeśli nie chciała dziecka, kiedy już je urodzi będzie z nim mogła zrobić co tylko zechce. Oddać, utopić, zabić jednym machnięciem różdżki. Transformacja jej ciała była nieunikniona, ale był pewien, że czarownice znały sposoby na to, by szybko się z tym uporać i wrócić do dawnej formy. Skoro już się stało — nie było sensu płakać nad rozlanym mlekiem, to jeszcze kilka miesięcy. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że w jej życiu niewiele miejsca było na spontaniczność i dostosowanie się do sytuacji. Nie lubił tracić kontroli, a jej poukładane życie było niczym wahadło, które kiwało się w zależności od lekkiego podmuchu wiatru.
— Wzgardziłaś moją przestrogą — przypomniał jej cierpko; nie uwierzyła, uznała to za omyłkę. Nie widział powodu, by dziś wracać do tamtej wizji i strzępić język na darmo. Nie miał jej tego za złe; kłamał znacznie częściej niż mówił prawdę. Głupotą byłoby wytykanie jej niewiary.
— Doprawdy?— spytał z uśmiechem, szybko przywołanym na twarz, pochylając się nad blatem. Już nie tak szczerym i naturalnym, jak poprzedni, a grzecznym, wyważonym i doskonale kontrolowanym. — Napawam się twoim towarzystwem póki mogę. Skoro mnie masz rychło opuścić nie mam chwili do stracenia.— Oparł łokcie o stół, zawieszając na ramionach ciężką głowę i uniósł szklankę do ust, by znów upić z niej łyk. Zaczynało widać dno. — Wątpię. Nie chodzę do teatru ani do galerii, przynajmniej nie w celach rozrywkowych — dodał wątpliwym pomrukiem, unosząc brew. A skoro nie chodził to i nie nie zamierzał zaprosić tam Deirdre.— Mogę ci zagwarantować za to rozrywkę dla ubogich. Wcale nie mniej emocjonującą.— Uniósł brew, a kąciki ust wygięły mu się w cwanym uśmieszku zza szklanki.
Spojrzał na nią, gdy pociągała włosy, długie i czarne, dopiero teraz zdając sobie sprawę z różnicy w jej wyglądzie. Pomijając kilka kilogramów, to właśnie rozpuszczone, luźno puszczone włosy łagodziły i uatrakcyjniały jej wygląd. Podobała mu się taka. Dzika, nieprzygotowana, nieustrojona jak drzewo w Hogwarcie w trakcie świąt.
— Wpadła bez zaproszenia — wytłumaczył się, usprawiedliwiającym tonem. Uniósł na nią wzrok, ale po chwili dodał: — Zachowywała się jak obłąkana, straciła najwyraźniej rozum. — Do tego obarczała go winą za śmierć Grahama i nie sprawdzała się w roli Rycerza Walpurgii. Nie było mu jej żal, pogubiła się, straciła wiarę w idee, które tak namiętnie pielęgnowali. — Że wrzaski to się domyśliłem, ale krew... Cóż, przyznam, że jestem zaskoczony. Nie sądziłem, że to małe demony — przyznał szczerze, dopijając alkohol do końca. Bez zastanowienia sięgnął po butelkę, by dolać sobie, a później Deirdre, chociaż ona alkohol rozlała, zamiast go wypić. Nie powiedział nic, dbając wyłącznie o to, by jej szklanka pozostawała pełna.
Zamyślił się na chwilę, nie tyle nie wiedząc, co odpowiedzieć, to czy przyznać do tego, że miała rację.
— Owszem — odpowiedział więc krótko, bez zbędnych wyjaśnień. Podniósł za to wzrok na nią, kiedy wychwalała uzdrowicielkę. Powstrzymał się przed kiwnięciem głową, chociaż mógł jej przyznać rację. Cassandra była wyjątkową czarownicą. Nie tylko piękną, ale i inteligentną i zdolną. I umiejąca grać mu na nerwach. Na tyle wyjątkową, że nie potrafił jej całkowicie wyrzucić z głowy, nawet jeśli dobrze szło mu ich tłumienie i odwracanie od nich własnej uwagi. Przez chwilę milczał, chcąc spytać dlaczego, ale w końcu pokiwał głową. — Owszem. Zachorowałem w samą porę — zadrwił, ale w istocie; teraz istniało już lekarstwo na sinicę, mógł odetchnąć z ulgą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Dotrzymywał jej kroku w tańcu kłamstw o nierównym rytmie, coraz bieglej poruszając się w kpiących niedopowiedzeniach – a ironia skrywała w migoczącym całunie więcej prawdy, niż mogłaby przypuszczać. Brwi dalej pozostawały uniesione, ale zasiał w niej ziarno wątpliwości. Nie miał skrupułów, przyzwoitości ani – pomimo dzieciństwa spędzonego w szlacheckiej posiadłości – manier, powinna więc wziąć pod uwagę jego sugestię. I odpowiednio gwałtownie się obruszyć, dotknięta podobnymi bachanaliami, łamiącymi nieopisaną umowę o dawaniu sobie nawzajem niezbędnej, prywatnej przestrzeni do egzystowania. – Widocznie jednak nie spełniasz się w tej roli aż tak – naprawdę głośne krzyki twych kochanek pewnie by mnie mimo wszystko zbudziły – wzruszyła ramionami, postanawiając podjąć grę pozornego sarkazmu, czując jednak drobną irytację. Nie z powodu zawstydzenia: po prostu podczas snu była bezbronna, oddawała się brakowi przytomności zupełnie i świadomość, że ktoś obcy mógł ją w takim momencie obserwować, nawet przez na wpół przymknięte z rozkoszy powieki, mocno ją deprymował. Jakby ktoś beztrosko niszczył ostatnią sferę, którą zdołała ochronić przed wpływem innych.
Ramsey musiał wyczuwać tę bezsilność, bezradność, równie niewzruszenie wyciągając na światło dzienne targające nią wątpliwości i lęk. Ponownie spiorunowała go wzrokiem, pozwalał sobie na zbyt wiele, ale miał przecież rację. Wyprostowała się odruchowo, trochę naburmuszona rzeczowym napomnieniem, trochę chcąc udowodnić, że się mylił, choć tak przecież nie było. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz – wycedziła, dając upust irytacji, szybko jednak znikającej; żenujące, nie potrafiła ostatnio w pełni kontrolować swych emocji, potrzebowała więcej sił, by utrzymać swą pozę lodowatej, niewzruszonej rzeźby. Wypuściła cicho powietrze i na sekundę przymknęła oczy. Rozsypywała się tak, jak jej życie, a Mulciber bez trudu to zauważał. – Dbam o siebie, na tyle, na ile mogę – ale…postaram się bardziej – odparła w końcu, ciszej, patrząc prosto w jasne oczy Ramseya. Pomimo oschłości, pomagał jej, ustawiał w odpowiedniej perspektywie, dawał nadzieję – nawet jeśli czynił to w pozbawiony wrażliwości sposób. Tego właśnie potrzebowała, ostrego zaznaczenia tymczasowości tego koszmaru, zaakcentowania słabości, by zmotywować ją do zaciśnięcia zębów i przetrwania. Czyż nie w tym była najlepsza? Złota rada Ramseya nie oświeciła jej, ale zalśniła niczym wątłe światełko w mroku okoliczności. Powstrzymała odruchowe skrzywienie ust, nie chciała o tym rozmawiać, a nawet jeśli – nie mogła, Rosier stał najbliżej Czarnego Pana i winna mu była całkowitą wierność. Zdradzanie prywatnych nieporozumień nie wchodziło w grę. – Wyobraź sobie, że w twoim brzuchu coś obcego rozpościera kończyny – to jest dość utrudniająca życie okoliczność – odparła, choć to przecież nie fizyczny dyskomfort doskwierał jej najbardziej. To wszystko wokół, poczucie osamotnienia, zdrady, goryczy dławiły ją, uniemożliwiając dotychczasowe, perfekcyjne działanie.
- Mam cię przeprosić? – spytała równie cierpko, nie przywykła do przyznawania się do błędu, przychodziło jej to z trudnością; odruchowo uniosła wyżej brodę, w geście nieświadomie zapożyczonym już na stałe od Tristana. – Miałeś rację, powinnam cię posłuchać, ale to wydawało mi się niedorzeczne, to nie miało prawa się stać – urwała tłumaczenia, spoglądając na niego wyczekująco. –Co widziałeś? – powtórzyła z mimowolnie słyszalną w głosie prośbą; jeśli zobaczył coś więcej, jej śmierć, śmierć dziecka także i ją ciągnącą do grobu lub zdeformowane, potworne niemowlę o wybrzuszonych eliksirem rozpaczy żyłach, chciała wiedzieć.
- W tej teatralności tkwi ziarno prawdy, nie sądzisz? Naprawdę lubisz ze mną przebywać – powiedziała beztrosko, próbując odnaleźć resztki zniszczonej pewności siebie. Nie sądziła, że kiedykolwiek dojdą do tego etapu: pamiętała jeszcze, jak irytował ją w Ministerstwie Magii i jak nienawidziła go wtedy, gdy przekroczył próg Wenus, posyłając jeden z chłodnych, triumfujących uśmiechów. Skrajne emocje wyciszyły się, rozmyły, blaknąc zupełnie wobec wspólnej służby Czarnemu Panu. A teraz – pozwolił jej u siebie zamieszkać, w pewien sposób o nią dbając. Motywując do działania, do wyrwania się z lepkiego marazmu, do zawalczenia o to, co przecież się jej należało, jako śmierciożerczyni i czarownicy.
- Rozrywka dla ubogich to coś, do czego powinnam zacząć się przyzwyczajać – skwitowała z równie ujmującym uśmiechem, nie obejmującym jednak oczu, żywszych jednak niż przed kwadransem. – Pożyczysz mi swój płaszcz i będę gotowa na spędzenie wieczoru poza domem – zdecydowała pomimo zmęczenia, przez sekundę walcząc z żalem za pozostawionymi w Białej Willi ciepłymi, drogimi futrami: idealnymi na paskudną pogodę. Opowieść o Milburdze pozwoliła nabrać dystansu; Dolohov zawodziła, poniosła zasłużoną karę. – Oby w naszym gronie nie pojawiły się już podobne czarownice – powiedziała z zastanowieniem: do tej pory w szeregach Rycerzy zbyt wiele było żałosnych niewiast, pozostawiających po sobie w najlepszym przypadku niesmak.
- Cassandra mówi, że jest duże, duże i dziwnie silne. Do tego dochodzą anomalie i nasze– zreflektowała się, Tristan nie należał już do tego koszmarnego obrazka –moje oddanie czarnej magii – nie zdziwię się, jeśli to coś po prostu wygryzie sobie drogę na wolność – odparła beznamiętnie, ignorując potrzebę nerwowego poprawienia się na krześle. Nie chciała o tym mówić, a z drugiej strony, musiała wyrzucić z siebie żółć, żal i lęk, chociaż wypijający do dna szklankę alkoholu śmierciożerca wydawał się najgorszym słuchaczem. Zamilkła, kiwając tylko głową, bez triumfalnego uśmieszku: nie przywykł do troski, nie podobało mu się to, nie zamierzała więc atakować go prymitywną złośliwością. – Widocznie masz w sobie za dużo mrocznych sił nawet jak na możliwości sinicy – skwitowała, siląc się na coś w rodzaju wesołości, co wyszło raczej pusto: chciała porozmawiać o Vablatsky, ale wiązało ją zaufanie. Najchętniej nakazałaby Ramseyowi roztoczenie nad uzdrowicielką specjalnej opieki, lecz nie wchodziło to w grę. Spojrzała więc na niego tylko poważniej, w zastanowieniu, znów bawiąc się szklanką z chlupoczącym w niej alkoholem. Wolała, gdy pili go razem, synchronicznie pozbywając się kilku zewnętrznych masek, ostatnio jednak ostra woń trunków budziła w niej mdłości.
Ramsey musiał wyczuwać tę bezsilność, bezradność, równie niewzruszenie wyciągając na światło dzienne targające nią wątpliwości i lęk. Ponownie spiorunowała go wzrokiem, pozwalał sobie na zbyt wiele, ale miał przecież rację. Wyprostowała się odruchowo, trochę naburmuszona rzeczowym napomnieniem, trochę chcąc udowodnić, że się mylił, choć tak przecież nie było. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz – wycedziła, dając upust irytacji, szybko jednak znikającej; żenujące, nie potrafiła ostatnio w pełni kontrolować swych emocji, potrzebowała więcej sił, by utrzymać swą pozę lodowatej, niewzruszonej rzeźby. Wypuściła cicho powietrze i na sekundę przymknęła oczy. Rozsypywała się tak, jak jej życie, a Mulciber bez trudu to zauważał. – Dbam o siebie, na tyle, na ile mogę – ale…postaram się bardziej – odparła w końcu, ciszej, patrząc prosto w jasne oczy Ramseya. Pomimo oschłości, pomagał jej, ustawiał w odpowiedniej perspektywie, dawał nadzieję – nawet jeśli czynił to w pozbawiony wrażliwości sposób. Tego właśnie potrzebowała, ostrego zaznaczenia tymczasowości tego koszmaru, zaakcentowania słabości, by zmotywować ją do zaciśnięcia zębów i przetrwania. Czyż nie w tym była najlepsza? Złota rada Ramseya nie oświeciła jej, ale zalśniła niczym wątłe światełko w mroku okoliczności. Powstrzymała odruchowe skrzywienie ust, nie chciała o tym rozmawiać, a nawet jeśli – nie mogła, Rosier stał najbliżej Czarnego Pana i winna mu była całkowitą wierność. Zdradzanie prywatnych nieporozumień nie wchodziło w grę. – Wyobraź sobie, że w twoim brzuchu coś obcego rozpościera kończyny – to jest dość utrudniająca życie okoliczność – odparła, choć to przecież nie fizyczny dyskomfort doskwierał jej najbardziej. To wszystko wokół, poczucie osamotnienia, zdrady, goryczy dławiły ją, uniemożliwiając dotychczasowe, perfekcyjne działanie.
- Mam cię przeprosić? – spytała równie cierpko, nie przywykła do przyznawania się do błędu, przychodziło jej to z trudnością; odruchowo uniosła wyżej brodę, w geście nieświadomie zapożyczonym już na stałe od Tristana. – Miałeś rację, powinnam cię posłuchać, ale to wydawało mi się niedorzeczne, to nie miało prawa się stać – urwała tłumaczenia, spoglądając na niego wyczekująco. –Co widziałeś? – powtórzyła z mimowolnie słyszalną w głosie prośbą; jeśli zobaczył coś więcej, jej śmierć, śmierć dziecka także i ją ciągnącą do grobu lub zdeformowane, potworne niemowlę o wybrzuszonych eliksirem rozpaczy żyłach, chciała wiedzieć.
- W tej teatralności tkwi ziarno prawdy, nie sądzisz? Naprawdę lubisz ze mną przebywać – powiedziała beztrosko, próbując odnaleźć resztki zniszczonej pewności siebie. Nie sądziła, że kiedykolwiek dojdą do tego etapu: pamiętała jeszcze, jak irytował ją w Ministerstwie Magii i jak nienawidziła go wtedy, gdy przekroczył próg Wenus, posyłając jeden z chłodnych, triumfujących uśmiechów. Skrajne emocje wyciszyły się, rozmyły, blaknąc zupełnie wobec wspólnej służby Czarnemu Panu. A teraz – pozwolił jej u siebie zamieszkać, w pewien sposób o nią dbając. Motywując do działania, do wyrwania się z lepkiego marazmu, do zawalczenia o to, co przecież się jej należało, jako śmierciożerczyni i czarownicy.
- Rozrywka dla ubogich to coś, do czego powinnam zacząć się przyzwyczajać – skwitowała z równie ujmującym uśmiechem, nie obejmującym jednak oczu, żywszych jednak niż przed kwadransem. – Pożyczysz mi swój płaszcz i będę gotowa na spędzenie wieczoru poza domem – zdecydowała pomimo zmęczenia, przez sekundę walcząc z żalem za pozostawionymi w Białej Willi ciepłymi, drogimi futrami: idealnymi na paskudną pogodę. Opowieść o Milburdze pozwoliła nabrać dystansu; Dolohov zawodziła, poniosła zasłużoną karę. – Oby w naszym gronie nie pojawiły się już podobne czarownice – powiedziała z zastanowieniem: do tej pory w szeregach Rycerzy zbyt wiele było żałosnych niewiast, pozostawiających po sobie w najlepszym przypadku niesmak.
- Cassandra mówi, że jest duże, duże i dziwnie silne. Do tego dochodzą anomalie i nasze– zreflektowała się, Tristan nie należał już do tego koszmarnego obrazka –moje oddanie czarnej magii – nie zdziwię się, jeśli to coś po prostu wygryzie sobie drogę na wolność – odparła beznamiętnie, ignorując potrzebę nerwowego poprawienia się na krześle. Nie chciała o tym mówić, a z drugiej strony, musiała wyrzucić z siebie żółć, żal i lęk, chociaż wypijający do dna szklankę alkoholu śmierciożerca wydawał się najgorszym słuchaczem. Zamilkła, kiwając tylko głową, bez triumfalnego uśmieszku: nie przywykł do troski, nie podobało mu się to, nie zamierzała więc atakować go prymitywną złośliwością. – Widocznie masz w sobie za dużo mrocznych sił nawet jak na możliwości sinicy – skwitowała, siląc się na coś w rodzaju wesołości, co wyszło raczej pusto: chciała porozmawiać o Vablatsky, ale wiązało ją zaufanie. Najchętniej nakazałaby Ramseyowi roztoczenie nad uzdrowicielką specjalnej opieki, lecz nie wchodziło to w grę. Spojrzała więc na niego tylko poważniej, w zastanowieniu, znów bawiąc się szklanką z chlupoczącym w niej alkoholem. Wolała, gdy pili go razem, synchronicznie pozbywając się kilku zewnętrznych masek, ostatnio jednak ostra woń trunków budziła w niej mdłości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Kuchnia
Szybka odpowiedź