Biuro Mulcibera
Nie znosił papierkowej roboty. Nie znosił tkwienia godzinami nad papierami i spisywania wszelakich protokołów z interwencji, w których musiał brać udział, dlatego w większości przypadków cedował swój obowiązek na innych, w tym ludzi, którzy wisieli mu przysługę. Tak było i teraz, kiedy szedł zdecydowanym krokiem w kierunku swojego gabinetu w Ministerstwie Magii, a za nim niemalże biegła młoda dziewczyna, taszcząc stos dokumentów do uzupełnienia. Oczywiście, on musiał je wszystkie podpisać, a więc i sprawdzić, ale szkoda mu było czasu na tkwienie w biurze i wypisywanie tych wszystkich bzdur dotyczących raportowania ostatnich wydarzeń. Powinny się tam znajdywać opisy egzekucji, przyczyny, kwestie ostatecznosci i charakterystyka indywidyualnych przypadków. Dlatego właśnie cenił sobie kreatywnych stażystów; takich, którzy z niczego mogli zrobić coś. No właśnie. STAŻYŚCI. Co chwilę nowi, niewytrzymujący presji, nie mogący znieść widoku szlochających hipogryfów, liczących na spotkanie stworzeń nieznanego pochodzenia i zajęcia się nimi niczym prawdziwi poskramiacze. Banda dzieciaków, która chciałaby bawić się w kata, ale w większości przypadków nie ma do tego żadnych jaj.
Otworzył drzwi, wpuszczając młodą czarownicę pierwszą, zapalił świece na biurku i wskazał jej miejsce. Kiedy położyła wszystko na blacie i usiadła w jego fotelu sam zajął miejsce tuż obok dokumentów, przysiadajac na biurku jednym pośladkiem i podpierając się nogą. Ręce splótł na udzie i spojrzał na nią pobłażliwie, z subtelnym uśmiechem, kiedy ona podniosła na niego te swoje wielkie orzechowe oczy.
— Napisz, że nie było innego wyjścia— powiedział, jakby był przekonany swojej racji, choć w jego przypadku mogło wydarzyć się wszystko. Nie chciał się szczególnie rozwodzić nad uśmierceniem tego testrala. Ta praca nie przosiła mu wyjątkowo dużo satysfakcji, raczej stanowiła stałe źródło dochodu oparte na stosunkowo przyjemnej robocie. Czasem zdarzały się ciekawsze eskapady, czasem wyruszał w celu pozbycia się dzikich i rzadkich magicznych stworzeń, które stanowiły zagrożenie dla innych, a czasem był gdzies na wszelki wypadek, gdy inni naiwnie liczyli, że separacja od czarodziejów wystarczy by zapewnić bezpieczeństwo. Miał większe plany, ale póki pozotawały one w sferze pomysłów nie buntował się, nie rzucał i nie awanturował, a robił to, co do niego należało — choć w jakś swój indywidualny sposób.
Przeglądając teczki, które tkwiły obok niego, zmarszczył brwi, widząc interesujące nazwisko. Nie miał jednak czasu, aby zajrzeć do środka, bo drzwi do jego gabinetu otwarły się z łoskotem, a w nich stanął dobrze znany mu czarodziej, Zack, który informował go o przypadkach szlaństw niebezpiecznych stworzeń. Jeździł z nim na interwencje, a można by ich było pewnie nazwać grupą działaniową, bo przecież kiedy wszystkie inne metody zawodziły przydawał się Ramsey, człowiek który potrafił to zrobić bez zmróżenia okiem. On sam nie czuł się z tym źle, choć nie czerpał z tego niewiadomo jakiej frajdy. Dla niego po takim czasie to była zwykła codzienność. Pojawiał się na miejscu, kiedy był wzywany i wypełniał swoją powinność, odciążając wszystkich od tego przykrego oboiązku. Mimo to, trzeba było przyznać, że w komisji likwidacji niebezpiecznych stworzeń tkwili bardziej gruboskórni czarodzieje niż gdziekolwiek indziej — tak jak w wiedźmiej straży, tak jak wśród brygadzistów. Nieraz zastanawiał się, czy nie to sprawiałoby mu więcej przyjemności.
Akromantule. Jak każdy czarodziej, który nie spał na zajęciach z Opieki nad Magicznymi Stworzeniami wie, że jest to wielki ośmiooki pająk. Dla osób ciepriących na arachnofobię — z pewnością przerażający potwór. Nie jest zbyt przyjemny, nie jest zbyt milusiński, ani piękny ani tym bardziej nie ma w sobie nic, co mogłoby budzić podziw jak w przypadku smoków, czy testrali. Zabicie stwora nie powinno być żadną przeszkodą, poza tym… że nie był on potulnym puszkiem pigmejskim. Challenge accepted.
— Czas pozbyć się kolejnego szkodnika— mruknął do siebie i opuścił pokój, ruszając za czarodziejem, który wręczył mu list z decyzją o schwytaniu i unieszkodliwieniu pająka. — Możliwe gniazdo w okolicy?— spytał sam siebie, choć spojrzał na swojego towarzysza i westchnął ciężko, powracając wzrokiem do zwoju, który w gruncie rzczy nie zawierał nic interesującego poza samą lokalizacją. Wbrew przekonaniom egzekucje miały bardzo formalny charakter. Poprzedzały je proces, w którym członkowie komisji badali strukturę zagrożenia, możliwość naprawy wyrządzonych szkód i wielkość zbrodni. Nie było ważne, czy to aeotany, czy hipogryfy, czy skrzaty bądź testrale, smoki, wilkołaki, chimery. Wszystwie stworzenia podlegały jednakowej kontroli, ale Mulciberowi nie chciało się nigdy ich przeprowadzać, a dla niego wyrok zawsze był ten sam: zabić. Kiedy więc padała decyzja członkowie wiedzieli, że on wykona egzekucje, dzięki temu nie musieli sobie brudzic rąk, a Mulciberowi nie zawracali dupy, zamęczając go całą procedurą i papierkolgią. Inaczej było w przypadku nagłych przypadków, a ten… miał prawdopodobnie właśnie taki status, gdy jedna z akromantul wychyliła się z bujnego angielskiego lasu w poszukiwaniu pokarmu.
Wraz z innym członkiem komisji teleportowali się w miejsce, z którego mieli ruszyć dalej. Nieprzyjemne łaskotnie w żołądku i było po wszystkim. Znajdowali się na polanie, na której stało już dwóch czarodziejów w czarnych długich płaszczach. Nie rozmawiali, nie poruszali się praktycznie wcale. Patrzyli tylko w kierunku skraju lasu, jakby wypatrywali stamtąd kogoś znajomego. Mulciber nałożył więc kaptur czarnego płaszcza na głowę i wraz z Zackiem ruszyli w ich kierunku. Dopiero, gdy zbliżyli się wystarczająco — zostali dostrzeżeni, oni sami zaś bez trudu mogli rozpoznać ślady krwi nieopodal, zastygłej już na długich źdźbłach trawy i kamieniach, które ją przerzedzały.
— Co tu się właściwie stało?— spytał Mulciber, rozglądając się po polanie, choć zatrzymał wzrok na linii ciemnych, ponurych drzew przed sobą. Czarodziej, który się odezwał był kolo sześćdziesiątki, miał na głowie czarny melonik, a w dłoni błyszcząca laskę.
— Czarodzieje nie zapuszczają się w te tereny. Od dawna wiadomo, że las zamieszkują stworzenia, których normalny człowiek wolałby unikać, ale póki wszyscy trzymają się z daleka i nic się nie dzieje nie było podstaw do jakiejkolwiek decyzji w tej sprawie. Zresztą, najbliższe miasteczko oddalone jest stąd kilka mil/
— Więc?— spytał nieco zniecierpliwiony, wskazując na małe pobojowisko tuż przed nimi.
— Mugole. Parka— skwitował krótko i wskazał jakiś punkt za nimi, więc Ramsey odwrócił się przez ramię, dopiero teraz dostrzegając pod drzewem innego czarodzieja i roztrzęsioną dziewczynę. Miał wyciagniętą różdżkę przed nią i pewnie lada chwila rzuci na nią niesmiertelne obliviate. — Przypłynęli tu łodzią, uznając to dość dzikie miejsce za atrakcyjne i dość… odludne, jeśli wiesz co mam na myśli. — Oczywiście, że wiedział. Dziewczyna wyglądała nawet z daleka dość młodo, więc pewnie szukali chwili dla siebie. To takie tendencyjne. — Nie spodziewali się, że kiedy przekroczą granicę lasu spotkają się z wielkim pająkiem. Chłopak nie przeżył, a dziewczyna…— Spojrzał w jej kierunku, ale Mulciber już nie kwapił się, by zrobić to samo. Wyciagali z niej wszystkie informacje, a później zamierzali wymazać jej pamięć. Nigdy jej tu nie było, nigdy niczego nie widziała, a śmierc jej chłopaka? Cóż, Mulciber wcale nie czuł z tego powodu żadnego żalu. Nie współczuł jej, a nawet żałował, że ją nie spotkało to samo. Pokiwał jedynie głową i westchnąl.
— Czyli uśmieramy magiczne stworzenia po to, by nie stanowiły zagrożenia dla… mugoli — wycedził z kpiną i uśmiechnął się drwiąco, powstrzymując przed kontynuacją swojej wypowiedzi, bo przecież nie każdy podzielał te same poglądy, a mina pracownika ministerstwa, z którym rozmawiał wcale nie zachęcała do tego. — Jasne— mruknął jeszcze pod nosem, choć ten nic nie odpowiedział i ruszył w kierunku lasu, wyciągając przed siebie różdżkę. Wiedział, że jego towarzysz idzie razem z nim, pozostając gdzieś z tyłu i będąc jego oczami tam, gdzie aktualnie nie sięgał jego wzrok.
Akromantule były sprytne, szczególnie lubiły wychodzić nocą, ale prawdopodobnie niewielka ilość pożywienia zmusiła tą konkretną do zmiany swoich przyzwyczajeń. Człowiek był z pewnością ulubionym daniem zmutowanego pająka, więc nie mógł przegapić takiej okazji, prawda?
Obaj pozostali czujni, nasłuchując ruchu, kiedy już weszli w głab lasu, a światło z polany już nie dochodziło do nich. Panował tu półmrok spowodowany gęstą koroną ponurych drzew, które szumiały złowieszczo. Każdy ich krok odbijał się cichym szelestem, a każda złamana gałązka nie pozostała bez echa. Szukali mordercy, któremu Ramsey mógł być wdzięczny za wyeliminowanie jednego z tych gorszych pomiotów, mugoli, ale towarzyszył mu czarodziej, który nie podzielał jego teorii. Nie mógł więc udać, że egzekucja zakończyła się sukcesem, kiedy akromantula wciąż grasowała po lesie. Szukali jej długo, krocząc po śladach krwi, której było coraz więcej z każdym kolejnym krokiem. A w końcu zatrzymali się, podnosząc wzrok na niewielki pagórek, sztucznie usypanej trawy z wielką dziurą. Smród, który się unosił stamtąd jasno dawał do zrozumienia, że coś ulega trawieniu, przerabianiu na sieczkę i wielce prawdopodobne było to, że oprócz gniazda pająka znaleźli zaginionego chłopaka. Martwego chłopaka, lub to, co po nim pozostało.
Mulciber spojrzał na swojego towarzysza, wiedząc, że nie musieli specjalnie wywoływać stwora z nory. Z pewnością był już świadom czyjejś obecności, a odgłosy dochodzące z gniazda jasno dawały do zrozumienia, że się wcale nie mylili.
Przeszedł po cichu na bok, zbliżając się do gniazda, lecz stając gdzieś za nim. Uniósł wysoko różdżkę gotów do ataku, gdy tylko bestia wynurzy swoje osiem ślepi. Najpierw jednak włochata odnoga pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Wsparła się o brzeg wejścia, by wyciagnąć z ciemnego rowu, a zaraz po niej powtórzyły to kolejne kończyny. Mulciber z miejsca w którym stał nie widział go całego, ale i stworzenie nie mogło być pewne, że ktoś stoi za nim. Jedyne co tkwiło przed nią to… samotny czarodziej, o którym sam Mulciber zapomniał, a który próbował zebrać się w sobie i niczym żywa pryznęta poczekać aż wyjdzie całkowicie ze swego królestwa.
— Arania Exumei— krzyknął w jego kierunku, ale ten zdążył się wycofać, robiąc unik przed zaklęciem. Schował się znów do nory, co sprawiło, że Mulciber spojrzał na pagórek, a potem pod nogi, wyczuwając pod nimi lekkie drgania. Niespodziewanie ziemia rozbryzgła się na boki, a nieprzewidzianego przez architekta nory wejścia wylazły włochate nogi, wyciągające pajęczaka ze swojej kryjówki po drugiej stronie. Mucliber odskoczył w tył, choć ziemię i trawę miał już na ramionach. Nie było czasu na to, aby się otrzepać. Cofnął się jeszcze celując w pająka i powtórzył inkantacje.
— Arania Exumei!
Oddychał głęboko, trzymując jeszcze wyciągniętą rękę przez chwilę, dla pewności, aż w końcu wyprostował się i podszedł do pajęczego ciała, które wiło się i drgało w śmiertelnej agonii. Tym razem zaklęcie okazało się celne, a trafione w pająka niebieskie światlo rozjaśniło najbliższe otoczenie. Pajęczy ból rozniósł się po lesie nieprzyjemnym piskiem, dźwiękiem, który trudno było nazwać i przyporządkować do czegokolwiek znanego ludziom. Ale to nie wszystko, prawda?
— Chcesz mu przeczytać wyrok?— spytał poważnie, choć w głosie zabrzmiała nuta kpiny. Nie patrzył na Zacka, a jedynie na swoją ofiarę, której winien zadać śmierć. Schował różdżkę za pazuchę i przełożył z lewej do prawej ręki maczetę, którą ze sobą wziął. W przeciwieństwie do topora, była lekka i zwinna. Dobra nie tylko do karczowania puszczy, lasu, ale też do gruchotania kości. Była więc doskonała do rozcinania mięsa, znacznie twardszego niż ludzkie.
— W imieniu Ministra Magii... skazuję cię na śmierć— mruknął pod nosem i zrobił zamach, by z niewielkiej choć bezpiecznej odległości wbić narzędzie zbrodni prosto między jego oczy. Rozpołowił je, a czarna krew prysnęła wraz z płynem we wszystkich kierunkach, w towarzyszący temu pisk zdawał się być nie do wytrzymania. Maczeta utknęła, więc musiał włożyć więcej siły w to, by ją pchnąć dalej i pozbawić życia cierpiącej męczarnie istoty. Był brudny, już nie tylko z ziemi, ale ze wszystkiego co wydała z siebie akromantula. Cofając rękę wsparł się nogą o odwłok, o który wytarł tez ostrze, gdy było po wszystkim. Obrzydliwość tego widoku mogła przyprawiać o mdłości, lecz to jeszcze nie był koniec, bo przecież pozostało gniazdo, które wcale nie musiało być puste.
— Możesz im powiedzieć, że już po wszystkim — rzucił do Zacka, nie odwracając się w pierwszej chwili.Dopiero kiedy odczuł jego zwłokę, spojrzał na niego i ponaglił go wzrokiem. Przecież sobie poradzi. — Sprawdzę dziuplę.
I dopiero kiedy jego towarzysz przeszedł przez pierwsze warstwy gęstwin zniknął mu z oczu, wyciągnął z kieszeni średnią fiolkę i kucnął przy swojej ofierze. Jad akromantuli jest niezwykle cenny, problem w tym, że... niezbyt legalny. Musiał więc pozbyć się świadka, aby dla własnych celów, zupełnie przy okazji zdobyć kilka kropel tego jakże cennego płynu. I dopiero gdy zabezpieczył fiolkę, mógł zabrać się za sprzątanie po obiedzie.
Podszedł do otworu, który został nieco przysypany i zajrzał do środka, ale zwały ziemi uniemożliwiały wejście do środka. Oczywiście, mogli zlikwidować przeszkodę, ale żadnemu z nich z pewnością nie chciało się szukać małych stworków. Łatwiej było zalać podziemne korytarze wodą, utopić potencjalnie żyjące tam istoty, zadusić, niech sczezną w błocie, we własnym domu, w bagnie swojego świństwa.
Przetarł brudną z ziemi twarz, patrząc jak unoszący poziom wody zbliża się do wyjścia z jamy. Cofnął się w tył, by nie zmoczyć sobie butów, a w końcu odwrócił i ruszył z powrotem, pokazując się na skraju lasu tylko po to by zakomunikować, że jeszcze żyje. A kiedy tak się stało — wrócił do Londynu, aby doprowadzić się do porządku i dołączyć do stażystki, która zadba o jego cudowny raport z dzisiejszej egzekucji.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Benjamin Wright z wielkim bólem otworzył powieki, słysząc namolne pukanie do okna. Sowa z Ministerstwa Magii usadowiła się na parapecie, czekając na wpuszczenie do środka. Zapewne myślał, że to jakieś głupoty, lecz treść listu z każdą kolejną linijką zwaliła go z nóg. Niejaki Ramsey Mulciber przysłał zawiadomienie wyroku na jego smoka. Skazanie na śmierć, to jakaś pomyłka, pomyślał, szukając jakiegoś dopisku o nieudanym żarcie. Od razu postanowił zebrać się do Ministerstwa Magii, odwiedzić osobę, która podpisała się na liście. Stanął w drzwiach biura, nie wiedząc, od czego ma zacząć. Czy „to żart” to dobry sposób powitanie urzędnika?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy! :love:
Doprawdy, wizyta w Ministerstwie - do tego wizyta niezwykle poranną porą, słońce sięgało już prawie najwyższego punktu, oznaczającego południe - była ostatnią rzeczą, na jaką Wright miał ochotę w chłodny poniedziałek. Nie tak zaplanował ten wspaniały tydzień, nie to miał starannie wykaligrafowane na liście zadań do zrobienia (powiedzmy) i nie tym miał się denerwować. Nie mógł jednak zlekceważyć nadętej sowy, która obudziła go w środku nocy, pohukując ponuro i trzepocząc mu nad głową starannie wyczyszczonymi piórami. Najpierw przegonił ją potwornym przekleństwem, później próbował rzucić w nią pustą butelką Ognistej aż w końcu skapitulował, po prostu odwiązując od jej nóżki pergamin. Dłuższą chwilę zajęło mu odcyfrowanie pełnego zawijasów pisma, właściwie dość zwięzłego. Śmierć. Wyrok. Smok. Te trzy słowa wystarczyły, by Ben momentalnie oprzytomniał a także zwiększył swoje zdolności intelektualne na tyle, by jeszcze raz przebrnąć przez list.
Ktoś groził jego dziecku. Jego starutkiej, bezbronnej Ogniomiotce, najstarszej wśród rezydentów rezerwatu, istocie równie groźnej, co pijany gumochłon. Zupełnie nie rozumiał powodów wydania wyroku na smoczycę, z którą spędził ostatnie trzy lata życia. Zaprzyjaźnił się z nią - to nic, że w ubiegły piątek próbowała go spopielić - i był gotów na wielkie poświecenia w jej sprawie. Nawet te z gatunku tych niewiarygodnych: ochlapał twarz wodą, nałożył czyste ciuchy (względnie) i od razu wyszedł z mieszkania, udając się do Ministerstwa.
Odstał swoje w niezrozumiale długiej kolejce, otrzymał pedalsko wyglądającą plakietkę (do tego ochroniarz źle zrozumiał wybełkotane przez niego imię i zamiast Bena na jego piersi lśniła wizytówka Johna) i ruszył przez tłum interesantów ku wypchanym do granic możliwości windom. Wepchnął się do jednej z nich, zajmując właściwie całą powierzchnię złotej klatki (chudziutka czarownica, przyciśnięta do ściany, pisnęła cicho), a następnie, zajechawszy na odpowiednie piętro, odnalazł gabinet Mulcibera. Coś tam o nim słyszał, ale niewiele. Gdzieś tam go widział, ale niedokładnie. Ale nieważne, nieważne, to wszystko było nieważne wobec tragedii, jaka miała spotkać Ogniomiotkę.
Nie zapukał tylko od bezpardonowo wpadł do gabinetu a drzwi zamknęły się za nim z nieprzyjemnym trzaskiem.
- Czy to jakiś żart? Dlaczego Ministerstwo wpycha swój krzywy nochal w sprawy rezerwatu? Krzywy i do tego głupi, bo tylko kretyn uznałby wiekową Ogniomiotkę Katalońską za niebezpieczną - zagrzmiał od progu, w heroicznej pozie przystając przed biurkiem. Dopiero po chwili zmierzył siedzącego za nim Mulcibera krytycznym spojrzeniem, łypiąc na niego spode łba. Benjamin Wright, typowy petent.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Dziś było inaczej. Rano utknął na zebraniu, którego sensu nie rozumiał nawet po tym jak dobiegło końca i mieli wrócić do swoich zadań. Spędzenie trzech godzin w owalnej sali i wysłuchiwanie instrukcji działania według asystenta ministra sprawiło, że wszystko się przesunęło. Kiedy już wracał korytarzem do swojego biura i mijał kolejkę czekających, zrobiło mu się niedobrze. To nie był jego świat. Nie znosił ludzi, rozmów z nimi, tłumaczenia, tłuczenia pewnych faktów do głowy. Dlatego nie starał się nawet być uprzejmy, czy pomocy, idealnie wpasowując się w stereotyp typowego urzędnika, będącego zawsze na "nie". Mulciber był aspołeczny, sprawdzał się w tym, co robił, choć przynosiło znikomą satysfakcję. Myślał o zmianie pracy. Nie dogadywał się z innymi, kooperacja przychodziła mu z olbrzymim trudem. Każdego wiec zbywał, a ponieważ był dość obwicie spóźniony, nie zmierzał poświęcić nikomu więcej niż siedem minut — to i tak zbyt wiele na to, by dać im się wygadać i zamknąć sprawę z odmową.
Mylnym było przekonanie, że uprzejmością cokolwiek się tu zdziała, a sympatyczny uśmiech i wymykające się pomiędzy słowami "proszę" nie robiło na nim żadnego wrażenia. Nie zrobiło też więc przeciwieństwo pozornej grzeczności, gdy w jego skromnych progach zjawił się kolejny petent. Trzask drzwi nie zwrócił na niego swojej uwagi, gdyż z natury wydawał się obojętny i lekceważący, ale to głównie dlatego, że nie lubił tracić czasu na zbędne ludzkie zachowania. Papieros w jego dłoni tlił się powoli, kiedy jegomość obrzucił go potokiem nieprzychylnych słów. Mulciberowi jednak daleko było do utożsamiania się z Ministerstwem.
— "Przepraszam, mogę wejść?" Bardzo proszę, mam dla Pana siedem minut— wymamrotał pod nosem zamiast niego, nie odrywając się od swoich dotychczasowych zajęć. Dałby sakiewkę galeonów komuś, kto urozmaiciłby jego kolejny nudny dzień za biurkiem. Nie miał jednak podstaw, by przypuszczać, że szansa na darmową przyjemność własne nadeszła. — Wyglądam na żartownisia?— spytał leniwie i włożył papierosa do ust, by jedną ręką odłożyć teczkę, którą miał przed sobą, a drugą wziąć kolejną, do której musiał przynajmniej zajrzeć. Czas uciekał, a cicho tykający zegarek na jego lewym przegubie skrupulatnie odmierzał pozostające minuty.
Musiał przyznać, że nie znał wszystkich spraw na pamięć, bo nie żył swoją pracą. Miał ciekawsze rzeczy do roboty niż magazynowanie w swoim umyśle mało cennych informacji na temat pojedynczych wypadków. Zupełnie swobodnie wyciągnął papierosa, jakby cały proces wertowania teczek i podpisywania tego, co miał do odkreślenia był zmechanizowany.
— Smoki z definicji są niebezpieczne— skwitował krótko, machnąwszy kolejny zamaszysty podpis pod stekiem bzdur swojej kreatywnej stażystki.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nawet jeśli wygląda na typowego żartownisia. Ramsay przekładał dokumenty z jakimś mechanicznym zastanowieniem, jakie czasami widywał u Percivala - czemu, do kroćset, to nie on zajmował się tą sprawą? - ale to nie zmiękczyło Benjamina, o nie. Wstąpił na wojenną ścieżkę i nie zamierzał jej opuścić: nie bez zebrania kilku skalpów i zmiany ministerialnej decyzji o uśpieniu Ogniomiotki.
- Ona ma prawie dwieście lat, jest stara, niedołężna, ślepa i nie ma siły latać - wywarczał, ignorując subtelne aluzje Mulcibera. Nie z nieuprzejmości, po prostu ich nie rozumiał. Nie powinno się wymagać wiele od byłego pałkarza, wielokrotnie mającego bliskie spotkanie trzeciego stopnia z tłuczkami i pałkami przeciwników. - Jest bezpieczna, ma swój kojec, dajcie jej zdechnąć w spokoju przy boku swojego partnera - kontynuował głosem drżącym z poddenerwowania, po czym zaczął grzebać w kieszeniach skórzanej kurtki. Gdzieś spomiędzy pustych opakowań po papierosach, zakrwawionych chustek, maści na oparzenia i innych pierdółek wyciągnął list, który otrzymał dziś rano. Rozprostował go (co nie przyniosło wielkiego rezultatu: dalej wyglądał jak wyciągnięty psidwakowi z pyska) i położył zdecydowanie na biurku przed Mulciberem, kontynuując festiwal groźnego łypania. - Żądam zmiany tej idiotycznej decyzji - zakończył buntowniczo, heroicznie i bohatersko zarazem, rozprostowując odruchowo palce prawej dłoni, jakby przygotowywał się do ewentualnego wtłuczenia rozsądnego rozwiązania Ramsayowi prosto do głowy.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Puścił te wszystkie uwagi mimochodem, bynajmniej nie dlatego, że miał problemy ze słuchem. Nie był zbyt wyczulony na swoim punkcie, a jeśli jego petent miał akurat taką potrzebę wyrażenia ekspresji i dzięki temu szybciej zejdzie mu z oczu — to czemu nie. Nie kłócił się z nim, nie awanturował. Siedział sobie za biurkiem, jak gdyby nigdy nic, oddychając powoli i starając się ignorować to, co mogłoby mu przeszkadzać w normalnych warunkach i doprowadziłoby go do irytacji. A irytacja Mulcibera zawsze źle się kończy, ale trzeba czegoś więcej niż tylko zwykłego petenta do tego, aby go zezłościć.
— Och, naprawdę?— mruknął, udając zdziwienie (dość mało przekonywująco, zważywszy na to, że wciąż był zajęty podpisywaniem czegoś). Nic jednak nie robił sobie z jego buntowniczej postawy. Brzmiał jak każdy, kto przychodził do jego biura i chciał odwołania decyzji. Ale problem tkwił w tym, że jego decyzje były niepodważalne i jako egzekutor, który osobiście realizuje swój wyrok nie ustępował nikomu. Tym bardziej, że gdyby raczył się podnieść wzrok na niego, szybko zrozumiałby, że nie jest w jego typie i ma niewielki dar przekonywania.
Cofnął się, kiedy przedstawił mu papier pod nos i westchnął cicho, po chwili odsuwając go lekko dłonią na bok. Nawet nie rzucił na niego okiem, choć wiedział, że go podpisywał. Jego decyzja zawsze brzmiała podobnie, a "skazać na śmierć" było najprostszą odpowiedzią. Gdyby tylko dało się tak z ludźmi...
— Napisz odwołanie, a ja odniosę się do tego w przeciągu siedmiu dni— odpowiedział ze stoickim spokojem, pomijając istotny szczegół, że wtedy smoczyca miała już dawno wąchać kwiatki od spodu. Spokój i opanowanie, a przede wszystkim pewna cierpliwość niewiadomego pochodzenia (był raczej agresywny i gwałtowny z natury) zapewniała mu stołek w ministerstwie. W innym wypadku już na jednego z pierwszych odwiedzających go petentów rzuciłby czymś, za co jedynymi przyjaciółmi byliby dementorzy.
Spojrzał na zegarek, by sprawdzić ile czasu na dyskusje mu jeszcze pozostało. Jakieś... dwie i pół minuty. O trzy za dużo.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Napisać odwołanie? - warknął z niedowierzaniem, akcentując pierwsze słowo, jakby największym problemem była właśnie ta magiczna czynność, niedostępna analfabecie z Nokturnu. Nie o to jednak chodziło, zdecydowanie. - Nie będę się bawił w takie pierdoły, papiery nigdy nie zastąpią działania. A ja działam. W tej sprawie. Głupiej i niesprawiedliwej - kontynuował zajadle, niczym buntownik na barykadzie, niemalże wrastając swoją potężną posturą przed biurkiem Mulcibera. - Ogniomiotka jest bezpieczna. Stara. Przebywa w pilnie strzeżonej zagrodzie. Nie stanowi zagrożenia dla nikogo, jest ślepa i głucha. Zabicie jej byłoby aktem na wskroś żałosnym i pozbawionym sensu - ciągnął z mocą, po czym nachylił się i potężną dłonią podetknął papierzysko ponownie pod Ramsayową rękę. - Tu jest twój podpis więc sądzę, że wystarczy twoja sygnaturka na jakimś papierzysku z tego stosu, żeby dać pięknemu stworzeniu jeszcze kilka lat życia a egzekutorowi, który miałby wykonać wyrok, pozwoliłoby na zajęcie się prawdziwymi niebezpiecznymi potworzyskami. Co zapewne byłoby dla niego bardziej pasjonujące od zarzynania bezbronnej staruszki - dokończył z mocą, wlepiając swoje rozognione, czekoladowe tęczówki w obojętne oczy Mulcibera. Nieustępliwie i nad wyraz konkretnie.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
— Uhm— cichy pomruk, jaki z siebie wydał w odpowiedzi na jego pytanie miał być wszystkim, czym go chciał uraczyć. Zmieniło się to jednak, kiedy ten po raz kolejny ingerował w jego przestrzeń osobistą, podsuwając mi jakiś papier pod nos. I ten jakiś papier okazał się konkretnym listem wypisanym przez jego stażystkę i podpisanym jego nazwiskiem. To sprawiło, że w końcu Mulciber zdecydował się na niego spojrzeć i zaowocowało to zlustrowaniem go wzrokiem z góry do dołu, jak intruza, który zawracał mu głowę zdecydowanie zbyt długo. Czyż nie widział go już gdzieś? moment, moment... Musiał odszukać tę twarz w odmętach swojej pamięci. Ach tak, polowanie. Czempion.
I to nagle poprawiło mu humor. Bardzo gwałtownie.
— Okej — powiedział z entuzjazmem, uśmiechając się szeroko i wziął do ręki jakiś papier, żeby go podpisać, ale jak zapał się pojawił, tak równie szybko zastąpiła go wymuszona konsternacja, jakby nagle sobie o czymś przypomniał. — Och, czekaj... Nie mogę sobie tak po prostu... anulować wyroku. Wiesz... z a s a d y. Prawo. Ministerstwo. — wyartykułował, po chwili uśmiechając się lekko, choć on akurat miał zasady gdzieś. Wymamrotał to z przekory i naturalnej złośliwości.— Słuchaj, John...— przecztał z plakietki, pozwalając sobie na ukrócenie formułki "Dear John", co brzmiało jak tytuł taniego melodramatu.— Zapewne masz rację. Egzekutor wolałby zająć czymś bardziej interesującym niż poderżnięciem gardła starej, nikomu niegrożącej, głuchej i całkiem ślepej smoczycy. Ale obawiam się, że bezbronność stworzenia nie robi na tym samym egzekutorze żadnego znaczenia i stanowi element zwykłej codzienności. Jeśli wyrok zapadł musiał być skutkiem jakiegoś... dłuższego procesu obserwacji. Potraktuj to jako ukrócenie męki cierpiącej smoczycy. W koncu nic szczęśliwego ją już nie czeka— powiedział w podobnym tonie, stale, utrzymując wzrok na poziomie jego twarzy, tak jakby chciał powiedzieć, że jego gadanie to za m a ł o, aby w jakikolwiek sposób wpłynąć na jego decyzję, o ile było to możliwe. Pozycja, w której się znajdował wcale mu nie przeszkadzała, nawet jeśli patrzył z dołu na kogoś postury awanturującego się właśnie petenta. Nie cierpiał na kompleks mniejszości chociaż pomimo sporego wzrostu sam nie był zapaśniczych rozmiarów. — Czas minął.
Brakowało tylko by klasnął w dłonie. Ale żarty mu były dziś nie w smak.
Uśmiech jakim go obdarzył, nadzwyczaj grzeczny i równie fałszywy mógł być rozumiany dwojako. Albo jako definitywne zakończenie bezsensownej rozmowy, albo zachęcenie do starania się dalej w negocjacjach nad... teoretycznie martwym już smokiem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Co nie oznacza, że przyjął słowa Mulcibera z pokorą i zrezygnowanym westchnięciem. Dalej tkwił przed jego biurkiem - wygodne krzesło petenta w ogóle go nie kusiło - opierając się o jego blat swoimi wytatuowanymi łapskami, wyzierającymi odrobinę spod skórzanej kurtki. - Ben, Ben Wright, ten ochroniarz jest głuchy jak pień - poprawił go machinalnie, nie myśląc nawet, że dokładniejsze wyartykułowanie swoich danych personalnych może w jakiś sposób zmienić decyzję władzy. Jeszcze pięć lat temu jego nazwisko otwierało wiele serc (i innych części ciała); każdy pragnął pomóc gwiazdorowi Qudditcha, ale teraz...teraz owszem, był rozpoznawalny, ale cieszył się raczej złą sławą.
- To smoczycę obserwował jakiś skończony idiota. Ona naprawdę nie stanowi żadnego zagrożenia. A pod decyzją egzekutorską widnieje twój podpis, więc sądzę, że wystarczy jedno twoje działanie, by pozwolić jej umrzeć naturalnie - kontynuował uparcie, nie cofając się o krok ani nie przejmując się uprzejmym zakończeniem rozmowy. Nie zamierzał się stąd ruszać dopóki nie otrzyma decyzji ułaskawiającej. - I...ona jest szczęśliwa, przytula się do swojego partnera, uwielbia jeść nafaszerowane papryczkami kozice... - ciągnął z jakimś dziwnym rozczuleniem, w którym paradoksalnie więcej było stalowego zaangażowania niż wrażliwej miękkości. - Serio, zrób coś. Wierzę, że masz tę moc. Nie wyglądasz jakbyś wypadł nieśmiałkowi spod gałązki - powiedział już nieco spokojniej, bez nabuzowania testosteronem. Szczerze. Nie było to wymuszone pochlebstwo; Wright rzadko kiedy od razu wpakowywał obcych ludzi do szufladki z napisem wrogowie i dopóki Mulciber nie zaatakuje pierwszy, nie chciał czynić sobie z niego przeciwnika. Wierzył w jego rozsądek - nie dobre intencje, tych nie spotykało się w tym przeklętym Ministerstwie - który jasno wskazywał na jakąś idiotyczną pomyłkę.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Słuchał wzruszającej historii Bena, faktycznie stojąc za podpisanym wyrokiem, choć nie za wyborem smoka. Sam wychował się w Kent, wśród tych pięknych stworzeń, znał je od podszewki. Znał ich zachowania, ich nastroje i tak sam wiedział jak majestatyczne i nieprzewidywalne potrafią być. I z pewnością gdyby zobaczył wspomnianą smoczycę doszedłby do podobnych wniosków co Ben. Problem tkwił w tym, że Mulciber nie miał powodu by zmieniać swoją decyzję.
— Nie — odpowiedział zdecydowanie i krótko, starając się po raz kolejny zakończyć tę rozmowę. Próby Benjamina były ciekawe do obserwacji. Zastanawiał się kiedy straci nad sobą panowanie, do czego się posunie — co obstawiał za bardziej prawdopodobne niż fakt, że może wymyślić coś, co faktycznie go zainteresuje. A może było coś takiego? Póki co, jego argumenty były jedynie argumentami, a dla Mulcibera to wciąż za mało.
— Jeśli skończyłeś to tam są drzwi – zauważył obojętnym tonem i wskazał palcem dłoni, którą po chwili oparł brodę, nie odrywając spojrzenia od Bena. — decyzja już zapadła i nie ma od niej odwołania — mruknął jeszcze nieco męczony, ale po chwili się uśmiechnął przebiegle. — Jest tylko jeden sposób na to, ale... sam nie wiem – dodał po chwili z przekorą, jakby się zastanawiał nad tym, czy mu się to opłaca.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie ruszał się z miejsca i właściwie puścił subtelne wyproszenie Mulcibera mimo uszu, wpatrując się w niego z takim samym wyczekiwaniem, jak pięć minut temu. On przedstawił wszystkie swoje argumenty, teraz tylko musiał poczekać aż siedzący przed nim mężczyzna zrozumie, jak durną decyzję podpisał i - by uniknąć hańby - szybko ją zmieni. Nieważne, czy będzie musiał siedzieć tutaj tydzień czy pół roku: nie zamierzał się stąd ruszyć, dopóki nie dostanie potwierdzenia długiego (być może) życia Ogniomiotki.
- Jaki to sposób? - spytał konkretnie, bez zbytniego zaaferowania ale i bez żałości w głosie. Konkrety, tylko konkrety się liczyły a Wright i tak wyrzucił z siebie dzisiaj wyjątkowo szeroki potok słów. - No, dalej, oszczędźmy sobie czasu, bo stąd nie wyjdę, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy - dodał z westchnieniem niecierpliwości. - Zmienisz decyzję i będziesz mógł wrócić do pisania papierków, picia drogich trunków albo macania sekretarki. To na pewno przyjemniejsze niż siedzenie tutaj ze mną do wieczora - rzucił bardzo kulturalnym tonem, w którym jednak nie brzmiało żadne przymilanie się a wyłącznie męska chęć załatwienia sprawy jak najszybciej. Bez kobiecych dram i kruczków prawnych.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
— Jedynym sposobem na uratowanie twojej smoczycy jest... nieistnienie tej decyzji— mruknął z fałszywą nadzieją na szybki przebieg tej rozmowy. — Ale do tego wciąż potrzebny jestem ci ja. Najwyraźniej.
I wstał, odsuwając krzesło z szelestem, cichym skrzypnięciem, bo daleko mu było do naturalnej ociężałości ruchów. To sprawiło, że zrównał się z Benjaminem, jak nie spojrzał na niego z góry, gdy ten wciąż pochylał się nad biurkiem. Odłożył pióro do buteleczki z atramentem, zostawiając czysty pergamin na środku blatu.
— Wyjątkowo upierdliwy z Ciebie petent — mruknął pod nosem, wkładając wszystkie istotniejsze papiery do teczki, zatrzymując wzrok na raporcie egzekucyjnym, na którym jego stażystka odnotowywała chronologicznie wszystkie przeszłe i przyszłe wydarzenia. — Więc masz rację. Nie zamierzam tu siedzieć do wieczora — odpowiedział z kurtuazyjnym uśmiechem, dość krótkim jak na niego i płytkim, zważywszy na fakt, że minął biurko z zamiarem pozostawienia Benjamina za sobą. Istotną zmienna był tu czas, który płynął, a o który bardzo troszczył się Ramsey. Nie lubił go trwonić, jakby był najcenniejszą ze wszystkich możliwych do posiadania wartości. Zdecydował więc twardo, że nie spędzi tu z nim kolejnych minut.
Mógł na tym zyskać tylko cenny czas. Nic więcej. I to mógł sobie zapewnić sam.
— Nie będzie cierpieć — rzucił na odchodne.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Szkoda jednak było marnować siły (przynajmniej na razie) na szarpanie się z ochroniarzami, których na pewno wezwałby wydelikacony urzędas. Co nie oznaczało, że Ben odpuszczał: o nie. Wystarczyło, by zrobił dwa kroki w kierunku drzwi i stanął przy nich bardzo pokojowo, zaplatając ręce na piersi.
- To spraw, żeby ta decyzja nie istniała. To dla ciebie pięć sekund... a będę twoim dłużnikiem - mówił dalej spokojnie, mimo leciutko podniesionego ciśnienia. Gdyby chodziło o niego, zapewne już rozmasowywałby knykcie po idealnie wymierzonym prawym sierpowym, ale w przypadku Ogniomiotki zachowywał względną łagodność.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Choć wizja świętego spokoju wydawała się równie kusząca, oponował. Otwarcie i jawnie, nieco lekceważąco podchodząc do rozmówcy. Ale kogo to obchodziło? Gdy ten zatarasował mu drogę sobą, przygryzł policzek od środka i przekrzywił głowę, patrząc na niego z nonszalancją. Przez napawał się fantazją o Benie przybierającym kolor purpury pod wpływem jakiegoś zaklęcia, lecz było to ulotne i krótkotrwałe.
— Zgoda — odpowiedział z irytacją w końcu, bez oporów zmniejszając między nimi odległość, wcale nie zdekoncentrowany, czy wystraszony jego posturą. Fakt faktem, pewnie z łatwością zgiąłby go w pół, ale ani ból, ani groźne łypanie spod bujnej czupryny nie wzbudzało w nim lęku. Był na tyle blisko, że dostrzegał zmarszczki wokół jego oczu, gdy je mrużył. — Smok za smoka — odparł luźno, posyłając mu szeroki uśmiech, jakby co najmniej żartował — sęk w tym, że mówił całkiem poważnie. Nie znał bezinteresowności, a życie miało wartość innego życia. Miał świadomość, że żądanie jest zbyt wygórowane i nie będzie w stanie go spełnić — czuł więc spokój wobec niemożności zadziałania w jego interesie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie, nie zwiodło go pierwsze słowo Mulcibera - może kilka minut temu uwierzyłby w jego dobre intencje, ale już potrafił wyczytać z dwulicowego uśmieszku jakąś egzaltowaną niechęć. Nie wiedział, na ile to głupota jegomościa a na ile próbował biurokratyczną władzą rekompensować własne braki; nie zamierzał także analizować psychiki Ramseya. Będącego najplugawszym trollem, jakiego poznał w ciągu ostatniego tygodnia, nawet biorąc pod uwagę zapijaczonego męta, sikającego pod siebie w bocznej sali Mantykory.
Skrzywił się już widocznie, a do tej pory wesołe, wręcz ciepłe spojrzenie brązowych oczu, znacznie się ochłodziło. Życie za życie? Smok za smoka? Zamiast Ogniomiotki miał mu podać na talerzu inne stworzenie? Nie potrafiłby i nie chodziło nawet o lojalność do pracodawcy - ani do pięknych córek Greengrassów - a o zwykłą przyzwoitość. W rezerwacie żyły potworzyska, które niejednokrotnie zaszły Wrightowi za skórę (dosłownie ją podpiekając), ale nigdy nie wydałby na nie wyroku. Może ci za dębowymi biurkami mogli podejmować takie decyzje bez mrugnięcia okiem, lecz Benjamin nie potrafił. I nawet nie chciał.
Nagle odwzajemnił uśmiech, całkiem sympatyczny, ciepły, prawie tak szeroki, z jakim wszedł tutaj przed kwadransem. - Jeśli kiedyś spotkamy się na Nokturnie, połamie ci ręce - obiecał solennie i bardzo przyjaźnie, poklepując Mulcibera po ramieniu, po czym nacisnął klamkę i wyszedł z gabinetu, pogwizdując cicho. Ramsey dostał swoją szansę, ba, dostał ją po kilkakroć i Wright nie miał już żadnego problemu z tym, by zamknąć mężczyznę w szufladce, w której trzymał zęby swoich wrogów. Mógł tylko cierpliwie czekać, aż jakaś część układu kostnego urzędasa dołączy do zachwycającej kolekcji.
Benio zt
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5