Biuro Mulcibera
Pamiętaj, że to nic złego. Musisz tylko uwierzyć w swoją siłę, bo bez niej sobie nie poradzisz. Nie wierz ludziom, ale kieruj się sercem. Jesteś dzielna, tylko zbyt ufna.
Będę. Wiesz przecież, że będę.
Pamiętała tamten dzień i list, który przyniosła sowa późnym wieczorem. Madison rzadko kiedy decydowała się na szczerość w stronę młodszej siostry, ale musiała wiedzieć coś więcej, skoro nagle słowa - tak ważne - padły nieoczekiwanie. Katya była pewna, że coś się stało, bo przecież dzień wcześniej jadły kolację i panowała dziwna, sztywna atmosfera. Młodziutka szlachcianka doszukiwała się w tym podtekstu, a ten przyszedł szybciej niż można było się spodziewać. Bała się i dlatego utrzymywała dystans. Próbowała ostrzec rodzinę, ale... Było za mało wskazówek.
Maddie nie żyje.
Cios prosto w serce zadany przez brata, którego nic nie obchodziło. Wiedział, że będzie cierpieć i próbował doprowadzić ją do łez, ale była zbyt silna. Dopóki nie padła kolejna informacja, która ścięła ją z nóg. Morpheus odszedł. I została złamana. Popękała na wiele części, a przecież tak niewiele trzeba było, żeby ją zrozumieć. Z dnia na dzień spakowała swoje walizki i zniknęła. Za sprawą rodzicielki uniknęła przykrego osądu, który pozbawiłby ją praw do nazwiska. Odżyła jednak i wróciła. Lepsza. Silniejsza. Całkiem żywa.
Co się zatem stało na spotkaniu z Cedriciem? Nie wiedziała, ale straciła na moment grunt pod nogami. Zatraciła się w przeszłości i szukała ukojenia. Liczyła się z tym, gdzie je znajdzie, więc w tę stronę skierowała kroki. Stukot obcasów odmierzał czas do ujrzenia po raz kolejny stalowoszarych oczu mężczyzny, który wdzierał się w nią z impetem. Siał spustoszenie, a potem niczym doskonały aktor wypierał się wszystkiego. Czy to jego perfidia przycięgała ją tak bardzo? A może czysta potrzeba bliskości, zrozumienia i akceptacji? Gubiła się w swoim odczuwaniu, ale nie miała nic do stracenia i dlatego stała przed drzwiami do miejsca, w którym mógł zapanować istny chaos. Pragnęła braku porządku i wiedziała, że go dostanie, bo była z innego świata niż on.
Przekroczyła próg pomieszczenia i rozejrzała się po biurze, które przesiąknięte było zapachem jego męskich perfum. Uśmiechnęła się sama do siebie, choć w kącikach oczu zbierały się łzy, a tęczówki zostały pozbawione tego typowego dla niej blasku. Ściągnęła nawet płaszcz i leniwym gestem zsunęła go na podłogę, by zaraz potem pozostawić po sobie woń fiołków wymieszaną z nutą goryczy, która stłamsiła wolno bijące serce. Rozpuściła włosy i wreszcie uwolniła pukle z wysokiego upięcia. Kaskady rudych pasm spłynęły na jej placy, a loczki otuliły dziewczęcą twarz. Gorset mocno uciskał talię lady, przez co wydawała się jeszcze drobniejsze. Nie krępowała się w poruszaniu po azylu narzeczonego, bo to tam mogła odnaleźć spokój. Dostrzegła kątem oka butelkę ognistej, a z racji, że nigdy jej nie piła... Musiała skosztować. Zrobiła dwa drinki i kiedy już zabrała szklaneczki, usiadła w dużym, skórzanym fotelu. Obserwowała drzwi, bo czekała. Była cierpliwa i miała mnóstwo czasu. Obserwowała kieliszki, w których znajdował się bursztynowy płyn, a z nudów opuszką palca wskazującego rozpocząła rysowanie kręgów na krawędzi szkła. Nie mówiła, że nie lubi czekać? Zapewne nie, ale potrafiła zająć się sobą. Usta wyginały się w krzywym, dość smutnym uśmiechu, a myśli uciekały w kierunku jedynego Króla. Wiedział, że tu jest? Nie mógł, dlatego nie obwiniała go, że się ociąga. Liczyła się też z tym, że gdy ich cząsteczki znów się zderzą, to dojdzie do eksplozji, a ona nie pozwoli mu odejść.
Dzisiaj nie mógł.
Była w końcu jego Księżną.
Palił papierosa. Miał jeszcze minutę, może pięć. A może nawet więcej — w końcu nikt go nie rozliczał z niczego. Tak naprawdę wszyscy tutaj czekali właśnie na niego, aż łaskawie uraczy ich swoją obecnością, uczyni to, co ma do zrobienie i zniknie. Nie darzono go sympatią, ale trudno było się im dziwić. Im, opiekunom i łowcom smoków. Ludziom, którzy kochali te zwierzęta i przywiązywali do nich ogromną wagę, dbali o to, aby były bezpieczne, zdrowe i nieszkodliwe. A on był ich naturalnym wrogiem, pomimo, że wychował się w tym środowisku i znał smoki tak dobrze jak ludzi. Teraz jednak, kiedy był dorosły i odpowiadał za własne czyny w ich oczach był mordercą, oprawcą — mimo iż zalegalizowanym przez prawo katem, niósł śmierć tak ukochanym przez nich istotom. Nikt się nie zastanawiał nad jego powinnością, ale nawet on tego nie czynił, bo i po co marnować czas na zbędne rozmyślania. Traktował swoją pracę profesjonalnie, choć trudno mu było mówić o satysfakcji z rzeczy, które wykonywał. Nie widział w tym możliwości rozwoju, bo trudno było rozwijać się w zakresie humanitarnego odbierania życia, najlepiej jednym możliwym ciosem. Nie było mowy o modyfikacjach, urozmaicaniu, doświadczaniu czegoś nowego. Jego zadaniem było skrócić męki i czas do minimum, aby nikt nie posądził go o barbarzyństwo. Gdzie więc przyjemność, gdzie radość?
Nie znosił stagnacji, a to właśnie odczuwał w murach departamentu, z którym niewiele miał wspólnego, dopóki tam nie trafił. Pragnął się uczyć, poszerzać swoją wiedzę. Cierpiał na wieczny głód poznawczy, a nie był w stanie ani go zaspokoić ani zagłuszyć. To właśnie pchnęło go wraz z indywidualnymi, egoistycznymi pobudkami do zgromadzenia grupy badawczej i wszczęciu dość abstrakcyjnych badań na temat, który mógł wydawać się wielu kontrowersyjny. Ale nie odrzucał w tym swojej porażki. Ba, choć wiedział, że odniosą sukces — a to jedynie kwestia czasu, każdy błąd weźmie na poważnie ucząc się na nim po tysiąckroć. Stąd cenił sobie jednostki pokroju Magrid, czy Constance. Były piekielnie ambitne i jak on żądne wiedzy.
Teraz jednak zaciągał się nikotynowym dymem, czekając na swoją stażystkę. Właściwie zbliżała się już ku ukończeniu stażu, zostało jej raptem kilka tygodni, choć nie wszystkie spędzi u niego. Jego obowiązkiem było ją przeszkolić z tego zakresu, a lepsza szansa niż odwiedzenie rezerwatu smoków się nie trafi. Choć nie był pewien, czy była na to gotowa — wydawała się krucha i delikatna, nie miał wobec niej skrupułów. Jak wobec nikogo innego. I kiedy tylko teleportowała się tuż przed nim, rzucił niedopałek na ziemię, aby zgnieść go butem.
— Przepraszam za spóźnienie, ale...
Uciszył ją ruchem ręki. Nie interesowało go jej wyjaśnienie, ale nie chciało mu się też jej tłumaczyć, że nie lubił czekać. Szkoda mu było również nerwów na jakieś bezsensowne gadanie, więc odwrócił się w milczeniu i przekroczył bramę rezerwatu, kierując się w stronę terrarium. Czekał tam na nich pracownik, który musiał wejść razem z nimi, bo tylko on upoważniony był do otwierania wszystkich drzwi. Właśnie dlatego Ramsey czekał na tę młodą czarownicę. Rzucił na nią okiem, tak zapobiegawczo i wtedy spostrzegł, że była niezwykle blada, nieco skołowana. Rozglądała się na boki, a gdy ich spojrzenia się spotkały wyprostowała się, choć i tak nie ukryła swoich obaw przed nim.
— Proszę się nie bać, będzie spał— rzucił uspokajająco, starając się nie przewrócić za wszelką cenę oczami. — Nikt by nas nie wpuścił do rozszalałego, ziejącego płomieniami smoka, który odpowiada ostatnią masakrę. Spokojnie.
Dostrzegł mężczyznę przy wrotach i musiał się chwilę zastanowić, czy nie jest to aby ktoś kogo znał. Okazał się jednak zupełnie obcy i mógł to stwierdzić dopiero z bliska, gdy stanęli obok siebie.
— Wszystko gotowe...— powiedział bez przekonania mężczyzna. Miał posępną minę, jakby udawał się właśnie na pogrzeb kogoś bliskiego, a jego zaróżowione powieki mogły świadczyć o posiadanej słabości do skazanego zwierzęcia.
Przeszli przez pierwsze drzwi, a następnie przez drugie. Rezerwat był doskonale zabezpieczony, ale Mulcibera nie dziwiło to wszystko — w końcu nie był tu po raz pierwszy. Nikt nie witał go z otwartymi ramionami, ale i on nie zamierzał wszystkim podawać rąk. To nie była pieprzona szkółka niedzielna, żeby każdy dla każdego był fałszywie uprzejmy, strugając większego debila niż w rzeczywistości był. Ramsey miał tu konkretne zadanie do wykonania.
Odór siarki był odczuwalny bardzo intensywnie. Wbił się do jego nozdrzy z impetem, ale wychowywał się w towarzystwie tej woni. Była więc dla niego jak najlepsza z perfum, którymi mógł się rozkoszować. Dziewczę, które truchtało za nim posłusznie zasłoniło jednak nos, powoli przyzwyczajając się do tego. Minęła chwila, nim doprowadzono ich do głównej izolatki, w której znajdował się skuty łańcuchami Albion Czarnooki. Spał, zgodnie z tym co zapowiadał Ramsey. Był jednak piękny, majestatyczny i ogromny. Jego spokojny oddech mógł być podmuchem wiatru, gdyby stanęło mu się na drodze. Nikt nie chciał mu chyba stanąć na drodze.
Mulciber przystanął obok dwóch pracowników rezerwatu i westchnął, splatając dłonie na rękojeści topora. Grobowa atmosfera udzieliła się chyba wszystkim poza nim. Wpatrywali się w cudowne stworzenie, które nawet na wychowanku Rosiera robiło duże wrażenie, lecz nie ukrywał nigdy, że nie podziwiał tych istot.
— Przeczytaj decyzję — zarządził do swojej podopiecznej i uniósł narzędzie zbrodni, a raczej środek wymierzający właściwą karę. Zerknął na ostrze, dotykając go kciukiem, aby upewnić się, że jest wystarczająco skuteczne, a kiedy na skórze pojawiła się kropla krwi, spojrzał na czarownicę. Właśnie skończyła czytać orzeczenie Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń, kiedy podał jej topór. — Proszę. Nie krępuj się. No dalej, nie ma na co czekać.
Była zszokowana, prawdopodobnie tak jak wszyscy obecni pracownicy rezerwatu. Nie śmiała jednak odmówić. Była jego stażystką, a jego zadaniem było ją zapoznać z pracą na tym stanowisku. Nikt nie mówił, że nie wolno jej wykonać wyroku w jego imieniu. Chyba?
— Kobieta... katem? Tak drobna i wrażliwa? Czy to aby na pewno nie pomyłka?— spytał jeden z mężczyzn, nachylając się nad Mulciberem, kiedy czarownica szła nieśmiało w stronę smoka.
— Nie— odpowiedział mu, nie patrząc na niego. — Nie będzie katem. To jej ostatni dzień u mnie. Od jutra będzie się szkolić na znawcę kultur istot magicznych. To jej docelowe miejsce.
Nie krył w swoich słowach, że jej zadanie wynika z jego naturalnej złośliwości. To był ostatni dzień jej stażu, który miała przejść gładko i bezboleśnie, a on postanowił przyszykować dla niej wyjątkową niespodziankę. Dał jej chwilę, obserwując jak nieudolnie się do tego zabiera. Podczas, gdy ona ledwie stała na nogach, sparaliżowana strachem, on miał ubaw po pachy. Dopiero kiedy smok drgnął... drgnął. Nie powinien był. Mulciber zmarszczył brwi i ruszył się z miejsca, podobnie jak opiekunowie smoka. Dziewczyna została sama na polu bitwy, trzymając w górze uniesiony topór, który pewnie przewyższał połowę wagi masy jej ciała. Pisnęła, a to prawdopodobnie dotarło do uszu młodego smoka, bo poruszył ogonem.
— Miał spać, do kurwy nędzy — warknął wściekle Ramsey, idąc szybkim krokiem — wciąż nie biegnąc — w stronę stażystki. Obrzucił sfustrowlnym spojrzeniem winowajców, którzy nie przygotowali się odpowiednio do egzekucji. Może umyślnie? Może celowo podali mu zbyt słaby środek, aby obudził się w porę i pożarł swojego egzekutora?
Dawka miała wystarczyć, po prostu zbyt długo się ociągali. Zbyt długo czekał na dziewuchę.
Doskoczył do niej prędko, odpychając ją na ziemię, kiedy ten otworzył leniwie swoje ślepia. Oko, które miał tuż obok Ramseya skierował właśnie na niego.
—Niedoczekanie — sapnął, nabierając powietrza w płuca. Chwycił topór i zamachnął się z całej siły...
Spojrzał na nią spode łba. Była roztrzęsiona, ale w Ministerstwie otrzymała pomoc od razu. Podany jej eliksir uspokajający zaczynał działać, kiedy byli pod drzwiami jego gabinetu. Ich ubrania nie nadawały się do użytku. Smocza krew już dawno wsiąknęła w materiał, pozostawiając na sobie obrzydliwe plamy, które choć na Mulciberze nie robiły wrażenia, to na dziewczynie owszem. Była jednak coraz to bardziej opanowana, a w końcu chwyciła za klamkę i pchnęła drzwi, wchodząc do środka.
— Dobra robota — rzucił luźno, choć tak naprawdę miał ochotę ją zrugać za to, że tak długo zwlekała. Gdyby od razu się zamachnęła i uderzyła, stworzenie nie zdążyłoby się obudzić. A tak?
Kiedy tylko topór przeciął skórę i utknął na dłuższą chwilę gdzieś w połowie jego szyi, wszyscy wpadli w panikę. Smok chciał się poderwać, lecz był przytwierdzony łańcuchami do podłoża. Jego głowa spoczywała nisko, przy samej ziemi, podobnie jak łapy i ogon, ale i tak był w stanie się poruszać. Stażystka znalazła się w zasięgu jego kończyn, wpadając praktycznie pod niego. A Mulciber nie miał możliwości, aby ją wyciągnąć. Musiał wybrać, czy rzucić się pod jego cielsko i pociągnąć ją do siebie, czy spróbować zakończyć dzieło. Szybko przemyślał sprawę. Wybrał to drugie, dzięki czemu głowę udało się oddzielić od tułowia, choć szyja wiła się jeszcze przez dłuższą chwilę w śmiertelnych konwulsjach. Ostatecznie dziewczyna wyczołgała się spod smoka, Mulciber zabrał topór i oboje zostali pociągnięci z dala od stworzenia. Wydzielina pokryła cały obszar, na którym znajdował się smok, jej zapach był nieprzyjemny, a dźwięki wydobywające się jeszcze przez chwilę z wnętrza smoczej krtani były przerażające.
Ale było już po wszystkim.
— To chyba nie praca dla mnie...— jęknęła w końcu, choć wydawała się spokojna, kiedy znajdowali się w gabinecie. — Teraz myślę, że chyba... chyba założę zielarnię. Tak.
— Bzdury — mruknął w odpowiedzi i powodził za nią wzrokiem, kiedy brała z wieszaka swój płaszcz. I wyszła. A on musiał zająć się papierkową robotą sam.
/zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Minerwa jako osoba silnie związana ze światem badań, nie mogła przepuścić lektury najnowszego numeru Horyzontów Zaklęć - wydanie opiewało prowadzone badania, na stronicach gazety znalazło się także kilka ciekawych wywiadów, a na samym końcu, jak zawsze, umieszczono zaklęcia, mające ułatwić czarodziejom codzienne życie. Czary miały być przetestowane przez badaczy i w stu procentach bezpieczne; jedno z nich zabezpieczało przedmioty przed osadzaniem się na nich kurzu, natomiast drugie miało dość nietypowe, aczkolwiek przydatne właściwości: zaczarowane przedmioty miały świecić, gdy właściciel zagwiżdże. Minnie postanowiła przetestować go na własnych kluczach - w końcu zaklęcia były bezpieczne, cóż mogłoby się stać! Wkrótce w pomieszczeniu rozległ się trzask, a zamiast kluczy na stole znajdował się... perski kot, który, na Merlina!, natychmiast rzucił się do ucieczki przez uchylone drzwi. Cóż, gdy Minnie zagwiżdże, jej klucze nie będą promieniować delikatną poświatą, a przynajmniej nie powinny do czasu, gdy są kotem!
Stworzenie przemknęło przez niewielką część korytarza zanim ukryło się w jedynym otwartym gabinecie. Gdy Minerwa weszła przez uchylone drzwi nie dostrzegła właściciela pomieszczenia, a tym bardziej paskudnego kota. Najpewniej zwierzak ukrył się za meblami albo wlazł w inną, mysią dziurę. Po chwili poszukiwań dostrzega swoją zgubę pod biurkiem zapełnionym najróżniejszymi dokumentami - by jednak go wyciągnąć, musiała odsunąć krzesło i odpowiednio wcisnąć się za kotem, który zjeżył się na sam jej widok. Znajdując się właśnie w takiej pozycji, pod biurkiem w gabinecie obcej osoby, usłyszała trzaśnięcie drzwi.
Tymczasem Ramsey wrócił do swojego gabinetu, który pozostawił samopas na zaledwie minutę. Zapewne to wina stażystów, którzy zamiast odesłać sowę do niego, nadali ją kilka gabinetów dalej. Już po wejściu do pomieszczenia, Muliciberowi rzuciła się w oczy pewna zmiana - na pewno nie pozostawił krzesła w takiej odległości od biurka...
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Wypadła z biura kontroli wilkołaków na szeroki korytarz i, nie patrząc nawet dokąd biegnie, rzuciła się za kotem - a może kluczami? jak to właściwie można teraz poprawnie nazwać? fakt faktem, po przemianie klucze prezentowały się o wiele ładniej, niż wcześniej - wpadając za nim do pomieszczenia, być może w innym wypadku najpierw by zapukała, ale dobrze wiedziała, jak pani Dubblefax zareaguje na wieść o zgubieniu kluczy od jej domu - groza przed jej reakcją wydała się silniejszą od strachu przed wszystkim innym, a nawet silniejszą od jej poczucia przyzwoitości. Na szczęście, okazało się, że wewnątrz gabinetu nikogo nie było, co gorsza - nie było tam też kota. Pierwsze co zrobiła, to szybko zamknęła za sobą drzwi - żeby futrzak nie uciekł.
- No dobra mały, gdzie jesteś... - mruknęła sama do siebie, stając przed owymi drzwiami i biorąc się pod boki. Wypatrzywszy go wreszcie pod biurkiem, uśmiechnęła się radośnie - teraz już jej uciec nie mógł! po czym bez zawahania, w końcu była tutaj sama, odsunęła krzesło i zanurkowała pod biurko, o którym nawet nie pomyślała, czyje mogło być. Na czworaka jak kot skryła się pod jego blatem, wyciągając ręce po futrzaka.
- Mam cię!!! - krzyknęła, chwytając go za ogon i przy wtórze żałosnego miauknięcia przyciągając stworzenie bliżej siebie, w innej sytuacji zapewne zmartwiłaby się, że złapała kota niedelikatnie, ale ten konkretny kot nie był żywym stworzeniem tylko kluczami, które z jakiegoś dziwnego powodu dostały czterech łap i pyska, którymi na dodatek całkiem zwinnie się posługiwało. Dość zwinnie, by użreć Minerwę w palec i wyskoczyć z jej objęcia, kiedy ta pod wpływem bólu odsunęła ręce i głośno uderzyła głową o blat biurka w gabinecie.
Kot wskoczył na krzesło, sam, a z krzesła przeskoczył na biurko, odbijając na papierach rozkoszne ślady brudnych kocich łapek.
ostatni?
Okej. Poza debilami, nie znosił też kiepskich śpiewaków i impertynentów, którzy lekceważyli najbardziej proste argumenty. Ale powtarzał sobie, że nie powinien się denerwować, skoro to niczego nie zmieni. Zawsze kiedy się złościł i ściągał brwi ku sobie, pomiędzy nimi pojawiała się pionowa bruzda. Zdecydowanie powinien przestać się irytować. Świat po prostu rodził kretynów, którzy go otaczali, a on nie powinien marnować czasu na myślenie o nich.
Odczytywał list, kiedy wchodził do gabinetu i już zaciskał zęby, wiedząc, ze to będzie ciężki dzień. Może właśnie dlatego nie zauważył w pierwszej chwili ani kota, ani odsuniętego krzesła, nie wspominając już o małej czarownicy w dość dwuznacznej pozycji pod jego biurkiem (ciekawe czy jakby podszedł kilka kroków bliżej, a ktoś nagle by wszedł, wyglądałoby to dziwnie, jakby znikąd pojawiła się jasna czupryna w nieładzie?) Zamknął drzwi, próbując rozczytać się w zawiłym kobiecym piśmie, szybko gubiąc sens zdań, skupiając się na przedstawionej sztuce kaligrafii na najwyższym poziomie. Czuł się przez chwilę tak, jakby odszyfrowywał zawiły kod, ale z każdym kolejnym słowem było coraz prościej.
I wtedy, gdy zatrzasnął za sobą drzwi, a kątem oka dostrzegł ruch w swoim gabinecie, podniósł wzrok znad listu na biurko, a jego lewa brew powędrowała do góry w pytającym wyrazie.
I nagle go oświeciło — stażyści pomylili sowę z kotem. Tego jeszcze nie było.
—Imponujące — mruknął pod nosem cicho w ramach aprobaty dla młodziaków, wbijając wzrok w kota. Właśnie teraz zastanawiał się czy oskórować go żywcem, czy najpierw uśpić, ale podobno futro lepiej schodziło przy pierwszej wersji. Deptał jego raporty, nad którymi SAM spędził co najmniej godzinę swojego cennego czasu. Po prostu je gniótł i zdobił lepiej niż ta cholerna czarownica, której wiadomość zaciskał w palcach.
Tylko spokojnie.
— Nie ruszaj się— niemalże poprosił łagodnie, w palcach zginając list na pół. — Będzie z ciebie ładna szczotka do kibla — dodał ciszej i powoli sięgnął do kieszeni, nie chcąc spłoszyć zwierzęcia. Puchaty ogon poruszał się wte i wewte. — Orbis — warknął, szybko wyciągając różdżkę w stronę małego potworka.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
'k100' : 86
Siedziała tak pod biurkiem i rozmyślała nad ewentualnymi drogami wyjścia jak i przykrymi konsekwencjami swojego zachowania, kiedy nagle usłyszała ten głos. Nie miała pojęcia, do kogo należał, ale teraz mogła już być pewna, gdzie była - co za buc! I nie chodziło tylko o to, że próbował sobie zrobić szczotkę do toalety z jej prywatnych kluczy od domu, czarodziej nie wiedział przecież, że ten kot nie był kotem. Podle i z premedytacją chciał na niego... zapolować?
W pierwszym odruchu chciała skorzystać z tego, że kot nie odszedł jeszcze z biurka daleko i rzucić tarczę, kiedy dostrzegła jednak blask zaklęcia - zrezygnowała, miała do czynienia z potężnym czarodziejem, który rzucał potężne zaklęcia. Bardzo niewiele myśląc, z zamiarem uratowania swoich kluczy, nie wychylając głowy ponad biurko, traktując je tym samym jako naturalną osłonę, wyciągnęła samą rękę z różdżką, na oślep celując zaklęciem w kierunku, z którego dobiegał ją głos mężczyzny.
- Lapifors!
ostatni?
'k100' : 45
Mulciber nie lubił swojej pracy, nudziła go już od kilku lat, a procedury sprawiały, że wychodził z siebie. Zabijanie wedle ściśle określonego schematu nie było ani interesujące, ani przyjemne. Brakowało w tym elementu zaskoczenia, gry, zabawy, szczególnie, że należało po wszystkim spisać nużący protokół i wyczyścić ubrania (czasem nie tylko je) z krwi, żółci, mazi i różnych innych ciekawych substancji. Kot na jego biurku mógł więc chwilowym oderwaniem się od obowiązków. Jeśli był animagiem (a nie wiedzieć czemu przyszło mu to do głowy) to ten ktoś zostanie gwiazdą rubyki proroka pt. "ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" tylko dlatego, że Mulciber postanowił spełnić swój kaprys.
Rzucone zaklęcie spętało czworonoga, a kiedy wykonał kolisty ruch nadgarstkiem, lasso owijające się wokół szyi przeraźliwie miauczącej (i z pewnością niezadowolonej) ofiary, owinęło się również wokół jego łap, całkowicie go unieruchamiając. Z trudem zachowywał równowagę i mało brakowało, aby Mulciber nie zechciał przetestować zasady kota spadającego na cztery łapy i pociągnąć go w swoją stronę, tak aby zleciał z biurka. Był nawet przez chwilę ciekaw, czy w takiej sytuacji zdążyłby się obrócić w powietrzu, czy poleciałby jednak na kark. To, czego się kompletnie nie spodziewał w tej absurdalnej sytuacji to jeszcze jedna osoba, schowana pod jego biurkiem. Zorientował się w chwili, w której chuda, blada rączka wyłoniła się zza blatu jak peryskop i rzuciła w jego stronę zaklęciem.
— Co, na Merlina...— zdążył szepnąć do siebie zupełnie zszokowany. — Protego! — odpowiedział odruchowo, cofając się o krok w tył i robiąc zamach trzymaną w lewej dłoni różdżką. Nie był przygotowany na obecność kogoś jeszcze. Zresztą, to wszystko wyglądało jak głupi dowcip, a on w tych kilku sekundach zdążył jedynie pomyśleć, że byłby wyjątkowo wściekłym królikiem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
'k100' : 19
Wychyliła samą głowę ponad biurko, lecz nic nie zauważyła. Podniosła się więc wyżej, aż w końcu rzeczywiście na podłodze zdołała dostrzec puchatą króliczą kulkę.
- O, kurczę – przeklęła siarczyście. Co teraz? Czy on był w stanie ją rozpoznać w tej formie? Czy ją zapamięta? Jaką pamięć mają króliki? Kalkuluj, Minnie, na pewno cię tego uczyli na opiece nad magicznymi stworzeniami! Zaczynała wpadać w popłoch, zastanawiała się, co z nią będzie, kiedy ktokolwiek dowie się o tym, co zrobiła. Co się z nią ostatnio działo? Była nie tylko lekkomyślna, ale i łamała zasady jak szalona. Spojrzała na spętanego kota, połowicznie czując współczucie wobec związanego jak baleron futrzaka, a połowicznie – wdzięczna katowi za unieruchomienie jej kluczy. Nie mogła przestawić się na myślenie z rzeczy nieożywionej na ożywioną, ciągle jej go było żal – a on przecież nawet nie czuł, był tylko metalowym kluczem do drzwi pani Skamander, nawet jeśli miauczał teraz wniebogłosy. Minerwa cynicznie doszła do wniosku, że przeraźliwe miauczenie w tym okropnym miejscu nie było pewnie niczym dziwnym.
Wiedziona jednak wyrzutem sumienia obeszła biurko ostrożnym krokiem, zbliżając się do króliczka. Pomyślała, że nawet zaproponowałaby mu marchewkę na zadośćuczynienie tej krzywdy, ale zaraz do niej dotarło, że kaci nie słynęli z rozwiniętego poczucia humoru i ten człowiek mógłby nie docenić jej gestu.
- Może ty masz jakiś pomysł, co teraz? – zagadnęła swoje klucze, tępo wpatrujące się w przestrzeń. Przykucnęła niedaleko, powinna go złapać do rąk, upewnić się, że nie ucieknie z tego pokoju, a już na pewno – że nie ucieknie stąd za nią i nie przemieni się z powrotem człowieka przy niej, pamiętając wszystko, co się wydarzyło. Dotąd było dobrze, nie widział jeszcze jej twarzy. I tak powinno to zostać.
- No, chodź do mnie… – zachęciła go bez zdecydowania, wyciągając ku niemu rozpostarte dłonie.
ostatni?
Chciał się ruszyć, więc... kicnął w prawo, ale wtedy tuż obok wyłaniającej się spod biurka sylwetki młodej czarownicy dostrzegł kota, który mimowolnie wzbudził w nim obawy. Był większy, niezbyt przychylnie do niego nastawiony, ale co gorsza, nie mógł dostrzec, czy szczerzy na niego kły. W każdym razie wciąż miauczał, a jego ryk huczał mu przeraźliwie w głowie. Musiał uciekać. Nie zamierzał stawać się niczyją kolacją, ani teraz ani nigdy. Przeskoczył więc kilkukrotnie w drugą stronę, bliżej drzwi. Robił to instynktownie, starając się nie poruszać nieudolnie jak jakaś dziwna zmaterializowana istota z nieuleczalną chorobą mózgu, która atakowała mięśnie i paraliżowała nerwy. To było dziwaczne. Tkwił tak nisko ziemi, tak mały, tak bardzo pozbawiony swojej przewagi. Chciał dostać się do drzwi, lecz nagle nie był w stanie ocenić odległości w jakiej się znajdują. Nie był pewien, czy to blisko, czy daleko, ile musi energii i czasu poświęcić na to, by uciec z własnego gabinetu i znaleźć kogoś, kto go odczaruje. Poruszając się w ich kierunku widział kątem oka czarownicę, która sprowadziła na niego ten paskudny los i kota, licząc w duchu aby się nie wysupłał i nie ruszył zaraz za nim. Zatrzymał się, by zastanowić nad najmądrzejszym wyjściem. Brak możliwości poprawnej analizy sytuacji i otoczenia go dobijał.
Poruszał kilkukrotnie małym, różowym noskiem, czując całą gamę nowych, niezidentyfikowanych zapachów.. Zawsze miał wyczulony węch bardziej niż jakikolwiek inny zmysł, ale teraz nie potrafił się skupić na tym wszystkim. I nie był pewien, czy bardziej jest tym zafascynowany, czy przerażony, że utknie w tej postaci na dobre.
Kiedy postać, kobieta, może dziewczyna (nie był pewien, nie widział dokładnie, nie był w stanie ocenić jej wieku), przykucnęła przed nim, niemalże przylepił się do podłogi. Obniżył się na łapkach i spiął mięśnie, odsuwając w tej pozycji jak najdalej mógł, kładąc jednocześnie uszy wzdłuż ciała. Byle tylko go nie dotykała, żeby nie brała go na ręce, niech go zostawi w spokoju! I tylko ruszał noskiem i obserwował ją, kompletnie niepewny tego, co zamierza z nim zrobić.
|
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Widziała, co próbował zrobić - uciekać, oczywiście, że próbował uciekać, to było najrozsądniejsze, dla niego, bo oczywiście w żadnym razie nie dla niej. Jeśli stąd wyjdzie w takim stanie, wszyscy prędzej czy później zorientują się, co się z nim stało, a tak... nie mogła przecież do tego dopuścić! musiała ratować swoją posadę, jak tylko potrafiła - a potrafiła niewiele.
Westchnęła cicho, z drugiej strony, w tej postaci mężczyzna naprawdę wydawał się przyjemniejszy, milszy i zdecydowanie mniej kłopotliwy, niektórzy ludzie powinni być zamieniani w puchate króliki regularnie, dla bezpieczeństwa swojego i swojego otoczenia. Aż się rozczuliła - widząc ten ruchomy nosek, położone przerażone uszka, och, był taki słodki...
Wyciągnęła do niego ręce - ostrożnie, spokojnie, bez nagłych ruchów - nie chcąc wystraszyć go bardziej. Musiała tylko... odłożyć go w bezpieczne miejsce, w którym przesiedzi, póki zaklęcie nie przestanie działać. Kątem oka łypnęła na kota, może lepiej, że był związany, w ten sposób sprawiał zdecydowanie mniej kłopotów! Ujęła zwierzątko w dłonie, przywierając je ku ciału, tak, by zminimalizować ryzyko ucieczki, po czym wstała z klęczek, rozglądając się wokół: potrzebowała czegoś, gdzie położy króliczka. W jej oko wpadł karton po papierach, bez zawahania podeszła bliżej i wrzuciła tam uszatego.
- Naprawdę, ale to naprawdę przepraszam - mruknęła bez godności, ale za to z przerażeniem. Jakkolwiek absurdalnie to nie brzmiało, naprawdę żałowała, że nie miała teraz przy sobie kawałka marchewki albo sałaty albo... och, kanapka z drugiego śniadania! Sięgnęła do kieszeni, wiedziona dziwną do usprawiedliwienia miłością do małych puchatych stworzonek i wyjęła z niej niedokończoną kanapkę, rzodkiewka! Czy króliki lubią rzodkiewki? Na pewno, wrzuciła dwa plasterki do kartonu, jeszcze raz mrucząc pod nosem pośpieszne "przepraszam", po czym równie pośpiesznym gestem złapała w ręce kota, którego pysk niebezpiecznie wynurzył się nad kartonem - sznurek był już nieco luźniej zaciśnięty wokół jego ciała, ale to nie miało znaczenia - przecież panowała nad sytuacją!
ostatni?
Gdy tylko wzięła go na ręce poczuł jej ciepło. Przyjemne ciepło, od którego wcale nie chciał uciekać, mimo, że po króliczemu drżał z obawy przed nieznanym. Może gdyby był królikiem dłużej, a ona została jego właścicielką przyzwyczaiłby się do jej obecności... Niemniej jednak, najważniejszą kwestią jaka zaistniała było to, że trzymała go przy sobie. Na piersiach. Miała małe, twarde piersi, ale on miał miękkie futerko więc w ogóle mu nie przeszkadzało to, że gdyby ścisnęła go mocniej, pewnie jej żebra wbijałyby mu się w czaszkę. Był dość wytrzymały, przynajmniej w ludzkiej formie. Przede wszystkim, przez te pięć minut, które zmieniły jego życie tak diametralnie — pozostawał samcem i to stuprocentowym. Piersi były więc elementem, który dodał sytuacji słodyczy. Gdyby były większe, zagrzebałby się między nimi szukając schronienia, lecz na darmo rozglądał się za miejscem do kopania norki. Tkwił na jakimś płaskowyżu, który nie nadawał się do tworzenia nowego, przytulnego domku.
Cała przyjemność po mojej stronie!
Chętnie by coś odpowiedział, ale zamiast tego kichnął, gdy jej rozpuszczone włosy gdzieś zaplątały się na jego głowie, bo wiercił się niesamowicie (w poszukiwaniu jakiegoś dołka!). Panika ogarnęła go dopiero w chwili, gdy postanowiła go wsadzić do jakiegoś pudła. Prawdę powiedziawszy wrzuciła go do środka jak ogryzek do kosza. Jej bezduszność wstrząsnęła Mulciberem, który o mało nie zszedł na zawał w trakcie tego jednosekundowego lotu. Nie był zainteresowany kanapką. Teraz tak naprawdę chciał uciec, gdy po tylu latach ujawniła się u niego klaustrofobia. Chciał wydrapać dziurę w kartonie, gdy obok pojawiła się rzodkiewka. Nieludzko wielka rzodkiewka. Zmutowana rzodkiewka. Nie chciał jeść, było mu niedobrze, ale króliki nie wymiotują. Chciał wrócić do swojej właściwej formy. Zaczeło mu się kręcić w głowie od tego wszystkiego, a minuty mijały. Czas zwalniał.
Trzy...
Dwa...
Jeden...
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wycofała się - szybko, nagle, po czym odwróciła się tyłem do biurka i rzuciła się biegiem na korytarz. Zatrzasnęła za sobą drzwi - łudząc się, że jeżeli czarodziej odczaruje się przedwcześnie, powstrzyma go to na kilka sekund dłużej - i rzuciła się biegiem wzdłuż korytarza, szalonym, nagłym, szybkim biegiem, jakby goniło ją stado wygłodniałych, krwiożerczych królików - i jakby ona była turlającą się soczystą rzodkiewką. Nie mogła pozwolić na to, żeby ten czarodziej ją rozpoznał - za nic w świecie! Ściskany kot z zaciśniętą dłonią niby kagańcem paszczą nie ułatwiał jej tego biegu, wyrywał się, dźgał pazurami i próbował uciec - naprawdę, niech jej ktoś przypomni, dlaczego ludzie lubią koty - ale trzymała go mocno. Nie mogła pozwolić mu nawiać, pani Dubblefax byłaby wściekła, gdyby zgubiła klucze od domu.
Minerwo McGonagall, spoważniej, prychnęła sama do siebie, kiedy zadyszana skręcała do biura kontroli wilkołaków i od razu pomknęła między regały, chowając się za papierami. Udała, że nie zauważyła zdziwionych spojrzeń i półgębkiem rzuciła "dzień dobry, przepraszam za spóźnienie", nim zaszyła się gdzieś za swoim biurkiem, szukając ostatniego wydania Horyzontów, gdzie powinno być opisane, jak do jasnej cholery odczarować tego głupiego kota i zamienić go z powrotem w klucze.
Od tego dnia nic nie będzie takie samo - a już na pewno nie przechadzki korytarzem. Czuła, że będzie unikała katowskiego fragmentu korytarza mocniej niż dotychczas. Choć nie spodziewała się, że zacznie pokonywać tę drogę biegiem, odwracając wzrok i z mocno bijącym serduszkiem. Bynajmniej nie z powodu zauroczenia rezydentującym tam czarodziejem.
/ zt
ostatni?
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5