Biuro Mulcibera
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biuro Mulcibera
Ten niezbyt bogato i elegancko urządzony gabinet należał do Mulcibera od kilku lat. Nie przykładał on jednak większej wagi do jego wystroju, nie musiał reprezentować jego nazwiska w typowo szlachecki sposób — liczyła się funkcjonalność. Dlatego w środku już od pierwszej chwili w oczy rzucał się stos ksiąg, pergaminów, a także szafek z kartotekami, w których miał alfabetycznie uporządkowane sprawy. Był perfekcjonistą, choć nie pedantem — co było widać. Ogromne biurko przeznaczone było do mieszczenia na sobie niezliczonej ilości rzeczy niezbędnych na już — pióra, atramenty, pergamin. Z pewnością znajdą się również kości nieznanego pochodzenia, prawdopodobnie należące do zwierząt, które sprowadzał na tamten świat. Kolekcja? Nie bawił się w takie rzeczy, to raczej przypadek. Z tyłu, za fotelem, mieściła się tablica, na której często w naukowy i charakterystyczny dla siebie sposób rozrysowywał powiązania i koligacje, bądź rozwiązywał dylematy, czy zapisywał istotne kwestie do zrobienia i przeanalizowania.
Poczuł się paskudnie, gdy zawroty głowy i mdłości wzmogły się nagle. Tkwił w tym olbrzymim pudełku z olbrzymią rzodkiewką obok siebie, próbując utrzymać się na łapkach. Stabilizacja obrazu — to było teraz najistotniejsze.
Słyszał ruch, a jego osadzone po bokach głowy oczy bez trudu zarejestrowały jej odejście. Pochwyciła spętanego kota (którego wciąż uznawał za pomyłkę stażystów) i uciekła z miejsca zdarzenia, tak po prostu! Jego mały, różowy nosek poruszał się jeszcze szybciej, a uszy w końcu odlepiły się od tułowia, stając w pionie.
Już wiedział, że nienawidził transmutacji. Nie, właściwie nienawidził być transmutowanym. O ile kiedykolwiek rozważał podjęcie nauki animagii, tak definitywnie w tej chwili to wykluczył, stwierdzając, że cały proces jest na tyle nieznośny dla jego żołądka, że nie będzie katował się każdą zmianą swojej postaci.
Przez chwilę siedział na ziemi, na pozostałościach po kartonie, który rozleciał się, poddając rozszerzającej materii jego ciała. Wrócił do swojej własnej, ulubionej formy. Oddychał powoli i miarowo, opierając głowę o biurko, starając się nie tylko dojść do siebie, ale również przypomnieć jak najwięcej szczegółów związanych z istotą która tak go urządziła. Jej głos, kolor włosów, rysy twarzy, zachowanie. Będzie musiał ją w najbliższej przyszłości odszukać i te istotne wspomnienia okażą się niezbędnę w identyfikacji sprawczyni. W końcu musiała pracowć w ministerstwie. Kto wie, może nawet była jedną z tych stażystek, które pomyliły sowę z kotem i została wydelegowana do naprawienia swojej pomyłki. Z pewnością jej niespodziewany i kompletnie nieuzasadniony akt przemocy(!!!) w końcu doczeka się odpowiedzi ze strony Mulcibera. Musiał ją zlokalizować, nadać jej tożsamość, a później znaleźć.
A teraz musiał się pozbierać, bo gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi, nie mógł wciąż siedzieć na podłodze w bałaganie, który sam (wraz z kotem) sobie zapewnił.
| zt :bunny:
Słyszał ruch, a jego osadzone po bokach głowy oczy bez trudu zarejestrowały jej odejście. Pochwyciła spętanego kota (którego wciąż uznawał za pomyłkę stażystów) i uciekła z miejsca zdarzenia, tak po prostu! Jego mały, różowy nosek poruszał się jeszcze szybciej, a uszy w końcu odlepiły się od tułowia, stając w pionie.
Już wiedział, że nienawidził transmutacji. Nie, właściwie nienawidził być transmutowanym. O ile kiedykolwiek rozważał podjęcie nauki animagii, tak definitywnie w tej chwili to wykluczył, stwierdzając, że cały proces jest na tyle nieznośny dla jego żołądka, że nie będzie katował się każdą zmianą swojej postaci.
Przez chwilę siedział na ziemi, na pozostałościach po kartonie, który rozleciał się, poddając rozszerzającej materii jego ciała. Wrócił do swojej własnej, ulubionej formy. Oddychał powoli i miarowo, opierając głowę o biurko, starając się nie tylko dojść do siebie, ale również przypomnieć jak najwięcej szczegółów związanych z istotą która tak go urządziła. Jej głos, kolor włosów, rysy twarzy, zachowanie. Będzie musiał ją w najbliższej przyszłości odszukać i te istotne wspomnienia okażą się niezbędnę w identyfikacji sprawczyni. W końcu musiała pracowć w ministerstwie. Kto wie, może nawet była jedną z tych stażystek, które pomyliły sowę z kotem i została wydelegowana do naprawienia swojej pomyłki. Z pewnością jej niespodziewany i kompletnie nieuzasadniony akt przemocy(!!!) w końcu doczeka się odpowiedzi ze strony Mulcibera. Musiał ją zlokalizować, nadać jej tożsamość, a później znaleźć.
A teraz musiał się pozbierać, bo gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi, nie mógł wciąż siedzieć na podłodze w bałaganie, który sam (wraz z kotem) sobie zapewnił.
| zt :bunny:
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
POTEM USTALIMY DATĘ
Miałam gotowe lustro. Jego stworzenie zajęło mi niesamowicie dużo czasu, przez co nie poświęciłam go tyle ile bym chciała w Domu Mody. Moim ostatnim brakiem zaangażowania się w sprawy nowej kolekcji zainteresowała się moja ciotka, która pojawiła się u mnie, aby zapytać czy wszystko w porządku i dopiero gdy jej wytłumaczyłam czym się aktualnie zajmuję, zdecydowała się nie dawać mi reprymendy za niewypełnianie swoich obowiązków. Wiedziałam jak długo walczyła z moim ojcem o to, abym mogła zajmować się swoją pasją i móc otrzymywać za to wynagrodzenie i nie chciała świecić przed nim oczyma za mnie. Było mi tak strasznie wstyd, wiedziałam jednak, że nie mogłam zawieść w projekcie naukowym, w końcu sama się do niego zgłosiłam. Wyszłabym na niezwykle nie wychowaną pannę i sądzę, że więcej nie udałoby mi się zaangażować w żadną tego typu akcje.
To Ramsey Mulciber był organizatorem tych badań naukowych, a ja w końcu miałam okazję, aby samej go poznać. Tak też się umówiliśmy, że gdy tylko lustro będzie gotowe, to pojawię się u niego, aby zrelacjonować postępy i abyśmy mogli przejść dalej. Na mojej głowie był też eliksir, który potrzebny był do tego eksperymentu. Tak wiele na siebie wzięłam i czułam tak ogromny stres a zarazem motywację, aby nikogo nie zawieść. Wiedziałam przecież, że to nie był tylko poświęcony czas, który de facto ja wykorzystałam na dodatkową naukę, ale również zainwestowane pieniądze, które potem miały się zwrócić.
Zostałam zaproszona na spotkanie do Ministerstwa Magii w momencie, gdy poinformowalam pana Mulcibera o zakończeniu pracy nad lustrem. Ojciec wyraził zgodę, abym się tam pojawiła, więc oczywiście zabrałam ze sobą przyzwoitkę. Zresztą, tą samą, która towarzyszyła mi jeszcze niedawno podczas spotkania z lordem Greengrassem. Nie wypadało bowiem, abym spotkała się sam na sam z mężczyzną, w dodatku w sprawach, bądź co bądź, zawodowych. Gdyby nie moja opiekunka, jeśli mogę ją tak nazwać, ojciec na pewno nigdy nie pozwoliłby mi pójść tam samej. Po pierwsze dlatego, że zapewne mi nie ufał i uważał, że na pewno zrobię coś głupiego, co przecież nie było prawdą, a po drugie, gdyby dowiedział się o tym mój narzeczony, na pewno miałabym nieprzyjemności, których wolałam uniknąć.
Pojawiłam się na poziomie czwartym punktualnie o godzinie dwudziestej drugiej, a następnie skierowałam się w stronę gabinetu, na których drzwiach widniała plakietka, że to właśnie pomieszczenie, w którym urzęduje pan Mulciber. Z tego co się zdążyłam zorientować, dwa poziomy niżej swój gabinet miał mój narzeczony, jednak nie miałam zamiaru go niepokoić swoją obecnością i zajmować mu jego cenny czas.
Zapukałam do drzwi, a gdy tylko usłyszałam, że mogę wejść, nacisnęłam delikatnie klamkę, aby wejść do środka. Stanęłam w progu, dłońmi delikatnie przygładzając matediał zielonej, długiej sukni. Była dość prosta, odpowiadała randze spotkania. Wszakże pan Mulciber nie odznaczał się szlachetnym pochodzeniem, więc i spotkanie nie było tym na najwyższym szczeblu. Wyglądałam ładnie, schludnie. Na mojej szyi wisiał wisiorek z kamieniem szlachetnym mego rodu. Włosy miałam spięte w koka, a wokół twarzy opadało kilka luźnych kosmyków. Na jednej dłoni ujrzeć można było pierścionek zaręczynowy przedstawiający lwa trzymającego w pyszczku szmaragdowe oczko, a na drugiej dłoni zwykły pierścionek, który nosiłam już od dobrych dwóch lat - również ze szmaragdowym kryształem.
Zaraz za mną do pomieszczenia weszła moja przyzwoitka, która od razu usunęła się w bok, zamykając za sobą drzwi, kiedy ja zrobiłam kilka kroków do przodu. Stanęłam kawałek przed jego biurkiem, delikatnie dygając i ledwo zauważalnie kiwając głową.
- Panie Mulciber, miło mi pana w końcu poznać - powiedziałam, ze szczerością w głosie.
Uniosłam lekko głowę ku górze, aby spojrzeć mu w oczy. Oczekiwałam jego przywitania, miałam nadzieję, że wykaże się znajomością dobrych manier i będzie potrafił się odpowiednio zwrócić do damy. Z tego co wyczytałam w jego listach - tego właśnie mogłam się spodziewać.
Miałam gotowe lustro. Jego stworzenie zajęło mi niesamowicie dużo czasu, przez co nie poświęciłam go tyle ile bym chciała w Domu Mody. Moim ostatnim brakiem zaangażowania się w sprawy nowej kolekcji zainteresowała się moja ciotka, która pojawiła się u mnie, aby zapytać czy wszystko w porządku i dopiero gdy jej wytłumaczyłam czym się aktualnie zajmuję, zdecydowała się nie dawać mi reprymendy za niewypełnianie swoich obowiązków. Wiedziałam jak długo walczyła z moim ojcem o to, abym mogła zajmować się swoją pasją i móc otrzymywać za to wynagrodzenie i nie chciała świecić przed nim oczyma za mnie. Było mi tak strasznie wstyd, wiedziałam jednak, że nie mogłam zawieść w projekcie naukowym, w końcu sama się do niego zgłosiłam. Wyszłabym na niezwykle nie wychowaną pannę i sądzę, że więcej nie udałoby mi się zaangażować w żadną tego typu akcje.
To Ramsey Mulciber był organizatorem tych badań naukowych, a ja w końcu miałam okazję, aby samej go poznać. Tak też się umówiliśmy, że gdy tylko lustro będzie gotowe, to pojawię się u niego, aby zrelacjonować postępy i abyśmy mogli przejść dalej. Na mojej głowie był też eliksir, który potrzebny był do tego eksperymentu. Tak wiele na siebie wzięłam i czułam tak ogromny stres a zarazem motywację, aby nikogo nie zawieść. Wiedziałam przecież, że to nie był tylko poświęcony czas, który de facto ja wykorzystałam na dodatkową naukę, ale również zainwestowane pieniądze, które potem miały się zwrócić.
Zostałam zaproszona na spotkanie do Ministerstwa Magii w momencie, gdy poinformowalam pana Mulcibera o zakończeniu pracy nad lustrem. Ojciec wyraził zgodę, abym się tam pojawiła, więc oczywiście zabrałam ze sobą przyzwoitkę. Zresztą, tą samą, która towarzyszyła mi jeszcze niedawno podczas spotkania z lordem Greengrassem. Nie wypadało bowiem, abym spotkała się sam na sam z mężczyzną, w dodatku w sprawach, bądź co bądź, zawodowych. Gdyby nie moja opiekunka, jeśli mogę ją tak nazwać, ojciec na pewno nigdy nie pozwoliłby mi pójść tam samej. Po pierwsze dlatego, że zapewne mi nie ufał i uważał, że na pewno zrobię coś głupiego, co przecież nie było prawdą, a po drugie, gdyby dowiedział się o tym mój narzeczony, na pewno miałabym nieprzyjemności, których wolałam uniknąć.
Pojawiłam się na poziomie czwartym punktualnie o godzinie dwudziestej drugiej, a następnie skierowałam się w stronę gabinetu, na których drzwiach widniała plakietka, że to właśnie pomieszczenie, w którym urzęduje pan Mulciber. Z tego co się zdążyłam zorientować, dwa poziomy niżej swój gabinet miał mój narzeczony, jednak nie miałam zamiaru go niepokoić swoją obecnością i zajmować mu jego cenny czas.
Zapukałam do drzwi, a gdy tylko usłyszałam, że mogę wejść, nacisnęłam delikatnie klamkę, aby wejść do środka. Stanęłam w progu, dłońmi delikatnie przygładzając matediał zielonej, długiej sukni. Była dość prosta, odpowiadała randze spotkania. Wszakże pan Mulciber nie odznaczał się szlachetnym pochodzeniem, więc i spotkanie nie było tym na najwyższym szczeblu. Wyglądałam ładnie, schludnie. Na mojej szyi wisiał wisiorek z kamieniem szlachetnym mego rodu. Włosy miałam spięte w koka, a wokół twarzy opadało kilka luźnych kosmyków. Na jednej dłoni ujrzeć można było pierścionek zaręczynowy przedstawiający lwa trzymającego w pyszczku szmaragdowe oczko, a na drugiej dłoni zwykły pierścionek, który nosiłam już od dobrych dwóch lat - również ze szmaragdowym kryształem.
Zaraz za mną do pomieszczenia weszła moja przyzwoitka, która od razu usunęła się w bok, zamykając za sobą drzwi, kiedy ja zrobiłam kilka kroków do przodu. Stanęłam kawałek przed jego biurkiem, delikatnie dygając i ledwo zauważalnie kiwając głową.
- Panie Mulciber, miło mi pana w końcu poznać - powiedziałam, ze szczerością w głosie.
Uniosłam lekko głowę ku górze, aby spojrzeć mu w oczy. Oczekiwałam jego przywitania, miałam nadzieję, że wykaże się znajomością dobrych manier i będzie potrafił się odpowiednio zwrócić do damy. Z tego co wyczytałam w jego listach - tego właśnie mogłam się spodziewać.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Ostatnio zmieniony przez Victoria Parkinson dnia 06.12.16 22:56, w całości zmieniany 2 razy
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Im bliżej zakończenia badań tym większe czuł podekscytowanie. Sam siebie nie rozumiał, rzadko cokolwiek go obchodziło — temu poświęcał każdą chwilę, żył tym jakby miało to cokolwiek zmienić; nieść ze sobą jakiś niezrozumiały dla innych przełom. Wierzył w to. Kilkumiesięczne badania wywołały z nim zmiany, zmusiły do ponownego zaangażowania w coś. Nie była to tylko praca, byli to także ludzie, którzy pomagali mu osiągnąć sukces, których doceniał i szanował, choć wciąż kierowały nim czysto egoistyczne pobudki. Gdyby coś poszło nie tak, nie zawahałby się odsunąć wszystkich. Ale musiał być mądry, inteligentny, przeczuwający ewentualne problemy. Działał zapobiegawczo, czasem okrutnie, mamiąc, zwodząc; byle tylko wyszło na to, czego chciał i oczekiwał. Kontrola. Szalał na jej punkcie. Oddawał się manii, wszystko i wszystkich pod siebie podporządkowując, a każde odchylenie od oczekiwań wzbudzało w nim obawy. Wycofywał się, czując niebezpieczeństwo, któremu nie podoła; czego nie udźwignie jego pewność siebie, siła i duma. Dopiero analiza i ponowna ocena pozwalała mu przywrócić równowagę własnego świata, mógł ponownie wejść w to samo, tym razem ze świadomością kontroli. Spontaniczność nie istniała. Nie w jego krainie, która była uporządkowana i podporządkowana jego woli.
Oczekiwał ich. Nie mógł znów spać, ale pragnienie zobaczenia lustra nie sprzyjało odpoczynkowi. Bał się tego, co w nim zobaczy. Bał się, że ujrzy swoje odbicie — straszne, demoniczne; zatrważające dla niego samego, zamiast przyszłości, losów swoich i innych; wszystkiego co jeszcze nie miało miejsca.
Siedział za biurkiem, wbijając wzrok w starą, rozlatującą się księgę o prekognicji i tworzeniu magicznych artefaktów, wspomagających ją. Wokół siebie miał listy, rozpoczęte raporty, sprawozdanie z ostatniej egzekucji. Nie mógł się skupić na niczym innym; czekając na przybycie swoich partnerek z badawczego projektu.
Ktoś pukał do drzwi.
— Otwarte — powiedział, unosząc wzrok znad ksiąg i na jeden moment wstrzymał oddech. Czy je w końcu zobaczy?
Oczywiście, sam widok lady Parkinson mógł zapierać dech w piersi. Wyglądała olśniewająco, a jego oczy zawsze cieszył widok pięknych kobiet. Skupiał się na jej delikatnych, szlacheckich rysach, zamiast na noszonej przez nią rodowej biżuterii, czy eleganckim stroju. Wychowywał się wśród takich ludzi. Przywykł również do przyzwoitek, ale to nie sprawiało, że irytowały go mniej. Ta, która weszła do jego gabinetu, jak i ta, którą wypędził ze swojego mieszkania przy spotkaniu z Constance, gdy zasłabła. Ale Victoria była pierwszą matką jego sukcesu. Nic nie mogło tego popsuć w tej chwili, nawet niechciana obecność.
Wstał od razu, zapinając marynarkę pod szatą i ruszył ku niej bez zbędnej zwłoki.
— Lady Parkinson — przywitał ją niskim ukłonem, choć nie oderwał od niej wzroku nawet na chwilę. Tak naprawę chciał zobaczyć lustro, przejść do rzeczy, zacząć pracę. Ale i tak nie byli w komplecie. Oczekiwał Conctance, choć jej lekkie spóźnienie wzbudziło w nim ukłucie niepewności, że zrezygnowała po ostatniej sytuacji. — Co mógłbym zaproponować do picia? Herbaty? Kawy? Świeżo parzona. — Uśmiechnął się do niej życzliwie i sięgnął po różdżkę; by jednym zaklęciem zrobić w swoim gabinecie porządek. Zwykle panował w nim naukowy bałagan; księgi, przedmioty walały się wszędzie, ale mimo to był w stanie odnaleźć wszystko. Teraz jednak potrzebował przestrzeni, nie tylko do badań, ale by damy mogły usiąść wygodnie.
Oczekiwał ich. Nie mógł znów spać, ale pragnienie zobaczenia lustra nie sprzyjało odpoczynkowi. Bał się tego, co w nim zobaczy. Bał się, że ujrzy swoje odbicie — straszne, demoniczne; zatrważające dla niego samego, zamiast przyszłości, losów swoich i innych; wszystkiego co jeszcze nie miało miejsca.
Siedział za biurkiem, wbijając wzrok w starą, rozlatującą się księgę o prekognicji i tworzeniu magicznych artefaktów, wspomagających ją. Wokół siebie miał listy, rozpoczęte raporty, sprawozdanie z ostatniej egzekucji. Nie mógł się skupić na niczym innym; czekając na przybycie swoich partnerek z badawczego projektu.
Ktoś pukał do drzwi.
— Otwarte — powiedział, unosząc wzrok znad ksiąg i na jeden moment wstrzymał oddech. Czy je w końcu zobaczy?
Oczywiście, sam widok lady Parkinson mógł zapierać dech w piersi. Wyglądała olśniewająco, a jego oczy zawsze cieszył widok pięknych kobiet. Skupiał się na jej delikatnych, szlacheckich rysach, zamiast na noszonej przez nią rodowej biżuterii, czy eleganckim stroju. Wychowywał się wśród takich ludzi. Przywykł również do przyzwoitek, ale to nie sprawiało, że irytowały go mniej. Ta, która weszła do jego gabinetu, jak i ta, którą wypędził ze swojego mieszkania przy spotkaniu z Constance, gdy zasłabła. Ale Victoria była pierwszą matką jego sukcesu. Nic nie mogło tego popsuć w tej chwili, nawet niechciana obecność.
Wstał od razu, zapinając marynarkę pod szatą i ruszył ku niej bez zbędnej zwłoki.
— Lady Parkinson — przywitał ją niskim ukłonem, choć nie oderwał od niej wzroku nawet na chwilę. Tak naprawę chciał zobaczyć lustro, przejść do rzeczy, zacząć pracę. Ale i tak nie byli w komplecie. Oczekiwał Conctance, choć jej lekkie spóźnienie wzbudziło w nim ukłucie niepewności, że zrezygnowała po ostatniej sytuacji. — Co mógłbym zaproponować do picia? Herbaty? Kawy? Świeżo parzona. — Uśmiechnął się do niej życzliwie i sięgnął po różdżkę; by jednym zaklęciem zrobić w swoim gabinecie porządek. Zwykle panował w nim naukowy bałagan; księgi, przedmioty walały się wszędzie, ale mimo to był w stanie odnaleźć wszystko. Teraz jednak potrzebował przestrzeni, nie tylko do badań, ale by damy mogły usiąść wygodnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie chciała przychodzić do Ministerstwa Magii. Skończyła tam swój życiowy etap, a niesmak wciąż pozostał. Nie miała jednak co marudzić na temat miejsca. Czekała ich ostatnia prosta, etap, który zwiastował wolność i najważniejszą rzecz w badaniach: pożądany sukces. Constance była już zmęczona myślami o badaniach, zaklęcie nie dawało jej spać po nocach, a słaby organizm domagał się w każdej chwili wypoczynku. Czuła się coraz lepiej, co wynikało z wyjątkowo korzystnej współpracy z zaprzyjaźnionymi magomedykami. Dzięki eliksirom zyskała więcej koloru na twarzy, przez co nie wyglądała na zmęczoną. Spojrzała na siebie krytycznym okiem, poprawiając jeszcze szminkę na ustach. Bała się tego dnia. Z tyłu głowy tliła się myśl, a co jeśli nie wyjdzie?
Zawołała swoją przyzwoitkę, która słysząc nazwisko Ramseya, prawie że podskoczyła. Zniesmaczona na nią spojrzała, bo publicznie trzeba było wypełniać swoje obowiązki. Biel sukni odbijała się od lustra, a lekkie fale opierały się na ramionach. Rozłożyła ręce, czekając aż przyzwoitka naciągnie na nie rękawy futra. Czuła stres, przez co zawroty głowy pojawiały się przy każdych gwałtowniejszych ruchach. Chwyciła zeszyt badawczy ze wszystkimi szczegółami, które zdołała zapamiętać podczas każdego ze spotkań badawczych. Nie brakowało tam też opisanych prób zaklęcia. Nie chciała liczyć, ile dni minęło na samym rozpisaniu numerologicznym. Dziś miał się wydarzyć cud, a badania hucznie zakończyć. Powtarzała formułę w myślach, wszystkie szczegóły, bo nawet w chorobie nie mogła wyzbyć się perfekcjonizmu.
Razem z przyzwoitką weszła do płomienia kominka i już stukot obcasów roznosił się po krętych korytarzach Ministerstwa Magii. Przypomniała sobie, że Ramsey stacjonował na czwartym piętrze, przez co musiały użyć windy, w której nad ich głowami szeptały kartki papieru. Poczuła ścisk w żołądku, a tęsknota pomieszana z goryczą otuliła drobne ciało. Usłyszała gong, czwarte piętro już czekało na jej kroki. Wmawiała sobie podstawowe teksty motywacyjne. Dziś będzie koniec badań, pełnia i niebo im sprzyjało. Tak mówił Ramseya, a ona musiała mu uwierzyć. Wiele razy zwątpiła w sukces badawczy. Iskry między członkami przeważały, a myśli nie skupiały się na nauce. Constance starała się pilnować, aby cel nie był rozmyty. Przypominała, szeptała, dlaczego się tu zebrali. Dziś czuła niepokój, ale również podekscytowanie. Czy kroki członków grupy badawczej rozejdą się na zawsze? Przyzwoitka zapukała do drzwi, a głosy podpowiadały, że nie jest pierwsza. Po pozwoleniu przekroczenia progu zerknęła na zebranych.
- Lady Parkinson, jakże miło widzieć. – Skinęła głową do szlachcianki, rejestrując, że i jej przyzwoitka wcisnęła się w kąt. Przeniosła wzrok na mężczyznę, czując niesmak po ostatnim spotkaniu. Wykorzystana czy też nie jako gwarant, stała się skarbnicą jego sekretów.
– Ramseyu – uśmiechnęła się blado, a błysk pojawił się w oku – Dziś jest nasz wielki dzień – dodała podekscytowana. Ostatni etap, ostatnia prosta, tylko zaklęcie musi podziałać.
Zawołała swoją przyzwoitkę, która słysząc nazwisko Ramseya, prawie że podskoczyła. Zniesmaczona na nią spojrzała, bo publicznie trzeba było wypełniać swoje obowiązki. Biel sukni odbijała się od lustra, a lekkie fale opierały się na ramionach. Rozłożyła ręce, czekając aż przyzwoitka naciągnie na nie rękawy futra. Czuła stres, przez co zawroty głowy pojawiały się przy każdych gwałtowniejszych ruchach. Chwyciła zeszyt badawczy ze wszystkimi szczegółami, które zdołała zapamiętać podczas każdego ze spotkań badawczych. Nie brakowało tam też opisanych prób zaklęcia. Nie chciała liczyć, ile dni minęło na samym rozpisaniu numerologicznym. Dziś miał się wydarzyć cud, a badania hucznie zakończyć. Powtarzała formułę w myślach, wszystkie szczegóły, bo nawet w chorobie nie mogła wyzbyć się perfekcjonizmu.
Razem z przyzwoitką weszła do płomienia kominka i już stukot obcasów roznosił się po krętych korytarzach Ministerstwa Magii. Przypomniała sobie, że Ramsey stacjonował na czwartym piętrze, przez co musiały użyć windy, w której nad ich głowami szeptały kartki papieru. Poczuła ścisk w żołądku, a tęsknota pomieszana z goryczą otuliła drobne ciało. Usłyszała gong, czwarte piętro już czekało na jej kroki. Wmawiała sobie podstawowe teksty motywacyjne. Dziś będzie koniec badań, pełnia i niebo im sprzyjało. Tak mówił Ramseya, a ona musiała mu uwierzyć. Wiele razy zwątpiła w sukces badawczy. Iskry między członkami przeważały, a myśli nie skupiały się na nauce. Constance starała się pilnować, aby cel nie był rozmyty. Przypominała, szeptała, dlaczego się tu zebrali. Dziś czuła niepokój, ale również podekscytowanie. Czy kroki członków grupy badawczej rozejdą się na zawsze? Przyzwoitka zapukała do drzwi, a głosy podpowiadały, że nie jest pierwsza. Po pozwoleniu przekroczenia progu zerknęła na zebranych.
- Lady Parkinson, jakże miło widzieć. – Skinęła głową do szlachcianki, rejestrując, że i jej przyzwoitka wcisnęła się w kąt. Przeniosła wzrok na mężczyznę, czując niesmak po ostatnim spotkaniu. Wykorzystana czy też nie jako gwarant, stała się skarbnicą jego sekretów.
– Ramseyu – uśmiechnęła się blado, a błysk pojawił się w oku – Dziś jest nasz wielki dzień – dodała podekscytowana. Ostatni etap, ostatnia prosta, tylko zaklęcie musi podziałać.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Pan Mulciber, na pierwszy rzut oka, wydawał się niezwykle dobre wychowanym mężczyznom, który potrafił zadbać o dobrą atmosferę w towarzystwie. Zachowywał się nienagannie, kłaniając mi się, by po chwili zaproponować coś do picia. Z miłą chęcią miałam zamiar skorzystać z jego propozycji, niegrzecznie byłoby tego nie zrobić.
- Dziękuję bardzo, poproszę herbatę - odpowiedziałam uprzejmie.
Spokojnie obserwowałam gdy różdżką porządkował swoje miejsce pracy. Z zaciekawieniem przyglądałam się jak różnego rodzaju książki od razu znajdują swoje miejsce na półkach, pergaminy zwijają się w równej grubości ruloniki i odlatują do odpowiedniego pudełeczka, gdzie powinny być przetrzymywane.
W pomieszczeniu rozległo się ciche pukanie do drzwi, nim jeszcze otrzymałam swoją herbatę, do środka weszła kolejna kobieta. Niezwykle ładna kobieta, którą miałam okazję poznać jeszcze w Hogwarcie. W końcu dwa lata różnicy to wcale nie tak dużo. Potem spotykałyśmy się na balach i sabatach, gdzie wymieniałyśmy przejmości. Nigdy nie darzyliśmy się większą sympatią, ale nigdy też nie miałyśmy okazji, aby się znienawidzić. Dzisiejszy dzień mógł być przełomem w naszej znajomości.
Dygnęłam jej nisko, pochylając lekko głowę. Trzeba było potrafić zachować się w każdej możliwej sytuacji, a oddawanie szacunku starszym od siebie, nawet jeśli ta starsza osoba była tak samo szlachcianką jak ja, było moim obowiązkiem.
- Lady Lestrange, mi również bardzo miło cię widzieć - odpowiedziałam równie uprzejmym głosem.
Zaraz jednak zeszła na dalszy plan, bowiem lady podeszła do pana Mulcibera, widocznie podekscytowana dzisiejszym wydarzeniem. Ja nie byłam aż tak bardzo tym wszystkim zafascynowana. Oczywiście, miałam w tym ogromny udział, stworzyłam zwierciadło, poświęcając na nie większość swojego czasu, stworzyłam specjalny eliksir, którym lustro to miało zostać nasmarowane. A jednak, gdy z ust Constance padło stwierdzenie, że to ich wielki dzień, miałam wrażenie, że moje starania absolutnie się nie liczyły. A może źle odebrałam jej słowa i zbyt mocno brałam je do siebie?
Moja przyzwoitka, która stała gdzieś w kącie pomieszczenia i z zainteresowaniem przyglądała się temu gabinetowi, w dłoniach trzymała dość sporej wielkości przedmiot, starannie opakowany w papier, zawiązany mocnym, ciemno brązowym sznurkiem. Tylko czekałam, aby móc użyć różdżki, unieść zwierciadło ku górze, rozpakować je i pokazać je swoim partnerom. Bo tak przecież mogłam nazwać pana Mulcibera i pannę Lestrange?
- Czy jeszcze kogoś oczekujemy? - zapytałam.
Nie śpieszyło mi się, ba! miałam dzisiejszego dnia dość dużo czasu. Specjalnie wzięłam dzień wolny w Domu Mody, aby nic nie zaprzątało mi umysłu i abym mogła się skupić tylko i wyłącznie na projekcie badawczym. W tym momencie był to przecież najważniejszy punkt, najważniejsze wydarzenie.
- Dziękuję bardzo, poproszę herbatę - odpowiedziałam uprzejmie.
Spokojnie obserwowałam gdy różdżką porządkował swoje miejsce pracy. Z zaciekawieniem przyglądałam się jak różnego rodzaju książki od razu znajdują swoje miejsce na półkach, pergaminy zwijają się w równej grubości ruloniki i odlatują do odpowiedniego pudełeczka, gdzie powinny być przetrzymywane.
W pomieszczeniu rozległo się ciche pukanie do drzwi, nim jeszcze otrzymałam swoją herbatę, do środka weszła kolejna kobieta. Niezwykle ładna kobieta, którą miałam okazję poznać jeszcze w Hogwarcie. W końcu dwa lata różnicy to wcale nie tak dużo. Potem spotykałyśmy się na balach i sabatach, gdzie wymieniałyśmy przejmości. Nigdy nie darzyliśmy się większą sympatią, ale nigdy też nie miałyśmy okazji, aby się znienawidzić. Dzisiejszy dzień mógł być przełomem w naszej znajomości.
Dygnęłam jej nisko, pochylając lekko głowę. Trzeba było potrafić zachować się w każdej możliwej sytuacji, a oddawanie szacunku starszym od siebie, nawet jeśli ta starsza osoba była tak samo szlachcianką jak ja, było moim obowiązkiem.
- Lady Lestrange, mi również bardzo miło cię widzieć - odpowiedziałam równie uprzejmym głosem.
Zaraz jednak zeszła na dalszy plan, bowiem lady podeszła do pana Mulcibera, widocznie podekscytowana dzisiejszym wydarzeniem. Ja nie byłam aż tak bardzo tym wszystkim zafascynowana. Oczywiście, miałam w tym ogromny udział, stworzyłam zwierciadło, poświęcając na nie większość swojego czasu, stworzyłam specjalny eliksir, którym lustro to miało zostać nasmarowane. A jednak, gdy z ust Constance padło stwierdzenie, że to ich wielki dzień, miałam wrażenie, że moje starania absolutnie się nie liczyły. A może źle odebrałam jej słowa i zbyt mocno brałam je do siebie?
Moja przyzwoitka, która stała gdzieś w kącie pomieszczenia i z zainteresowaniem przyglądała się temu gabinetowi, w dłoniach trzymała dość sporej wielkości przedmiot, starannie opakowany w papier, zawiązany mocnym, ciemno brązowym sznurkiem. Tylko czekałam, aby móc użyć różdżki, unieść zwierciadło ku górze, rozpakować je i pokazać je swoim partnerom. Bo tak przecież mogłam nazwać pana Mulcibera i pannę Lestrange?
- Czy jeszcze kogoś oczekujemy? - zapytałam.
Nie śpieszyło mi się, ba! miałam dzisiejszego dnia dość dużo czasu. Specjalnie wzięłam dzień wolny w Domu Mody, aby nic nie zaprzątało mi umysłu i abym mogła się skupić tylko i wyłącznie na projekcie badawczym. W tym momencie był to przecież najważniejszy punkt, najważniejsze wydarzenie.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dawno jej nie widział. Zdążył się oswoić z jej obecnością, z faktem, że musieli ze sobą współpracować, wymieniać się informacjami, wspólnie dążyć do wyznaczonego przez siebie celu. Dzieliła się z nim wiedzą i naiwnie mu ufała, wierząc w jego czyste intencje. Nie miał ich wcale. Oszukiwał ją na każdym kroku, starając się wycisnąć z niej jak najwięcej, zabrać tyle ile był w stanie. Nie była mu jednak całkiem obojętna. Lubił ją, darzył sympatią. Szanował ją za wiedzę jaką posiadała i dzieliła z nim oraz umiejętności. Podpatrywał to, co robiła, ucząc się czegoś nowego, poprawiając swoje niedociągnięcia. Jedyne czego nie zrobił ani razu w jej towarzystwie, to zastanowienie się, czy też cokolwiek z tego miała.
Kąciki ust mu drgnęły lekko, kiedy pojawiła się w drzwiach. Uspokoił się, widząc ją w progu swojego gabinetu.
— Lady Lestrange — wysilił się, z trudem powstrzymując przed tym, by zwrócić do niej jak zwykle — Constance, lub czasem próbując ją zirytować — Connie. To nie był jednak dobry moment, by ją rozgniewać. Musiał nadgonić ich relacje, poprawić to, co zostało naruszone kilkoma przykrymi uderzeniami podczas ostatniego spotkania badawczego. Musiał być taki, jaki chciała by był.
Słysząc jej słowa, uśmiechnął się przeciągle, szeroko, ukrywając w tym wyrazie swoje diabelskie zamiary.
— To prawda — odpowiedział powoli i skinął jej głową, zawieszając swój wzrok na jej oczach, a później na karminowych ustach, których smak pamiętał tak dobrze. — Kawa czeka. — Uczył się na błędach. Dziś miał wszystko gotowe, czekał, choć tego nie lubił. To był ich dzień. Jego dzień, przede wszystkim. Czekał na sukces, który walił hardo w drzwi, próbując je wywarzyć.
— Wygląda na to, że jesteśmy w komplecie. — Rozłożył ręce lekko, odprowadzając wzrokiem służkę Constance do kąta, czyli tam, gdzie w jego mniemaniu było jej miejsce i nabrał powietrza w płuca, wyciągając przed siebie różdżkę.
Kawa i herbata. Zostały obsłużone tak, jak należało. A gdy filiżanki były wypełnione preferowanymi przez nie napojami stanął na środku gabinetu i splótł ręce przed sobą, ledwie zauważalnie pocierając jedną o drugą, w napięciu i lekkiej nerwowości. Był gotowy.
— Chcę je zobaczyć — wyraził swoje życzenie i zerknął na Victorię. Starał się opanować wyraz własnej twarzy, ale nie potrafił. Uśmiech wkradał mu się na nią pomimo woli. Był niezdrowo podekscytowany tym wieczorem. — Lady Parkinson — skierował swój wzrok na nią i skinął głową w proszącym wyczekiwaniu. Niech sprawi mu tę przyjemność już, nie trzyma go w niepewności. Niech pokaże swoje dzieło. Wierzył, że było piękne, zjawiskowe.
Kąciki ust mu drgnęły lekko, kiedy pojawiła się w drzwiach. Uspokoił się, widząc ją w progu swojego gabinetu.
— Lady Lestrange — wysilił się, z trudem powstrzymując przed tym, by zwrócić do niej jak zwykle — Constance, lub czasem próbując ją zirytować — Connie. To nie był jednak dobry moment, by ją rozgniewać. Musiał nadgonić ich relacje, poprawić to, co zostało naruszone kilkoma przykrymi uderzeniami podczas ostatniego spotkania badawczego. Musiał być taki, jaki chciała by był.
Słysząc jej słowa, uśmiechnął się przeciągle, szeroko, ukrywając w tym wyrazie swoje diabelskie zamiary.
— To prawda — odpowiedział powoli i skinął jej głową, zawieszając swój wzrok na jej oczach, a później na karminowych ustach, których smak pamiętał tak dobrze. — Kawa czeka. — Uczył się na błędach. Dziś miał wszystko gotowe, czekał, choć tego nie lubił. To był ich dzień. Jego dzień, przede wszystkim. Czekał na sukces, który walił hardo w drzwi, próbując je wywarzyć.
— Wygląda na to, że jesteśmy w komplecie. — Rozłożył ręce lekko, odprowadzając wzrokiem służkę Constance do kąta, czyli tam, gdzie w jego mniemaniu było jej miejsce i nabrał powietrza w płuca, wyciągając przed siebie różdżkę.
Kawa i herbata. Zostały obsłużone tak, jak należało. A gdy filiżanki były wypełnione preferowanymi przez nie napojami stanął na środku gabinetu i splótł ręce przed sobą, ledwie zauważalnie pocierając jedną o drugą, w napięciu i lekkiej nerwowości. Był gotowy.
— Chcę je zobaczyć — wyraził swoje życzenie i zerknął na Victorię. Starał się opanować wyraz własnej twarzy, ale nie potrafił. Uśmiech wkradał mu się na nią pomimo woli. Był niezdrowo podekscytowany tym wieczorem. — Lady Parkinson — skierował swój wzrok na nią i skinął głową w proszącym wyczekiwaniu. Niech sprawi mu tę przyjemność już, nie trzyma go w niepewności. Niech pokaże swoje dzieło. Wierzył, że było piękne, zjawiskowe.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Iskrzące między Ramseyem a Constance niesnaski pójdą w niepamięć, gdy sukces i niewyobrażalna radość wtargną do pokoju. Chcieli odkrycia, pragnęli przełomu w nauce. Początkowo z czystej zaborczości nie chciała dzielić sukcesu na kilka osób. Dopiero gdy zrozumiała, że nie da się być wszechwiedzącym, a jej douczanie z astronomii nie można porównać z wiedzą Ramseya, zaczęła ufać specjalistom. Sukces to nie tylko chwila, gdy zaklęcie połączyło się z lustrem i eliksirem, gdy potęga magii w końcu zadziała. Podstawą tego zjawiska była współpraca, a przede wszystkim odstawienie konfliktów na bok. Gdyby mogła, zamieniłaby Ramseya w żabę za spotkanie dotyczące hipnozy. Znęcałaby się okrutnie, pokazując, że szlachcianek, a przede wszystkim jej nie wolno wykorzystywać. Chciała urwać mu głowę, dać na pożarcie magicznym stworzeniom w odmętach oceanu, a jednak zrozumiała, że nauka nie powinna mieć podziałów. Oczywistym jednak względem wydawała się odraza w stosunku nieczystej krwi, ale umiejętności były skarbem. Nie odchodząc od lady Parkinson, Constance szybko poczuła zapach świeżo parzonej kawy. Wyczuła, że Ramsey w jakiś sposób próbuje zadośćuczynić. Chcąc odesłać go na chwilowe tortury związane z brakiem zainteresowania, przeniosła wzrok na Victorię.
- Jestem niezwykle rada, że zgodziłaś się, we współpracy z panią Lupin zrobić lustro. Ród Parkinsonów od zawsze rozkoszował nas swoim talentem - powiedziała, ale jej wypowiedź wcale nie ociekała fałszem. Jej najlepsza przyjaciółka, Emery, pochodziła z tej samej rodziny, a widząc jej sukienki oraz projekty, zachwycała się, że obcuje z geniuszem. Wierzyła w siłę genów. Parkinsonowie słynęli ze swojej konsekwencji i uporu, dlatego jej udział, chociaż na ostatnim etapie, nie był na pewno znikomy. W tym czasie Constance zdążyła już zapowiedzieć ich wielki dzień i tego, że nie może się doczekać. Widząc filiżankę, uśmiechnęła się wdzięcznie. Podobno każdy naukowiec ma swoje dziwactwa. Jedni potrzebują przy sobie kwartetu smyczkowego, aby zacząć myśleć, a Constance świeżo parzonej, czarnej kawy.
- Och, wyśmienicie. - Było już za późno na dodatkową porcje kofeiny, ale jakże mieli wytrzymać do północy? Denerwowała się, a stres uwidaczniał się na policzkach w postaci rumieńców. Przyzwoitki zapewne też przystępowały z nogi na nogę, bo organizm był przyzwyczajony o tej godzinie kłaść się spać, a nie zaczynać pracę. Poprosiła służkę o położenie zeszytu badawczego na biurko Ramseya, wszak tam kryło się zaklęcie. Nie miała ochoty nawet upić kawy, bo musiała zobaczyć lustro. Nie usiadła, nie przeszła kolejnych kroków ze zdenerwowania. Od razu przeniosła wzrok na Victorię, słysząc słowa Ramseya. Nie mogła uwierzyć, że są tak blisko, że dziś może wszystko się skończyć.
- Nie trzymaj nas w niepewności - dodała podekscytowana, szybko karcąc się w myślach, że na twarz powinna znów włożyć maskę obojętności. Jakże się tu nie cieszyć, gdy dopiero dziś może zobaczyć efekty swojej pracy?! Och, słodka Victorio, musisz zrozumieć, że nauka stała się najważniejsza w życiu Constance i nie oceniaj jej zbyt pochopnie. Czuła łzy w kącikach oczu, ale musiała, musiała zobaczyć lustro. A co jeśli to tylko sen i zaraz się obudzi?
- Jestem niezwykle rada, że zgodziłaś się, we współpracy z panią Lupin zrobić lustro. Ród Parkinsonów od zawsze rozkoszował nas swoim talentem - powiedziała, ale jej wypowiedź wcale nie ociekała fałszem. Jej najlepsza przyjaciółka, Emery, pochodziła z tej samej rodziny, a widząc jej sukienki oraz projekty, zachwycała się, że obcuje z geniuszem. Wierzyła w siłę genów. Parkinsonowie słynęli ze swojej konsekwencji i uporu, dlatego jej udział, chociaż na ostatnim etapie, nie był na pewno znikomy. W tym czasie Constance zdążyła już zapowiedzieć ich wielki dzień i tego, że nie może się doczekać. Widząc filiżankę, uśmiechnęła się wdzięcznie. Podobno każdy naukowiec ma swoje dziwactwa. Jedni potrzebują przy sobie kwartetu smyczkowego, aby zacząć myśleć, a Constance świeżo parzonej, czarnej kawy.
- Och, wyśmienicie. - Było już za późno na dodatkową porcje kofeiny, ale jakże mieli wytrzymać do północy? Denerwowała się, a stres uwidaczniał się na policzkach w postaci rumieńców. Przyzwoitki zapewne też przystępowały z nogi na nogę, bo organizm był przyzwyczajony o tej godzinie kłaść się spać, a nie zaczynać pracę. Poprosiła służkę o położenie zeszytu badawczego na biurko Ramseya, wszak tam kryło się zaklęcie. Nie miała ochoty nawet upić kawy, bo musiała zobaczyć lustro. Nie usiadła, nie przeszła kolejnych kroków ze zdenerwowania. Od razu przeniosła wzrok na Victorię, słysząc słowa Ramseya. Nie mogła uwierzyć, że są tak blisko, że dziś może wszystko się skończyć.
- Nie trzymaj nas w niepewności - dodała podekscytowana, szybko karcąc się w myślach, że na twarz powinna znów włożyć maskę obojętności. Jakże się tu nie cieszyć, gdy dopiero dziś może zobaczyć efekty swojej pracy?! Och, słodka Victorio, musisz zrozumieć, że nauka stała się najważniejsza w życiu Constance i nie oceniaj jej zbyt pochopnie. Czuła łzy w kącikach oczu, ale musiała, musiała zobaczyć lustro. A co jeśli to tylko sen i zaraz się obudzi?
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Pochlebne słowa, jakie płynęły w moją stronę z ust lady Lestrange, delikatnie pieściły moje ego. Kąciki ust uniosły się lekko ku górze, a głowa pochyliła się w dół, dziękując za, bądź co bądź, miłe komplementy. Jak miło mi było, że Constance zauważyła fakt mojej pomocy, bo beze mnie ten projekt by się nie powiódł. Pani Lupin dała mi jedynie kilka wskazówek, szybko zostawiając z całym zwierciadłem samą. Szukałam informacji w rodowych księgach, w bibliotekach, całość przekraczała moje umiejętności. Jednak próbowałam tak długo, aż udało mi się rozwinąć tę umiejętność na tyle, by stworzenie zwierciadła nie sprawiała mi problemów. Nie oszukujmy się, lustro, pomimo że oprawione pięknie, czego ani pan Mulciber ani lady Lestrange jeszcze nie wiedzieli, było zwykłym lustrem. Dużym, solidnym, ale zwykłym lustrem, które dopiero po nałożeniu mojego eliksiru oraz zaklęcia nad jakim pracowała Constance miało stać się czymś wielkim. A moje nazwisko miało stać się jego częścią i przejść do historii. Być może był to zdecydowanie większy sukces niż to, co osiągnęłam póki co w Domu Mody?
- Miło mi słyszeć tak miłe słowa z lady ust. Wiedza Parkinsonów dotycząca zwierciadeł była, czy też nadal jest, bardzo mocno skrywana, nawet przed członkami tego rodu. Niezwykle trudno było mi posiąść choć skrawek tej wiedzy - wyjaśniłam kobiecie.
Widziałam ich podekscytowanie na twarzy. Niemal wyrywali się, aby zobaczyć lustro, a mnie niezwykle bawiło ich zachowanie. Dorośli, poważni ludzie, mężczyzna obejmujący stanowisko w Ministerstwie, kobieta, na której twarzy zazwyczaj widać obojętność, nagle stali się małymi dziećmi, które z niepohamowaną radością czekały na pierwszą gwiazdkę. Jedynie ja trzymałam swoje podekscytowanie na wody, być może dlatego, że jeszcze nie do końca rozumiałam powagę sytuacji oraz to, jak dużo pracy zostało włożone w ten projekt. Oczywiście, wiedziałam jak bardzo jest ważny i jak dużo sobą wnosił. Ale skala projektu chyba mnie przytłoczyła.
Do moich nozdrzy również dotarł przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy. Chcąc ich jeszcze chwilę potrzymać w niepewności, co zresztą było dla mnie bardzo zabawne… chociaż może nie powinnam, bo odznaczało się to dość dziecinnym zachowaniem ( chociaż jak mój narzeczony uważał, zachowywałam się jeszcze czasami jak zwykły podlotek), to oni nie musieli o tym wiedzieć. W każdym razie podeszłam do biurka, aby napić się kilka łyków ciepłego napoju, który na pewno doda mi energii. Wytrzymanie do godziny dwunastej, w momencie kiedy już dawno powinnam szykować się do spoczęcia w swoim łóżku, wymagało ode mnie sporej ilości energii.
W końcu wyciągnęłam różdżkę i skierowałam ją w stronę swojej guwernantki. Może wcześniej nie zauważyli, że to ona trzymała w dłoniach wielki pakunek, obłożony zielonym papierem i przewiązany sznurkiem, ze srebrnymi nićmi. Machnęłam różdżką raz i zwierciadło uniosło się do góry, drugi, przyfrunęło do nas bliżej i, nadal lewitując w powietrzu, zbliżyło się do mnie. Ja, jedną ręką nadal utrzymując lustro w powietrzu, drugą wolną rozwiązałam sznurek, a cały papier opadł na ziemię. Wyglądało to bardzo majestatycznie, a ja po prostu nie mogłam się powstrzymać, aby się trochę nie pobawić.
Lustro było piękne. W bardzo eleganckiej oprawie, ze specjalnie zaciemnionego srebra. Było dość spore, ale wielkości dodawały mu ornamenty dookoła, same zwierciadło było największe, jak tylko mogłam stworzyć. Póki co zrobienie czegoś jeszcze większego przekracza moje umiejętności. Jednak, wiedziałam, że takie wymiary będą odpowiednie i tego wolałam się trzymać. Patrzyłam na nie z podziwem, by zaraz odwrócić głowę w stronę pana Mulcibera.
- Gdzie mogę je odstawić? - zapytałam cicho, starając się nie ująć nic z powagi sytuacji.
- Miło mi słyszeć tak miłe słowa z lady ust. Wiedza Parkinsonów dotycząca zwierciadeł była, czy też nadal jest, bardzo mocno skrywana, nawet przed członkami tego rodu. Niezwykle trudno było mi posiąść choć skrawek tej wiedzy - wyjaśniłam kobiecie.
Widziałam ich podekscytowanie na twarzy. Niemal wyrywali się, aby zobaczyć lustro, a mnie niezwykle bawiło ich zachowanie. Dorośli, poważni ludzie, mężczyzna obejmujący stanowisko w Ministerstwie, kobieta, na której twarzy zazwyczaj widać obojętność, nagle stali się małymi dziećmi, które z niepohamowaną radością czekały na pierwszą gwiazdkę. Jedynie ja trzymałam swoje podekscytowanie na wody, być może dlatego, że jeszcze nie do końca rozumiałam powagę sytuacji oraz to, jak dużo pracy zostało włożone w ten projekt. Oczywiście, wiedziałam jak bardzo jest ważny i jak dużo sobą wnosił. Ale skala projektu chyba mnie przytłoczyła.
Do moich nozdrzy również dotarł przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy. Chcąc ich jeszcze chwilę potrzymać w niepewności, co zresztą było dla mnie bardzo zabawne… chociaż może nie powinnam, bo odznaczało się to dość dziecinnym zachowaniem ( chociaż jak mój narzeczony uważał, zachowywałam się jeszcze czasami jak zwykły podlotek), to oni nie musieli o tym wiedzieć. W każdym razie podeszłam do biurka, aby napić się kilka łyków ciepłego napoju, który na pewno doda mi energii. Wytrzymanie do godziny dwunastej, w momencie kiedy już dawno powinnam szykować się do spoczęcia w swoim łóżku, wymagało ode mnie sporej ilości energii.
W końcu wyciągnęłam różdżkę i skierowałam ją w stronę swojej guwernantki. Może wcześniej nie zauważyli, że to ona trzymała w dłoniach wielki pakunek, obłożony zielonym papierem i przewiązany sznurkiem, ze srebrnymi nićmi. Machnęłam różdżką raz i zwierciadło uniosło się do góry, drugi, przyfrunęło do nas bliżej i, nadal lewitując w powietrzu, zbliżyło się do mnie. Ja, jedną ręką nadal utrzymując lustro w powietrzu, drugą wolną rozwiązałam sznurek, a cały papier opadł na ziemię. Wyglądało to bardzo majestatycznie, a ja po prostu nie mogłam się powstrzymać, aby się trochę nie pobawić.
Lustro było piękne. W bardzo eleganckiej oprawie, ze specjalnie zaciemnionego srebra. Było dość spore, ale wielkości dodawały mu ornamenty dookoła, same zwierciadło było największe, jak tylko mogłam stworzyć. Póki co zrobienie czegoś jeszcze większego przekracza moje umiejętności. Jednak, wiedziałam, że takie wymiary będą odpowiednie i tego wolałam się trzymać. Patrzyłam na nie z podziwem, by zaraz odwrócić głowę w stronę pana Mulcibera.
- Gdzie mogę je odstawić? - zapytałam cicho, starając się nie ująć nic z powagi sytuacji.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ich słowa płynęły gdzieś obok. Zauważał je, słyszał ich echo z jednej strony, ale nie przepuszczał przez umysł i nie filtrował, wiedząc, że w tej chwili nie było nic istotniejszego od lustra. Spoglądał w milczeniu na Victorię, gdy zwracała się do Constance. Spod ściągniętych brwi, obserwował jak z wrednym uśmiechem podchodzi do biurka, by upić kilka łyków napoju. A może ten uśmiech był tylko w jego głowie. Może tylko mu się wydawało, dostrzegając jak przeciąga ten moment, odwleka chwilę, w którym ukaże im lustro, świadomie potęguje napięcie. Obrócił lekko głowę za nią, podążając za jej cieniem. Nie odzywał się. Pozwalał by cisza go napiętnowała. Wzbudzała w nim dreszcze, a wyczekiwanie zaciskało trzewia. Pozostawał jednak zupełnie spokojny, przynajmniej pozornie, przestawszy bawić się dłońmi, które jeszcze chwilę temu pocierał. Splótł ręce na piersi, czekając w miejscu, aż nastanie w końcu t a chwila.
Służka wyszła z cienia. Trzymała lustro, otulone zielonkawym papierem, jak najprawdziwszy prezent. Zadarł głowę wyżej, dając sobie możliwość lepszego spozierania na zwierciadło, kiedy podfrunęło bliżej nich, wydostając się spod opakowania, które z szelestem opadło na ziemię. Było piękne. Perfekcyjne. Doskonałe w każdym calu. Musiał wstrzymać oddech. To był ważny moment dla niego, wielka chwila. Czekał na nią od dawna. oczarowany, dopiero po chwili się poruszył i zbliżył, przystając przed błyszczącą taflą, która bez zarzutu odbijała jego odbicie. Odwzorowywała je w każdym calu, ukazując najmniejszy detal. Widział siebie, takiego jak postrzegali go inni. Wysokiego, szczupłego mężczyznę, który wyglądałby na o wiele młodszego niż w rzeczywistości był, gdyby nie cień zmęczenia na jego twarzy. Wpatrywał się sobie w oczy przez chwilę, nie potrafiąc przypomnieć kiedy po raz ostatni tak wnikliwie analizował własne odbicie. Ale tak naprawdę to była jedynie chwila, którą poświęcił podczas podziwiania pracy młodej lady Parkinson.
Rama lustra była doskonała. Miała kolor postarzanego srebra, ciężkiego i majestycznego. Wiła się wokół zwierciadła w kwiatowych ornamentach — mógłby przysiąc, że kwiaty wydawały się być żywymi różami, oblanymi jedynie srebrzystą powłoką. Ciągły się wraz z gałązkami w górę, a u szczytu plątały się ze sobą. Wyciągnął rękę, by go dotknąć. Palcami przesunął po delikatnych bruzdach, nadającym pnączom rzeczywisty wygląd.
— Wspaniałe dzieło, Lady Parkinson — powiedział w końcu, ciesząc oko. Niechętnie (mimo, iż dama była piękna — lustro stało się najważniejsze) odwrócił ku niej wzrok. — Niech zawiśnie tu, na środku. Tak najłatwiej będzie nam zabrać się do pracy.
Zakasał rękawy szaty i wrócił do biurka, by rzucić okiem na swoje zapiski. Bez pardonu spojrzał również do notatek Constance, do zeszytu przeznaczonego badaniom i sięgnął po swoją różdżkę. — Najwyższa pora przystąpić do właściwej części naszych badań. Już niedługo wszystko stanie się jasne — powiedział miękko i spojrzał na zegarek. Na niebie księżyc lśnił w pełni już jakąś chwilę. Mieli czterdzieści minut maksymalnego odbicia światła.
Służka wyszła z cienia. Trzymała lustro, otulone zielonkawym papierem, jak najprawdziwszy prezent. Zadarł głowę wyżej, dając sobie możliwość lepszego spozierania na zwierciadło, kiedy podfrunęło bliżej nich, wydostając się spod opakowania, które z szelestem opadło na ziemię. Było piękne. Perfekcyjne. Doskonałe w każdym calu. Musiał wstrzymać oddech. To był ważny moment dla niego, wielka chwila. Czekał na nią od dawna. oczarowany, dopiero po chwili się poruszył i zbliżył, przystając przed błyszczącą taflą, która bez zarzutu odbijała jego odbicie. Odwzorowywała je w każdym calu, ukazując najmniejszy detal. Widział siebie, takiego jak postrzegali go inni. Wysokiego, szczupłego mężczyznę, który wyglądałby na o wiele młodszego niż w rzeczywistości był, gdyby nie cień zmęczenia na jego twarzy. Wpatrywał się sobie w oczy przez chwilę, nie potrafiąc przypomnieć kiedy po raz ostatni tak wnikliwie analizował własne odbicie. Ale tak naprawdę to była jedynie chwila, którą poświęcił podczas podziwiania pracy młodej lady Parkinson.
Rama lustra była doskonała. Miała kolor postarzanego srebra, ciężkiego i majestycznego. Wiła się wokół zwierciadła w kwiatowych ornamentach — mógłby przysiąc, że kwiaty wydawały się być żywymi różami, oblanymi jedynie srebrzystą powłoką. Ciągły się wraz z gałązkami w górę, a u szczytu plątały się ze sobą. Wyciągnął rękę, by go dotknąć. Palcami przesunął po delikatnych bruzdach, nadającym pnączom rzeczywisty wygląd.
— Wspaniałe dzieło, Lady Parkinson — powiedział w końcu, ciesząc oko. Niechętnie (mimo, iż dama była piękna — lustro stało się najważniejsze) odwrócił ku niej wzrok. — Niech zawiśnie tu, na środku. Tak najłatwiej będzie nam zabrać się do pracy.
Zakasał rękawy szaty i wrócił do biurka, by rzucić okiem na swoje zapiski. Bez pardonu spojrzał również do notatek Constance, do zeszytu przeznaczonego badaniom i sięgnął po swoją różdżkę. — Najwyższa pora przystąpić do właściwej części naszych badań. Już niedługo wszystko stanie się jasne — powiedział miękko i spojrzał na zegarek. Na niebie księżyc lśnił w pełni już jakąś chwilę. Mieli czterdzieści minut maksymalnego odbicia światła.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czy właśnie tego wymagała nauka? Pochlebstw? Słodkich słów i tytułów? Constance z doświadczenia wiedziała, że to nic nie da. Ramsey nie będzie się zachowywał, tak jak ona tego wymaga. Victoria była niesamowitą kobietą, ale nie było czasu na zachwyty i pogaduszki przy kawie. Constance swoją wypiła prawie duszkiem. Ramsey z biegiem czasu nauczył się, jak ją parzyć. Przez kawę czuła się bardziej spokojna, nie rozumiała, co jest tak magicznego w tym napoju. Potrzebowała go do wyciszenia, ukojenia zmysłów, do skupienia własnych myśli. Może za pracę Victorii powinna ją zaprosić do siebie, ale w głowie nie miała wcale takich drobnostek. Dziś to był dzień, gdy ich marzenia mają się ziścić, gdy powstanie pierwsze lustro, dzięki któremu będą mogli przepowiadać przyszłość. To znaczy Ramsey będzie mógł, ale udział każdego uczestnika grupy badawczej był niepodważalny. Czekała z ostatecznym komentarzem do momentu aż ujrzy lustro. Czuła jakby świat zwolnił, przeciągając tę chwilę do nieskończoności. Widziała jak w zwolnionym tempie Victoria sięga po filiżanka, a ona wraz z Ramseyem nie może wytrzymać w miejscu.
Piękne opakowanie lustra aż ociekało barwami rodowymi. Constance przez chwilę poczuła ścisk w żołądku, że nawet tu pojawia się ich wizytówka. Złapała się na tym, że na czas badań zapominała o tym, kim naprawdę była. Lady, lady Lestrange. Gdy w końcu ujrzała lustro w całej okazałości, zaniemówiła. Podeszła do niego ostrożnie, a echo obcasów odbijało się od ścian niewielkiego gabinetu. Opuszkami palców wodziła po ramie, zastanawiając się, ileż czasu musiała poświęcić na to lustro. Parkinsonowie słynęli ze swojej perfekcyjności, ale to było jak dzieło sztuki. Opuszkami palców dotknęła warg, cofając się o kilka kroków.
- Och, Victorio, jest niesamowite – wyszeptała, będąc pod wrażeniem. Dopiero głos Ramseya wybił ją z zachwytu. Poprawiła szybko włosy i podeszła do biurka, przetrzepując swoje notatki. Nie miała problemów z tym, że musiała podzielić się zapiskami. Zadbanymi dłońmi wskazywała mu kolejne zapiski, zapominając na chwilę o lady Parkinson.
- Mamy mało czasu, najpierw eliksir? – spytała, nie wiedząc, co ma być pierwsze. Różdżkę miała w pogotowiu, ale nie wiedziała, czy była gotowa na rzucanie zaklęcia. Czy to już? Naprawdę? Poczuła suchość w ustach. Denerwowała się, a biel skóry aż błyszczała w świetle księżyca.
Piękne opakowanie lustra aż ociekało barwami rodowymi. Constance przez chwilę poczuła ścisk w żołądku, że nawet tu pojawia się ich wizytówka. Złapała się na tym, że na czas badań zapominała o tym, kim naprawdę była. Lady, lady Lestrange. Gdy w końcu ujrzała lustro w całej okazałości, zaniemówiła. Podeszła do niego ostrożnie, a echo obcasów odbijało się od ścian niewielkiego gabinetu. Opuszkami palców wodziła po ramie, zastanawiając się, ileż czasu musiała poświęcić na to lustro. Parkinsonowie słynęli ze swojej perfekcyjności, ale to było jak dzieło sztuki. Opuszkami palców dotknęła warg, cofając się o kilka kroków.
- Och, Victorio, jest niesamowite – wyszeptała, będąc pod wrażeniem. Dopiero głos Ramseya wybił ją z zachwytu. Poprawiła szybko włosy i podeszła do biurka, przetrzepując swoje notatki. Nie miała problemów z tym, że musiała podzielić się zapiskami. Zadbanymi dłońmi wskazywała mu kolejne zapiski, zapominając na chwilę o lady Parkinson.
- Mamy mało czasu, najpierw eliksir? – spytała, nie wiedząc, co ma być pierwsze. Różdżkę miała w pogotowiu, ale nie wiedziała, czy była gotowa na rzucanie zaklęcia. Czy to już? Naprawdę? Poczuła suchość w ustach. Denerwowała się, a biel skóry aż błyszczała w świetle księżyca.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Ich pochwały niemal łechtały moje ego, czułam jak rośnie w oczach, a ja, mimo że bardzo starałam się, aby nie było tego widać, bowiem chciałam podejść do sprawy jak najbardziej profesjonalnie, aż cała rozpromieniałam. Tak bardzo obawiałam się, że przygotowane przeze mnie zwierciadło nie będzie spełniać ich oczekiwań. Miałam współpracować z panią Tonks, w ostatecznym rozrachunku wyszło jednak na to, że całe zwierciadło zrobiłam sama i przyznam się szczerze, że byłam z siebie dumna. Ale, czy mogło być inaczej? Wrodzony talent, dar Parkinsonów, który miałam we krwi. W tej kwestii nie mogłam zawieść, byłaby to wielka ujma na honorze moim i mojej rodziny. Parkinsonowie słynęli z tworzenia przecudownych luster. Te wszystkie legendy o lustrze ain eingarp czy lustrze najpiękniejszej. Być może, to lustro które teraz odkładałam na wskazane przez Mulcibera miejsce, stanie się równie sławne, a przy nim i moja osoba?
Chyba każdy czarodziej marzył o tym, aby jego imię zapisało się na kartach historii, także i ja tego chciałam. Nigdy nie spodziewałam się, że może się to stać za pomocą lustra, zawsze uważałam, że to perfumy były moim konikiem i to na nich powinnam się skupić. A może wypadałoby zacząć rozwijać również i wytwórstwo? Po tym wydarzeniu i doświadczeniu jakie udało mi się zdobyć będę miała nad czym myśleć i co rozważać. Opcji jest naprawdę wiele.
- Najpierw eliksir - przytaknęłam.
Ze swojej torebki wyciągnęłam ciemną fiolkę, zamkniętą przez odpowiedni korek. Ciecz była dość gęsta, ale na tyle rzadka, aby dało radę rozprowadzić ją po zwierciadle bez większych problemów. Była transparentna, chociaż zawierała delikatny, niebieski odcień, prawdopodobnie dzięki użytym składnikom do przygotowania mikstury. Natomiast zapach miała dość nieporównywalny do niczego szczególnego, pachniała… tajemniczością? O ile można to tak nazwać.
Stworzyłam go długo, poświęciłam mu ogrom czasu. Nie tylko na wytworzenie eliksiru, co na zebranie informacji na temat receptury. Nie była to mikstura mojego autorstwa, eliksiry nadające przedmiotom możliwość nabycia magicznych właściwości już istniały, jednak były bardzo skomplikowane, mało dostępne, a ja jako alchemiczka musiałam użyć wszystkich swoich kontaktów, aby się do tego dobrać. Nie było to łatwe, chociaż warzenie również do najłatwiejszych czynności nie należało. Musiałam spędzić przy tym odpowiednią ilość czasu, zdobyć odpowiednie składniki, dla niektórych czarodziejów, który swoją edukację z eliksirów zakończyli jeszcze w Hogwarcie, stworzenie czegoś wydaje się takim hop-siup. Gdyby to było takie łatwe, każdy byłby genialnym alchemikiem, a tak nie było.
Podeszłam w końcu do zwierciadła, otworzyłam fiolkę i jej końcówkę przyłożyłam do lustra, nie przechylając jej jednak, aby jeszcze nie wylewać eliksiru. Długo zastanawiałam się nad aplikacją, były bowiem różne szkoły. Niektóre zalecały, aby lać od góry, aby wywar sam spłynął po powierzchni w dół i samoistnie się wchłonął; znowu inni polecali, aby delikatnie go wcierać, dłonią czystą, pozbawioną biżuterii, aby nic nie wchłonęło magicznych właściwości. Ja wybrałam opcję numer dwa, aby mieć pewność, że cały eliksir zostanie dokładnie i równo rozprowadzony. Odsunęłam więc fiolkę, ściągnęłam pierścionek z lewej dłoni i odłożyłam go na bok, na biurko i dopiero wtedy ponownie przyłożyłam fiolkę do lustra. Eliksir miał sam w sobie takie właściwości, że rozlewał się dość równo, więc nie musiałam się zbytnio wysilać.
Gdy tylko eliksir zerknął się ze zwierciadłem, a potem z moją dłonią, z moich ust wydobyło się syknięcie. W księgach nich nie było o niemal palącym chłodzie, było jednak natomiast, że nie wolno odsunąć dłoni od powierzchni lustra, dopóki nie zakończy się całego procesu. Zacisnęłam więc mocno zęby i rozprowadzałam zawartość eliksiru, starając się powstrzymać łzy. Oh, gdybym wiedziała, wybrałabym inną opcję.
Gdy skończyłam, szybko zabrałam rękę. Spojrzałam na dłoń, nie była zaczerwieniona, poparzona, ani w jakikolwiek inny sposób uszkodzona. Jednak parzących chłód doskwierał mi do momentu, nim nie zmyłam reszty eliksiru ze swojej skóry. Lustro… nie wyglądało inaczej. Całość się wchłonęła, powierzchnia była przygotowana na dalsze działania. Zakładając pierścionek ponownie na palec, cofnęłam się dwa kroki, robiąc miejsce dla lady Lestrange.
- Gotowe - dodałam jeszcze na zakończenie swojej pracy.
Teraz wszystko w jej rękach… w jej zaklęciu.
Chyba każdy czarodziej marzył o tym, aby jego imię zapisało się na kartach historii, także i ja tego chciałam. Nigdy nie spodziewałam się, że może się to stać za pomocą lustra, zawsze uważałam, że to perfumy były moim konikiem i to na nich powinnam się skupić. A może wypadałoby zacząć rozwijać również i wytwórstwo? Po tym wydarzeniu i doświadczeniu jakie udało mi się zdobyć będę miała nad czym myśleć i co rozważać. Opcji jest naprawdę wiele.
- Najpierw eliksir - przytaknęłam.
Ze swojej torebki wyciągnęłam ciemną fiolkę, zamkniętą przez odpowiedni korek. Ciecz była dość gęsta, ale na tyle rzadka, aby dało radę rozprowadzić ją po zwierciadle bez większych problemów. Była transparentna, chociaż zawierała delikatny, niebieski odcień, prawdopodobnie dzięki użytym składnikom do przygotowania mikstury. Natomiast zapach miała dość nieporównywalny do niczego szczególnego, pachniała… tajemniczością? O ile można to tak nazwać.
Stworzyłam go długo, poświęciłam mu ogrom czasu. Nie tylko na wytworzenie eliksiru, co na zebranie informacji na temat receptury. Nie była to mikstura mojego autorstwa, eliksiry nadające przedmiotom możliwość nabycia magicznych właściwości już istniały, jednak były bardzo skomplikowane, mało dostępne, a ja jako alchemiczka musiałam użyć wszystkich swoich kontaktów, aby się do tego dobrać. Nie było to łatwe, chociaż warzenie również do najłatwiejszych czynności nie należało. Musiałam spędzić przy tym odpowiednią ilość czasu, zdobyć odpowiednie składniki, dla niektórych czarodziejów, który swoją edukację z eliksirów zakończyli jeszcze w Hogwarcie, stworzenie czegoś wydaje się takim hop-siup. Gdyby to było takie łatwe, każdy byłby genialnym alchemikiem, a tak nie było.
Podeszłam w końcu do zwierciadła, otworzyłam fiolkę i jej końcówkę przyłożyłam do lustra, nie przechylając jej jednak, aby jeszcze nie wylewać eliksiru. Długo zastanawiałam się nad aplikacją, były bowiem różne szkoły. Niektóre zalecały, aby lać od góry, aby wywar sam spłynął po powierzchni w dół i samoistnie się wchłonął; znowu inni polecali, aby delikatnie go wcierać, dłonią czystą, pozbawioną biżuterii, aby nic nie wchłonęło magicznych właściwości. Ja wybrałam opcję numer dwa, aby mieć pewność, że cały eliksir zostanie dokładnie i równo rozprowadzony. Odsunęłam więc fiolkę, ściągnęłam pierścionek z lewej dłoni i odłożyłam go na bok, na biurko i dopiero wtedy ponownie przyłożyłam fiolkę do lustra. Eliksir miał sam w sobie takie właściwości, że rozlewał się dość równo, więc nie musiałam się zbytnio wysilać.
Gdy tylko eliksir zerknął się ze zwierciadłem, a potem z moją dłonią, z moich ust wydobyło się syknięcie. W księgach nich nie było o niemal palącym chłodzie, było jednak natomiast, że nie wolno odsunąć dłoni od powierzchni lustra, dopóki nie zakończy się całego procesu. Zacisnęłam więc mocno zęby i rozprowadzałam zawartość eliksiru, starając się powstrzymać łzy. Oh, gdybym wiedziała, wybrałabym inną opcję.
Gdy skończyłam, szybko zabrałam rękę. Spojrzałam na dłoń, nie była zaczerwieniona, poparzona, ani w jakikolwiek inny sposób uszkodzona. Jednak parzących chłód doskwierał mi do momentu, nim nie zmyłam reszty eliksiru ze swojej skóry. Lustro… nie wyglądało inaczej. Całość się wchłonęła, powierzchnia była przygotowana na dalsze działania. Zakładając pierścionek ponownie na palec, cofnęłam się dwa kroki, robiąc miejsce dla lady Lestrange.
- Gotowe - dodałam jeszcze na zakończenie swojej pracy.
Teraz wszystko w jej rękach… w jej zaklęciu.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Victoria Parkinson' has done the following action : rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Czy to naprawdę będzie koniec? Drobne iskry marzeń przybierały wyraźniejszego kształtu. Przed sobą miała najpiękniejsze z luster. Nie chodziło jednak o ozdoby i precyzyjne wykonane. Laku dokładności nie wolno było zarzucić Parkinsonom. Syrena słynęła ze swojego sentymentalizmu. To lustro znaczyło dla niej wiele, było gwiazdą i fundamentem badań. Mogłaby przypisywać zasługi tylko godzinom wysiedzianym w bibliotece, pracy oraz wiedzy Ramseya czy zaklęciu, ale to właśnie ono stało się najważniejsze. Bała się, że potęga tej magii ją przewyższy, że lustro nie będzie wykorzystywane w dobrym celu. Większość wynalazków, które wstrząsnęły światem nie tylko naukowym, szybko zaczynała szerzyć zło. Constance wiele razy przekonała się, że zaufanie nie jest prostą sprawą. Czy świat zrozumie, do czego ma służyć lustro?
Cofnęła się o krok, pozwalając Victorii działać. Obserwowała szlachciankę jak zaczarowana. Miała wrażenie, że stoi zupełnie z boku, a magia dzisiejszego wieczoru przyjemnie muska skórę. Nie wychylała się, nie odchodziła od ściany, dając lady Parkinson przestrzeń do działania. Chciała dotknąć buteleczki eliksiru, ale nie przyszło jej na myśl, żeby wąchać. Obserwowała jak z wielką dokładnością Victorią wmasowuje płyn w lustro. Czekała na ten moment, aż tafla będzie zamazana, ale wciąż pozostawała nieskazitelnie czysta. Gdy Victoria skończyła, Constance podeszła do lustra i z niedowierzaniem na nie spoglądała. Chciała podważyć jej kompetencje oraz działanie eliksiru, ale musiała uwierzyć, że właśnie tak to wygląda.
Podeszła do biurka, chwytając swoje notatki, chociaż znała je już na pamięć. Miała wątpliwości, czy na pewno tak szła linijka za linijką, czy pomyliła kolejność. Stała przed lustrem, walcząc ze swoimi słabościami. Widziała siebie, bladą skórę i błękitne, zaszklone oczy. Uniosła różdżkę, ale nie wypowiedziała od razu formuły zaklęcia. Miała wątpliwości, czy zadziała, czy się naprawdę przyłożyli do samych badań. A może zapomniała o czymś ważnym? A co jeśli pomyliła rozpisanie numerologiczne liter zaklęcia i źle wybrała liczby? Wzięła głęboki oddech, ale nie miała odwagę spojrzeć na zebranych.
Bała się. Mogła udawać silną, niezależną kobietę, która nie boi się żadnego naukowego wyzwania, ale właśnie dziś miało się okazać, czy dołożyli wszelkich starań, żeby ich marzenie się spełniło. Machnęła różdżką, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Poczuła ścisk i nieprzyjemne ukłucie. Odłożyła notatki na biurko, napiła się zimnej już kawy. Za minutę północ, pomyślała, spoglądając na zegarek. Wróciła do lustra, wypowiadając inkantacje. Bała się, ale to strach był siłą napędową. Wszystko się zmieni w dzisiejszy dniu, po północy nic już nie będzie tak samo. Zamknęła oczy chwilę po tym jak strużka zaklęcia trafiła w lustro. Czy się udało? Była zbyt sparaliżowana, aby powiedzieć to na głos.
Cofnęła się o krok, pozwalając Victorii działać. Obserwowała szlachciankę jak zaczarowana. Miała wrażenie, że stoi zupełnie z boku, a magia dzisiejszego wieczoru przyjemnie muska skórę. Nie wychylała się, nie odchodziła od ściany, dając lady Parkinson przestrzeń do działania. Chciała dotknąć buteleczki eliksiru, ale nie przyszło jej na myśl, żeby wąchać. Obserwowała jak z wielką dokładnością Victorią wmasowuje płyn w lustro. Czekała na ten moment, aż tafla będzie zamazana, ale wciąż pozostawała nieskazitelnie czysta. Gdy Victoria skończyła, Constance podeszła do lustra i z niedowierzaniem na nie spoglądała. Chciała podważyć jej kompetencje oraz działanie eliksiru, ale musiała uwierzyć, że właśnie tak to wygląda.
Podeszła do biurka, chwytając swoje notatki, chociaż znała je już na pamięć. Miała wątpliwości, czy na pewno tak szła linijka za linijką, czy pomyliła kolejność. Stała przed lustrem, walcząc ze swoimi słabościami. Widziała siebie, bladą skórę i błękitne, zaszklone oczy. Uniosła różdżkę, ale nie wypowiedziała od razu formuły zaklęcia. Miała wątpliwości, czy zadziała, czy się naprawdę przyłożyli do samych badań. A może zapomniała o czymś ważnym? A co jeśli pomyliła rozpisanie numerologiczne liter zaklęcia i źle wybrała liczby? Wzięła głęboki oddech, ale nie miała odwagę spojrzeć na zebranych.
Bała się. Mogła udawać silną, niezależną kobietę, która nie boi się żadnego naukowego wyzwania, ale właśnie dziś miało się okazać, czy dołożyli wszelkich starań, żeby ich marzenie się spełniło. Machnęła różdżką, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Poczuła ścisk i nieprzyjemne ukłucie. Odłożyła notatki na biurko, napiła się zimnej już kawy. Za minutę północ, pomyślała, spoglądając na zegarek. Wróciła do lustra, wypowiadając inkantacje. Bała się, ale to strach był siłą napędową. Wszystko się zmieni w dzisiejszy dniu, po północy nic już nie będzie tak samo. Zamknęła oczy chwilę po tym jak strużka zaklęcia trafiła w lustro. Czy się udało? Była zbyt sparaliżowana, aby powiedzieć to na głos.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
The member 'Constance Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Co ujrzysz, gdy spojrzysz w zwierciadło? Jakim widokiem dziś cię uraczy? Czy przeniesiesz się w czasie? Czy pozwoli ci oszukać los? Podejdź bliżej, zajrzyj w nie. Śmiało.
Jego spojrzenie przemykało po zapiskach Constance, a opuszczona głowa doskonale chowała w cieniu uśmiech, który zdradzał jego podekscytowanie i fascynację. Czuł bicie swojego serca — to było niecodzienne, wyjątkowe. Nie pamiętał, kiedy przejmował się czymkolwiek tak, jak tym zwierciadłem. Poświęcił mu ostatnie miesiące, doprowadzając do skrajnej bezsenności, niemożliwego do złagodzenia zmęczenia. Choroby, które się go nie imały do tej pory zaczęły mu zagrażać. Ale nic nie było w stanie odciągnąć go od pracy. Poszukując informacji w księgach zatracał się w czasie; spoglądając w gwiazdy i szukając w nich odpowiedzi zatracał się w przestrzeni. Dni zlewały się ze sobą, zacierała się granica pomiędzy dniem, a nocą. Miał większy problem z wyszczególnieniem mało istotnych zdarzeń, skupiając się wyłącznie na tym, co istotne i przydatne.
Czuł, że to zaraz nastąpi. Odwróci się i stanie się świadkiem stworzenia najpiękniejszej rzeczy jaką kiedykolwiek widział. Cóż mogło być wspanialszego dla jasnowidza od zwierciadła, które pokazuje przyszłość o wiele lepiej niż fusy, dokładniej niż szklana kula, bez domysłów, bez pomyłek, póki ktoś nie zmieni biegu zdarzeń.
Nabrał powietrza w płuca i gdy melodyjny głos Victorii rozbrzmiał w pomieszczeniu, odwrócił się, by na nią spojrzeć, na jej dłonie, jak wyciągały fiolkę z eliksirem. Miała ładne dłonie, a w tej chwili stały się najważniejsze na świecie. Drgnął, gdy rozlała na lśniącej tafli gęsty płyn. Był niemalże niewidoczny, bezbarwny, a jednak odznaczał się na lustrze. Stało się dzięki niemu inne. Czy one również to dostrzegły, czy tylko on? Odniósł wrażenie, że stało się bardziej mętne i wyraziste jednocześnie, jak lód, który tworzy szklaną pokrywę na zamarzniętym jeziorze. Nie było oszronione, a jednak podejrzewał, że gdy tylko go dotknie jakaś dziwna magia zmrozi mu palce.
A później przyszła pora na zaklęcie. Spojrzał na Constance i szybko dostrzegł jej zdenerwowanie. Widział jak jej klatka piersiowa unosi się szybko i opada, choć za wszelką cenę próbuje zapanować nad swoim oddechem i mimiką twarzy. Była blada, równie zmęczona co on, choroba dawała się we znaki. Ale nie zawiedzie go, miał przeczucie. Był pewien, że gdy tylko wypowie inkantacje lustro stanie sie kompletne. Stanie się dokładnie tym, na co pracowali, o czym marzyli i czego pragnęli. Czego on pragnął.
Walczyła ze sobą, szukała koncentracji, ale wydawała się nieco nieobecna. Podszedł bliżej, lecz niezbyt blisko. Nie chciał zakłócać przebiegu zdarzeń. Wpatrywał się w nią, póki nie odnalazła w sobie siły i nie skupiła się dostatecznie mocno, by rzucić urok na zwierciadło. Wtedy spojrzał na nie. Było zaczarowane. Emanowała od niego dziwna energia. Promieniowała na niego, przyciągała go. Właśnie wtedy został z nim sam, a wszystko inne przestało mieć znaczenie. W pomieszczeniu było ciemno, nie było nikogo. Tylko on i lustro.
Podejdź bliżej. Śmiało.
Zrobił pewny krok w jego stronę, a potem w oka mgnieniu znalazł się przy srebrzystej tafli. Wstrzymał oddech. Na moment. I zerknął. Zajrzał w głąb. Czy ujrzy przyszłość?
Jego spojrzenie przemykało po zapiskach Constance, a opuszczona głowa doskonale chowała w cieniu uśmiech, który zdradzał jego podekscytowanie i fascynację. Czuł bicie swojego serca — to było niecodzienne, wyjątkowe. Nie pamiętał, kiedy przejmował się czymkolwiek tak, jak tym zwierciadłem. Poświęcił mu ostatnie miesiące, doprowadzając do skrajnej bezsenności, niemożliwego do złagodzenia zmęczenia. Choroby, które się go nie imały do tej pory zaczęły mu zagrażać. Ale nic nie było w stanie odciągnąć go od pracy. Poszukując informacji w księgach zatracał się w czasie; spoglądając w gwiazdy i szukając w nich odpowiedzi zatracał się w przestrzeni. Dni zlewały się ze sobą, zacierała się granica pomiędzy dniem, a nocą. Miał większy problem z wyszczególnieniem mało istotnych zdarzeń, skupiając się wyłącznie na tym, co istotne i przydatne.
Czuł, że to zaraz nastąpi. Odwróci się i stanie się świadkiem stworzenia najpiękniejszej rzeczy jaką kiedykolwiek widział. Cóż mogło być wspanialszego dla jasnowidza od zwierciadła, które pokazuje przyszłość o wiele lepiej niż fusy, dokładniej niż szklana kula, bez domysłów, bez pomyłek, póki ktoś nie zmieni biegu zdarzeń.
Nabrał powietrza w płuca i gdy melodyjny głos Victorii rozbrzmiał w pomieszczeniu, odwrócił się, by na nią spojrzeć, na jej dłonie, jak wyciągały fiolkę z eliksirem. Miała ładne dłonie, a w tej chwili stały się najważniejsze na świecie. Drgnął, gdy rozlała na lśniącej tafli gęsty płyn. Był niemalże niewidoczny, bezbarwny, a jednak odznaczał się na lustrze. Stało się dzięki niemu inne. Czy one również to dostrzegły, czy tylko on? Odniósł wrażenie, że stało się bardziej mętne i wyraziste jednocześnie, jak lód, który tworzy szklaną pokrywę na zamarzniętym jeziorze. Nie było oszronione, a jednak podejrzewał, że gdy tylko go dotknie jakaś dziwna magia zmrozi mu palce.
A później przyszła pora na zaklęcie. Spojrzał na Constance i szybko dostrzegł jej zdenerwowanie. Widział jak jej klatka piersiowa unosi się szybko i opada, choć za wszelką cenę próbuje zapanować nad swoim oddechem i mimiką twarzy. Była blada, równie zmęczona co on, choroba dawała się we znaki. Ale nie zawiedzie go, miał przeczucie. Był pewien, że gdy tylko wypowie inkantacje lustro stanie sie kompletne. Stanie się dokładnie tym, na co pracowali, o czym marzyli i czego pragnęli. Czego on pragnął.
Walczyła ze sobą, szukała koncentracji, ale wydawała się nieco nieobecna. Podszedł bliżej, lecz niezbyt blisko. Nie chciał zakłócać przebiegu zdarzeń. Wpatrywał się w nią, póki nie odnalazła w sobie siły i nie skupiła się dostatecznie mocno, by rzucić urok na zwierciadło. Wtedy spojrzał na nie. Było zaczarowane. Emanowała od niego dziwna energia. Promieniowała na niego, przyciągała go. Właśnie wtedy został z nim sam, a wszystko inne przestało mieć znaczenie. W pomieszczeniu było ciemno, nie było nikogo. Tylko on i lustro.
Podejdź bliżej. Śmiało.
Zrobił pewny krok w jego stronę, a potem w oka mgnieniu znalazł się przy srebrzystej tafli. Wstrzymał oddech. Na moment. I zerknął. Zajrzał w głąb. Czy ujrzy przyszłość?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Biuro Mulcibera
Szybka odpowiedź