Wejście do rezerwatu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wejście do rezerwatu
Otwarty rezerwat jednorożców należący do rodu Parkinson. Znajduje się on w jednym z największych lasów w Anglii - Forst of Dean. Pracują tam młode, niezamężne kobiety, a odwiedzającym, przy odrobinie szczęścia, być może uda się dostrzec te piękne, magiczne stworzenia. Przez las idzie się wąskimi ścieżkami, ale na tyle oznaczonymi, że nie można się zgubić. Pomimo dostępności dla osób z zewnątrz - poruszanie się odbywa się określonymi ścieżkami, z których zboczenie jest surowo zakazane. Zwiedzanie innymi szlakami może odbywać się tylko i wyłącznie w asyście pracowników rezerwatu lub członków rodu Parkinson. Wytrwałym bywalcom tegoż rezerwatu częściej uda się zobaczyć młode jednorożce, które są bardziej ufne i ciekawskie, oraz z chęcią podchodzą nawet do chłopców, tolerując obecność mężczyzn. Obcowanie z dorosłymi jednorożcami jest niemalże niemożliwe, chyba że wyczują one obecność kobiety nieskazitelnie czystej, której pozwolą na bliższe podejście.
Nie należy zapominać, że są to zwierzęta groźne, oznaczone przez Ministerstwo znakiem XXXX, co oznacza, że wymagają specjalnej wiedzy na ich temat, aby móc się nimi zajmować. Denerwowanie zwierząt, płoszenie lub próba wykorzystania ich na własny użytek może skończyć się źle, nie tyle dla zwierzęcia, ile dla samego czarodzieja. Las jest bowiem pilnie strzeżony, a próba skrzywdzenia zwierząt jest karana.
Nie należy zapominać, że są to zwierzęta groźne, oznaczone przez Ministerstwo znakiem XXXX, co oznacza, że wymagają specjalnej wiedzy na ich temat, aby móc się nimi zajmować. Denerwowanie zwierząt, płoszenie lub próba wykorzystania ich na własny użytek może skończyć się źle, nie tyle dla zwierzęcia, ile dla samego czarodzieja. Las jest bowiem pilnie strzeżony, a próba skrzywdzenia zwierząt jest karana.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.03.17 22:42, w całości zmieniany 2 razy
10.04
Lekkie kroki starannie zapiętych czarnych półbutów nie zwiastowały nadchodzących zmian. Krawędzie aksamitnej szaty muskającej kostki - szarego materiału opiętego wokół szyi i talii pasami ciemnej i sztywnej koronki - nie przyciągały wzroku, lecz nie musiały. Długi warkocz jasnych jak kryształy włosów odznaczał się wystarczająco pod wiosennym, choć równie ciemnym kapeluszem, skrywającym twarz zbyt młodą, by dało się po niej rozpoznać prawdziwy wiek kobiety. Co najważniejsze, kapelusz rzucał cień na obrysowane czernią oczy wyzbyte z wszelkiego ciepła. Błękitnych tęczówek, które nigdy nie skrywały dobrej intencji.
Elvira pojawiła się w rezerwacie niemal bezgłośnie, poruszając się powoli i z nowo wyuczoną gracją, kołysząc biodrami w sposób, który nie zdawał jej się naturalny. Niewysoki obcas potęgował ból i tak napiętych mięśni, lecz trzymała się prosto, sztywno, pozostawiając w każdym miejscu, które mijała, ślad swojego oceniającego spojrzenia oraz przyjemną mgiełkę lawendowych perfum. Kwiatowa słodycz zwodziła tak jak zwodził trujący chwast, nikomu jednak nie dała poznać swojej niechęci. Grubych i ostrych cierni okalających serce, w którym niewiele już zostało życia.
Wędrując najszerszą z leśnych ścieżek dotarła do bramy i tam zwróciła się do klucznika, młodego chłopaczka, być może eunucha, któremu przydzielono widać niewymagające zapuszczania się do rezerwatu zadanie. Górowała nad nim wzrostem i dumą, nie czuła więc oporu przed tym, by unosząc brodę uraczyć go pustym i wymagającym spojrzeniem.
- Bardzo mi przykro, szanowna pani, nie mamy jednak w chwili obecnej dostępnych przewodniczek - zagaił z szacunkiem i naszła ją ochota wywrócić oczy, była jednak zbyt zesztywniała, by ochocie ulec.
- Panno. Panno Multon - poprawiła go machinalnie, na co rozszerzyły się jego chłopięce oczy w tej typowo młodzieńczej i żałosnej ułudzie prawdziwej męskości. - Nie przyszłam tu zwiedzać, przynajmniej nie wyłącznie. Pracuje tutaj młoda dziewczyna, świeża absolwentka. Nazywa się Maria Multon. Życzę sobie, by mi ją przedstawiono, bowiem jest moją rodzoną kuzynką. - A widząc zawahanie w chłopcu, pozwoliła sobie uzupełnić. - Nazywam się Elvira Multon, z matki Parkinson. Życzę sobie, by moja prośba została spełniona tak szybko, jak to będzie tylko możliwe. Zaczekam. - Usiadła na jednej z ławek, poprawiając rondo kapelusza szczupłą dłonią obleczoną w koronkową rękawiczkę.
I tylko najmniejsze drgnienie warg, gdy chłopiec zmieszał się, obiecując spełnić żądanie natychmiast, sugerowało lisią złośliwość.
Tylko ono i nieniknący chłód.
I never trust my feelings
I waited for the remedy
I waited for the remedy
Lekkie kroki starannie zapiętych czarnych półbutów nie zwiastowały nadchodzących zmian. Krawędzie aksamitnej szaty muskającej kostki - szarego materiału opiętego wokół szyi i talii pasami ciemnej i sztywnej koronki - nie przyciągały wzroku, lecz nie musiały. Długi warkocz jasnych jak kryształy włosów odznaczał się wystarczająco pod wiosennym, choć równie ciemnym kapeluszem, skrywającym twarz zbyt młodą, by dało się po niej rozpoznać prawdziwy wiek kobiety. Co najważniejsze, kapelusz rzucał cień na obrysowane czernią oczy wyzbyte z wszelkiego ciepła. Błękitnych tęczówek, które nigdy nie skrywały dobrej intencji.
Elvira pojawiła się w rezerwacie niemal bezgłośnie, poruszając się powoli i z nowo wyuczoną gracją, kołysząc biodrami w sposób, który nie zdawał jej się naturalny. Niewysoki obcas potęgował ból i tak napiętych mięśni, lecz trzymała się prosto, sztywno, pozostawiając w każdym miejscu, które mijała, ślad swojego oceniającego spojrzenia oraz przyjemną mgiełkę lawendowych perfum. Kwiatowa słodycz zwodziła tak jak zwodził trujący chwast, nikomu jednak nie dała poznać swojej niechęci. Grubych i ostrych cierni okalających serce, w którym niewiele już zostało życia.
Wędrując najszerszą z leśnych ścieżek dotarła do bramy i tam zwróciła się do klucznika, młodego chłopaczka, być może eunucha, któremu przydzielono widać niewymagające zapuszczania się do rezerwatu zadanie. Górowała nad nim wzrostem i dumą, nie czuła więc oporu przed tym, by unosząc brodę uraczyć go pustym i wymagającym spojrzeniem.
- Bardzo mi przykro, szanowna pani, nie mamy jednak w chwili obecnej dostępnych przewodniczek - zagaił z szacunkiem i naszła ją ochota wywrócić oczy, była jednak zbyt zesztywniała, by ochocie ulec.
- Panno. Panno Multon - poprawiła go machinalnie, na co rozszerzyły się jego chłopięce oczy w tej typowo młodzieńczej i żałosnej ułudzie prawdziwej męskości. - Nie przyszłam tu zwiedzać, przynajmniej nie wyłącznie. Pracuje tutaj młoda dziewczyna, świeża absolwentka. Nazywa się Maria Multon. Życzę sobie, by mi ją przedstawiono, bowiem jest moją rodzoną kuzynką. - A widząc zawahanie w chłopcu, pozwoliła sobie uzupełnić. - Nazywam się Elvira Multon, z matki Parkinson. Życzę sobie, by moja prośba została spełniona tak szybko, jak to będzie tylko możliwe. Zaczekam. - Usiadła na jednej z ławek, poprawiając rondo kapelusza szczupłą dłonią obleczoną w koronkową rękawiczkę.
I tylko najmniejsze drgnienie warg, gdy chłopiec zmieszał się, obiecując spełnić żądanie natychmiast, sugerowało lisią złośliwość.
Tylko ono i nieniknący chłód.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
To miał być dzień jak co dzień.
Maria pracowała w rezerwacie już niemalże pół roku — to jednocześnie dużo i skrajnie mało, w porównaniu z doświadczeniem, jakie prezentowały starsze od niej koleżanki. Wszystkie poruszały się z niewymowną gracją, wodziły uważnym spojrzeniem za istotami, które poprzysięgły chronić, a las, na którego terenie znajdował się rezerwat, stawał się ich drugim domem. Zima nie była łaskawa dla nikogo, a w szczególności nie dla pracujących zazwyczaj na zewnątrz panien. Maria musiała więc starać się, jak tylko mogła, by zapewnić sobie jak najwięcej ciepła. I tak oto, jeszcze dzisiaj ubrana była w jasnobrązowy, zapięty pod szyję kożuszek, na głowie wciąż miała dzierganą czapkę, spod której wystawał długi, gruby warkocz. Spódnica — jak do pracy — była nieco krótsza, miast do ziemi sięgała bowiem do połowy łydki, a to, co wystawało spod jej materiału, zakryte było przez długie, skórzane buty o grubej podeszwie.
Właśnie skończyła oprowadzać jedną z zapowiedzianych dziś grup. Wracała jedną z głównych ścieżek, nie zbaczając w stronę tych, które przeznaczone były dla pracownic rezerwatu lub rodu Parkinson. Dzięki temu nadbiegający z naprzeciwka niewysoki młodzieniec mógł wpaść na nią prędzej, pomimo tego, że Marysia, odrobinę zapobiegawczo, chciała zejść mu z drogi.
— Maria, pani... znaczy się... Panna Multon na ciebie czeka — wydusił z siebie, zmęczony biegiem, a szare oczy dziewczęcia otworzyły się szerzej, w wyraźnym zdziwieniu. Robił sobie z niej żarty? Mama czasem odwiedzała ją w rezerwacie, tak samo jak siostry, jednak wszyscy dobrze wiedzieli, że będąc w pracy, zajmowała się wyłącznie nią. Jeżeli chciałyby coś jej zostawić, zostawiłyby to w budynku zarządu, jak zawsze.
Coś było nie tak.
— Spokojnie, Jerry, oddychaj... — poprosiła młodzieńca, cicho, chyba mógł niedosłyszeć przez to, jak ciężko oddychał. Palce same odnalazły warkocz, który zaczęły delikatnie, nerwowo skubać. Kto to mógł być? — Czy panna Multon powiedziała ci, jak się nazywa? — dopytała, próbując przebić się przez całe drzewo genealogiczne Multonów, o których wiedziała. Jej rodzina nigdy nie była zbyt mocno związana z licznym kuzynostwem, ale mieli świadomość, że istnieli. Czy stało się coś złego? Z rodziną? Z nią? Myśli krążyły w tysiącu kierunków, nim chłopak wreszcie nabrał kolejny oddech i odezwał się znowu.
— Elvira Multon z matki Parkinson — powiedział, a samo nazwisko matki kuzynki sprawiło, że rumiana od wysiłku twarz Marii pobladła nagle. Poprawiła czapkę na głowie, wyprostowała się prędko najmocniej, jak umiała.
— Dzię... dziękuję... — szepnęła słabo, kiwając mężczyźnie głową, po czym ruszyła biegiem w kierunku wejścia do rezerwatu. Nie mogła przecież pozwolić czekać tak ważnej osobie. Nie znała co prawda Elviry, niewiele wiedziała o wydarzeniach, które toczyły Anglię, ale wystarczyły dwa więzy krwi. Ten, który łączył obie panny Multon, i ten, który Elvira dzieliła z panami na Broadway Tower. Zwolniła, dopiero gdy na horyzoncie pojawiła się brama rezerwatu. Nieładnie było przecież przyjść tak zasapanym jak tamten chłopak. Ostatnie metry poświęciła więc na unormowanie oddechu — policzki wciąż miała rumiane, pomimo wciąż toczącego ją przejęcia i niepewności. Poruszała się zwinnie i prędko, nawet jeżeli miała wrażenie, że kości nóg zmieniły się w miękką watę, którą mogła wypchać zimową kurtkę lub płaszczyk.
Nie kazała jednak czekać Elvirze długo. Dojrzeć było ją prosto i nie dało się pomylić z żadnym innym gościem rezerwatu. Znalazłszy się po jej lewej stronie, chwyciła rąbki kożuszka w obie dłonie, dygając przed nią z wyraźną nerwowością.
— Nazywam się Maria Multon — oznajmiła cicho i tylko nieco mocniejsza dźwięczność, którą Elvira mogła z łatwością wyczuć, sugerowała, że nie jest to szept, ale normalny ton głosu dziewczęcia. — Chciała się... panna... ze mną widzieć? — dodała po chwili, nie mając jeszcze śmiałości spojrzeć na kobietę wprost, wzrokiem błądząc gdzieś w okolicy jej butów.
Maria pracowała w rezerwacie już niemalże pół roku — to jednocześnie dużo i skrajnie mało, w porównaniu z doświadczeniem, jakie prezentowały starsze od niej koleżanki. Wszystkie poruszały się z niewymowną gracją, wodziły uważnym spojrzeniem za istotami, które poprzysięgły chronić, a las, na którego terenie znajdował się rezerwat, stawał się ich drugim domem. Zima nie była łaskawa dla nikogo, a w szczególności nie dla pracujących zazwyczaj na zewnątrz panien. Maria musiała więc starać się, jak tylko mogła, by zapewnić sobie jak najwięcej ciepła. I tak oto, jeszcze dzisiaj ubrana była w jasnobrązowy, zapięty pod szyję kożuszek, na głowie wciąż miała dzierganą czapkę, spod której wystawał długi, gruby warkocz. Spódnica — jak do pracy — była nieco krótsza, miast do ziemi sięgała bowiem do połowy łydki, a to, co wystawało spod jej materiału, zakryte było przez długie, skórzane buty o grubej podeszwie.
Właśnie skończyła oprowadzać jedną z zapowiedzianych dziś grup. Wracała jedną z głównych ścieżek, nie zbaczając w stronę tych, które przeznaczone były dla pracownic rezerwatu lub rodu Parkinson. Dzięki temu nadbiegający z naprzeciwka niewysoki młodzieniec mógł wpaść na nią prędzej, pomimo tego, że Marysia, odrobinę zapobiegawczo, chciała zejść mu z drogi.
— Maria, pani... znaczy się... Panna Multon na ciebie czeka — wydusił z siebie, zmęczony biegiem, a szare oczy dziewczęcia otworzyły się szerzej, w wyraźnym zdziwieniu. Robił sobie z niej żarty? Mama czasem odwiedzała ją w rezerwacie, tak samo jak siostry, jednak wszyscy dobrze wiedzieli, że będąc w pracy, zajmowała się wyłącznie nią. Jeżeli chciałyby coś jej zostawić, zostawiłyby to w budynku zarządu, jak zawsze.
Coś było nie tak.
— Spokojnie, Jerry, oddychaj... — poprosiła młodzieńca, cicho, chyba mógł niedosłyszeć przez to, jak ciężko oddychał. Palce same odnalazły warkocz, który zaczęły delikatnie, nerwowo skubać. Kto to mógł być? — Czy panna Multon powiedziała ci, jak się nazywa? — dopytała, próbując przebić się przez całe drzewo genealogiczne Multonów, o których wiedziała. Jej rodzina nigdy nie była zbyt mocno związana z licznym kuzynostwem, ale mieli świadomość, że istnieli. Czy stało się coś złego? Z rodziną? Z nią? Myśli krążyły w tysiącu kierunków, nim chłopak wreszcie nabrał kolejny oddech i odezwał się znowu.
— Elvira Multon z matki Parkinson — powiedział, a samo nazwisko matki kuzynki sprawiło, że rumiana od wysiłku twarz Marii pobladła nagle. Poprawiła czapkę na głowie, wyprostowała się prędko najmocniej, jak umiała.
— Dzię... dziękuję... — szepnęła słabo, kiwając mężczyźnie głową, po czym ruszyła biegiem w kierunku wejścia do rezerwatu. Nie mogła przecież pozwolić czekać tak ważnej osobie. Nie znała co prawda Elviry, niewiele wiedziała o wydarzeniach, które toczyły Anglię, ale wystarczyły dwa więzy krwi. Ten, który łączył obie panny Multon, i ten, który Elvira dzieliła z panami na Broadway Tower. Zwolniła, dopiero gdy na horyzoncie pojawiła się brama rezerwatu. Nieładnie było przecież przyjść tak zasapanym jak tamten chłopak. Ostatnie metry poświęciła więc na unormowanie oddechu — policzki wciąż miała rumiane, pomimo wciąż toczącego ją przejęcia i niepewności. Poruszała się zwinnie i prędko, nawet jeżeli miała wrażenie, że kości nóg zmieniły się w miękką watę, którą mogła wypchać zimową kurtkę lub płaszczyk.
Nie kazała jednak czekać Elvirze długo. Dojrzeć było ją prosto i nie dało się pomylić z żadnym innym gościem rezerwatu. Znalazłszy się po jej lewej stronie, chwyciła rąbki kożuszka w obie dłonie, dygając przed nią z wyraźną nerwowością.
— Nazywam się Maria Multon — oznajmiła cicho i tylko nieco mocniejsza dźwięczność, którą Elvira mogła z łatwością wyczuć, sugerowała, że nie jest to szept, ale normalny ton głosu dziewczęcia. — Chciała się... panna... ze mną widzieć? — dodała po chwili, nie mając jeszcze śmiałości spojrzeć na kobietę wprost, wzrokiem błądząc gdzieś w okolicy jej butów.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie była nigdy w rezerwacie jednorożców położonym na jej ojczystych ziemiach, toteż pewną ciekawością napawał ją widok lasów za bramą oraz opuszczających teren grup wycieczkowych. Czy w obecnych czasach naprawdę istnieli ludzie skłonni marnotrawić czas na przyglądanie się koniom z rogiem na łbie i to takim, które raczej częściej niż rzadziej wcale się pokazywać nie chciały? Czym innym była praca przy czarodziejskich stworzeniach, były one na tyle przydatne w alchemii czy różdżkarstwie, że nie uznawała jej za nic uwłaczającego, po cóż jednak w trakcie wojny udawać się na nic nie wnoszące wycieczki? Gdyby ona zechciała popatrzeć na ładnego konia... ech.
Przyznać trzeba było parobkowi, czy jaką tam inną funkcję pełnił eunuch, że nie musiała długo oczekiwać na przybycie kuzynki. Choć Elviry zatwardziałe wspominanie o dziedzictwie w wielu budziło politowanie, na terenach należących do Parkinsonów nikt nie śmiał zakwestionować jakiegokolwiek, najmniejszego i choćby powiązania. Słusznie. Zanim dziewczyna - Multon na pierwszy rzut oka, wystarczyło zawiesić spojrzenie na jasnej czuprynie chwytającej promienie słońca niczym drobiny złota - nadeszła bliżej, Elvira zdążyła już wstać z ławki, by powitać ją należycie. Utworzyło to między nimi pewien dystans, Elvira była bowiem wyższa, rondo jej eleganckiego kapelusza rzucało na młódkę cień, gdy tak przez krótką chwilę lustrowała ją spojrzeniem w milczeniu, doszukując się sobie tylko znanych szczegółów. Potem złączyła palce okryte grubą koronką i uśmiechnęła się lekko, tym rodzajem uśmiechów, które nie sięgały oczu.
- Witaj, Mario. Miło mi cię poznać. Ja, jak zapewne już wiesz, nazywam się Elvira. Mam nadzieję, że nie będzie ci niewygodą, że zdecydowałam się przejść na ty. Nasz stopień relacji jest wystarczająco bliski, by odpuścić sobie formalizm. - Zmrużyła oczy, obchodząc Marię krótkim półkolem drapieżnika. Jej szara suknia zaszeleściła. Potem, niespodziewanie, zatrzymała się blisko i wyciągnęła do niej zachęcająco ramię, proponując spacer. Z uwagi na wzrost i wiek lepsze dla oka będzie, jeżeli to Maria oprze się na jej ramieniu, tak uznała. - Chciałam się z tobą widzieć, ale nie sposób nie zauważyć, że odmawiasz mi tej przyjemności. O tak, rozmawiając wypada podnieść brodę i patrzeć na siebie. Nie wbijaj wzroku w ziemię, bo tak robią tylko mugole i żebracy. Ty jesteś warta więcej. - Wyplenić sarkazm z języka nie było łatwo, a jednak naprawdę wierzyła w to co mówi. Nosiły jedno nazwisko, jedną krew, nie zamierzała patrzeć na to jak młoda dziewczyna kurczy się w sobie. - Co powiesz na wspólny spacer? Uznaj to za pracę, zapłacę za siebie. Chętnie zobaczę młode jednorożce i, rzecz jasna, dowiem się o tobie więcej. Nie miałyśmy okazji się poznać, a to szkoda. Słyszałam, że skończyłaś szkołę we Francji. - Umyślnie nie próbowała wypowiedzieć nazwy szkoły, bo wiedziała, że splącze jej się język.
Sprytnie i dumnie wkradała się natomiast w strefę komfortu tej młodej, niezniszczonej jeszcze przez świat i ich rodzinę panny, która przy dobrych wiatrach wkrótce okaże się istotna, ciekawa i warta gry, którą Elvira tak bardzo chciała od dziś prowadzić.
Przyznać trzeba było parobkowi, czy jaką tam inną funkcję pełnił eunuch, że nie musiała długo oczekiwać na przybycie kuzynki. Choć Elviry zatwardziałe wspominanie o dziedzictwie w wielu budziło politowanie, na terenach należących do Parkinsonów nikt nie śmiał zakwestionować jakiegokolwiek, najmniejszego i choćby powiązania. Słusznie. Zanim dziewczyna - Multon na pierwszy rzut oka, wystarczyło zawiesić spojrzenie na jasnej czuprynie chwytającej promienie słońca niczym drobiny złota - nadeszła bliżej, Elvira zdążyła już wstać z ławki, by powitać ją należycie. Utworzyło to między nimi pewien dystans, Elvira była bowiem wyższa, rondo jej eleganckiego kapelusza rzucało na młódkę cień, gdy tak przez krótką chwilę lustrowała ją spojrzeniem w milczeniu, doszukując się sobie tylko znanych szczegółów. Potem złączyła palce okryte grubą koronką i uśmiechnęła się lekko, tym rodzajem uśmiechów, które nie sięgały oczu.
- Witaj, Mario. Miło mi cię poznać. Ja, jak zapewne już wiesz, nazywam się Elvira. Mam nadzieję, że nie będzie ci niewygodą, że zdecydowałam się przejść na ty. Nasz stopień relacji jest wystarczająco bliski, by odpuścić sobie formalizm. - Zmrużyła oczy, obchodząc Marię krótkim półkolem drapieżnika. Jej szara suknia zaszeleściła. Potem, niespodziewanie, zatrzymała się blisko i wyciągnęła do niej zachęcająco ramię, proponując spacer. Z uwagi na wzrost i wiek lepsze dla oka będzie, jeżeli to Maria oprze się na jej ramieniu, tak uznała. - Chciałam się z tobą widzieć, ale nie sposób nie zauważyć, że odmawiasz mi tej przyjemności. O tak, rozmawiając wypada podnieść brodę i patrzeć na siebie. Nie wbijaj wzroku w ziemię, bo tak robią tylko mugole i żebracy. Ty jesteś warta więcej. - Wyplenić sarkazm z języka nie było łatwo, a jednak naprawdę wierzyła w to co mówi. Nosiły jedno nazwisko, jedną krew, nie zamierzała patrzeć na to jak młoda dziewczyna kurczy się w sobie. - Co powiesz na wspólny spacer? Uznaj to za pracę, zapłacę za siebie. Chętnie zobaczę młode jednorożce i, rzecz jasna, dowiem się o tobie więcej. Nie miałyśmy okazji się poznać, a to szkoda. Słyszałam, że skończyłaś szkołę we Francji. - Umyślnie nie próbowała wypowiedzieć nazwy szkoły, bo wiedziała, że splącze jej się język.
Sprytnie i dumnie wkradała się natomiast w strefę komfortu tej młodej, niezniszczonej jeszcze przez świat i ich rodzinę panny, która przy dobrych wiatrach wkrótce okaże się istotna, ciekawa i warta gry, którą Elvira tak bardzo chciała od dziś prowadzić.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Praca przy jednorożcach to ciężki kawałek chleba — stworzenia te nie były bowiem znane tylko z tego, jak majestatycznymi i trudnymi w dostrzeżeniu były osobnikami. Stanowiły coś więcej — symbol, który żył w pamięci czarodziejskiej, w czarodziejskim społeczeństwie tak długo, jak moc magiczna, jak czarodziejska kultura. Niewinność, dobroć, moc. Gdyby były jeno ładnymi końmi z rogiem na czole, rezerwat pod opieką rodu Parkinson mógłby być równie prestiżowy co, dajmy na to, rezerwat testrali w Kornwalii, czy ten hipogryfów w Wiltshire. Przez kilka miesięcy spędzonych w pracy Maria miała już okazję spotkać kilkunastu alchemików, zazwyczaj czekających przy wejściu lub budynku zarządców. Często zjawiali się w parach, rozprawiając ściszonym głosem i z błyszczącymi oczami o treści trzymanych w rękach listów. Rezerwat zarabiał także poprzez odpowiednie pozyskiwanie ingrediencji alchemicznych i nie były to tanie rzeczy. Jednorożce były stworzeniami bezbronnymi, więc i im zdarzało się chorować, umierać, tracić siły. Ale wszystko, co robili w tym rezerwacie, robili dla ich dobra — począwszy od podobnych jej starzystek, aż po samą górę. W to chciała wierzyć, to chciała pamiętać.
Dziś zapamięta jednak wiele innych, nowych rzeczy. Wysoką kobietę, górującą nad nią o dobre dziesięć centymetrów, której elegancki (to widać było już na pierwszy rzut oka) kapelusz rzucał cień na jej twarz, która przywitała się pierwsza, uśmiechnęła i niemal wierciła Marię spojrzeniem tak intensywnym, że spróbowawszy walczyć z rumieńcami zdobytymi podczas prędkiej wędrówki na powitanie krewniaczki, poniosła olbrzymią klęskę, czując kolejną falę gorąca występującą na jej twarz.
Niemal zupełnie odebrało jej mowę. Miło poznać? Ją? Młode serce zabiło szybciej, z nagłej, nieznanej jej niemal ekscytacji. Prędko jednak przypomniała sobie słowa swej matki, nie wszystko złoto, co się świeci, dziecko. Elvira wydawała się być bardzo miła, choć trzymała się na specyficzny rodzaj dystansu, wprowadzając swą kuzynkę w delikatną konfuzję. Z jednej strony miłe słowa i wyciągnięcie ramienia do spaceru, z drugiej strony w jej spojrzeniu czaiło się coś niebezpiecznego, drapieżnego niemal, co od razu przywiodło na myśl dziewczęciu egzaminy końcowe w Beauxbatons i pewną nauczycielkę transmutacji, której sama obecność sprawiała, że robiło jej się wyjątkowo słabo.
Ale nie była to stara nauczycielka, była to krewniaczka, bliska krewniaczka, ojciec opowiadał kiedyś o swoim rodzeństwie i mówił, że starszy brat zaszczycony został małżonką z rodu Parkinson. Nigdy jednak nie wspominał nic więcej, poza tym, że doczekali się też córki, kuzynki Marii i jej sióstr. Gdy opowiadał o swojej rodzinie, Maria siedziała często przy drewnianym stole w kuchni, z łokciami opartymi o blat i dłońmi przyciśniętymi do policzków, wyobrażając sobie, jak musiała wyglądąć Elvira z matki Parkinson. Miała być księżniczką, z puklami jasnych loków opadających swobodnie na plecy, w kolorowych sukniach, uśmiechającą się zza ozdobnego wachlarza, który niemal przytykała do ust. Tymczasem przed nią zjawiła się kobieta z krwi i kości, z upiętymi włosami, nie księżniczka, choć w ładnym wyjściowym stroju. I szczerze mówiąc — Maria musiała odetchnąć z ulgą. Przy księżniczce nigdy nie zdecydowałaby się przyjąć ramienia, czując się zupełnie niegodnie.
Postąpiła więc, jak chciała. Wpierw skinęła posłusznie głową, później unosząc podbródek i powoli — jakby na próbę — krzyżując ich spojrzenia ze sobą. Serce dalej biło jak oszalałe, słyszała krew szumiącą w uszach, ale jesteś warta więcej przyjemnie łaskotało w klatce piersiowej, dawało poczucie wyzwania, konieczności spełnienia jakiegoś obowiązku i przed tym nie mogła już uciec. Czy to zdrowe, tak prędko pragnąc, by ktoś był z ciebie dumny?
— Będzie mi bardzo miło móc oprowadzić — panią — cię po rezerwacie, Elviro — wciąż mówiła raczej cicho, lecz wprawny obserwator i słuchacz mógł dostrzec różnicę w sposobie, w jaki przemawiała. Po pierwsze, przejście na ty musiało kosztować ją dość dużo, jednak zgodnie z poleceniem, nie odrywała szarozielonych tęczówek od niebieskich oczu Elviry. Nie była wszak ani mugolem, ani żebrakiem. — Chodźmy — poprosiła, nadając rytm ich wędrówce. Po drugiej stronie rezerwatu był punkt, w którym mogła uiścić stosowną opłatę, już po całym spacerze. — Nie miałyśmy. Mój tata nie lubi gości, nigdy nikt nie odwiedzał nas w domu — postanowiła wyjść nieco przed szereg, wytłumaczyć powody niewyrobienia między nimi więzów rodzinnych. Te z krwi łączyć je będą zawsze, bez konieczności podtrzymywania kontaktu. Towarzyskie mogły dopiero zawiązać. Na słowa o szkole raz jeszcze skinęła głową. — Tak, skończyłam Beauxbatons prawie rok temu. Za każdym razem jak wracałam do Anglii je ne pouvais pas parler anglais — nie potrafiłam mówić po angielsku. Przeskakiwanie między językami weszło jej w nawyk, choć walczyła z tym najlepiej, jak tylko potrafiła. Czasami wymykało jej się to niekontrolowanie, w towarzystwie osób, którym ufała lub wręcz przeciwnie — przy dużym stresie, gdy rozum pętany był przez panikę. Teraz, na przykład, założyła, że Elvira również znała język francuski. — Ale teraz już jest zupełnie dobrze. Tutaj, w lesie, nie rozmawiamy wiele — kontynuowała, spacerując po ścieżce niemal bezgłośnie. Zupełnie tak, jakby nauczyła się jej, wiedziała, w którym dokładnie miejscu postawić stopę tak, aby nie wywoływać hałasu, jakie obciążenie mogła znieść biedaczka ziemia i jak ominąć każdą suchą, gotową do pęknięcia gałązkę. — Ale dzisiaj najlepiej będzie wyjść na polanę, na której jedzą źrebięta — och, o jednorożcach mogła mówić długo i pewnie. Przystanęła na moment, pragnąc też zatrzymać kroki Elviry, nim stanęła na palcach, sięgając ucha kuzynki. Może i była od niej niższa, ale pod kożuchem skrywała naprawdę ładnie zbudowane, wyćwiczone aktywnością fizyczną ciało, starsza z panien Multon nie musiała obawiać się o swoje bezpieczeństwo. — Lepiej znoszą towarzystwo czarodziei. Im starszy jednorożec, tym bardziej płochliwy się robi. Im więcej w nim magii, tym trudniej je dojrzeć — szepnęła jej do ucha w największej tajemnicy, po czym opadła na pełne stopy, pragnąc kontynuować ich wspólny spacer. Już na horyzoncie rysowało się rozwidlenie — jedna, szersza ścieżka prowadziła wprost, druga, węższa i mniej uczęszczana, skręcała łagodnie w lewo.
Dziś zapamięta jednak wiele innych, nowych rzeczy. Wysoką kobietę, górującą nad nią o dobre dziesięć centymetrów, której elegancki (to widać było już na pierwszy rzut oka) kapelusz rzucał cień na jej twarz, która przywitała się pierwsza, uśmiechnęła i niemal wierciła Marię spojrzeniem tak intensywnym, że spróbowawszy walczyć z rumieńcami zdobytymi podczas prędkiej wędrówki na powitanie krewniaczki, poniosła olbrzymią klęskę, czując kolejną falę gorąca występującą na jej twarz.
Niemal zupełnie odebrało jej mowę. Miło poznać? Ją? Młode serce zabiło szybciej, z nagłej, nieznanej jej niemal ekscytacji. Prędko jednak przypomniała sobie słowa swej matki, nie wszystko złoto, co się świeci, dziecko. Elvira wydawała się być bardzo miła, choć trzymała się na specyficzny rodzaj dystansu, wprowadzając swą kuzynkę w delikatną konfuzję. Z jednej strony miłe słowa i wyciągnięcie ramienia do spaceru, z drugiej strony w jej spojrzeniu czaiło się coś niebezpiecznego, drapieżnego niemal, co od razu przywiodło na myśl dziewczęciu egzaminy końcowe w Beauxbatons i pewną nauczycielkę transmutacji, której sama obecność sprawiała, że robiło jej się wyjątkowo słabo.
Ale nie była to stara nauczycielka, była to krewniaczka, bliska krewniaczka, ojciec opowiadał kiedyś o swoim rodzeństwie i mówił, że starszy brat zaszczycony został małżonką z rodu Parkinson. Nigdy jednak nie wspominał nic więcej, poza tym, że doczekali się też córki, kuzynki Marii i jej sióstr. Gdy opowiadał o swojej rodzinie, Maria siedziała często przy drewnianym stole w kuchni, z łokciami opartymi o blat i dłońmi przyciśniętymi do policzków, wyobrażając sobie, jak musiała wyglądąć Elvira z matki Parkinson. Miała być księżniczką, z puklami jasnych loków opadających swobodnie na plecy, w kolorowych sukniach, uśmiechającą się zza ozdobnego wachlarza, który niemal przytykała do ust. Tymczasem przed nią zjawiła się kobieta z krwi i kości, z upiętymi włosami, nie księżniczka, choć w ładnym wyjściowym stroju. I szczerze mówiąc — Maria musiała odetchnąć z ulgą. Przy księżniczce nigdy nie zdecydowałaby się przyjąć ramienia, czując się zupełnie niegodnie.
Postąpiła więc, jak chciała. Wpierw skinęła posłusznie głową, później unosząc podbródek i powoli — jakby na próbę — krzyżując ich spojrzenia ze sobą. Serce dalej biło jak oszalałe, słyszała krew szumiącą w uszach, ale jesteś warta więcej przyjemnie łaskotało w klatce piersiowej, dawało poczucie wyzwania, konieczności spełnienia jakiegoś obowiązku i przed tym nie mogła już uciec. Czy to zdrowe, tak prędko pragnąc, by ktoś był z ciebie dumny?
— Będzie mi bardzo miło móc oprowadzić — panią — cię po rezerwacie, Elviro — wciąż mówiła raczej cicho, lecz wprawny obserwator i słuchacz mógł dostrzec różnicę w sposobie, w jaki przemawiała. Po pierwsze, przejście na ty musiało kosztować ją dość dużo, jednak zgodnie z poleceniem, nie odrywała szarozielonych tęczówek od niebieskich oczu Elviry. Nie była wszak ani mugolem, ani żebrakiem. — Chodźmy — poprosiła, nadając rytm ich wędrówce. Po drugiej stronie rezerwatu był punkt, w którym mogła uiścić stosowną opłatę, już po całym spacerze. — Nie miałyśmy. Mój tata nie lubi gości, nigdy nikt nie odwiedzał nas w domu — postanowiła wyjść nieco przed szereg, wytłumaczyć powody niewyrobienia między nimi więzów rodzinnych. Te z krwi łączyć je będą zawsze, bez konieczności podtrzymywania kontaktu. Towarzyskie mogły dopiero zawiązać. Na słowa o szkole raz jeszcze skinęła głową. — Tak, skończyłam Beauxbatons prawie rok temu. Za każdym razem jak wracałam do Anglii je ne pouvais pas parler anglais — nie potrafiłam mówić po angielsku. Przeskakiwanie między językami weszło jej w nawyk, choć walczyła z tym najlepiej, jak tylko potrafiła. Czasami wymykało jej się to niekontrolowanie, w towarzystwie osób, którym ufała lub wręcz przeciwnie — przy dużym stresie, gdy rozum pętany był przez panikę. Teraz, na przykład, założyła, że Elvira również znała język francuski. — Ale teraz już jest zupełnie dobrze. Tutaj, w lesie, nie rozmawiamy wiele — kontynuowała, spacerując po ścieżce niemal bezgłośnie. Zupełnie tak, jakby nauczyła się jej, wiedziała, w którym dokładnie miejscu postawić stopę tak, aby nie wywoływać hałasu, jakie obciążenie mogła znieść biedaczka ziemia i jak ominąć każdą suchą, gotową do pęknięcia gałązkę. — Ale dzisiaj najlepiej będzie wyjść na polanę, na której jedzą źrebięta — och, o jednorożcach mogła mówić długo i pewnie. Przystanęła na moment, pragnąc też zatrzymać kroki Elviry, nim stanęła na palcach, sięgając ucha kuzynki. Może i była od niej niższa, ale pod kożuchem skrywała naprawdę ładnie zbudowane, wyćwiczone aktywnością fizyczną ciało, starsza z panien Multon nie musiała obawiać się o swoje bezpieczeństwo. — Lepiej znoszą towarzystwo czarodziei. Im starszy jednorożec, tym bardziej płochliwy się robi. Im więcej w nim magii, tym trudniej je dojrzeć — szepnęła jej do ucha w największej tajemnicy, po czym opadła na pełne stopy, pragnąc kontynuować ich wspólny spacer. Już na horyzoncie rysowało się rozwidlenie — jedna, szersza ścieżka prowadziła wprost, druga, węższa i mniej uczęszczana, skręcała łagodnie w lewo.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dla swojej matki Elvira zawsze była księżniczką - w ten sposób ją nazywano, przezwisko to przylgnęło do niej na całe jedenaście, więcej może, lat życia. Gdyby słowo było tylko słowem, być może stałoby się tylko słodkim wspomnieniem, lecz mała Multonówna tak też była traktowana w swoim skromnym domu na krańcu świata. Ukształtowało to w niej narcystyczną dumę oraz kapryśność, która zdominowała całą jej przyszłość. Była rozpuszczonym dzieciakiem, znacznie bardziej rozpuszczonym niż swoje kuzynki i kuzyni, często pochodzący z wielodzietnych rodzin. Jej matka była zbyt stara na więcej dzieci - całą swoją miłość i senne marzenia przelewała na córkę. Niektórzy może by zazdrościli, ale Elvira nigdy nie odwdzięczyła się Miriam za to wychowanie; w smutnym paradoksie uważała, że traktowano ją tak jak na to zasługuje, ale nie była wcale wdzięczna. Zepsucie przenikało ją do szpiku kości.
Maria nie mogła mieć jednak o tym pojęcia. Nie miała pojęcia o wielu rzeczach, bo była przecież młodsza o całe jedenaście lat - różowy noworodek zaledwie, gdy Elvira stawiała pierwsze kroki w Hogwarcie.
Zdawała sobie sprawę jak onieśmielające musiały być jej niezapowiedziane przybycie, jej imponujący wzrost odziedziczony po ojcu, jej suknie, jej pewność siebie dalece przewyższająca stan.
Uśmiechnęła się więc z zaskakującą łagodnością, gdy Maria posłuchała jej rady (polecenia) i uniosła brodę wyżej, racząc ją widokiem wielkich, sarnich oczu. Była taka młoda, taka niedoświadczona. Pączek róży czekający na rozkwit, źrebię. Doskonała do jej celów. Łagodność uśmiechu rozlała się wkrótce na spojrzenie i ramiona. Takich kobietek nie zdobywało się surowością - na surowość przyjdzie czas, gdy już ją trochę zahartuje. Niech myśli, że będzie mieć w niej przyjaciółkę, drugą matkę niemal.
- Samotność jest chyba naszą cechą rodzinną. Mój dom mieścił się daleko od wsi. Też rzadko go opuszczaliśmy - podjęła miękko, chwytając Marię pod ramię i pozwalając na to, by nadała tempo i kierunek ich spacerowi. Ułuda kontroli.
Jak śmiesznie, że przypomniały jej się teraz nocne historie matki. Elfowie skusili dziewczynkę do tańca, a ona tańczyła, nie zdając sobie sprawy, że pokusa ta sprowadzi na nią zgubę.
Zmarszczyła nos, gdy kuzynka sięgnęła po francuski, język, którego nie znała. Nie cierpiała nie wiedzieć. Wystawiasz stópkę poza granicę, dziecko. Rozchmurzyła się jednak i nachyliła nieco do Marii, jakby w konspiracyjnej rozmowie dwóch przyjaciółek.
- Zapominałaś jak mówić po angielsku, o to chodzi? Wybacz mi, uczęszczałam do Hogwartu jak moja matka, poza angielskim znam jedynie łacinę. - Nie odpuściła okazji do pochwalenia się czymś, z czego była dumna, ale zostawiła Marii pole do popisania się własnymi umiejętnościami. Im więcej wiedziała, tym mniej przyjdzie jej się uczyć pod jej opieką. - Mhm... - mruknęła, gdy zbliżyły się do rozwidlenia ścieżek. Nie była zadowolona z konieczności pozostawania w milczeniu, ale na pierwszym spotkaniu musiała iść Marii na ustępstwa. Poza tym, niechże będzie, naprawdę chciała zobaczyć choć jednego jednorożca i ocenić czy cały ten zachwyt ma jakiekolwiek podstawy.
W Hogwarcie źrebię jednorożca pokazano im raz i uciekło, gdy wyciągnęła do niego rękę.
Takie upokorzenie trudno było puścić w niepamięć.
Przechyliła głowę, rozbawiona nieco tym, że Maria musiała wspiąć się na palce, by szepnąć jej do ucha; wspomogła ją w tym, garbiąc się przez krótką chwilę, a potem wracając do dumnej, wyprostowanej postawy.
- Przed tobą nie uciekają nawet dorosłe jednorożce, prawda? Dobrze to o tobie świadczy - mruknęła, siląc się na pochwałę. Łatwiej przychodziło jej uznanie wyższości kuzynki w czymś, czym sama się nie interesowała.
Maria nie mogła mieć jednak o tym pojęcia. Nie miała pojęcia o wielu rzeczach, bo była przecież młodsza o całe jedenaście lat - różowy noworodek zaledwie, gdy Elvira stawiała pierwsze kroki w Hogwarcie.
Zdawała sobie sprawę jak onieśmielające musiały być jej niezapowiedziane przybycie, jej imponujący wzrost odziedziczony po ojcu, jej suknie, jej pewność siebie dalece przewyższająca stan.
Uśmiechnęła się więc z zaskakującą łagodnością, gdy Maria posłuchała jej rady (polecenia) i uniosła brodę wyżej, racząc ją widokiem wielkich, sarnich oczu. Była taka młoda, taka niedoświadczona. Pączek róży czekający na rozkwit, źrebię. Doskonała do jej celów. Łagodność uśmiechu rozlała się wkrótce na spojrzenie i ramiona. Takich kobietek nie zdobywało się surowością - na surowość przyjdzie czas, gdy już ją trochę zahartuje. Niech myśli, że będzie mieć w niej przyjaciółkę, drugą matkę niemal.
- Samotność jest chyba naszą cechą rodzinną. Mój dom mieścił się daleko od wsi. Też rzadko go opuszczaliśmy - podjęła miękko, chwytając Marię pod ramię i pozwalając na to, by nadała tempo i kierunek ich spacerowi. Ułuda kontroli.
Jak śmiesznie, że przypomniały jej się teraz nocne historie matki. Elfowie skusili dziewczynkę do tańca, a ona tańczyła, nie zdając sobie sprawy, że pokusa ta sprowadzi na nią zgubę.
Zmarszczyła nos, gdy kuzynka sięgnęła po francuski, język, którego nie znała. Nie cierpiała nie wiedzieć. Wystawiasz stópkę poza granicę, dziecko. Rozchmurzyła się jednak i nachyliła nieco do Marii, jakby w konspiracyjnej rozmowie dwóch przyjaciółek.
- Zapominałaś jak mówić po angielsku, o to chodzi? Wybacz mi, uczęszczałam do Hogwartu jak moja matka, poza angielskim znam jedynie łacinę. - Nie odpuściła okazji do pochwalenia się czymś, z czego była dumna, ale zostawiła Marii pole do popisania się własnymi umiejętnościami. Im więcej wiedziała, tym mniej przyjdzie jej się uczyć pod jej opieką. - Mhm... - mruknęła, gdy zbliżyły się do rozwidlenia ścieżek. Nie była zadowolona z konieczności pozostawania w milczeniu, ale na pierwszym spotkaniu musiała iść Marii na ustępstwa. Poza tym, niechże będzie, naprawdę chciała zobaczyć choć jednego jednorożca i ocenić czy cały ten zachwyt ma jakiekolwiek podstawy.
W Hogwarcie źrebię jednorożca pokazano im raz i uciekło, gdy wyciągnęła do niego rękę.
Takie upokorzenie trudno było puścić w niepamięć.
Przechyliła głowę, rozbawiona nieco tym, że Maria musiała wspiąć się na palce, by szepnąć jej do ucha; wspomogła ją w tym, garbiąc się przez krótką chwilę, a potem wracając do dumnej, wyprostowanej postawy.
- Przed tobą nie uciekają nawet dorosłe jednorożce, prawda? Dobrze to o tobie świadczy - mruknęła, siląc się na pochwałę. Łatwiej przychodziło jej uznanie wyższości kuzynki w czymś, czym sama się nie interesowała.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Łagodność w istocie była najlepszą drogą do zdobycia serca, ale co ważniejsze i lojalności Marii. Przyzwyczajona była bowiem do innego życia — byli tacy, którzy mówili, że francuska szkoła była dla swych uczniów zbyt delikatna. Że nie wystawiwszy ich nawet na potencjalne zagrożenia — wierzby bijące, Zakazany Las, chłód, którym przesiąknęły piwnice Hogwartu — w zamian darowawszy piękne, wysokie i świetliste korytarze, miękkość błękitnych szlafroków, które towarzyszyły im w drogach między łaźniami a sypialniami, śpiew nimf w trakcie wielkich uczt, Beauxbatons nie przygotowywał swych uczniów na to, jak b r z y d k i jest świat, który czychał na nich za murami szkoły. Multon była tego idealnym przypadkiem — gdyby nie ciężka praca, najpierw matki, prędko też jej własna — pewnie byłaby o wiele bardziej czujna. Bo musiałaby. Może chęć przetrwania wzbudziłaby w niej coś jeszcze. Ambicję, marzenia, poważniejsze niż teraz, sięgające tak wysoko, jak wysoko zostały zawieszone gwiazdy na nieboskłonie.
Może gdyby nie spędziła ośmiu lat za granicą, gdyby mogła obserwować to, co dzieje się w kraju, nawet z wyciszonej perspektywy domu na skraju lasu w Worcestershire, dostrzegłaby w jasnych oczach Elviry coś, co wskazywało, że nie jest sennym bytem, że wśród tych, którzy w letargu i ułudzie tkali swe życia, ona była wszystkiego świadoma. Może wtedy, zamiast ofiarowywać ramię do wspólnego spaceru i obdarzać młodszą kuzynkę łagodnością uśmiechów i gestów, wystarczyłoby mocne zaciśnięcie palców na nadgarstku. Półksiężyce paznokci wbijające się w skórę, szarpnięcie bliżej; błękit i szarozieleń w starciu, ostrożnie, dziecino.
Ale nie mogło tak być — przynajmniej jeszcze nie teraz, bowiem Elvira świetnie wyczuwała potencjał na ukształtowanie swej młodej kuzynki. Oddając się, przynajmniej pozornie, w opiekuńczość stażystki, pozwoliła Marii poczuć się choć trochę odpowiedzialną, nadała staraniom kierunek. Zapaliła niewielki knot odwagi, pozwalającej blondynce unieść wzrok raz jeszcze, zajrzeć z niemal dziecięcą ciekawością w lico krewniaczki. Słowa, które mówiła, stanowiły o ich pokrewieństwie jeszcze mocniej, niż wspólne nazwisko. I doprowadziły do tego, że na ustach Marii rozkwitł uradowany uśmiech.
— Mhm — pokiwała twierdząco głową, odpowiadając na pytanie Elviry. Może przyznała się, że nie zna francuskiego, ale udało jej się zrozumieć sens z samego tylko kontekstu, co już w oczach Marii stanowiło naprawdę godną pochwały umiejętność. Szarozielone oczy otworzyły się nieco szerzej — i w sekundzie zaiskrzyły, możliwe, że od światła przebijającego się przez blaszki liści zdobiących drzewne korony, między którymi spacerowały. — Francuski nie jest trudny — szepnęła, szczerze wierząc w to, co mówi. Jeżeli jej ojciec — choć kochany, najukochańszy na świecie, a jednak nigdy niepodróżujący poza ziemie Parkinsonów mógł się go nauczyć, to nie powinno to stanowić wielkiego problemu nawet dla nieuzdolnionych lingwistycznie osobników. Elvira rzecz jasna taka nie była — Ale łacina jest. Na zielarstwie musieliśmy czasem uczyć się nazw roślin po łacinie właśnie... — i sądząc po tonie, z jakim wypowiedziała kolejne ciche słowa młoda czarownica, ten element zajęć nie przypadł jej szczególnie do gustu.
I choć dla Elviry mogło się wydawać, że Maria nie zmieniła swojego zachowania, przynajmniej nie umyślnie, cisza, w którą popadła na kolejne kilka chwil, była zupełnie zamierzona. Na rozwidleniu obie skręciły bowiem w lewo, wybierając węższą ścieżkę. Obok nich znajdowało się jeszcze tyle miejsca, by osoba nadchodząca z naprzeciwka mogła je ominąć, lecz nie udałoby się to bez zejścia jedną nogą w leśną ściółkę, porośniętą ledwie odzyskującą zdrową zieleń trawą. Samo dziewczę wyglądało na naprawdę skupione i tak właśnie było. Nasłuchiwała, przede wszystkim nasłuchiwała — wzrok miała dobry, jednak to słuch był jej najbardziej wyćwiczonym zmysłem. Musiała być pewna, że wokół nich nie znajduje się żadne inne zwierzę, które czasami potrafiło dostać się na teren rezerwatu. Jednorożce były wolnymi stworzeniami, zarząd nigdy nie chciał sprawiać wrażenia, że zamyka którekolwiek w klatce. Były na to zdecydowanie zbyt potężne, zbyt dystyngowane. Większość niemagicznych zwierząt naturalnie omijała tereny polany — ale nigdy nie można było być niczego pewnym.
Na szczęście nie usłyszała niczego niepokojącego. Jedynie pochwałę, kolejną łaskotkę w drżące na miękkich nogach ego.
— Nie uciekają gdy jestem ostrożna — odpowiedziała niemal od razu. Nawet dziewczęta o najczystszych sercach doprowadziłyby do ucieczki dorosłego jednorożca, jeżeli podeszłyby do niego zbyt gwałtownie, od złej strony, nieprzygotowane. Dogonić to stworzenie było zadaniem niemalże niemożliwym. Poruszały się przecież znacznie szybciej od groźnych bestii, na przykład wilkołaków. — Te również nie powinny uciec, jeżeli okażemy im szacunek — dodała po chwili, zatrzymując się (i w efekcie również Elvirę) kilka kroków przed wyjściem na polanę. Nawet z tej odległości Elvira mogła zobaczyć, jak w jej zacienionej części spoczywa dwójka źrebiąt o złotej maści. Pomimo spoczywania w cieniu, ich sierść błyszczała w sposób, którego nie dało się wytłumaczyć inaczej, niż tylko magią, która płynęła w ich żyłach, wypełniała całe ciało. — Nie możemy do nich podbiec, bo się spłoszą. Tempo, które miałyśmy przed chwilą, jest idealne. I jeżeli będziesz chciała podejść, poprowadzę cię od przodu. Możemy ich dotknąć, pozwolą nam, ale najpierw będą musiały powąchać nasze ręce. Jeżeli jednorożec podniesie głowę, jakby chciał, żebyś go po niej pogłaskała, to znaczy, że cię zaakceptował — wszystkie słowa szeptała, choć już bez wspinania się na palce i bez zmuszania Elviry do zgarbienia się. — I najważniejsze, nie możemy głośno mówić. Jednorożce nie lubią hałasu.
Gotowa?
Może gdyby nie spędziła ośmiu lat za granicą, gdyby mogła obserwować to, co dzieje się w kraju, nawet z wyciszonej perspektywy domu na skraju lasu w Worcestershire, dostrzegłaby w jasnych oczach Elviry coś, co wskazywało, że nie jest sennym bytem, że wśród tych, którzy w letargu i ułudzie tkali swe życia, ona była wszystkiego świadoma. Może wtedy, zamiast ofiarowywać ramię do wspólnego spaceru i obdarzać młodszą kuzynkę łagodnością uśmiechów i gestów, wystarczyłoby mocne zaciśnięcie palców na nadgarstku. Półksiężyce paznokci wbijające się w skórę, szarpnięcie bliżej; błękit i szarozieleń w starciu, ostrożnie, dziecino.
Ale nie mogło tak być — przynajmniej jeszcze nie teraz, bowiem Elvira świetnie wyczuwała potencjał na ukształtowanie swej młodej kuzynki. Oddając się, przynajmniej pozornie, w opiekuńczość stażystki, pozwoliła Marii poczuć się choć trochę odpowiedzialną, nadała staraniom kierunek. Zapaliła niewielki knot odwagi, pozwalającej blondynce unieść wzrok raz jeszcze, zajrzeć z niemal dziecięcą ciekawością w lico krewniaczki. Słowa, które mówiła, stanowiły o ich pokrewieństwie jeszcze mocniej, niż wspólne nazwisko. I doprowadziły do tego, że na ustach Marii rozkwitł uradowany uśmiech.
— Mhm — pokiwała twierdząco głową, odpowiadając na pytanie Elviry. Może przyznała się, że nie zna francuskiego, ale udało jej się zrozumieć sens z samego tylko kontekstu, co już w oczach Marii stanowiło naprawdę godną pochwały umiejętność. Szarozielone oczy otworzyły się nieco szerzej — i w sekundzie zaiskrzyły, możliwe, że od światła przebijającego się przez blaszki liści zdobiących drzewne korony, między którymi spacerowały. — Francuski nie jest trudny — szepnęła, szczerze wierząc w to, co mówi. Jeżeli jej ojciec — choć kochany, najukochańszy na świecie, a jednak nigdy niepodróżujący poza ziemie Parkinsonów mógł się go nauczyć, to nie powinno to stanowić wielkiego problemu nawet dla nieuzdolnionych lingwistycznie osobników. Elvira rzecz jasna taka nie była — Ale łacina jest. Na zielarstwie musieliśmy czasem uczyć się nazw roślin po łacinie właśnie... — i sądząc po tonie, z jakim wypowiedziała kolejne ciche słowa młoda czarownica, ten element zajęć nie przypadł jej szczególnie do gustu.
I choć dla Elviry mogło się wydawać, że Maria nie zmieniła swojego zachowania, przynajmniej nie umyślnie, cisza, w którą popadła na kolejne kilka chwil, była zupełnie zamierzona. Na rozwidleniu obie skręciły bowiem w lewo, wybierając węższą ścieżkę. Obok nich znajdowało się jeszcze tyle miejsca, by osoba nadchodząca z naprzeciwka mogła je ominąć, lecz nie udałoby się to bez zejścia jedną nogą w leśną ściółkę, porośniętą ledwie odzyskującą zdrową zieleń trawą. Samo dziewczę wyglądało na naprawdę skupione i tak właśnie było. Nasłuchiwała, przede wszystkim nasłuchiwała — wzrok miała dobry, jednak to słuch był jej najbardziej wyćwiczonym zmysłem. Musiała być pewna, że wokół nich nie znajduje się żadne inne zwierzę, które czasami potrafiło dostać się na teren rezerwatu. Jednorożce były wolnymi stworzeniami, zarząd nigdy nie chciał sprawiać wrażenia, że zamyka którekolwiek w klatce. Były na to zdecydowanie zbyt potężne, zbyt dystyngowane. Większość niemagicznych zwierząt naturalnie omijała tereny polany — ale nigdy nie można było być niczego pewnym.
Na szczęście nie usłyszała niczego niepokojącego. Jedynie pochwałę, kolejną łaskotkę w drżące na miękkich nogach ego.
— Nie uciekają gdy jestem ostrożna — odpowiedziała niemal od razu. Nawet dziewczęta o najczystszych sercach doprowadziłyby do ucieczki dorosłego jednorożca, jeżeli podeszłyby do niego zbyt gwałtownie, od złej strony, nieprzygotowane. Dogonić to stworzenie było zadaniem niemalże niemożliwym. Poruszały się przecież znacznie szybciej od groźnych bestii, na przykład wilkołaków. — Te również nie powinny uciec, jeżeli okażemy im szacunek — dodała po chwili, zatrzymując się (i w efekcie również Elvirę) kilka kroków przed wyjściem na polanę. Nawet z tej odległości Elvira mogła zobaczyć, jak w jej zacienionej części spoczywa dwójka źrebiąt o złotej maści. Pomimo spoczywania w cieniu, ich sierść błyszczała w sposób, którego nie dało się wytłumaczyć inaczej, niż tylko magią, która płynęła w ich żyłach, wypełniała całe ciało. — Nie możemy do nich podbiec, bo się spłoszą. Tempo, które miałyśmy przed chwilą, jest idealne. I jeżeli będziesz chciała podejść, poprowadzę cię od przodu. Możemy ich dotknąć, pozwolą nam, ale najpierw będą musiały powąchać nasze ręce. Jeżeli jednorożec podniesie głowę, jakby chciał, żebyś go po niej pogłaskała, to znaczy, że cię zaakceptował — wszystkie słowa szeptała, choć już bez wspinania się na palce i bez zmuszania Elviry do zgarbienia się. — I najważniejsze, nie możemy głośno mówić. Jednorożce nie lubią hałasu.
Gotowa?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie oczekiwała po Marii, że będzie miała świadomość przemian otaczającego ją świata - nie przez wzgląd na młody wiek, wszak osiemnaście lat to już dorosłość, a data urodzenia nie usprawiedliwiała głupkowatości - ale dlatego, że długi czas pozostawała we Francji, a gdy wróciła wreszcie do domu, był to dom Multonów. Multonowie z zasady nie brali udziału w wojnie ani w polityce, zajmując się pokornie swoją małą sztuką i pracą dla panów na włościach oraz ich wspólników i przyjaciół. Mieli swoje domki, swoje polany w lesie i wielkie ogrody, swoje różyczki i bukszpany, trzymanie się z dala od ludzi chroniło ich od zamętów miast, od rzezi wiosek, a tradycyjne wartości i opowiadanie się za wszystkim tym za czym opowiadali się Parkinsonowie odwracało od nich uwagę zarówno jednej jak i drugiej strony. Nie byli celem ataku, bo nie byli go warci. Nie wychylali głów z piasku, oglądali świat wyłącznie w odbiciu luster.
Choć może to miało się wkrótce zmienić. Może będzie pierwszą, która sprowadzi na członków rodu niebezpieczeństwo przez sam fakt, że jej imię i nazwisko zaczęło pojawiać się na językach - była Rycerzem, żołnierzem, jedną z tych, które stały na przodzie. Mordowała, paliła, torturowała. Tyle wszak zostało ze ślicznego blondwłosego dziecka, którym kiedyś była. Śliczna twarz nie gwarantowała ślicznej duszy. Musiała więc wyjść do rodziny pierwsza, bo z Marii coś mogło jeszcze wyjść, a nie wyjdzie, jeżeli zostanie porwana na okup.
Nie mogło, bo przecież na koniec dnia - jeżeli kuzynka wciąż pozostanie tylko tym kim jest, czyli senną nastolatką karmiącą jednorożce - Elvira nie ruszy jej na ratunek. Żeby ją szantażować, potrzeba było czegoś więcej. A Maria jeszcze nie była czymś więcej.
- Nauczyłaś się go w szkole, czy wcześniej w domu? - zapytała grzecznie, nie odnosząc się do tego, co Maria uważała na temat trudności francuskiego. Nie miałaby nic miłego do powiedzenia, raziło ją bowiem, że młoda osoba mówiła tak o języku, który zawsze wydawał jej się enigmatyczny i pozbawiony logiki. - Łacina jest bardzo prosta, jeżeli pozna się podstawowe zasady. Dużo zaklęć pisano w łacinie. - Słońce zostawiało najpiękniejsze refleksy na ich bliźniaczo jasnych głowach, lecz szara sukienka i szczupłość Elviry dodawały jej czegoś smętnego, wyjątkowo pozbawionego niewinności, której mogły poszukiwać jednorożce. - Przede wszystkim nie ma skomplikowanej gramatyki. To bardzo stary język, który od dawna nie miał okazji ewoluować w mowie. - Zacisnęła usta, lekko niezadowolona. Zaraz jednak westchnęła, jakby wypuszczała tę nieprzyjemną myśl, by na nowo odetchnąć wonią lasu. - Ja musiałam nauczyć się go na kursach uzdrowicielskich. Cała anatomia jest spisana w łacinie. To było już jakiś czas temu, ale jeśli używasz języka, niewielka szansa, że przyjdzie ci go zapomnieć. - Spojrzała na młodą z ciekawością. - Oprowadzasz czasami wycieczki po francusku? Sporo szlachty ma korzenie lub rodziny we Francji, zaoferuj się kierownictwu, turystyka w ich rodzimym języku będzie na pewno dodatkowym profitem tak dla rezerwatu jak dla ciebie.
Gdy weszły w wąską ścieżkę, Elvira instynktownie zaczęła zadzierać kolana wyżej i zwinnie omijać kępy traw. Mimo długiej sukienki i koronkowych rękawiczek trudno było przegapić, że czuje się swobodnie i że wędrówka w gorszych warunkach nie jest dla niej pierwszyzną. Po prawdzie, zdarzało jej się ścigać wilkołaki w miejscach znacznie trudniejszych. Taka była jedna z jej pierwszych misji - misja na Little Skellig.
Nie miała tyle wiary w sympatię do jednorożców co Maria. Choć z wielką przyjemnością zobaczyłaby dorosłego osobnika, na co nigdy nie mieli szansy w Hogwarcie, miała świadomość, że jeżeli nawet Marii nie zawsze udawało się podejść bliżej, ona prawdopodobnie z ledwością któregoś dostrzeże. Jej serce nie było czyste. Czarna magia płynęła w jej żyłach, okazjonalnie rozrywając cienkie naczynia, wywołując krwotoki z nosa i nocne koszmary.
Ale była ciekawa.
Ciekawa, czy Maria może mieć rację.
Długo nic nie mówiły, a gdy w końcu poczuła jak Maria zatrzymuje ją na skraju polany, pochyliła się nieco, by przylgnąć do boku kuzynki i spojrzeć w miejsce, które wskazywała. Złotej sierści nie dałoby się przegapić; błyszczała mimo cienia. Źrebięta były dostatecznie piękne, by nawet ona była w stanie docenić ich majestat. Cóż, jeszcze nie uciekły. Może uda się także z dorosłym jednorożcem?
Skinęła głową, gdy kuzynka wytłumaczyła jej dalsze kroki i wyprostowała się spokojnie, pozwalając jej znów nadać tempo ich powolnemu spacerowi.
- Chętnie - mruknęła na ofertę podejścia bliżej i dotknięcia ich miękkiej sierści, serce jednak biło jej szybciej, jakby już zdawała sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Widząc je teraz odczuła nawet pewien żal. Jak śmiesznie.
Opuściły leśne podszycie, przeszły kilka kroków po miękkich trawach polany, gdy powietrze przeszyło przenikliwe rżenie. Elvira zatrzymała się raptownie, ale nie miało to już znaczenia - nie zdążyły zareagować nim źrebięta poderwały się i błyskawicznie zniknęły w zaroślach po drugiej stronie polany.
Zaraz też z ciemności lasu dobiegło inne, bardziej głębokie wycie. Być może dorosłego jednorożca. Być może czegoś innego.
- Hm. Chyba szłam zbyt szybko - powiedziała cicho, jej brwi były jednak zmarszczone, splotła mocno kościste palce i ponuro spoglądała na miejsce, gdzie jednorożce były zaledwie przed momentem. Po raz pierwszy od dawna pomyślała o śmierci widocznej w kącie spojrzenia, zapachu gnijącego miejsca i widmie zamordowanego mężczyzny, które towarzyszyły jej przez wiele miesięcy.
Jak mogłaby zapomnieć.
Choć może to miało się wkrótce zmienić. Może będzie pierwszą, która sprowadzi na członków rodu niebezpieczeństwo przez sam fakt, że jej imię i nazwisko zaczęło pojawiać się na językach - była Rycerzem, żołnierzem, jedną z tych, które stały na przodzie. Mordowała, paliła, torturowała. Tyle wszak zostało ze ślicznego blondwłosego dziecka, którym kiedyś była. Śliczna twarz nie gwarantowała ślicznej duszy. Musiała więc wyjść do rodziny pierwsza, bo z Marii coś mogło jeszcze wyjść, a nie wyjdzie, jeżeli zostanie porwana na okup.
Nie mogło, bo przecież na koniec dnia - jeżeli kuzynka wciąż pozostanie tylko tym kim jest, czyli senną nastolatką karmiącą jednorożce - Elvira nie ruszy jej na ratunek. Żeby ją szantażować, potrzeba było czegoś więcej. A Maria jeszcze nie była czymś więcej.
- Nauczyłaś się go w szkole, czy wcześniej w domu? - zapytała grzecznie, nie odnosząc się do tego, co Maria uważała na temat trudności francuskiego. Nie miałaby nic miłego do powiedzenia, raziło ją bowiem, że młoda osoba mówiła tak o języku, który zawsze wydawał jej się enigmatyczny i pozbawiony logiki. - Łacina jest bardzo prosta, jeżeli pozna się podstawowe zasady. Dużo zaklęć pisano w łacinie. - Słońce zostawiało najpiękniejsze refleksy na ich bliźniaczo jasnych głowach, lecz szara sukienka i szczupłość Elviry dodawały jej czegoś smętnego, wyjątkowo pozbawionego niewinności, której mogły poszukiwać jednorożce. - Przede wszystkim nie ma skomplikowanej gramatyki. To bardzo stary język, który od dawna nie miał okazji ewoluować w mowie. - Zacisnęła usta, lekko niezadowolona. Zaraz jednak westchnęła, jakby wypuszczała tę nieprzyjemną myśl, by na nowo odetchnąć wonią lasu. - Ja musiałam nauczyć się go na kursach uzdrowicielskich. Cała anatomia jest spisana w łacinie. To było już jakiś czas temu, ale jeśli używasz języka, niewielka szansa, że przyjdzie ci go zapomnieć. - Spojrzała na młodą z ciekawością. - Oprowadzasz czasami wycieczki po francusku? Sporo szlachty ma korzenie lub rodziny we Francji, zaoferuj się kierownictwu, turystyka w ich rodzimym języku będzie na pewno dodatkowym profitem tak dla rezerwatu jak dla ciebie.
Gdy weszły w wąską ścieżkę, Elvira instynktownie zaczęła zadzierać kolana wyżej i zwinnie omijać kępy traw. Mimo długiej sukienki i koronkowych rękawiczek trudno było przegapić, że czuje się swobodnie i że wędrówka w gorszych warunkach nie jest dla niej pierwszyzną. Po prawdzie, zdarzało jej się ścigać wilkołaki w miejscach znacznie trudniejszych. Taka była jedna z jej pierwszych misji - misja na Little Skellig.
Nie miała tyle wiary w sympatię do jednorożców co Maria. Choć z wielką przyjemnością zobaczyłaby dorosłego osobnika, na co nigdy nie mieli szansy w Hogwarcie, miała świadomość, że jeżeli nawet Marii nie zawsze udawało się podejść bliżej, ona prawdopodobnie z ledwością któregoś dostrzeże. Jej serce nie było czyste. Czarna magia płynęła w jej żyłach, okazjonalnie rozrywając cienkie naczynia, wywołując krwotoki z nosa i nocne koszmary.
Ale była ciekawa.
Ciekawa, czy Maria może mieć rację.
Długo nic nie mówiły, a gdy w końcu poczuła jak Maria zatrzymuje ją na skraju polany, pochyliła się nieco, by przylgnąć do boku kuzynki i spojrzeć w miejsce, które wskazywała. Złotej sierści nie dałoby się przegapić; błyszczała mimo cienia. Źrebięta były dostatecznie piękne, by nawet ona była w stanie docenić ich majestat. Cóż, jeszcze nie uciekły. Może uda się także z dorosłym jednorożcem?
Skinęła głową, gdy kuzynka wytłumaczyła jej dalsze kroki i wyprostowała się spokojnie, pozwalając jej znów nadać tempo ich powolnemu spacerowi.
- Chętnie - mruknęła na ofertę podejścia bliżej i dotknięcia ich miękkiej sierści, serce jednak biło jej szybciej, jakby już zdawała sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Widząc je teraz odczuła nawet pewien żal. Jak śmiesznie.
Opuściły leśne podszycie, przeszły kilka kroków po miękkich trawach polany, gdy powietrze przeszyło przenikliwe rżenie. Elvira zatrzymała się raptownie, ale nie miało to już znaczenia - nie zdążyły zareagować nim źrebięta poderwały się i błyskawicznie zniknęły w zaroślach po drugiej stronie polany.
Zaraz też z ciemności lasu dobiegło inne, bardziej głębokie wycie. Być może dorosłego jednorożca. Być może czegoś innego.
- Hm. Chyba szłam zbyt szybko - powiedziała cicho, jej brwi były jednak zmarszczone, splotła mocno kościste palce i ponuro spoglądała na miejsce, gdzie jednorożce były zaledwie przed momentem. Po raz pierwszy od dawna pomyślała o śmierci widocznej w kącie spojrzenia, zapachu gnijącego miejsca i widmie zamordowanego mężczyzny, które towarzyszyły jej przez wiele miesięcy.
Jak mogłaby zapomnieć.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elvira grała w trudną grę; wchodząc na powrót — nieco tylnymi drzwiami — na łono rodziny wybierała ścieżkę, o którą nikt jej nie podejrzewał. Znów wchodząc pomiędzy sennych Multonów narażała się na to samo, przed czym uciekła do Londynu. Niezrozumienie malujące się w jasnych oczach spoglądających na nią trochę bez zrozumienia, a jeżeli już z nim, to tylko powierzchownym przecież, jak wojnę rozumieli ludzie od wieków izolujący się od wszystkiego, co nie było donośnym głosem pana. Wybierając sobie Marię, wystawiała ją na front. W jednej ręce darowując bezpieczeństwo, opiekę starszej i doświadczonej kuzynki, drugą wpychała ją przecież w sam środek wichury, z którą sama sobie nie poradzi, a na pewno nie teraz.
Ale kto wie, czy wyrwanie z letargu kolejnego Multona okaże się sukcesem, czy wręcz przeciwnie — prędko zniweczy wszystkie starania, zabierając kolejne życie. Miały jeszcze trochę czasu, by odkryć prawdę.
— Tata mnie uczył — odpowiedziała po chwili milczenia, lecz nie zdawało się, że przeznaczyła go na namysł. Raczej, że te długie momenty ciszy wpisane były w jej naturę, a ich ewentualna dziwność umykała samej Marii, skupionej przede wszystkim na otaczającej ją przyrodzie. Była przecież w pracy, przede wszystkim w pracy, choć obecność Elviry nadawała standardowym przecież czynnościom zupełnie niespodziewanego charakteru. Jeszcze większej podniosłości. Poczucia misji, którą należało spełnić. Odwiedzający wracali wtedy, gdy byli zadowoleni z wizyty. Polecali wtedy rezerwat swym znajomym, przypływy i odpływy utrzymywały to miejsce, dawały pracę dziewczętom takim jak Multon właśnie. Zadowolony gość czasami doprowadzał zarząd do wygłoszenia krótkich pochwał, zazwyczaj rzucanych w biegu, by nie rozbudzić zbyt mocno nadziei swych pracownic. A usłyszeć o zadowoleniu kuzynki z matki Parkinson... Och, to było coś! Marzenie! — Ale tylko mnie. Moje siostry nie potrafią mówić po francusku, wielka szkoda... — mówiąc to, zwiesiła lekko głowę. Zastanawiała się czasem, czy siostry nie mają jej za złe tego bądź co bądź specjalnego traktowania. Ale to też nie tak, że o nie prosiła, że wymagała, by rodzice zachowywali się tak, a nie inaczej. Często tęskniła przecież za nimi, marzyła, by rodzice wysłali ją nie do Beauxbatons, a do Hogwartu. Rozłąki z rodziną bywały zbyt bolesne.
Podniosła głowę dopiero gdy Elvira poczęła opowiadać o łacinie. Jeżeli osiągnęła w nim wprawę wyłącznie przez czytanie uczonych ksiąg, musiała posiadać naprawdę duży talent. Maria potrafiła dukać i szukać odpowiedniego słowa nawet po czterech latach spędzonych w szkole. Kiwała jednak głową — tak wtedy, jak teraz — przyjmując większość informacji takimi, jakie zostały jej podane. Nie miała przecież najmniejszego pojęcia o medycynie, o łacinie, zaklęcia faktycznie brzmiały jakoś... podobnie. Czemu miałaby jej nie ufać?
— Dziewczęta mówią, że jeszcze rok temu więcej było turystów — powiedziała miękko, choć nie brzmiała na zasmuconą. Ciężko było się smucić z okazji tego, czego nie miała okazji poznać. Na wojnie turystyka i rozrywki schodziły na dalsze plany; inną sprawą było zamknięcie granic, zdecydowanie utrudniające podróżowanie zwykłym obywatelom. — Miałam tylko... dwa przypadki francuskojęzycznych gości. Chyba... musiałabym skończyć staż, żeby zarząd pozwolił mi na oprowadzanie szlachciców... — dziewczę splotło palce obu dłoni przed sobą, kręcąc młynki kciukami w wyraźnej oznace zmieszania. Nie była najbardziej doświadczoną z dziewcząt, miała jeszcze naprawdę dużo do nauki, a bycie przewodniczką szlachcianek (nie sądziła, by lordowie przejawiali przesadne zainteresowanie jednorożcami) oznaczało wzięcie na siebie odpowiedzialności za ich stan. Lady Odetta była na przykład naprawdę ekscentryczną czarownicą, przepięknie ubraną, ale oderwaną od rzeczywistości w sposób zupełnie różny od tego, który prezentowali Multonowie. Kochała jednorożce, to prawda! Ale jednocześnie chodziła do lasu w strojach, które kosztować musiały więcej niż cały dobytek Marii.
I pomimo więzów krwi łączących Elvirę z Parkinsonami, różnica widoczna była na pierwszy rzut oka. Kuzynka była zdecydowanie lepiej przystosowana do spacerowania po nierównym terenie, a nawet schludny i modny ubiór nie przeszkadzał jej w stawianiu stabilnych kroków. Maria uśmiechnęła się szerzej na ten widok — uznając, że musiała być to (jak w jej wypadku) pochodna mieszkania w domu na wsi, gdzieś w lesie, na odludziu, jak każdy Multon. I była to jedna z tych cech, która mogła zbudować między nimi most zrozumienia. Maria zdawała się bowiem z każdą chwilą coraz bardziej przekonywać do krewniaczki, choć droga była przed nimi z pewnością jeszcze długa i kręta.
Gdy wystąpiły na polanę, szła przodem. Stawiała miękko kroki na zieleniejącej się nieśmiało trawie, uśmiechając się do jednorożców tak, jakby uśmiechała się do kochanego dziecka — bo właśnie tym były źrebięta, dziatkami ledwie, potrzebującymi czułości, jak każdy inny gatunek. Wszystko wydawało się podążać w dobrym kierunku. Oczywiście, póki przestało.
Alarmujące drżenie sprawiło, że wystąpiła przed Elvirę, chcąc w razie konieczności zasłonić ją przed jednorożcami. Albo jednorożce przed nią — te bowiem nie atakowały nigdy, wiedziała o tym bardzo dobrze. Ale też rzadko kiedy zdarzało się, że reagowały w aż tak intensywny sposób. A szczególnie źrebięta! Coś musiało się wydarzyć. I kolejne słowa kuzynki, te o podchodzeniu zbyt szybko, nie stanowiły odpowiedniego wyjaśnienia. Ale na ten moment musiały wystarczyć.
— Czasami się tak zdarza — wyszeptała jeszcze ciszej niż zazwyczaj, pragnąc ukryć drżenie głosu. Dopiero po chwili opuściła ręce i odwróciła się — powoli i ostrożnie — w kierunku Elviry, posyłając jej znajomo smutne spojrzenie i przepraszający uśmiech. Chyba w kącikach oczu zamigotały kryształki łez, których nie chciała wypuścić za wszelką cenę.
Co tu właściwie miało miejsce? Na pewno nic dobrego...
— Nic się nie stało? — spytała po chwili, próbując przyjrzeć się kuzynce, odsunąć negatywne myśli gdzieś na bok. Zająć się szukaniem jakiegokolwiek innego wytłumaczenia niż to podstawowe, tak bardzo rozczarowujące. — Nie... nie poczułaś czegoś dziwnego? Może... może przestraszyły się czegoś w lesie? — w końcu znacznie wygodniej było wytłumaczyć takie, a nie inne zachowanie zwierząt spłoszeniem nie przez coś splamionego, a po prostu odpowiedź na zagrożenie. Chociaż Maria podskórnie wiedziała, że podąża nieodpowiednim torem myślenia, chciała łudzić się, że robi dobrze. Rżenie przerażonych jednorożców odbijało się w jej głowie echem, które nie chciało milknąć.
Ale kto wie, czy wyrwanie z letargu kolejnego Multona okaże się sukcesem, czy wręcz przeciwnie — prędko zniweczy wszystkie starania, zabierając kolejne życie. Miały jeszcze trochę czasu, by odkryć prawdę.
— Tata mnie uczył — odpowiedziała po chwili milczenia, lecz nie zdawało się, że przeznaczyła go na namysł. Raczej, że te długie momenty ciszy wpisane były w jej naturę, a ich ewentualna dziwność umykała samej Marii, skupionej przede wszystkim na otaczającej ją przyrodzie. Była przecież w pracy, przede wszystkim w pracy, choć obecność Elviry nadawała standardowym przecież czynnościom zupełnie niespodziewanego charakteru. Jeszcze większej podniosłości. Poczucia misji, którą należało spełnić. Odwiedzający wracali wtedy, gdy byli zadowoleni z wizyty. Polecali wtedy rezerwat swym znajomym, przypływy i odpływy utrzymywały to miejsce, dawały pracę dziewczętom takim jak Multon właśnie. Zadowolony gość czasami doprowadzał zarząd do wygłoszenia krótkich pochwał, zazwyczaj rzucanych w biegu, by nie rozbudzić zbyt mocno nadziei swych pracownic. A usłyszeć o zadowoleniu kuzynki z matki Parkinson... Och, to było coś! Marzenie! — Ale tylko mnie. Moje siostry nie potrafią mówić po francusku, wielka szkoda... — mówiąc to, zwiesiła lekko głowę. Zastanawiała się czasem, czy siostry nie mają jej za złe tego bądź co bądź specjalnego traktowania. Ale to też nie tak, że o nie prosiła, że wymagała, by rodzice zachowywali się tak, a nie inaczej. Często tęskniła przecież za nimi, marzyła, by rodzice wysłali ją nie do Beauxbatons, a do Hogwartu. Rozłąki z rodziną bywały zbyt bolesne.
Podniosła głowę dopiero gdy Elvira poczęła opowiadać o łacinie. Jeżeli osiągnęła w nim wprawę wyłącznie przez czytanie uczonych ksiąg, musiała posiadać naprawdę duży talent. Maria potrafiła dukać i szukać odpowiedniego słowa nawet po czterech latach spędzonych w szkole. Kiwała jednak głową — tak wtedy, jak teraz — przyjmując większość informacji takimi, jakie zostały jej podane. Nie miała przecież najmniejszego pojęcia o medycynie, o łacinie, zaklęcia faktycznie brzmiały jakoś... podobnie. Czemu miałaby jej nie ufać?
— Dziewczęta mówią, że jeszcze rok temu więcej było turystów — powiedziała miękko, choć nie brzmiała na zasmuconą. Ciężko było się smucić z okazji tego, czego nie miała okazji poznać. Na wojnie turystyka i rozrywki schodziły na dalsze plany; inną sprawą było zamknięcie granic, zdecydowanie utrudniające podróżowanie zwykłym obywatelom. — Miałam tylko... dwa przypadki francuskojęzycznych gości. Chyba... musiałabym skończyć staż, żeby zarząd pozwolił mi na oprowadzanie szlachciców... — dziewczę splotło palce obu dłoni przed sobą, kręcąc młynki kciukami w wyraźnej oznace zmieszania. Nie była najbardziej doświadczoną z dziewcząt, miała jeszcze naprawdę dużo do nauki, a bycie przewodniczką szlachcianek (nie sądziła, by lordowie przejawiali przesadne zainteresowanie jednorożcami) oznaczało wzięcie na siebie odpowiedzialności za ich stan. Lady Odetta była na przykład naprawdę ekscentryczną czarownicą, przepięknie ubraną, ale oderwaną od rzeczywistości w sposób zupełnie różny od tego, który prezentowali Multonowie. Kochała jednorożce, to prawda! Ale jednocześnie chodziła do lasu w strojach, które kosztować musiały więcej niż cały dobytek Marii.
I pomimo więzów krwi łączących Elvirę z Parkinsonami, różnica widoczna była na pierwszy rzut oka. Kuzynka była zdecydowanie lepiej przystosowana do spacerowania po nierównym terenie, a nawet schludny i modny ubiór nie przeszkadzał jej w stawianiu stabilnych kroków. Maria uśmiechnęła się szerzej na ten widok — uznając, że musiała być to (jak w jej wypadku) pochodna mieszkania w domu na wsi, gdzieś w lesie, na odludziu, jak każdy Multon. I była to jedna z tych cech, która mogła zbudować między nimi most zrozumienia. Maria zdawała się bowiem z każdą chwilą coraz bardziej przekonywać do krewniaczki, choć droga była przed nimi z pewnością jeszcze długa i kręta.
Gdy wystąpiły na polanę, szła przodem. Stawiała miękko kroki na zieleniejącej się nieśmiało trawie, uśmiechając się do jednorożców tak, jakby uśmiechała się do kochanego dziecka — bo właśnie tym były źrebięta, dziatkami ledwie, potrzebującymi czułości, jak każdy inny gatunek. Wszystko wydawało się podążać w dobrym kierunku. Oczywiście, póki przestało.
Alarmujące drżenie sprawiło, że wystąpiła przed Elvirę, chcąc w razie konieczności zasłonić ją przed jednorożcami. Albo jednorożce przed nią — te bowiem nie atakowały nigdy, wiedziała o tym bardzo dobrze. Ale też rzadko kiedy zdarzało się, że reagowały w aż tak intensywny sposób. A szczególnie źrebięta! Coś musiało się wydarzyć. I kolejne słowa kuzynki, te o podchodzeniu zbyt szybko, nie stanowiły odpowiedniego wyjaśnienia. Ale na ten moment musiały wystarczyć.
— Czasami się tak zdarza — wyszeptała jeszcze ciszej niż zazwyczaj, pragnąc ukryć drżenie głosu. Dopiero po chwili opuściła ręce i odwróciła się — powoli i ostrożnie — w kierunku Elviry, posyłając jej znajomo smutne spojrzenie i przepraszający uśmiech. Chyba w kącikach oczu zamigotały kryształki łez, których nie chciała wypuścić za wszelką cenę.
Co tu właściwie miało miejsce? Na pewno nic dobrego...
— Nic się nie stało? — spytała po chwili, próbując przyjrzeć się kuzynce, odsunąć negatywne myśli gdzieś na bok. Zająć się szukaniem jakiegokolwiek innego wytłumaczenia niż to podstawowe, tak bardzo rozczarowujące. — Nie... nie poczułaś czegoś dziwnego? Może... może przestraszyły się czegoś w lesie? — w końcu znacznie wygodniej było wytłumaczyć takie, a nie inne zachowanie zwierząt spłoszeniem nie przez coś splamionego, a po prostu odpowiedź na zagrożenie. Chociaż Maria podskórnie wiedziała, że podąża nieodpowiednim torem myślenia, chciała łudzić się, że robi dobrze. Rżenie przerażonych jednorożców odbijało się w jej głowie echem, które nie chciało milknąć.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Z pragnieniem osiągnięcia celu wiązało się ryzyko, nie mogła temu zaprzeczyć, nie zamierzała mu też ulegać. Od dziecka za nic miała ostrożność, rzucając się wprost w łapy najtrudniejszych wyzwań, od Hogwartu po prosektorium i na wojnie kończąc. Wyciągając dłoń do Marii zdecydowała się jedynie na to ryzyko po raz kolejny; a z tego, że dotyczy ono przede wszystkim małej kuzynki zdawała sobie sprawę i z rozkoszą ten fakt ignorowała. Bycie zawsze na uboczu, zawsze bez wyrazu, miało z pewnością swoje uroki, ale zdaniem Elviry nie były to uroki warte zaprzepaszczenia całego życia. Obrała sobie na celownik Marię, bo była najmłodsza i jeszcze najmniej zepsuta, dobry materiał na sam początek; możliwości i predyspozycje zamknięte w wątłym, kukiełkowatym ciele.
- Nie wiedziałam, że wuj mówi po francusku - wymamrotała, a następnie uśmiechnęła się z pewnym specyficznym błyskiem w oku sugerującym, że domyśliła się czegoś szybciej niż zdążyłaby to usłyszeć. A może tak jej się po prostu zdawało. - Uczył tylko ciebie i tylko ciebie wysłał do Francji. Złote z ciebie dziecko, doprawdy. Jak czujesz się z tym, że otrzymałaś dary, które ominęły siostry? Jest ci wstyd? Jesteś dumna? Osobiście uważam, że za darami idzie przede wszystkim odpowiedzialność; nie powinnaś ich zaprzepaszczać. Całe życie stoi przed tobą otworem i możesz osiągnąć wielkie rzeczy. Być może na to się narodziłaś, a może rodzą się na to wszystkie czarownice, nie wszystkie jednak potrafią to wykorzystać. - Gdy mówiła, zatrzymała się na krótką chwilę, wciąż splatając ramię z ramieniem Marii, a drugą dłoń opierając na jej barku; zwykle zimna skóra zdawała się ciepła przez materiał rękawiczki, a kuzynka, Elvira miała nadzieję, znajdzie w tym geście otuchę.
Nie umiała jej oferować, ale nic nie stało na przeszkodzie by podążać śladami tego co widziała i poznała.
Ruszyły dalej, a Elvira z najlżejszym zainteresowaniem podziwiała dziewicze lasy rezerwatu oraz słońce prześwitujące przez płachtę koron drzew. Maria mówiła niewiele, a ona nie wyciągała z niej słów, których jeszcze nie chciała zdradzać, pozwalając jej otwierać się we własnym tempie, słuchając tego, co mogło znaleźć się między wierszami w zdaniach tej nieśmiałej istoty.
- Hmm. - Przechyliła głowę w stronę kuzynki, gdy wspomniała o turystach. - Na to by wyglądało - rzuciła bez precyzowania, nie chcąc od razu zaczynać tematu wojny; nie po to dzisiaj tu przyszła, musiała najpierw poznać to dziecko zanim zaoferuje mu poważniejszą naukę. - Zostało ci jeszcze wiele stażu? Podoba mi się twoja znajomość zwyczajów jednorożców, tłumaczysz ją zrozumiale nawet dla laika takiego jak ja. Być może przyjdzie mi szepnąć po spacerze dobre słowo tu i ówdzie. - Ton Elviry stał się lepki w swojej fałszywej słodyczy, niemniej jednak wiedziała, że prędzej czy później przyjdzie jej postarać się o lepszą pracę dla Marii niż animatorka wycieczek; jeśli nie gdzie indziej, to tu, w rezerwacie, na innej pozycji. W tym celu jednak sama Maria musiała się starać i ciężko pracować, nie miała bowiem kontaktów dość silnych, by umożliwiały popychanie kogokolwiek w karierze bez pokrycia. Mogła tylko zadbać, by prawda dotarła tam gdzie trzeba, kiedy już się ziści.
Jakiż przyjemny i owocny w nowe informacje byłby to spacer, gdyby okropne jednorożce nie zdecydowały się przerwać tej farsy czystości, jaką próbowała przywdziać dziś na siebie wraz z elegancką sukienką. Rżenie, potem wycie, potem ciemne cienie, które pojawiły się na krańcach jej wzroku wraz z metalicznym posmakiem krwi spływającym do gardła.
Cholerne, cholerne jednorożce.
Zamrugała i przestała zaciskać wargi do białości, rzucając Marii ostre, ostrzejsze niż powinna spojrzenie. Nie dosłyszała pierwszych słów kuzynki, wciąż tkwiła we własnym świecie, do którego nikt czysty jak Maria nie miał dostępu.
Potem jednak wzięła się w garść i podeszła do dziewczyny szybkim krokiem, chwytając ją obiema dłońmi za ramiona.
- Nie płacz. Nie płacz, Mario, to nie twoja wina - powiedziała już lżejszym tonem, ale wciąż stanowczo, wyciągając z torebki bawełnianą chusteczkę, którą otarła oczy dziewczęcia, potem policzki, wręczając ją wreszcie, jeżeli chciałaby sama wytrzeć nos, nie była wszak smarkaczem. Poprawiła jej jasne włosy, które z zażenowania i przestrachu opadły jej na twarz, zakładając je leciutko za uszy i pochylając się, by kuzynka nie miała wyjścia innego jak spojrzeć jej w oczy. - Nie stało się nic złego, jestem przekonana. To musiała być moja wina, miałam jednak nadzieję, że przyjdzie mi nacieszyć oczy tymi stworzeniami - Uśmiechnęła się z trudem, z grymasem. - Jestem uzdrowicielem, widzę dużo śmierci, widziałam ją też w ostatnim tygodniu. Podąża za mną i być może jest coś w tym, że dla takich jak my są testrale, nie jednorożce. To przykre - Nie wyglądała wcale jakby było jej przykro, wdusiła jednak w głos cały żal, jaki umiała z siebie wykrzesać, znów chwytając Marię pod ramię, blisko i ciepło, mając nadzieję, że dzięki temu przestanie drżeć.
Była taka płocha. Tak żałośnie, żałośnie płocha.
- Nie wiedziałam, że wuj mówi po francusku - wymamrotała, a następnie uśmiechnęła się z pewnym specyficznym błyskiem w oku sugerującym, że domyśliła się czegoś szybciej niż zdążyłaby to usłyszeć. A może tak jej się po prostu zdawało. - Uczył tylko ciebie i tylko ciebie wysłał do Francji. Złote z ciebie dziecko, doprawdy. Jak czujesz się z tym, że otrzymałaś dary, które ominęły siostry? Jest ci wstyd? Jesteś dumna? Osobiście uważam, że za darami idzie przede wszystkim odpowiedzialność; nie powinnaś ich zaprzepaszczać. Całe życie stoi przed tobą otworem i możesz osiągnąć wielkie rzeczy. Być może na to się narodziłaś, a może rodzą się na to wszystkie czarownice, nie wszystkie jednak potrafią to wykorzystać. - Gdy mówiła, zatrzymała się na krótką chwilę, wciąż splatając ramię z ramieniem Marii, a drugą dłoń opierając na jej barku; zwykle zimna skóra zdawała się ciepła przez materiał rękawiczki, a kuzynka, Elvira miała nadzieję, znajdzie w tym geście otuchę.
Nie umiała jej oferować, ale nic nie stało na przeszkodzie by podążać śladami tego co widziała i poznała.
Ruszyły dalej, a Elvira z najlżejszym zainteresowaniem podziwiała dziewicze lasy rezerwatu oraz słońce prześwitujące przez płachtę koron drzew. Maria mówiła niewiele, a ona nie wyciągała z niej słów, których jeszcze nie chciała zdradzać, pozwalając jej otwierać się we własnym tempie, słuchając tego, co mogło znaleźć się między wierszami w zdaniach tej nieśmiałej istoty.
- Hmm. - Przechyliła głowę w stronę kuzynki, gdy wspomniała o turystach. - Na to by wyglądało - rzuciła bez precyzowania, nie chcąc od razu zaczynać tematu wojny; nie po to dzisiaj tu przyszła, musiała najpierw poznać to dziecko zanim zaoferuje mu poważniejszą naukę. - Zostało ci jeszcze wiele stażu? Podoba mi się twoja znajomość zwyczajów jednorożców, tłumaczysz ją zrozumiale nawet dla laika takiego jak ja. Być może przyjdzie mi szepnąć po spacerze dobre słowo tu i ówdzie. - Ton Elviry stał się lepki w swojej fałszywej słodyczy, niemniej jednak wiedziała, że prędzej czy później przyjdzie jej postarać się o lepszą pracę dla Marii niż animatorka wycieczek; jeśli nie gdzie indziej, to tu, w rezerwacie, na innej pozycji. W tym celu jednak sama Maria musiała się starać i ciężko pracować, nie miała bowiem kontaktów dość silnych, by umożliwiały popychanie kogokolwiek w karierze bez pokrycia. Mogła tylko zadbać, by prawda dotarła tam gdzie trzeba, kiedy już się ziści.
Jakiż przyjemny i owocny w nowe informacje byłby to spacer, gdyby okropne jednorożce nie zdecydowały się przerwać tej farsy czystości, jaką próbowała przywdziać dziś na siebie wraz z elegancką sukienką. Rżenie, potem wycie, potem ciemne cienie, które pojawiły się na krańcach jej wzroku wraz z metalicznym posmakiem krwi spływającym do gardła.
Cholerne, cholerne jednorożce.
Zamrugała i przestała zaciskać wargi do białości, rzucając Marii ostre, ostrzejsze niż powinna spojrzenie. Nie dosłyszała pierwszych słów kuzynki, wciąż tkwiła we własnym świecie, do którego nikt czysty jak Maria nie miał dostępu.
Potem jednak wzięła się w garść i podeszła do dziewczyny szybkim krokiem, chwytając ją obiema dłońmi za ramiona.
- Nie płacz. Nie płacz, Mario, to nie twoja wina - powiedziała już lżejszym tonem, ale wciąż stanowczo, wyciągając z torebki bawełnianą chusteczkę, którą otarła oczy dziewczęcia, potem policzki, wręczając ją wreszcie, jeżeli chciałaby sama wytrzeć nos, nie była wszak smarkaczem. Poprawiła jej jasne włosy, które z zażenowania i przestrachu opadły jej na twarz, zakładając je leciutko za uszy i pochylając się, by kuzynka nie miała wyjścia innego jak spojrzeć jej w oczy. - Nie stało się nic złego, jestem przekonana. To musiała być moja wina, miałam jednak nadzieję, że przyjdzie mi nacieszyć oczy tymi stworzeniami - Uśmiechnęła się z trudem, z grymasem. - Jestem uzdrowicielem, widzę dużo śmierci, widziałam ją też w ostatnim tygodniu. Podąża za mną i być może jest coś w tym, że dla takich jak my są testrale, nie jednorożce. To przykre - Nie wyglądała wcale jakby było jej przykro, wdusiła jednak w głos cały żal, jaki umiała z siebie wykrzesać, znów chwytając Marię pod ramię, blisko i ciepło, mając nadzieję, że dzięki temu przestanie drżeć.
Była taka płocha. Tak żałośnie, żałośnie płocha.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
— Chyba nikt nie wiedział — przyznała Maria, kiwając kilkukrotnie głową w rytm własnych kroków. Dom rodzinny tej gałęzi Multonów był domem zaskakująco cichym — Maria nie pamiętała, by kiedykolwiek temat języka francuskiego poruszany był w rozmowach, domownicy niechętnie dzielili się swoimi sekretami, może za wyjątkiem sióstr — choć Marii i tak zdawało się, że te starsze mają swój świat, do którego nie była wpuszczana. Czy miała im to za złe? Oczywiście, że nie. I ona stworzyła przecież swój — niewinny, niewielki, przepełniony książkami o magicznych stworzeniach i od jednego krańca do drugiego wypełniony szeptami po francusku. Nie podważała praw, rządzących domem, nie miała przecież nawet jednego punktu zaczepienia, jednej możliwości dostrzeżenia, że może być inaczej — lepiej lub gorzej. Odizolowana od większości rówieśników nie widziała domów, w których pijany ojciec wracał wieczorem do swej rodziny i zataczając się, wymierzał sprawiedliwość czy to ręką, czy butelką. Nie widziała również domów, w których — ale to przecież rzadkość — ojcowie uśmiechali się znad czytanej właśnie gazety, mówili swym dzieciom słowa pochwały, a matki całowały swe dziatki w czoło, podając im posiłek. Ale nie powiedziałaby, że była w tym wszystkim nieszczęśliwa — wiedziała, że jest kochana, na swój sposób, że wymaga się od niej więcej (tylko dlaczego?). Nie mogła jedynie zrozumieć właśnie tegoż wyróżnienia. I konsekwencji, które za nim podążały.
Dlatego też gdy Elvira zatrzymała się i zadała pierwsze pytanie, odruchowo zrobiła to samo. Szarozielone tęczówki utkwiły w jasnych oczach kuzynki, lecz na twarzy Marii malowały się wszystkie odpowiedzi. Od niepewności, nawet drobnego zaprzeczenia (nie chciałam być wyjątkowa i nie jestem, nigdy nie będę...), przez chwilowe podniesienie na duchu, bowiem starsza Multon miała rację. To był dar, przepustka, coś, co przy odrobinie szczęścia i rozumu mogła wykorzystać na swoją (i jej) korzyść. Ciepła, skryta pod rękawiczką dłoń na barku dodawała wywodowi charakteru dobrej rady. Pozwalała na zawiązanie się kolejnej, drobnej nici zaufania. A skoro Maria zaczynała ufać, musiała i odpowiedzieć...
— Jest... jest mi trochę wstyd. I smutno. Bo moje siostry, ja zawsze myślałam, że one są mądrzejsze ode mnie. I zastanawiam się, czy gdyby dostały takie szanse jak ja, może dałyby radę zrobić więcej? — w głosie dziewczęcia pobrzmiewała naprawdę wielka obawa. Ktoś mógłby powiedzieć, że nauka za granicą i znajomość języka to przecież nic prawdziwie wielkiego, nic definiującego przyszły sukces. Ale dla ubogich rodzin, takich jak jej, szanse były wszystkim. I czuła się winna, że mogły przejść na jej bardziej utalentowane — w jej mniemaniu — krewne. Jednak to słowa o możliwości osiągania wielkich rzeczy sprawiły, że raz jeszcze wzniosła spojrzenie, brodę do góry, jak przed kilkunastoma minutami nakazała jej kuzynka. — Naprawdę tak myślisz? Że... że wszystkie czarownice rodzą się zdolne osiągnąć sukces? — nawet ja?, pragnęłaby dopytać, gdyby tylko zebrała się na odwagę. Ale niedługo później szły już dalej, a Maria miała czas zarówno na milczenie, jak i opowiadanie o tym, co w jej mniemaniu było najważniejsze, najciekawsze i najbardziej pożyteczne dla osoby odwiedzającej rezerwat. Starała się wykonywać swoją pracę jak najlepiej — w końcu za to jej płacono, od tego zależało też, czy po upływie stażu zarząd rezerwatu zdecyduje się zatrzymać ją na dłużej.
— Jeszcze... myślę, że do jesieni. Mam jeszcze dużo nauki przed sobą, ale... — wreszcie na drżące w nerwowości wargi wystąpił szczery, radosny uśmiech. Nieco speszony, lecz zawsze coś. Prawa dłoń Marii uniosła się do góry, zaczesując jeden z kosmyków kręconych włosów za ucho skryte pod czapką. — Ba—bardzo się cieszę, jeżeli ci się podoba... — dodała zupełnie już speszona, czując znajomą falę ciepła wylewającą się na policzki. Żeby zaradzić prędkiej zdradzie swojego zmieszania, wystąpiła nieco do przodu i pozostałaby tak, gdyby nie alarm, jaki podniosły jednorożce.
Chłodne spojrzenie Elviry, wargi zaciśnięte niemal do białości. Lepki strach przykleił się do pleców Marii, która na ten widok otworzyła szerzej oczy, w zupełnym niezrozumieniu wszystkiego, co właśnie zaszło i zajść jeszcze miało. Ale i l u z j a (to nie mogła być prawda, to chyba podpowiedź jej przestraszonego umysłu) prędko rozprysła na miliony kawałków, chwilę później czuła jej dłonie na swoich barkach i chusteczkę na twarzy, i ten dziwny, niezapowiedziany rodzaj wsparcia, i poprawienie włosów, i nachylenie się...
— T—to... — wdech i wydech, klatka piersiowa poruszyła się nagle, gdy Maria próbowała złapać stabilny, głęboki oddech — To może być prawda... — dodała po chwili. Nie miała bowiem jeszcze przyjemności oprowadzania po rezerwacie uzdrowiciela. Elvira mówiła, że widziała dużo śmierci. Może to jej czarny dotyk sprawił, że jednorożce przestraszyły się aż tak bardzo? Ale nikt przecież nie powinien być omenem śmierci, jeżeli jego zawodowym zadaniem było ratowanie życia.
A może Maria była po prostu wciąż zbyt głupiutka, by zrozumieć korelację między zachowaniem jednorożców a Elvirą? Jakakolwiek miałaby nie być?
— Bałam się tylko, że... Coś mogłoby je przestraszyć. Forest of Dean to duży las, a jednorożce nie lubią, gdy towarzyszy im dużo światła. W ciemnościach... W ciemnościach dużo rzeczy nie wydaje się takimi, jakie są... — szepnęła po chwili, gdy policzki miała już suche, włosy odpowiednio ułożone, a rękę znów pod ramieniem Elviry. I choć była zawiedziona, że spotkanie z jednorożcami nie przebiegło tak, jak miało, miały przynajmniej okazję obserwować te majestatyczne stworzenia z daleka.
Maria poprowadziła kuzynkę na powrót do rozwidlenia. Tym razem obrały drugą ze ścieżek, szerszą i prowadzącą bardziej oświetlonymi partiami lasu. Nie chcąc tracić czasu na milczenie, a także pragnąc jakoś wynagrodzić to, co spotkało kuzynkę przed chwilą, Maria opowiadała o zwyczajach jednorożców. O tym, jak każde z nich ma inny charakter i temperament, choć w dużej mierze dzielą cechy wspólne. O tym, jak rozpoznać danego osobnika, jak nie pomylić go z drugim. O tym, co najbardziej lubią jeść i kiedy ich sierść zmienia się ze złota w srebro i ze srebra w biel, której nie da się uświadczyć nigdzie indziej.
Aż nastał koniec spaceru. Niedaleko niewielkiej bramki, przy której można było uiścić zapłatę za wizytę w rezerwacie, Maria wysunęła ramię spod asysty kuzynki. Skłoniła się przed nią raz jeszcze, gdy ta uiściła już należną sumę.
— Było mi... Naprawdę bardzo miło, kuzynko — powiedziała wreszcie, nieco głośniej, bowiem było to znacznie bardziej pewne stwierdzenie. Pomimo strachu, którego się najadła, spacer ten, cała wizyta Elviry był czymś... Niespotykanym. Niecodziennym. Niezwykłym. — Mam nadzieję, że przyjdzie nam się jeszcze kiedyś spotkać. Pozdrów, proszę wuja i ciocię.
Maria raz jeszcze uśmiechnęła się, choć pierwszy raz wyglądała na prawdziwie szczęśliwą, niespętaną niewidzialnymi oczekiwaniami względem siebie samej. I tak jak stała, obróciła się na pięcie swych butów, ginąc niedługo później między drzewami. Miała jeszcze kilka obowiązków do wykonania.
| z/t x2
Dlatego też gdy Elvira zatrzymała się i zadała pierwsze pytanie, odruchowo zrobiła to samo. Szarozielone tęczówki utkwiły w jasnych oczach kuzynki, lecz na twarzy Marii malowały się wszystkie odpowiedzi. Od niepewności, nawet drobnego zaprzeczenia (nie chciałam być wyjątkowa i nie jestem, nigdy nie będę...), przez chwilowe podniesienie na duchu, bowiem starsza Multon miała rację. To był dar, przepustka, coś, co przy odrobinie szczęścia i rozumu mogła wykorzystać na swoją (i jej) korzyść. Ciepła, skryta pod rękawiczką dłoń na barku dodawała wywodowi charakteru dobrej rady. Pozwalała na zawiązanie się kolejnej, drobnej nici zaufania. A skoro Maria zaczynała ufać, musiała i odpowiedzieć...
— Jest... jest mi trochę wstyd. I smutno. Bo moje siostry, ja zawsze myślałam, że one są mądrzejsze ode mnie. I zastanawiam się, czy gdyby dostały takie szanse jak ja, może dałyby radę zrobić więcej? — w głosie dziewczęcia pobrzmiewała naprawdę wielka obawa. Ktoś mógłby powiedzieć, że nauka za granicą i znajomość języka to przecież nic prawdziwie wielkiego, nic definiującego przyszły sukces. Ale dla ubogich rodzin, takich jak jej, szanse były wszystkim. I czuła się winna, że mogły przejść na jej bardziej utalentowane — w jej mniemaniu — krewne. Jednak to słowa o możliwości osiągania wielkich rzeczy sprawiły, że raz jeszcze wzniosła spojrzenie, brodę do góry, jak przed kilkunastoma minutami nakazała jej kuzynka. — Naprawdę tak myślisz? Że... że wszystkie czarownice rodzą się zdolne osiągnąć sukces? — nawet ja?, pragnęłaby dopytać, gdyby tylko zebrała się na odwagę. Ale niedługo później szły już dalej, a Maria miała czas zarówno na milczenie, jak i opowiadanie o tym, co w jej mniemaniu było najważniejsze, najciekawsze i najbardziej pożyteczne dla osoby odwiedzającej rezerwat. Starała się wykonywać swoją pracę jak najlepiej — w końcu za to jej płacono, od tego zależało też, czy po upływie stażu zarząd rezerwatu zdecyduje się zatrzymać ją na dłużej.
— Jeszcze... myślę, że do jesieni. Mam jeszcze dużo nauki przed sobą, ale... — wreszcie na drżące w nerwowości wargi wystąpił szczery, radosny uśmiech. Nieco speszony, lecz zawsze coś. Prawa dłoń Marii uniosła się do góry, zaczesując jeden z kosmyków kręconych włosów za ucho skryte pod czapką. — Ba—bardzo się cieszę, jeżeli ci się podoba... — dodała zupełnie już speszona, czując znajomą falę ciepła wylewającą się na policzki. Żeby zaradzić prędkiej zdradzie swojego zmieszania, wystąpiła nieco do przodu i pozostałaby tak, gdyby nie alarm, jaki podniosły jednorożce.
Chłodne spojrzenie Elviry, wargi zaciśnięte niemal do białości. Lepki strach przykleił się do pleców Marii, która na ten widok otworzyła szerzej oczy, w zupełnym niezrozumieniu wszystkiego, co właśnie zaszło i zajść jeszcze miało. Ale i l u z j a (to nie mogła być prawda, to chyba podpowiedź jej przestraszonego umysłu) prędko rozprysła na miliony kawałków, chwilę później czuła jej dłonie na swoich barkach i chusteczkę na twarzy, i ten dziwny, niezapowiedziany rodzaj wsparcia, i poprawienie włosów, i nachylenie się...
— T—to... — wdech i wydech, klatka piersiowa poruszyła się nagle, gdy Maria próbowała złapać stabilny, głęboki oddech — To może być prawda... — dodała po chwili. Nie miała bowiem jeszcze przyjemności oprowadzania po rezerwacie uzdrowiciela. Elvira mówiła, że widziała dużo śmierci. Może to jej czarny dotyk sprawił, że jednorożce przestraszyły się aż tak bardzo? Ale nikt przecież nie powinien być omenem śmierci, jeżeli jego zawodowym zadaniem było ratowanie życia.
A może Maria była po prostu wciąż zbyt głupiutka, by zrozumieć korelację między zachowaniem jednorożców a Elvirą? Jakakolwiek miałaby nie być?
— Bałam się tylko, że... Coś mogłoby je przestraszyć. Forest of Dean to duży las, a jednorożce nie lubią, gdy towarzyszy im dużo światła. W ciemnościach... W ciemnościach dużo rzeczy nie wydaje się takimi, jakie są... — szepnęła po chwili, gdy policzki miała już suche, włosy odpowiednio ułożone, a rękę znów pod ramieniem Elviry. I choć była zawiedziona, że spotkanie z jednorożcami nie przebiegło tak, jak miało, miały przynajmniej okazję obserwować te majestatyczne stworzenia z daleka.
Maria poprowadziła kuzynkę na powrót do rozwidlenia. Tym razem obrały drugą ze ścieżek, szerszą i prowadzącą bardziej oświetlonymi partiami lasu. Nie chcąc tracić czasu na milczenie, a także pragnąc jakoś wynagrodzić to, co spotkało kuzynkę przed chwilą, Maria opowiadała o zwyczajach jednorożców. O tym, jak każde z nich ma inny charakter i temperament, choć w dużej mierze dzielą cechy wspólne. O tym, jak rozpoznać danego osobnika, jak nie pomylić go z drugim. O tym, co najbardziej lubią jeść i kiedy ich sierść zmienia się ze złota w srebro i ze srebra w biel, której nie da się uświadczyć nigdzie indziej.
Aż nastał koniec spaceru. Niedaleko niewielkiej bramki, przy której można było uiścić zapłatę za wizytę w rezerwacie, Maria wysunęła ramię spod asysty kuzynki. Skłoniła się przed nią raz jeszcze, gdy ta uiściła już należną sumę.
— Było mi... Naprawdę bardzo miło, kuzynko — powiedziała wreszcie, nieco głośniej, bowiem było to znacznie bardziej pewne stwierdzenie. Pomimo strachu, którego się najadła, spacer ten, cała wizyta Elviry był czymś... Niespotykanym. Niecodziennym. Niezwykłym. — Mam nadzieję, że przyjdzie nam się jeszcze kiedyś spotkać. Pozdrów, proszę wuja i ciocię.
Maria raz jeszcze uśmiechnęła się, choć pierwszy raz wyglądała na prawdziwie szczęśliwą, niespętaną niewidzialnymi oczekiwaniami względem siebie samej. I tak jak stała, obróciła się na pięcie swych butów, ginąc niedługo później między drzewami. Miała jeszcze kilka obowiązków do wykonania.
| z/t x2
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
13 V
Trzynaście głębokich wdechów nie wystarczyło; odniósł nawet wrażenie, że z każdym kolejnym ból rozżarza się w krtani, że jeszcze chwila i płonąć zaczną także płuca. Zamrugał gwałtownie, próbując pozbyć się łez napływających do wybałuszonych oczu.
- Pani Thompson, co to jest…? - wydusił, zdusić żaru nie potrafił; nachylił się w stronę trzymanego w ręce kubka, próbując przebić się podejrzliwym wzrokiem przez taflę o ciepłej, czekoladowej barwie, oprószonej drobnymi, czerwonymi ziarenkami. Wcześniej nie zwrócił na nie uwagi.
- Przesz na pierwszy rzut oka widać, kochanieńki, ile to już razy dostałeś ode mnie kakao na poprawę nastroju, ha? - zaperzyła się, odwracając się w jego stronę przez ramię i oparła się korpulentnym biodrem o stół, na którym właśnie filetowała kolejną rybę. - Ość mi tam jaka wpadła, że gały ci mało nie wyszły? - obraził ją pytaniem, bez wątpienia, ale chyba miał teraz większy problem.
- Te czerwone ziarenka... - odchrząknął, potrzebując chwili przerwy na wypowiedzenie kolejnych słów; nie musiał jednak kończyć - kucharka zamaszystym ruchem wytarła ręce o fartuch i bez pytania odebrała trzymany przez Laurence'ego kubek. - Och - wymowna pauza nie zwiastowała niczego dobrego; chyba w końcu zrozumiała, co mogło być nie tak - psidwacza krew, pewna byłam, że kazałam mu zabrać to diabelstwo z mojej kuchni, już ja mu... - wymamrotała bardziej do siebie niż do niego. - Merlinie, nie pij już tego więcej - cóż, raczej i bez tej uwagi nie zamierzał - kojarzysz Larry'ego, tego, co to ogniem, no, pluje? Ogień mu też chyba przeżarł wszystko, co mu w tej wielkiej łepetynie zostało, bo przywlekł tu z targu puszkę z przyprawą, która miała niby sprawić, że na następnym pokazie ognia owacje na stojąco dostanie, gwiazda od siedmiu avad. Ino dodał tego do swojej wody, to faktycznie niemal ogniem nie zionął, ale sam też prawie tu wyzionął... ducha, znaczy się. Żeśmy nie wiedzieli co robić, dobrze, że ktoś w środku tej puszki taki świstek znalazł, co go pewnie ten żartowniś od przyprawy tam wetknął, zara, zara - ściągnęła puszkę z prowizorycznej półki i wcisnęła do środka rękę, tryumfalnie wyciągając z niej jakiś postrzępiony papier, na którym dumnym pismem zapisano:
Azali ciało Twe trawią pożogi łuny?
Czasu zemrzenia jakoby zwiastuny?
Chyżo znaleźć Ci przyjdzie ratunek,
od białej głowy nadobnej trunek.
Niechaj do kielicha załka wzruszenie,
łzą czystości spełni czaru odczynienie.
- Dziewkę musisz jakąś znaleźć, taką, co to jeszcze uciech życia nie poznała - kontynuowała niewzruszenie, nie zwykła rozczulać się nad rozlanym mlekiem, ani nawet przeklętym kakaem - głupio to brzmi, prawda, tu się zgodzę, ale pomóc pomogło mu wtedy, to i tobie nie zaszkodzi.
W osłupieniu wpatrywał się to w papier, zapełniony absurdalną treścią, to w twarz cyrkowej kucharki, ostatecznie jednak, bez słowa, po prostu zabrał kartkę ze sobą, wychodząc z garkuchni. Wypicie duszkiem śmietany także nie pomogło.
Pozostawało odpowiedzieć sobie tylko na jedno, bardzo proste pytanie. Gdzie on teraz znajdzie dziewicę?
Nie potrafił zmusić się do tego, by poszukiwania rozpocząć w cyrku, więc udał się tam, gdzie, na zdrowy rozsądek, powinien znaleźć kobietę o odpowiednich przymiotach. A że nie sądził, iż ktokolwiek wpuści go dalej, niż przed próg bramy, opadł bez sił na pobliską ławkę, nerwowo mnąc skrawek schludnej, czarnej szaty. Miał wrażenie, że zaraz naprawdę wypuści z siebie kłębek ognia.
Na widok młodej dziewczyny, opuszczającej rezerwat, zerwał się gwałtownie z ławki; zaczynał chyba tracić nadzieję, że ktokolwiek przejdzie w końcu przez furtę; dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, jak napastliwie musiało to wyglądać - a przecież ostatnie, czego teraz potrzebował, to sprawienie, że na jego widok czarownica ucieknie w popłochu. Zwolnił więc, choć palił mu się nie tylko grunt pod nogami.
- Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór - poprawił się machinalnie, acz pora dnia nieszczególnie miała w tym momencie jakiekolwiek znaczenie; nie miało już też znaczenia, że zbyt wiele wypowiadanych słów jedynie zaostrzyło dolegliwości, jeśli był cień szansy, iż to wszystko zaraz po prostu się skończy - proszę wybaczyć najście i moje zdezorientowanie, lecz nie jestem pewien - desperacja wkradła się w zachrypnięty głos - czy udało mi się dotrzeć do rezerwatu - z dziewicami - jednorożców? - wiedział, że tak; ale musiał przecież zacząć jakoś tę rozmowę, nim przyjdzie mu wystosować najdziwniejszą prośbę w życiu.
[bylobrzydkobedzieładnie]
Trzynaście głębokich wdechów nie wystarczyło; odniósł nawet wrażenie, że z każdym kolejnym ból rozżarza się w krtani, że jeszcze chwila i płonąć zaczną także płuca. Zamrugał gwałtownie, próbując pozbyć się łez napływających do wybałuszonych oczu.
- Pani Thompson, co to jest…? - wydusił, zdusić żaru nie potrafił; nachylił się w stronę trzymanego w ręce kubka, próbując przebić się podejrzliwym wzrokiem przez taflę o ciepłej, czekoladowej barwie, oprószonej drobnymi, czerwonymi ziarenkami. Wcześniej nie zwrócił na nie uwagi.
- Przesz na pierwszy rzut oka widać, kochanieńki, ile to już razy dostałeś ode mnie kakao na poprawę nastroju, ha? - zaperzyła się, odwracając się w jego stronę przez ramię i oparła się korpulentnym biodrem o stół, na którym właśnie filetowała kolejną rybę. - Ość mi tam jaka wpadła, że gały ci mało nie wyszły? - obraził ją pytaniem, bez wątpienia, ale chyba miał teraz większy problem.
- Te czerwone ziarenka... - odchrząknął, potrzebując chwili przerwy na wypowiedzenie kolejnych słów; nie musiał jednak kończyć - kucharka zamaszystym ruchem wytarła ręce o fartuch i bez pytania odebrała trzymany przez Laurence'ego kubek. - Och - wymowna pauza nie zwiastowała niczego dobrego; chyba w końcu zrozumiała, co mogło być nie tak - psidwacza krew, pewna byłam, że kazałam mu zabrać to diabelstwo z mojej kuchni, już ja mu... - wymamrotała bardziej do siebie niż do niego. - Merlinie, nie pij już tego więcej - cóż, raczej i bez tej uwagi nie zamierzał - kojarzysz Larry'ego, tego, co to ogniem, no, pluje? Ogień mu też chyba przeżarł wszystko, co mu w tej wielkiej łepetynie zostało, bo przywlekł tu z targu puszkę z przyprawą, która miała niby sprawić, że na następnym pokazie ognia owacje na stojąco dostanie, gwiazda od siedmiu avad. Ino dodał tego do swojej wody, to faktycznie niemal ogniem nie zionął, ale sam też prawie tu wyzionął... ducha, znaczy się. Żeśmy nie wiedzieli co robić, dobrze, że ktoś w środku tej puszki taki świstek znalazł, co go pewnie ten żartowniś od przyprawy tam wetknął, zara, zara - ściągnęła puszkę z prowizorycznej półki i wcisnęła do środka rękę, tryumfalnie wyciągając z niej jakiś postrzępiony papier, na którym dumnym pismem zapisano:
Azali ciało Twe trawią pożogi łuny?
Czasu zemrzenia jakoby zwiastuny?
Chyżo znaleźć Ci przyjdzie ratunek,
od białej głowy nadobnej trunek.
Niechaj do kielicha załka wzruszenie,
łzą czystości spełni czaru odczynienie.
- Dziewkę musisz jakąś znaleźć, taką, co to jeszcze uciech życia nie poznała - kontynuowała niewzruszenie, nie zwykła rozczulać się nad rozlanym mlekiem, ani nawet przeklętym kakaem - głupio to brzmi, prawda, tu się zgodzę, ale pomóc pomogło mu wtedy, to i tobie nie zaszkodzi.
W osłupieniu wpatrywał się to w papier, zapełniony absurdalną treścią, to w twarz cyrkowej kucharki, ostatecznie jednak, bez słowa, po prostu zabrał kartkę ze sobą, wychodząc z garkuchni. Wypicie duszkiem śmietany także nie pomogło.
Pozostawało odpowiedzieć sobie tylko na jedno, bardzo proste pytanie. Gdzie on teraz znajdzie dziewicę?
Nie potrafił zmusić się do tego, by poszukiwania rozpocząć w cyrku, więc udał się tam, gdzie, na zdrowy rozsądek, powinien znaleźć kobietę o odpowiednich przymiotach. A że nie sądził, iż ktokolwiek wpuści go dalej, niż przed próg bramy, opadł bez sił na pobliską ławkę, nerwowo mnąc skrawek schludnej, czarnej szaty. Miał wrażenie, że zaraz naprawdę wypuści z siebie kłębek ognia.
Na widok młodej dziewczyny, opuszczającej rezerwat, zerwał się gwałtownie z ławki; zaczynał chyba tracić nadzieję, że ktokolwiek przejdzie w końcu przez furtę; dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, jak napastliwie musiało to wyglądać - a przecież ostatnie, czego teraz potrzebował, to sprawienie, że na jego widok czarownica ucieknie w popłochu. Zwolnił więc, choć palił mu się nie tylko grunt pod nogami.
- Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór - poprawił się machinalnie, acz pora dnia nieszczególnie miała w tym momencie jakiekolwiek znaczenie; nie miało już też znaczenia, że zbyt wiele wypowiadanych słów jedynie zaostrzyło dolegliwości, jeśli był cień szansy, iż to wszystko zaraz po prostu się skończy - proszę wybaczyć najście i moje zdezorientowanie, lecz nie jestem pewien - desperacja wkradła się w zachrypnięty głos - czy udało mi się dotrzeć do rezerwatu - z dziewicami - jednorożców? - wiedział, że tak; ale musiał przecież zacząć jakoś tę rozmowę, nim przyjdzie mu wystosować najdziwniejszą prośbę w życiu.
[bylobrzydkobedzieładnie]
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Ostatnio zmieniony przez Laurence Morrow dnia 14.02.23 23:01, w całości zmieniany 1 raz
Z każdym mijającym dniem robiło się coraz goręcej, ale to właśnie sprawiało, że praca na zewnątrz była zdecydowanie bardziej znośna. Czasami w budynku zarządu rezerwatu Maria i jej koleżanki siedziały skupione wokół rozpalonego kominka, przysłuchując się trzaskom mokrego drewna dorzucanego do płomienia, próbując opanować drżenie z zimna i przynajmniej trochę osuszyć ubrania, zanim wyjdą na zewnątrz raz jeszcze, sprawdzić, czy któryś z ich podopiecznych nie potrzebuje ich pomocy. Przeciągająca się zima i złe warunki atmosferyczne oddziaływały nie tylko na to, co oczywiste — rośliny ciężko znosiły spadki temperatur, ale Maria nie miała porównania do tego, jak sytuacja miała się rok wcześniej. We Francji wszystko wydawało się inne, lepsze, lżejsze jakieś, bez tego wszystkiego, co szarpało jej ojczyzną. Zima działała przecież też na ludzi, Majorie pociągała nosem znacznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej, a i jej zwyczajowe rumieńce nie rozlewały się już po policzkach gładko, przypominały bardziej przypadkowe plamy, od których malowanie zaczynały dziewczęta szczęśliwie przydzielone do Harpii. Martwiła się o nią, ale najwyraźniej nie ona jedna. Majorie owinięta w szalik pomimo dość dobrej pogody, przecież dwadzieścia stopni to cudowny wynik, opuściła rezerwat wcześniej na polecenie jednej z zarządczyń, przez co Maria zmuszona była dopilnować wszystkich formalności związanych z zamykaniem rezerwatu samodzielnie.
Bo to wcale nie takie proste zadanie — nie, gdy jest się jeno stażystką. Starsze dziewczęta wybiegały, by raz jeszcze pożegnać się z jednorożcami, by doprowadzić źrebięta do bezpiecznej, ciemniejszej części lasu, by nie błąkały się po łąkach w samotności i nie odeszły od swych matek zbyt daleko. Młodszym, rotacyjnie, przychodziło sprzątanie bezpośredniego otoczenia miejsc reprezentacyjnych — zatem przede wszystkim budynku zarządu, ale także wszystkiego, co znajdowało się w okolicy bram wejściowych. Dziś zajęło jej to oczywiście więcej czasu niż zazwyczaj, planowała więc prędko domknąć wszystkie zamki i kłódki, a podwórzem zająć się na sam koniec, kilka zaklęć porządkujących powinno załatwić sprawę zupełnie znośnie.
Czy był jakiś bardziej oczywisty strój dla opiekunki jednorożców niż biała sukienka? Ta, którą miała na sobie Maria, miała długie rękawy z mankietami podobnymi niebezpiecznie do tych pochodzących z męskich koszul (jej faktycznie zrobione były ze starej koszuli ojca, teraz na niego za małej), wyprasowany starannie kołnierzyk, pod którym zawiązana była cienka, błękitna wstążka. Odziana w biel dziewczyna miała jednak jeden cel — jak najszybciej uporać się z obowiązkami i jeszcze prędzej dostać się do domu.
Może dlatego w pierwszej chwili nie zauważyła, że ławka przed rezerwatem była zajęta. Unosiła już różdżkę, gdy kątem oka wyłapała ruch gdzieś na granicy zasięgu jej wzroku. Natychmiast zacisnęła palce mocniej na drewnie migdałowca i obróciła się w tamtym kierunku, cały ciężar ciała skupiając na niewielkim obcasie swych butów.
Ale człowiek ten od razu wyglądał na jakiegoś zmieszanego, jakby coś było s z c z e r z e nie tak. Nie tak w sposób potrzebujący, nie ten wzbudzający w dziewiczym sercu uzasadniony przecież przestrach. Te i tak biło prędko, spłoszone jakby niespodziewaną wizytą, ale Maria nie ruszała się poza tym obrotem, oczy nie zaszły jej łzami i oddychała nawet spokojnie, jak na swą płochliwość. Szarozielone oczy lustrowały czarodzieja; wyglądał na schludnego, ale w jakiś sposób niezdrowo. Jakby toczył go poważny kaszel, taki rozdzierający gardło i niepozwalający zaczerpnąć powietrza bez ryzyka podpalenia płuc.
Jeżeli jest chory, czemu pomocy szuka w rezerwacie?
— Dobry wieczór, proszę pana — odezwała się wreszcie, a jej cichy głos przypominał bardziej szmer wiatru przemykającego między blaszkami liści, niż głos człowieka. Ale Maria skłoniła się przed Laurencem, tak jak robiła to względem każdego z gości, a na jej ustach zatańczył uśmiech, który rzadko kiedy można było obserwować. W pewien sposób odbijał on bowiem melancholię, której w sercu Multon nie brakowało, z drugiej strony był jednak zamoczony w zgubnej ciekawości, a z jeszcze kolejnej — w połączeniu z niemalże czułym, współczującym spojrzeniem, jakie zawiesiła na kilka sekund na twarzy cyrkowca, stanowił zaproszenie do zwierzeń.
— Tak, to rezerwat jednorożców, ale robi się już późno i właśnie miałam zamykać... — nie była to przecież jej wina, że słońce chowa się za horyzontem pod wieczór i powraca następnego ranka, a jednak schyliła głowę w niemym przeproszeniu. — Jeżeli ma pan życzenie wycieczki, będzie pan musiał wrócić jutro — dodała po chwili, wreszcie opuszczając różdżkę, do tej pory przecież uniesioną w górę. Ale intuicja podpowiadała Marii, że to nie wszystko; to nie standardowa wizyta zakończona obserwowaniem majestatycznych stworzeń z koniecznego daleka. Za wiele było niespodzianek, jeszcze więcej niewiadomych, by miało być to zwykłe spotkanie.
Przestąpiła krok do przodu. Niemal bezszelestnie, za wyjątkiem westchnienia przy wydechu.
— Na pewno się pan dobrze czuje? Nasza uzdrowicielka wróciła już do domu, ale... Może uda się jakoś panu pomóc?
Bo to wcale nie takie proste zadanie — nie, gdy jest się jeno stażystką. Starsze dziewczęta wybiegały, by raz jeszcze pożegnać się z jednorożcami, by doprowadzić źrebięta do bezpiecznej, ciemniejszej części lasu, by nie błąkały się po łąkach w samotności i nie odeszły od swych matek zbyt daleko. Młodszym, rotacyjnie, przychodziło sprzątanie bezpośredniego otoczenia miejsc reprezentacyjnych — zatem przede wszystkim budynku zarządu, ale także wszystkiego, co znajdowało się w okolicy bram wejściowych. Dziś zajęło jej to oczywiście więcej czasu niż zazwyczaj, planowała więc prędko domknąć wszystkie zamki i kłódki, a podwórzem zająć się na sam koniec, kilka zaklęć porządkujących powinno załatwić sprawę zupełnie znośnie.
Czy był jakiś bardziej oczywisty strój dla opiekunki jednorożców niż biała sukienka? Ta, którą miała na sobie Maria, miała długie rękawy z mankietami podobnymi niebezpiecznie do tych pochodzących z męskich koszul (jej faktycznie zrobione były ze starej koszuli ojca, teraz na niego za małej), wyprasowany starannie kołnierzyk, pod którym zawiązana była cienka, błękitna wstążka. Odziana w biel dziewczyna miała jednak jeden cel — jak najszybciej uporać się z obowiązkami i jeszcze prędzej dostać się do domu.
Może dlatego w pierwszej chwili nie zauważyła, że ławka przed rezerwatem była zajęta. Unosiła już różdżkę, gdy kątem oka wyłapała ruch gdzieś na granicy zasięgu jej wzroku. Natychmiast zacisnęła palce mocniej na drewnie migdałowca i obróciła się w tamtym kierunku, cały ciężar ciała skupiając na niewielkim obcasie swych butów.
Ale człowiek ten od razu wyglądał na jakiegoś zmieszanego, jakby coś było s z c z e r z e nie tak. Nie tak w sposób potrzebujący, nie ten wzbudzający w dziewiczym sercu uzasadniony przecież przestrach. Te i tak biło prędko, spłoszone jakby niespodziewaną wizytą, ale Maria nie ruszała się poza tym obrotem, oczy nie zaszły jej łzami i oddychała nawet spokojnie, jak na swą płochliwość. Szarozielone oczy lustrowały czarodzieja; wyglądał na schludnego, ale w jakiś sposób niezdrowo. Jakby toczył go poważny kaszel, taki rozdzierający gardło i niepozwalający zaczerpnąć powietrza bez ryzyka podpalenia płuc.
Jeżeli jest chory, czemu pomocy szuka w rezerwacie?
— Dobry wieczór, proszę pana — odezwała się wreszcie, a jej cichy głos przypominał bardziej szmer wiatru przemykającego między blaszkami liści, niż głos człowieka. Ale Maria skłoniła się przed Laurencem, tak jak robiła to względem każdego z gości, a na jej ustach zatańczył uśmiech, który rzadko kiedy można było obserwować. W pewien sposób odbijał on bowiem melancholię, której w sercu Multon nie brakowało, z drugiej strony był jednak zamoczony w zgubnej ciekawości, a z jeszcze kolejnej — w połączeniu z niemalże czułym, współczującym spojrzeniem, jakie zawiesiła na kilka sekund na twarzy cyrkowca, stanowił zaproszenie do zwierzeń.
— Tak, to rezerwat jednorożców, ale robi się już późno i właśnie miałam zamykać... — nie była to przecież jej wina, że słońce chowa się za horyzontem pod wieczór i powraca następnego ranka, a jednak schyliła głowę w niemym przeproszeniu. — Jeżeli ma pan życzenie wycieczki, będzie pan musiał wrócić jutro — dodała po chwili, wreszcie opuszczając różdżkę, do tej pory przecież uniesioną w górę. Ale intuicja podpowiadała Marii, że to nie wszystko; to nie standardowa wizyta zakończona obserwowaniem majestatycznych stworzeń z koniecznego daleka. Za wiele było niespodzianek, jeszcze więcej niewiadomych, by miało być to zwykłe spotkanie.
Przestąpiła krok do przodu. Niemal bezszelestnie, za wyjątkiem westchnienia przy wydechu.
— Na pewno się pan dobrze czuje? Nasza uzdrowicielka wróciła już do domu, ale... Może uda się jakoś panu pomóc?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Niewinna biel odznaczała się wyraźnie, całym nasyceniem barwy, której próżno było szukać w otoczeniu w takiej intensywności; nawet łuki ogrodzenia zdawały się jakby szarzeć w popielistych tonacjach wieczoru, ale lekki materiał otulał melodyjnie dziewczęcą sylwetkę, jak śnieżny puch. Nie miał jednak pojęcia, jakim człowiekiem była w środku; czy biel nie przysłania jedynie młodzieńczego zadufania, a nawet ironicznego okrucieństwa.
Zgiął się jakby w pół, ściągając ramiona do przodu w nienaturalnej pozie; próbował powstrzymać się od kaszlu, napiął więc każde włókno swego ciała, mając nadzieję, że to wystarczy - przynajmniej na razie, przynajmniej przez chwilę.
Lecz odpowiedziała mu; nie odsunęła się, nie minęła bez słowa, zatrzymał ją. Ulga desperacji odmalowała się w oczach, w tych samych, w których wciąż kryła się jeszcze nadzieja.
- Właściwie... właściwie nie do końca chodzi o wycieczkę - przygryzł policzek od wewnątrz, wyraźnie walcząc z samym sobą, gdy wypowiadał każdą jedną sylabę, okupioną bolesną zadrą; metaliczny posmak krwi spłynął na język, zmieszał się ze śliną, którą przełknął szybko, mając nieodparte wrażenie, że czegokolwiek by nie zrobił, nie jest w stanie ugasić tego odczucia we wnętrzu samego siebie - czy mogłaby panna - zdradzić mi, jakimi przymiotami odznaczać się muszą opiekunki tych wyjątkowych stworzeń? Przecież to brzmiało... chyba nie potrafił nawet określić, jak dokładnie, z pewnością jednak źle; bardzo, bardzo źle. Nie mógł o coś takiego zapytać - a nawet gdyby, to co później? Dopyta uprzejmie, czy ona aby spełnia wszelkie wytyczne, by zostać idealną opiekunką? Upewni się, że zachowała czystość, formując to pytanie tak zawile, że sam się w nim zgubi? Ona nie zrozumie; więc on, dławiąc się i z trudem powstrzymując się od przetrasmutowania swojego gardła w coś innego, coś, co nie będzie spalało go od wewnątrz żywym ogniem, zada pytanie raz jeszcze, dosadniej - po to tylko, by ją urazić, przepłoszyć albo...?
Poczerwieniał gwałtownie, karmazyn rozlał się po policzkach, zaczął wspinać po uszach; nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji, a każdy kolejny oddech sprawiał, że ogień w krtani buchał mocniej, nie pomagało nawet powolne oddychanie nosem, próbował już absolutnie wszystkiego.
Poza antidotum z łzą dziewicy.
Zamknął oczy, na chwilę odgradzając się od wszystkich innych bodźców, poza rojem myśli, krążących wokół niego w szaleńczym wirze chaotycznych decyzji, które dopiero się formowały.
Co może się stać, jeśli przedstawi jej tę historię? Zabrzmi absurdalnie? Bez wątpienia. Ale co miałby powiedzieć, by usprawiedliwić to, o co zamierzał ją poprosić?
- Chodzi o... wiem, że zabrzmi to mało wiarygodnie, ale przysięgam, że to nie kłamstwo - zastrzegł zaraz, na samym początku, a płynnym ruchem dłoni wyciągnął z kieszeni schowany weń świstek; wystudiowany gest nosił w sobie grację, z jaką wykonywał tę sztuczkę w trakcie interakcji z oczekującym magii tłumem; nie zrobił tego zamierzenie, zapomniał się, a sama kartka zdała się pojawić w jego prawej ręce dosłownie znikąd.
Ta sama kartka, której treść odczytała mu pani Thompson.
- Zjadłem przyprawę, na którą ktoś chyba rzucił jakiś urok - w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, czym była owa przyprawa; czyimś żartem, a może dodano do niej jakąś magiczną roślinę o fatalnych skutkach ubocznych - to chyba jednak nie miało większego znaczenia - remedium zostało spisane tu właśnie - o ile ono również nie jest żartem, ale pani Thompson zastrzegała przecież, że Larry'emu pomogło - gdyby zechciała panna... - podsunął dłoń w jej stronę, jakby zachęcał ją, by sama zapoznała się z treścią - on odczytałby to grobowym tonem, jakby skazywał się właśnie sam na wyrok. Nie miał ochoty czytać tych słów raz jeszcze, zdawało mu się, że zna je już na pamięć, czytał tę kartkę co najmniej kilkunastokrotnie, z niedowierzaniem, gdy szamotał się po własnym wagonie, zastanawiając się, co dalej.
Czerwień oblewająca twarz nie zniknęła; nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem znalazł się w równie żenującej sytuacji.
Zgiął się jakby w pół, ściągając ramiona do przodu w nienaturalnej pozie; próbował powstrzymać się od kaszlu, napiął więc każde włókno swego ciała, mając nadzieję, że to wystarczy - przynajmniej na razie, przynajmniej przez chwilę.
Lecz odpowiedziała mu; nie odsunęła się, nie minęła bez słowa, zatrzymał ją. Ulga desperacji odmalowała się w oczach, w tych samych, w których wciąż kryła się jeszcze nadzieja.
- Właściwie... właściwie nie do końca chodzi o wycieczkę - przygryzł policzek od wewnątrz, wyraźnie walcząc z samym sobą, gdy wypowiadał każdą jedną sylabę, okupioną bolesną zadrą; metaliczny posmak krwi spłynął na język, zmieszał się ze śliną, którą przełknął szybko, mając nieodparte wrażenie, że czegokolwiek by nie zrobił, nie jest w stanie ugasić tego odczucia we wnętrzu samego siebie - czy mogłaby panna - zdradzić mi, jakimi przymiotami odznaczać się muszą opiekunki tych wyjątkowych stworzeń? Przecież to brzmiało... chyba nie potrafił nawet określić, jak dokładnie, z pewnością jednak źle; bardzo, bardzo źle. Nie mógł o coś takiego zapytać - a nawet gdyby, to co później? Dopyta uprzejmie, czy ona aby spełnia wszelkie wytyczne, by zostać idealną opiekunką? Upewni się, że zachowała czystość, formując to pytanie tak zawile, że sam się w nim zgubi? Ona nie zrozumie; więc on, dławiąc się i z trudem powstrzymując się od przetrasmutowania swojego gardła w coś innego, coś, co nie będzie spalało go od wewnątrz żywym ogniem, zada pytanie raz jeszcze, dosadniej - po to tylko, by ją urazić, przepłoszyć albo...?
Poczerwieniał gwałtownie, karmazyn rozlał się po policzkach, zaczął wspinać po uszach; nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji, a każdy kolejny oddech sprawiał, że ogień w krtani buchał mocniej, nie pomagało nawet powolne oddychanie nosem, próbował już absolutnie wszystkiego.
Poza antidotum z łzą dziewicy.
Zamknął oczy, na chwilę odgradzając się od wszystkich innych bodźców, poza rojem myśli, krążących wokół niego w szaleńczym wirze chaotycznych decyzji, które dopiero się formowały.
Co może się stać, jeśli przedstawi jej tę historię? Zabrzmi absurdalnie? Bez wątpienia. Ale co miałby powiedzieć, by usprawiedliwić to, o co zamierzał ją poprosić?
- Chodzi o... wiem, że zabrzmi to mało wiarygodnie, ale przysięgam, że to nie kłamstwo - zastrzegł zaraz, na samym początku, a płynnym ruchem dłoni wyciągnął z kieszeni schowany weń świstek; wystudiowany gest nosił w sobie grację, z jaką wykonywał tę sztuczkę w trakcie interakcji z oczekującym magii tłumem; nie zrobił tego zamierzenie, zapomniał się, a sama kartka zdała się pojawić w jego prawej ręce dosłownie znikąd.
Ta sama kartka, której treść odczytała mu pani Thompson.
- Zjadłem przyprawę, na którą ktoś chyba rzucił jakiś urok - w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, czym była owa przyprawa; czyimś żartem, a może dodano do niej jakąś magiczną roślinę o fatalnych skutkach ubocznych - to chyba jednak nie miało większego znaczenia - remedium zostało spisane tu właśnie - o ile ono również nie jest żartem, ale pani Thompson zastrzegała przecież, że Larry'emu pomogło - gdyby zechciała panna... - podsunął dłoń w jej stronę, jakby zachęcał ją, by sama zapoznała się z treścią - on odczytałby to grobowym tonem, jakby skazywał się właśnie sam na wyrok. Nie miał ochoty czytać tych słów raz jeszcze, zdawało mu się, że zna je już na pamięć, czytał tę kartkę co najmniej kilkunastokrotnie, z niedowierzaniem, gdy szamotał się po własnym wagonie, zastanawiając się, co dalej.
Czerwień oblewająca twarz nie zniknęła; nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem znalazł się w równie żenującej sytuacji.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Nie chodziło o wycieczkę, więc sprawa musiała być jeszcze bardziej nagląca. Specyficzna. Dziwna nawet, bowiem takie sytuacje zdarzać się musiały w rezerwacie rzadko, a samej Marii zdarzyły się po raz pierwszy. Nawet krótka obserwacja nieznajomego mężczyzny sprawiła, że poczuła długie, ciągnące się przecież w dół jej ciała, ukłucie bólu w sercu — nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, by dojrzeć, że coś mu dolega, że cierpi. Nie musiała wiedzieć jak ani dlaczego, by zalać się współczuciem, by czuć w stopach to palące naglenie, że musi przecież coś zrobić, zawołać może kogoś, by udzielił mu odpowiedniej pomocy. Zupełnie nie znała się na uzdrawianiu, ale przecież w domu nad rzeką Avon poznała aż trzy uzdrowicielki, w tym jedną spokrewnioną z nią blisko i na pewno, gdyby tylko szczerze poprosiła, udałoby się jej przekonać którąś z nich, by pomogła temu człowiekowi, nawet poza godzinami pracy.
Nieznajomy próbował jednak coś jej powiedzieć. Maria nie wahała się już — może znowu zbyt prosto poddała się nagleniom niewinnego serca, za które kiedyś będzie musiała odpowiedzieć (ale nie dzisiaj, może i nie jutro), ale podeszła do siedzącego na ławce mężczyzny i chwyciwszy sukienkę w dwa palce po obu stronach ciała, uniosła ją lekko, by nie dotykała ziemi, gdy ukucnęła przed skrzywionym z bólu nieznajomym. Wyraźnie mówienie sprawiało mu wielką trudność, a chciała, by nie czuł się w obowiązku wyrzucenia z siebie wszystkiego od razu i natychmiast.
— Spokojnie, proszę się nie martwić... — szepnęła więc łagodnie, przechodząc w komfortową dla siebie ciszę wypowiedzi, bowiem znajdowali się już na tyle blisko, że nie musiała mówić głośno. Z tej perspektywy przypatrywała się mężczyźnie, jego zastygniętym w bólu rysom twarzy, które rozpromienione uśmiechem pewnie sprawiałyby wrażenie naprawdę przyjemnego człowieka, choć prawdopodobnie poznaczonego charakterystyczną, wojenną melancholią. Ale ten czerwieniał tylko, z sekundy na sekundę twarz przybierała barwę coraz to głębszego karmazynu, a Maria obawiała się, że właśnie miała przed sobą człowieka, którego napadł atak krwawej gorączki. Strach odbijał się więc w jej szarozielonych oczach, wylewał się z płytkimi oddechami; wydawała się być spłoszona i to przeczucie było słuszne. Nie spłoszył jej jednak Laurence ani jego kondycja — Maria obmyślała już plan ucieczki, tego, w jaki sposób spróbuje przetransportować potrzebującego mężczyznę do najbliższej ze znanych jej uzdrowicielek. Czas im uciekał, nigdy nie działał na korzyść ludzi ich pokroju, ale wtedy też spiralę strachu przerwał ponownie sam Morrow, odzywając się ponownie, choć równie enigmatycznie.
I może ta enigmatyczność kolejnych słów sprawiła, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że karteczka, którą jej podał w sposób tak dystyngowany, że gdyby dalej miała obawy o jego zamiary, te rozwiałyby się na wietrze w tej jednej chwili, faktycznie pojawiła się znikąd. Wciąż delikatnie zdezorientowana przyjęła ją w dwie ręce, póki co jeszcze nie zapoznając się z jej zawartością. Łagodne, choć przejęte cierpieniem mężczyzny spojrzenie skupiła bowiem na nim, oddając mu pełnię uwagi i słuchając wszystkiego, co z trudem jej opowiadał.
Magiczna przyprawa, na którą ktoś rzucił urok, brzmiała już bardziej uspokajająco, niż krwawa gorączka, co pozwoliło napiętym ramionom Marii opaść o kilka milimetrów. Pokiwała głową, chcąc dać do zrozumienia, że rozumie, choć tak naprawdę nie rozumiała z tego nic. Ale ufała, to było pewne, w przedstawioną jej wersję wydarzeń, gdzieś na skraju świadomości notując sobie, że był to wyjątkowo nieudany i przykry kawał, którego ofiarą stał się taki miły człowiek.
Skupiła się jednak na przeczytaniu treści remedium zapisanego na kartce, a asystent iluzjonisty mógł w tym samym czasie przyglądać się, jak zmienia się mimika kucającej przed nim panny. Początkowo ściągnęła brwi w skupieniu, później rozprostowała je na ułamek sekundy, by potem poszły one w górę, wachlarze rzęs zatrzepotały w wyraźnej oznace niezrozumienia, aż wreszcie i na jej policzki wystąpił rumieniec i kilka razy przesunęła spojrzeniem z kartki na Laurence'a, z Laurence'a na kartkę.
— Czy ja... dobrze rozumiem...? — zaczęła niepewnie, bowiem cała ta sytuacja naprawdę zakrawała o absurd, nawet w rozumieniu kogoś równie otwartego na przyjmowanie do wiadomości różnych nietypowości, co Maria Multon. — Lekarstwem na pana przypadłość jest to, by wypił pan łzę panny? — to, że panna miała być czysta, zostało przez umysł Marii pominięte od razu, bowiem w jej rozumieniu świata, każda niezamężna kobieta musiała taką pozostawać. Otaczała się przecież takimi dziewczętami, chociażby z samej racji pracy w takim, a nie innym miejscu. Nie myślała zatem, by była jakaś niezamężna kobieta, której łzy nie odczyniłyby uroku. — Ja... chciałabym panu pomóc, ale... Jak zmusić się do płaczu? — kolejne pytanie, tym razem znacznie bardziej pomocne do rozwikłania problemu. Maria płakała dość często, będąc poruszoną kalejdoskopem zdarzeń, scen i obrazów, często bez większego zrozumienia tego, co faktycznie wywoływało w niej smutek. Ten zawsze przychodził doń niezapowiedzianie, albo nie wychodził nigdy, czekając na odpowiedni dla siebie moment. Teraz jednak, jak na złość, gdy wreszcie jej płacz mógłby się do czegoś przydać...
Nie miała pojęcia, jak przywołać do siebie łzy.
Nieznajomy próbował jednak coś jej powiedzieć. Maria nie wahała się już — może znowu zbyt prosto poddała się nagleniom niewinnego serca, za które kiedyś będzie musiała odpowiedzieć (ale nie dzisiaj, może i nie jutro), ale podeszła do siedzącego na ławce mężczyzny i chwyciwszy sukienkę w dwa palce po obu stronach ciała, uniosła ją lekko, by nie dotykała ziemi, gdy ukucnęła przed skrzywionym z bólu nieznajomym. Wyraźnie mówienie sprawiało mu wielką trudność, a chciała, by nie czuł się w obowiązku wyrzucenia z siebie wszystkiego od razu i natychmiast.
— Spokojnie, proszę się nie martwić... — szepnęła więc łagodnie, przechodząc w komfortową dla siebie ciszę wypowiedzi, bowiem znajdowali się już na tyle blisko, że nie musiała mówić głośno. Z tej perspektywy przypatrywała się mężczyźnie, jego zastygniętym w bólu rysom twarzy, które rozpromienione uśmiechem pewnie sprawiałyby wrażenie naprawdę przyjemnego człowieka, choć prawdopodobnie poznaczonego charakterystyczną, wojenną melancholią. Ale ten czerwieniał tylko, z sekundy na sekundę twarz przybierała barwę coraz to głębszego karmazynu, a Maria obawiała się, że właśnie miała przed sobą człowieka, którego napadł atak krwawej gorączki. Strach odbijał się więc w jej szarozielonych oczach, wylewał się z płytkimi oddechami; wydawała się być spłoszona i to przeczucie było słuszne. Nie spłoszył jej jednak Laurence ani jego kondycja — Maria obmyślała już plan ucieczki, tego, w jaki sposób spróbuje przetransportować potrzebującego mężczyznę do najbliższej ze znanych jej uzdrowicielek. Czas im uciekał, nigdy nie działał na korzyść ludzi ich pokroju, ale wtedy też spiralę strachu przerwał ponownie sam Morrow, odzywając się ponownie, choć równie enigmatycznie.
I może ta enigmatyczność kolejnych słów sprawiła, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że karteczka, którą jej podał w sposób tak dystyngowany, że gdyby dalej miała obawy o jego zamiary, te rozwiałyby się na wietrze w tej jednej chwili, faktycznie pojawiła się znikąd. Wciąż delikatnie zdezorientowana przyjęła ją w dwie ręce, póki co jeszcze nie zapoznając się z jej zawartością. Łagodne, choć przejęte cierpieniem mężczyzny spojrzenie skupiła bowiem na nim, oddając mu pełnię uwagi i słuchając wszystkiego, co z trudem jej opowiadał.
Magiczna przyprawa, na którą ktoś rzucił urok, brzmiała już bardziej uspokajająco, niż krwawa gorączka, co pozwoliło napiętym ramionom Marii opaść o kilka milimetrów. Pokiwała głową, chcąc dać do zrozumienia, że rozumie, choć tak naprawdę nie rozumiała z tego nic. Ale ufała, to było pewne, w przedstawioną jej wersję wydarzeń, gdzieś na skraju świadomości notując sobie, że był to wyjątkowo nieudany i przykry kawał, którego ofiarą stał się taki miły człowiek.
Skupiła się jednak na przeczytaniu treści remedium zapisanego na kartce, a asystent iluzjonisty mógł w tym samym czasie przyglądać się, jak zmienia się mimika kucającej przed nim panny. Początkowo ściągnęła brwi w skupieniu, później rozprostowała je na ułamek sekundy, by potem poszły one w górę, wachlarze rzęs zatrzepotały w wyraźnej oznace niezrozumienia, aż wreszcie i na jej policzki wystąpił rumieniec i kilka razy przesunęła spojrzeniem z kartki na Laurence'a, z Laurence'a na kartkę.
— Czy ja... dobrze rozumiem...? — zaczęła niepewnie, bowiem cała ta sytuacja naprawdę zakrawała o absurd, nawet w rozumieniu kogoś równie otwartego na przyjmowanie do wiadomości różnych nietypowości, co Maria Multon. — Lekarstwem na pana przypadłość jest to, by wypił pan łzę panny? — to, że panna miała być czysta, zostało przez umysł Marii pominięte od razu, bowiem w jej rozumieniu świata, każda niezamężna kobieta musiała taką pozostawać. Otaczała się przecież takimi dziewczętami, chociażby z samej racji pracy w takim, a nie innym miejscu. Nie myślała zatem, by była jakaś niezamężna kobieta, której łzy nie odczyniłyby uroku. — Ja... chciałabym panu pomóc, ale... Jak zmusić się do płaczu? — kolejne pytanie, tym razem znacznie bardziej pomocne do rozwikłania problemu. Maria płakała dość często, będąc poruszoną kalejdoskopem zdarzeń, scen i obrazów, często bez większego zrozumienia tego, co faktycznie wywoływało w niej smutek. Ten zawsze przychodził doń niezapowiedzianie, albo nie wychodził nigdy, czekając na odpowiedni dla siebie moment. Teraz jednak, jak na złość, gdy wreszcie jej płacz mógłby się do czegoś przydać...
Nie miała pojęcia, jak przywołać do siebie łzy.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Otoczyła go troską, nie wahając się ani ułamek sekundy, by poświęcić mu swój czas i własne myśli; kiedy też przykucnęła wdzięcznie tuż obok, spojrzeniem uciekł nieco dalej, w zażenowaniu kuląc się w sobie, szpiczasty podbródek dociskając do mostku, przez co głowa znalazła się jakby niżej, obwarowana napiętymi ramionami.
Z uwagą śledził zmiany zarysowujące się na jej twarzy, kiedy tylko zaczęła zapoznawać się z treścią ofiarowanej jej karteczki. Kalejdoskop emocji odznaczał się doskonale wyraźnie, nie potrafiła ich maskować, ale przez to też i on zrozumiał, że w jakkolwiek niekomfortowej sytuacji jej nie postawił, to jednak daleka była od tego, by zareagować gniewem czy wzburzeniem.
Jak bardzo powinien być wdzięczny, że ze wszystkich panien na świecie los zesłał mu na drogę właśnie ją? Nie doszukiwała się w jego słowach kłamstwa, zawierzając tak jemu, jak i zmiętej z nerwów kartce papieru; czy ufała bardziej piętnu bólu na jego twarzy, czy może drobnym literom, mając nadzieję, że pergamin nie może przyjąć atramentu fałszu?
Zamknął na chwilę oczy, kiedy ostatecznie padło to jedno pytanie; czy to już czas na to, by zapaść się pod ziemię?
- Jeśli dobrze rozumiem, to niestety tak - o ile to wszystko w ogóle dało się objąć umysłem; on nie był wcale pewien, czy naprawdę rozumie, co tak właściwie się wydarzyło - lecz próbował już znanych sobie zaklęć, które mogłyby załagodzić sytuację; ani to, ani nawet magia lecznicza, którą posługiwała się jedna z dobrych dusz w cyrku, nie pomogły; co więc mu pozostało? Poza słowem danym mu przez panią Thompson? - Nic innego nie pomogło - darował sobie dramatyczne to moja ostatnia nadzieja; ale poniekąd tak właśnie było - bo nawet jeśli istniało jeszcze jakieś mniej wyszukane remedium, to kończył mu się czas, by je znaleźć. Miał wrażenie, że podniosła się już temperatura całego jego ciała; gorąco było mu nawet w cienkiej szacie, a na skroni zraszać się zaczynały drobinki potu. Połykał żywy ogień.
Nie przeklęła go, nie minęła bez słowa w oburzeniu, nie kazała mu się stąd wynosić - zamiast tego zapytała, jak zmusić się do płaczu. Zamrugał gwałtownie, niedowierzając, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Były o wiele prostsze sposoby niż ten, o którym ostatecznie pomyślał; do emocjonujących, teatralnych scen na Arenie zdarzało mu się samemu przywoływać łzy, koncentrując się na silnych, smutnych emocjach; wystarczyło, by wrócił myślami do bezsennych nocy i nawiedzających go koszmarów, wyobrażając sobie, jak ludziom, których kocha najbardziej, dzieje się krzywda.
Nie miał jednak prawa, by zmuszać ją do takich tortur, do zanurzenia się w swych najboleśniejszych wspomnieniach bądź sennych marach.
- Jest... jest takie zaklęcie, pozwalające transmutować gałki oczne w oczy dowolnego stworzenia - nie zakładał, że ona je zna; wyglądała młodo, tak, jakby odkrywać dogłębnie świat magii miała dopiero za jakiś czas, a przywyknął już do tego, że Transmutacja nie była dziedziną, w której wielu się specjalizowało - za każdym razem, gdy rzucałem je na samego siebie, i kiedy w końcu przerywałem działanie czaru, oczy piekły mnie przez chwilę, ale nie czułem dotkliwego bólu - nie unikał jednak naturalnego odruchu organizmu, który nie był wszak obojętny na wszelkie zachodzące w nim zmiany - a ta, tak drastyczna i pospieszna, ingerująca w mechanizm funkcjonowania ludzkiego ciała, nie przechodziła całkiem bez echa - sam powrót do przedtransmutacyjnej formy sprawiał, że uronić musiałem choć kilka łez - głos brzmiał tak, jakby w krtani chrobotała o siebie garść gwoździ; nie zważał jednak na to - im szybciej powie jej, na jaki wpadł pomysł, tym szybciej też to wszystko się skończy.
Właściwie nie czekał na odpowiedź opiekunki jednorożców, chciał zademonstrować jej od razu samo zaklęcie, aby wiedziała, czego powinna się spodziewać - i by słysząc, jak zakładał, nieznaną sobie inkantację nie przestraszyła się tego, czym skutkuje rzucenie tego właśnie zaklęcia. Nie znała go przecież, nie powinna mu ufać, nie w takim stopniu, by pozwolić mu na coś takiego.
Łatwiej było zresztą to pokazać, niż opowiedzieć, szczególnie teraz, gdy każde ze słów wypowiadał z trudem okupionym bólem.
- Fera Ecco - inkantację rzekł z dźwięczną pewnością; smukłym owalem zarysował w powietrzu niewidzialną linię, na sam koniec zginając dłoń tak, by wskazać różdżką samego siebie; być może ze względu na miejsce, w którym się znajdowali, myśli same podsunęły mu usłużnie rysunek migoczący wyraźnie na stronach ciężkiego podręcznika; choć niewiele wiedział (nic nie wiedział?) o samym zachowaniu jednorożców, o tym, jak żyły, czy to na wolności, czy tu, w rezerwacie - to jednak nawet on nie pozostawał niewrażliwy na srebrzyste piękno księżycowej grzywy, i na oczy niezwykłej barwy.
Jak za dotknięciem Midasa gałki oczne w całości pokryły się płynnym, skrzącym się złotem; barwy jednocześnie słonecznie delikatnej, jak i szlachetnej. Diametralnie zmieniło się też samo pole widzenia; zaczął widzieć także to, co z boku, choć obraz ten pozostawał drażniąco rozmyty - przez chwilę, nim niewerbalnie zdjął z siebie to zaklęcie, dostrzegał wyraźnie tylko drobną, ufną twarz okalaną dobrotliwą troską.
A chwilę później na powrót patrzył na świat przez pryzmat ciepłej czekolady (widzisz, to potrwa tylko moment, kilka uderzeń serca, to nic wielkiego); trzy samotne łzy spłynęły po policzku, gdy patrzył na nią wciąż wyczekująco - oczekując przyzwolenia, by mógł powtórzyć inkantację, i tym samym zdobyć tę jedną, tak cenną, łzę krystalicznej dobroci.
Z uwagą śledził zmiany zarysowujące się na jej twarzy, kiedy tylko zaczęła zapoznawać się z treścią ofiarowanej jej karteczki. Kalejdoskop emocji odznaczał się doskonale wyraźnie, nie potrafiła ich maskować, ale przez to też i on zrozumiał, że w jakkolwiek niekomfortowej sytuacji jej nie postawił, to jednak daleka była od tego, by zareagować gniewem czy wzburzeniem.
Jak bardzo powinien być wdzięczny, że ze wszystkich panien na świecie los zesłał mu na drogę właśnie ją? Nie doszukiwała się w jego słowach kłamstwa, zawierzając tak jemu, jak i zmiętej z nerwów kartce papieru; czy ufała bardziej piętnu bólu na jego twarzy, czy może drobnym literom, mając nadzieję, że pergamin nie może przyjąć atramentu fałszu?
Zamknął na chwilę oczy, kiedy ostatecznie padło to jedno pytanie; czy to już czas na to, by zapaść się pod ziemię?
- Jeśli dobrze rozumiem, to niestety tak - o ile to wszystko w ogóle dało się objąć umysłem; on nie był wcale pewien, czy naprawdę rozumie, co tak właściwie się wydarzyło - lecz próbował już znanych sobie zaklęć, które mogłyby załagodzić sytuację; ani to, ani nawet magia lecznicza, którą posługiwała się jedna z dobrych dusz w cyrku, nie pomogły; co więc mu pozostało? Poza słowem danym mu przez panią Thompson? - Nic innego nie pomogło - darował sobie dramatyczne to moja ostatnia nadzieja; ale poniekąd tak właśnie było - bo nawet jeśli istniało jeszcze jakieś mniej wyszukane remedium, to kończył mu się czas, by je znaleźć. Miał wrażenie, że podniosła się już temperatura całego jego ciała; gorąco było mu nawet w cienkiej szacie, a na skroni zraszać się zaczynały drobinki potu. Połykał żywy ogień.
Nie przeklęła go, nie minęła bez słowa w oburzeniu, nie kazała mu się stąd wynosić - zamiast tego zapytała, jak zmusić się do płaczu. Zamrugał gwałtownie, niedowierzając, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Były o wiele prostsze sposoby niż ten, o którym ostatecznie pomyślał; do emocjonujących, teatralnych scen na Arenie zdarzało mu się samemu przywoływać łzy, koncentrując się na silnych, smutnych emocjach; wystarczyło, by wrócił myślami do bezsennych nocy i nawiedzających go koszmarów, wyobrażając sobie, jak ludziom, których kocha najbardziej, dzieje się krzywda.
Nie miał jednak prawa, by zmuszać ją do takich tortur, do zanurzenia się w swych najboleśniejszych wspomnieniach bądź sennych marach.
- Jest... jest takie zaklęcie, pozwalające transmutować gałki oczne w oczy dowolnego stworzenia - nie zakładał, że ona je zna; wyglądała młodo, tak, jakby odkrywać dogłębnie świat magii miała dopiero za jakiś czas, a przywyknął już do tego, że Transmutacja nie była dziedziną, w której wielu się specjalizowało - za każdym razem, gdy rzucałem je na samego siebie, i kiedy w końcu przerywałem działanie czaru, oczy piekły mnie przez chwilę, ale nie czułem dotkliwego bólu - nie unikał jednak naturalnego odruchu organizmu, który nie był wszak obojętny na wszelkie zachodzące w nim zmiany - a ta, tak drastyczna i pospieszna, ingerująca w mechanizm funkcjonowania ludzkiego ciała, nie przechodziła całkiem bez echa - sam powrót do przedtransmutacyjnej formy sprawiał, że uronić musiałem choć kilka łez - głos brzmiał tak, jakby w krtani chrobotała o siebie garść gwoździ; nie zważał jednak na to - im szybciej powie jej, na jaki wpadł pomysł, tym szybciej też to wszystko się skończy.
Właściwie nie czekał na odpowiedź opiekunki jednorożców, chciał zademonstrować jej od razu samo zaklęcie, aby wiedziała, czego powinna się spodziewać - i by słysząc, jak zakładał, nieznaną sobie inkantację nie przestraszyła się tego, czym skutkuje rzucenie tego właśnie zaklęcia. Nie znała go przecież, nie powinna mu ufać, nie w takim stopniu, by pozwolić mu na coś takiego.
Łatwiej było zresztą to pokazać, niż opowiedzieć, szczególnie teraz, gdy każde ze słów wypowiadał z trudem okupionym bólem.
- Fera Ecco - inkantację rzekł z dźwięczną pewnością; smukłym owalem zarysował w powietrzu niewidzialną linię, na sam koniec zginając dłoń tak, by wskazać różdżką samego siebie; być może ze względu na miejsce, w którym się znajdowali, myśli same podsunęły mu usłużnie rysunek migoczący wyraźnie na stronach ciężkiego podręcznika; choć niewiele wiedział (nic nie wiedział?) o samym zachowaniu jednorożców, o tym, jak żyły, czy to na wolności, czy tu, w rezerwacie - to jednak nawet on nie pozostawał niewrażliwy na srebrzyste piękno księżycowej grzywy, i na oczy niezwykłej barwy.
Jak za dotknięciem Midasa gałki oczne w całości pokryły się płynnym, skrzącym się złotem; barwy jednocześnie słonecznie delikatnej, jak i szlachetnej. Diametralnie zmieniło się też samo pole widzenia; zaczął widzieć także to, co z boku, choć obraz ten pozostawał drażniąco rozmyty - przez chwilę, nim niewerbalnie zdjął z siebie to zaklęcie, dostrzegał wyraźnie tylko drobną, ufną twarz okalaną dobrotliwą troską.
A chwilę później na powrót patrzył na świat przez pryzmat ciepłej czekolady (widzisz, to potrwa tylko moment, kilka uderzeń serca, to nic wielkiego); trzy samotne łzy spłynęły po policzku, gdy patrzył na nią wciąż wyczekująco - oczekując przyzwolenia, by mógł powtórzyć inkantację, i tym samym zdobyć tę jedną, tak cenną, łzę krystalicznej dobroci.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Wejście do rezerwatu
Szybka odpowiedź