Wejście do rezerwatu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wejście do rezerwatu
Otwarty rezerwat jednorożców należący do rodu Parkinson. Znajduje się on w jednym z największych lasów w Anglii - Forst of Dean. Pracują tam młode, niezamężne kobiety, a odwiedzającym, przy odrobinie szczęścia, być może uda się dostrzec te piękne, magiczne stworzenia. Przez las idzie się wąskimi ścieżkami, ale na tyle oznaczonymi, że nie można się zgubić. Pomimo dostępności dla osób z zewnątrz - poruszanie się odbywa się określonymi ścieżkami, z których zboczenie jest surowo zakazane. Zwiedzanie innymi szlakami może odbywać się tylko i wyłącznie w asyście pracowników rezerwatu lub członków rodu Parkinson. Wytrwałym bywalcom tegoż rezerwatu częściej uda się zobaczyć młode jednorożce, które są bardziej ufne i ciekawskie, oraz z chęcią podchodzą nawet do chłopców, tolerując obecność mężczyzn. Obcowanie z dorosłymi jednorożcami jest niemalże niemożliwe, chyba że wyczują one obecność kobiety nieskazitelnie czystej, której pozwolą na bliższe podejście.
Nie należy zapominać, że są to zwierzęta groźne, oznaczone przez Ministerstwo znakiem XXXX, co oznacza, że wymagają specjalnej wiedzy na ich temat, aby móc się nimi zajmować. Denerwowanie zwierząt, płoszenie lub próba wykorzystania ich na własny użytek może skończyć się źle, nie tyle dla zwierzęcia, ile dla samego czarodzieja. Las jest bowiem pilnie strzeżony, a próba skrzywdzenia zwierząt jest karana.
Nie należy zapominać, że są to zwierzęta groźne, oznaczone przez Ministerstwo znakiem XXXX, co oznacza, że wymagają specjalnej wiedzy na ich temat, aby móc się nimi zajmować. Denerwowanie zwierząt, płoszenie lub próba wykorzystania ich na własny użytek może skończyć się źle, nie tyle dla zwierzęcia, ile dla samego czarodzieja. Las jest bowiem pilnie strzeżony, a próba skrzywdzenia zwierząt jest karana.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.03.17 22:42, w całości zmieniany 2 razy
Wędrowałem przez rezerwat, osłonięty cienką warstwą mgły, która osiadała na mojej twarzy niczym drobny deszcz. Liście pod nogami szeleściły cicho, już lekko przegniłe i mroczne od jesiennego chłodu, ale wciąż zachowujące ten charakterystyczny kolor, mieszaninę czerwieni, brązów i żółci, której nie dało się oddać w żaden sposób w inną porę roku. Pachniało wilgocią i lasem – miejscem, które pulsowało życiem, choć w tej samotności wydawało się niemal martwe. Samotności, bo choć znajdowałem się na terenie rezerwatu, byłem całkowicie sam; nie towarzyszyło mi żadne magiczne zwierzę. Zresztą nie chciałem spotkać jednorożców. Nie chciałem potwierdzenia, że unikają mnie nie tylko z powodu mojej płci, wieku i dawnych grzeszków.
Trzymałem się z dala od wyznaczonych szlaków głównie z tego powodu, że obecność tych magicznych stworzeń wzbudzała we mnie niewytłumaczalną niepewność i obawę, ale i dlatego, że każdy krok w ich pobliżu przypominał mi o czystości, którą tak dawno temu zatraciłem na tak wiele sposobów. Nie miałem w sobie tej niewinności, z którą wchodziłem niegdyś w świat dorosłych. Byłem tego boleśnie świadomy.
Veronica gdzieś tu była. Dowiedziałem się o jej przyjeździe przez przypadek, gdy pojawiłem się w rezerwacie i ruszyłem przez las, na wpół świadomie zdecydowawszy się ją znaleźć. Była tą częścią przeszłości, którą rozumiałem, która zawsze miała jasne granice; być może ze względu na jej wiek, być może z racji wspólnego społecznego statusu była jak młodsza siostra. Kuzynka, która nigdy nie sprawiała problemów. Westchnąłem, wracając w myślach do innej kuzynki, która problemów miała aż zanadto, a sekundę później przystanąłem, słuchając ciemnego lasu, jaki żył własnym rytmem.
Kiedy dostrzegłem w oddali srebrny błysk, serce przyspieszyło. Przez moment byłem pewien, że to grzywa jednorożca – nieskazitelna i ulotna, rozwiewana przez wiatr z taką łatwością, jakby to on rościł sobie prawo do każdego jej pasma. Zanim jednak zdążyłem się zastanowić, jakim cudem jednorożec podszedłby tak blisko mnie, roztaczającego wokół siebie aurę czerni i zgnilizny, mój mózg w końcu znalazł odpowiednie połączenia, dostrzegając w obrazie jednorożca kobiecą sylwetkę.
– Veronica! – zawołałem, nieco przy tym zaskoczony własnym głosem, który odbił się echem w chłodnym, wilgotnym powietrzu. Niósł się daleko, głośno, kapryśnie niszcząc dotychczasową ciszę przerywaną jedynie szelestem liści. Przyśpieszyłem kroku, mierząc się z nagimi gałęziami krzewów stojących mi na drodze, zanim wyszedłem z lasu na głównym trakt. – Doniesiono mi, że przyjechałaś. Chciałem się upewnić, czy to prawda, że puścili cię samopas w głąb rezerwatu. - Rozejrzałem się dookoła z teatralnym zaskoczeniem, jakbym naprawdę się spodziewał, że w środku lasu jednorożców, najprawdopodobniej najbezpieczniejszego miejsca w całym Gloucestershire, naprawdę mogłoby ją coś spotkać i dlatego potrzebowała opieki. - Widzę jednak, że doskonale sobie radzisz. Spotkałaś jednorożce? - zapytałem, pokonując ostatnie metry leśnego poszycia i podchodząc bliżej. Złapałem jej dłoń i uniosłem do ust, zachowując wszelkie zasady dobrego wychowania, ale nie wypuściłem jej od razu. Zamiast tego ułożyłem ją sobie na swoim ramieniu i wolnym krokiem ruszyłem w kierunku pawilonów znajdujących się przy wejściu. - Podobno mamy trzy nowe źrebięta. Zwykle nie dzieje się to na jesieni, to pewien ewenement, niemniej nie ma co narzekać – uśmiechnąłem się, odwracając nieco głowę w jej stronę. Była wyższa od większości dziewcząt i kobiet, które znałem, ale i tak mogłem bez problemu patrzeć na nią z góry tak jak w przeszłości, gdy stosowałem ten trik, aby ją wkurzyć i sprowokować do zmiany wyglądu. Tym razem jednak nie miałem na celu żadnej prowokacji; chciałem wyczytać z jej twarzy powód, dla którego tak niespodziewanie tutaj zajrzała.
Trzymałem się z dala od wyznaczonych szlaków głównie z tego powodu, że obecność tych magicznych stworzeń wzbudzała we mnie niewytłumaczalną niepewność i obawę, ale i dlatego, że każdy krok w ich pobliżu przypominał mi o czystości, którą tak dawno temu zatraciłem na tak wiele sposobów. Nie miałem w sobie tej niewinności, z którą wchodziłem niegdyś w świat dorosłych. Byłem tego boleśnie świadomy.
Veronica gdzieś tu była. Dowiedziałem się o jej przyjeździe przez przypadek, gdy pojawiłem się w rezerwacie i ruszyłem przez las, na wpół świadomie zdecydowawszy się ją znaleźć. Była tą częścią przeszłości, którą rozumiałem, która zawsze miała jasne granice; być może ze względu na jej wiek, być może z racji wspólnego społecznego statusu była jak młodsza siostra. Kuzynka, która nigdy nie sprawiała problemów. Westchnąłem, wracając w myślach do innej kuzynki, która problemów miała aż zanadto, a sekundę później przystanąłem, słuchając ciemnego lasu, jaki żył własnym rytmem.
Kiedy dostrzegłem w oddali srebrny błysk, serce przyspieszyło. Przez moment byłem pewien, że to grzywa jednorożca – nieskazitelna i ulotna, rozwiewana przez wiatr z taką łatwością, jakby to on rościł sobie prawo do każdego jej pasma. Zanim jednak zdążyłem się zastanowić, jakim cudem jednorożec podszedłby tak blisko mnie, roztaczającego wokół siebie aurę czerni i zgnilizny, mój mózg w końcu znalazł odpowiednie połączenia, dostrzegając w obrazie jednorożca kobiecą sylwetkę.
– Veronica! – zawołałem, nieco przy tym zaskoczony własnym głosem, który odbił się echem w chłodnym, wilgotnym powietrzu. Niósł się daleko, głośno, kapryśnie niszcząc dotychczasową ciszę przerywaną jedynie szelestem liści. Przyśpieszyłem kroku, mierząc się z nagimi gałęziami krzewów stojących mi na drodze, zanim wyszedłem z lasu na głównym trakt. – Doniesiono mi, że przyjechałaś. Chciałem się upewnić, czy to prawda, że puścili cię samopas w głąb rezerwatu. - Rozejrzałem się dookoła z teatralnym zaskoczeniem, jakbym naprawdę się spodziewał, że w środku lasu jednorożców, najprawdopodobniej najbezpieczniejszego miejsca w całym Gloucestershire, naprawdę mogłoby ją coś spotkać i dlatego potrzebowała opieki. - Widzę jednak, że doskonale sobie radzisz. Spotkałaś jednorożce? - zapytałem, pokonując ostatnie metry leśnego poszycia i podchodząc bliżej. Złapałem jej dłoń i uniosłem do ust, zachowując wszelkie zasady dobrego wychowania, ale nie wypuściłem jej od razu. Zamiast tego ułożyłem ją sobie na swoim ramieniu i wolnym krokiem ruszyłem w kierunku pawilonów znajdujących się przy wejściu. - Podobno mamy trzy nowe źrebięta. Zwykle nie dzieje się to na jesieni, to pewien ewenement, niemniej nie ma co narzekać – uśmiechnąłem się, odwracając nieco głowę w jej stronę. Była wyższa od większości dziewcząt i kobiet, które znałem, ale i tak mogłem bez problemu patrzeć na nią z góry tak jak w przeszłości, gdy stosowałem ten trik, aby ją wkurzyć i sprowokować do zmiany wyglądu. Tym razem jednak nie miałem na celu żadnej prowokacji; chciałem wyczytać z jej twarzy powód, dla którego tak niespodziewanie tutaj zajrzała.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Brutalnie wyrwano ją ze świata własnych fantazji. Uczucie było podobne do bolesnego szarpnięcia, wystarczyła sekunda by gdzieś przepadła mała wesoła dziewczynka, która uciekła z odmętów wspomnień i na chwilę zawładnęła ciałem lady Black. Zniknęły srebrzyste włosy, zniknął radosny błysk w jej oczach, zmieniła się nawet postawa, która nagle wydawał się dziwnie…oddalona. Wystarczyło tylko, że usłyszała własne imię. W tak bezpretensjonalny sposób nie użyłby go nikt kto miałby wobec niej złe zamiary, kogo sama by nie kochała. Mimo to….
Gdy dostrzegła postać swojego kuzyna uśmiechnęła się przyjaźnie, ale wciąż towarzyszyło jej pewne uczucie dyskomfortu. Wiedziała, że popełniła nietakt nie powiadamiając Parkinsonów o swojej wizycie. Krewnych, którzy przecież niemal od dnia jej narodzin byli jej tak bliscy i tak dobrzy. To nie był jednak dobry dzień na nawet na wpół oficjalne herbaty, oficjalnej formułki i grzeczne kiwanie głową. Harland był co prawda poza tym wszystkim, ale Veronica nie chciała zamęczać go gonitwą własnych myśli. Wiedziała, że kuzyn nie odmówi wsparcia ani dobrego słowa było jednak zbyt wcześniej by mogła nadać odpowiedni kształt pytaniom niedającym jej spokoju. Zresztą to nie było w jej stylu, by obarczać świat własnymi problemami, gdy ten miał ich tak wiele. Gdy dotarły do niej słowa mężczyzny spojrzała na niego z zaskoczeniem lekko przechylając przy tym głowę. - Czyżbyś się o mnie martwił? - Wesoły śmiech wypełnił dzielącą ich przestrzeń, kurcząc się z każdym krokiem Halranda. - Zajęło mi całe lata przekonywanie opiekunek, że wiem co robię. Nie będziesz tak okrutny i chyba mi tego nie odbierzesz?- Spytała wciąż nie przestając się uśmiech. Początkowy dyskomfort zaczął powoli ustępować. Gdy ucałował jej dłoń w geście powitania ona dygnęła lekko tak jak wymagały tego zasady. - Jak zawsze drogi lordzie Parkinson, jak zawsze. - Odpowiedziała na stwierdzenie o tym, że sama dała sobie radę. Na pytanie o jednorożce kiwnęła potakująco głową. - Mam nowe rysunki, pokażę ci je, jeśli obiecasz, że nie dostrzegę na twojej twarzy zawodu ich słabą jakością. - Dała się poprowadzić w stronę pawilonów przekonując samą siebie, że to dobrze, że interakcja z drugim człowiekiem jest jej potrzebna. Ostatnio zbyt często chowała się wśród książek, zamykała się w szklarniach, pracowniach czy jeździła gdzieś na drugi koniec kraju. Wojna wciąż kładła się cieniem na życiu wszystkich, a mała lady Black nie był w stanie wytrzymać w jednym miejscu dłużej niż kilka chwil. – Widziałam je dzisiaj. Są naprawdę niezwykle. Wydają się bardzo silne jak na tak późne narodziny. Jestem pewna, że cała okolica dostrzega w tym pomyślną wróżbę. Sama chyba też zaczynam się robić przesądna. - Uśmiechnęła się ponownie i lekko ścisnęła ramię kuzyna. Jakie było prawdopodobieństwo, że druga strona myślała dokładnie to samo?
Gdy dostrzegła postać swojego kuzyna uśmiechnęła się przyjaźnie, ale wciąż towarzyszyło jej pewne uczucie dyskomfortu. Wiedziała, że popełniła nietakt nie powiadamiając Parkinsonów o swojej wizycie. Krewnych, którzy przecież niemal od dnia jej narodzin byli jej tak bliscy i tak dobrzy. To nie był jednak dobry dzień na nawet na wpół oficjalne herbaty, oficjalnej formułki i grzeczne kiwanie głową. Harland był co prawda poza tym wszystkim, ale Veronica nie chciała zamęczać go gonitwą własnych myśli. Wiedziała, że kuzyn nie odmówi wsparcia ani dobrego słowa było jednak zbyt wcześniej by mogła nadać odpowiedni kształt pytaniom niedającym jej spokoju. Zresztą to nie było w jej stylu, by obarczać świat własnymi problemami, gdy ten miał ich tak wiele. Gdy dotarły do niej słowa mężczyzny spojrzała na niego z zaskoczeniem lekko przechylając przy tym głowę. - Czyżbyś się o mnie martwił? - Wesoły śmiech wypełnił dzielącą ich przestrzeń, kurcząc się z każdym krokiem Halranda. - Zajęło mi całe lata przekonywanie opiekunek, że wiem co robię. Nie będziesz tak okrutny i chyba mi tego nie odbierzesz?- Spytała wciąż nie przestając się uśmiech. Początkowy dyskomfort zaczął powoli ustępować. Gdy ucałował jej dłoń w geście powitania ona dygnęła lekko tak jak wymagały tego zasady. - Jak zawsze drogi lordzie Parkinson, jak zawsze. - Odpowiedziała na stwierdzenie o tym, że sama dała sobie radę. Na pytanie o jednorożce kiwnęła potakująco głową. - Mam nowe rysunki, pokażę ci je, jeśli obiecasz, że nie dostrzegę na twojej twarzy zawodu ich słabą jakością. - Dała się poprowadzić w stronę pawilonów przekonując samą siebie, że to dobrze, że interakcja z drugim człowiekiem jest jej potrzebna. Ostatnio zbyt często chowała się wśród książek, zamykała się w szklarniach, pracowniach czy jeździła gdzieś na drugi koniec kraju. Wojna wciąż kładła się cieniem na życiu wszystkich, a mała lady Black nie był w stanie wytrzymać w jednym miejscu dłużej niż kilka chwil. – Widziałam je dzisiaj. Są naprawdę niezwykle. Wydają się bardzo silne jak na tak późne narodziny. Jestem pewna, że cała okolica dostrzega w tym pomyślną wróżbę. Sama chyba też zaczynam się robić przesądna. - Uśmiechnęła się ponownie i lekko ścisnęła ramię kuzyna. Jakie było prawdopodobieństwo, że druga strona myślała dokładnie to samo?
Błysk srebra zniknął, pozostawiając pewną pustkę w tym kolorowym rozgardiaszu pełni jesieni, którą pokryty był las. Zbliżałem się nieśpiesznie, lecz sukcesywnie pokonując kolejne kroki widziałem, jak zmienia się wyraz jej twarzy; grające emocje i zadane pytanie nieco zbiły mnie z tropu, nie miałem bowiem zamiaru w żadnym stopniu jej przeszkadzać... w czymkolwiek co robiła w gęstwinie drzew z dala od innych ludzi.
- O ciebie? - potarłem palcami brodę i uniosłem lekko brwi. - Martwiłem się przede wszystkim o jednorożce. Ostatnio mieliśmy kilka prób kradzieży czy raczej uprowadzenia przez młode damy, które wyrosły z kucyków, ale jednorożcami nie pogardzą – pogroziłem jej żartobliwie palcem, zanim oplotłem jej rękę swoim ramieniem i poprowadziłem ścieżką. Szedłem spokojnym krokiem obok dziewczyny, wciąż przytrzymując jej dłoń na swoim ramieniu, jakby samo to, że jest tu obok mnie, mogło ochronić ją przed całym światem, choć w rzeczywistości była bardziej niezależna, niż powinienem to przyznawać.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, gdy wspomniała o rysunkach - pamiętałem, jak kiedyś chowała szkicownik i zarzekała się, że nigdy, przenigdy nikt go nie obejrzy. Dziś oferowała mi wgląd w swoje obserwacje bez większej zachęty. Zaufanie? Możliwe. A może chodziło tylko o chęć usłyszenia czyjej opinii.
- Oczywiście, że muszę to zobaczyć - odparłem patrząc na nią z lekką nostalgią. - Tylko obiecaj, że każdy twoim zdaniem słabszy szkic wytłumaczysz szczegółowo, co też ci się w nim nie podoba - dodałem z rozbawieniem, wiedząc, że żadne niedociągnięcie nigdy nie zdołałoby odjąć wartości jej pracy w moich oczach. Miałem słabość do kuzynek, zdecydowanie zbyt wiele uchodziło im płazem w mojej obecności. Pewnie nawet dałbym jej ukraść tego jednorożca, gdyby sobie tylko zażyczyła i gdyby to przeżyła. Słodycz tych niezwykłym stworzeń sprawiała, że ludzie często zapominali, jak szalenie są niebezpieczne.
Las tonął w ciszy, czułem pulsującą wokół nas aurę rezerwatu, ciężką od wilgoci i przesyconą wonią gnijących liści. Wpatrywałem się przed siebie, czujnie śledząc ruchy w głębi drzew, choć prawie pełnię mojej uwagi pochłaniała Veronica. Jednak coś nie dawało mi spokoju, jakiś drobny dreszcz, subtelna oznaka obecności, która z każdym krokiem wyczekiwała na nasz najmniejszy ruch. W głębi duszy wiedziałem, że to nie przejaw podejrzliwości, ale coś o wiele bardziej realnego. Zbyt często bywałem w przeszłości w rezerwacie, by nie umieć dostrzegać tego, co nie było dla niego naturalne. A ta cisza miała w sobie coś więcej. Śledzący mnie wzrok, czujność magicznego spojrzenia oceniającego hardość mojej duszy. Uwielbiałem ten las a jednocześnie mnie przerażał, odkąd nie byłem już niewinnym chłopcem.
- Brakuje nam pomyślnych wróżb w tej wojnie – westchnąłem, pozwalając myślom odpłynąć na moment od wizji rozdeptania przez wściekłego jednorożca, któremu nie podobało się to, że plamię swoją obecnością jego teren. Wizja wojennych zniszczeń, pożogi i spadających meteorytów zdawała mi się o wiele przyjemniejsza. - Ale zdradź mi, co też tak nagle cię tu przywiodło? - zapytałem, zwalniając nieco kroku, abyśmy zbyt szybko nie doszli do końca drogi. Nie potrzebowałem towarzystwa osób trzecich do toczenia rozmowy, zresztą z płcią piękną zawsze wygodniej rozmawiało mi się na osobności. - Nie uwierzę, że zapragnęłaś tylko podszkolić swój artystyczny warsztat – skinąłem w stronę notesu – bo do tego są o wiele wdzięczniejsze miejsca niż puszcza z dala od cywilizacji. - Przeczuwałem, że gdzieś pod powierzchnią tkwiło coś bardziej złożonego; nikt nie wybiera samotności bez powodu.
- O ciebie? - potarłem palcami brodę i uniosłem lekko brwi. - Martwiłem się przede wszystkim o jednorożce. Ostatnio mieliśmy kilka prób kradzieży czy raczej uprowadzenia przez młode damy, które wyrosły z kucyków, ale jednorożcami nie pogardzą – pogroziłem jej żartobliwie palcem, zanim oplotłem jej rękę swoim ramieniem i poprowadziłem ścieżką. Szedłem spokojnym krokiem obok dziewczyny, wciąż przytrzymując jej dłoń na swoim ramieniu, jakby samo to, że jest tu obok mnie, mogło ochronić ją przed całym światem, choć w rzeczywistości była bardziej niezależna, niż powinienem to przyznawać.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, gdy wspomniała o rysunkach - pamiętałem, jak kiedyś chowała szkicownik i zarzekała się, że nigdy, przenigdy nikt go nie obejrzy. Dziś oferowała mi wgląd w swoje obserwacje bez większej zachęty. Zaufanie? Możliwe. A może chodziło tylko o chęć usłyszenia czyjej opinii.
- Oczywiście, że muszę to zobaczyć - odparłem patrząc na nią z lekką nostalgią. - Tylko obiecaj, że każdy twoim zdaniem słabszy szkic wytłumaczysz szczegółowo, co też ci się w nim nie podoba - dodałem z rozbawieniem, wiedząc, że żadne niedociągnięcie nigdy nie zdołałoby odjąć wartości jej pracy w moich oczach. Miałem słabość do kuzynek, zdecydowanie zbyt wiele uchodziło im płazem w mojej obecności. Pewnie nawet dałbym jej ukraść tego jednorożca, gdyby sobie tylko zażyczyła i gdyby to przeżyła. Słodycz tych niezwykłym stworzeń sprawiała, że ludzie często zapominali, jak szalenie są niebezpieczne.
Las tonął w ciszy, czułem pulsującą wokół nas aurę rezerwatu, ciężką od wilgoci i przesyconą wonią gnijących liści. Wpatrywałem się przed siebie, czujnie śledząc ruchy w głębi drzew, choć prawie pełnię mojej uwagi pochłaniała Veronica. Jednak coś nie dawało mi spokoju, jakiś drobny dreszcz, subtelna oznaka obecności, która z każdym krokiem wyczekiwała na nasz najmniejszy ruch. W głębi duszy wiedziałem, że to nie przejaw podejrzliwości, ale coś o wiele bardziej realnego. Zbyt często bywałem w przeszłości w rezerwacie, by nie umieć dostrzegać tego, co nie było dla niego naturalne. A ta cisza miała w sobie coś więcej. Śledzący mnie wzrok, czujność magicznego spojrzenia oceniającego hardość mojej duszy. Uwielbiałem ten las a jednocześnie mnie przerażał, odkąd nie byłem już niewinnym chłopcem.
- Brakuje nam pomyślnych wróżb w tej wojnie – westchnąłem, pozwalając myślom odpłynąć na moment od wizji rozdeptania przez wściekłego jednorożca, któremu nie podobało się to, że plamię swoją obecnością jego teren. Wizja wojennych zniszczeń, pożogi i spadających meteorytów zdawała mi się o wiele przyjemniejsza. - Ale zdradź mi, co też tak nagle cię tu przywiodło? - zapytałem, zwalniając nieco kroku, abyśmy zbyt szybko nie doszli do końca drogi. Nie potrzebowałem towarzystwa osób trzecich do toczenia rozmowy, zresztą z płcią piękną zawsze wygodniej rozmawiało mi się na osobności. - Nie uwierzę, że zapragnęłaś tylko podszkolić swój artystyczny warsztat – skinąłem w stronę notesu – bo do tego są o wiele wdzięczniejsze miejsca niż puszcza z dala od cywilizacji. - Przeczuwałem, że gdzieś pod powierzchnią tkwiło coś bardziej złożonego; nikt nie wybiera samotności bez powodu.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wejście do rezerwatu
Szybka odpowiedź