Stoliki na uboczu
AutorWiadomość
Stoliki na uboczu
Stoliki w Dziurawym Kotle dzieliły się na te, których goście pławili się w słońcu przebijającym się z trudem przez zabrudzone szyby, na te, które stojąc w centrum sali stanowiły serce pubu, na te, które kusiły ciepłem kominka, a także na te, które ukryte przed wścibskimi oczami stały sobie spokojnie w kątach kanciastego pomieszczenia. Wysokie, miękkie fotele tak różne od drewnianych krzeseł zapewniały komfort, a obecność podtrzymujących strop belek i prowadzących na piętro schodów dodatkowo osłaniała siedzących przy owych stolikach ludzi, gwarantując prywatność. I święty spokój.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:19, w całości zmieniany 1 raz
/19 listopada
Pogoda na zewnątrz nie zachęcała do opuszczania domu; deszcz siąpił nieprzyzwoicie wręcz uparcie, kamienny bruk na Pokątnej lśnił niczym wypolerowany marmur, w wyrwach w drodze zbierały się kałuże, a rynsztokami płynęły drobne strumyczki zabierając ze sobą zeschnięte liście, zagubione bilety i papierki po cukierkach, rozrzucone przez niefrasobliwe dzieci. Cassiopeia chwyciła palcami kołnierz płaszcza i postawiła go niecierpliwym gestem, osłaniając szyję i kark przed chłodnymi podmuchami. Listopadowa plucha dawała się we znaki wszystkim, nie tylko ulicznym handlarzom. Nawet tak trywialnie krótki spacer, jaki odbyła z Ministerstwa do Dziurawego Kotła koniec końców okazał się być kiepskim pomysłem – jasne włosy uwolnione z utrzymującego je w ryzach warkocza przylepiały się do zarumienionych od chłodu policzków, skręcały mocniej niż zwykle i wilgotniały z prędkością wręcz nieproporcjonalną do natężenia deszczu. Nie przejmowała się tym jednak specjalnie, kiedy obcasy skórzanych butów stukały rytmicznie o kostkę brukową, gdy żwawym, zdecydowanym krokiem zmierzała w stronę pubu. Czuła na sobie badawcze spojrzenia nielicznych przechodniów, a jej wargi wykrzywiały się w rozbawionym uśmiechu za każdym razem, gdy któraś matrona w zgrzebnej czarnej sukni parsknięciem wyrażającym politowanie kwitowała skórzane spodnie opinające jej szczupłe uda. Cassio nosiła się po męsku, nie było w tym nic nowego. Nic nowego nie było również w tym, że nawet w takim wydaniu potrafiła mieć w sobie więcej kobiecości niż jej rówieśnice, spętane kilometrami falbanek, wstążek i koronkowych halek. Stawiała na wygodę, co w jej pracy – która wezwać mogła w każdym momencie – nie było wcale czymś odstającym od norm. Nie wyobrażała sobie bowiem, by ściganie wilkołaka w wystawnej, balowej sukni mogło w jakikolwiek sposób odnieść sukces. Chyba, że biło się jednocześnie rekordy w głupocie, niepraktyczności i podartych ubraniach.
Przestąpiła próg Dziurawego Kotła nucąc pod nosem jedną z sonat, które Gabriel ostatniego wieczoru wygrywał na stojącym w posiadłości fortepianie, a jej wzrok od razu prześlizgnął się po obecnych w środku ludziach, odruchowo rejestrując znajome twarze i te, których nie rozpoznawała, a których lepiej było nie przeoczyć. Na wszelki wypadek.
Nie zarejestrowała jednak obecności nikogo, kto mógłby okazać się niepożądanym; rozpinając guziki płaszcza skierowała się w stronę jednego z wolnych stolików, znajdujących się w zacisznym kącie w głębi sali. Mając świetny widok na wejście oraz resztę bawiących w pubie osób, z uwzględnieniem zadowalającego minimum dostępu, jaki inni mieli do zajętego przez nią stolika, rozsiadła się wygodnie w fotelu zarzucając na jego oparcie ściągnięty z ramion płaszcz. Podwinęła rękawy delikatnej, białej koszuli i strzepnęła z opinającego talię gorsetu jakiś nieistniejący pyłek, paznokciami stukając w wyblaknięty ze starości blat. Spóźni się, czy nie?
To byłoby w jego stylu.
Mimo wszystko nie uważała, by spotkanie z Ramseyem miało okazać się złym pomysłem. Dzieląca ich historia i sentymenty, które wypaliły się z czasem niczym świeca były wszak jedynie dodatkiem do komitywy i przyjaźni, jaką nawiązali w Hogwarcie. Do zrozumienia, do nici sympatii, która pakowała ich w kłopoty, a później z nich wyciągała. Lubiła go. Lubiła zwyczajnie i szczerze, zanim wszystko poplątało się jak stare gałgany, by wreszcie, ostatecznie, rozpaść się w nicość.
Pogoda na zewnątrz nie zachęcała do opuszczania domu; deszcz siąpił nieprzyzwoicie wręcz uparcie, kamienny bruk na Pokątnej lśnił niczym wypolerowany marmur, w wyrwach w drodze zbierały się kałuże, a rynsztokami płynęły drobne strumyczki zabierając ze sobą zeschnięte liście, zagubione bilety i papierki po cukierkach, rozrzucone przez niefrasobliwe dzieci. Cassiopeia chwyciła palcami kołnierz płaszcza i postawiła go niecierpliwym gestem, osłaniając szyję i kark przed chłodnymi podmuchami. Listopadowa plucha dawała się we znaki wszystkim, nie tylko ulicznym handlarzom. Nawet tak trywialnie krótki spacer, jaki odbyła z Ministerstwa do Dziurawego Kotła koniec końców okazał się być kiepskim pomysłem – jasne włosy uwolnione z utrzymującego je w ryzach warkocza przylepiały się do zarumienionych od chłodu policzków, skręcały mocniej niż zwykle i wilgotniały z prędkością wręcz nieproporcjonalną do natężenia deszczu. Nie przejmowała się tym jednak specjalnie, kiedy obcasy skórzanych butów stukały rytmicznie o kostkę brukową, gdy żwawym, zdecydowanym krokiem zmierzała w stronę pubu. Czuła na sobie badawcze spojrzenia nielicznych przechodniów, a jej wargi wykrzywiały się w rozbawionym uśmiechu za każdym razem, gdy któraś matrona w zgrzebnej czarnej sukni parsknięciem wyrażającym politowanie kwitowała skórzane spodnie opinające jej szczupłe uda. Cassio nosiła się po męsku, nie było w tym nic nowego. Nic nowego nie było również w tym, że nawet w takim wydaniu potrafiła mieć w sobie więcej kobiecości niż jej rówieśnice, spętane kilometrami falbanek, wstążek i koronkowych halek. Stawiała na wygodę, co w jej pracy – która wezwać mogła w każdym momencie – nie było wcale czymś odstającym od norm. Nie wyobrażała sobie bowiem, by ściganie wilkołaka w wystawnej, balowej sukni mogło w jakikolwiek sposób odnieść sukces. Chyba, że biło się jednocześnie rekordy w głupocie, niepraktyczności i podartych ubraniach.
Przestąpiła próg Dziurawego Kotła nucąc pod nosem jedną z sonat, które Gabriel ostatniego wieczoru wygrywał na stojącym w posiadłości fortepianie, a jej wzrok od razu prześlizgnął się po obecnych w środku ludziach, odruchowo rejestrując znajome twarze i te, których nie rozpoznawała, a których lepiej było nie przeoczyć. Na wszelki wypadek.
Nie zarejestrowała jednak obecności nikogo, kto mógłby okazać się niepożądanym; rozpinając guziki płaszcza skierowała się w stronę jednego z wolnych stolików, znajdujących się w zacisznym kącie w głębi sali. Mając świetny widok na wejście oraz resztę bawiących w pubie osób, z uwzględnieniem zadowalającego minimum dostępu, jaki inni mieli do zajętego przez nią stolika, rozsiadła się wygodnie w fotelu zarzucając na jego oparcie ściągnięty z ramion płaszcz. Podwinęła rękawy delikatnej, białej koszuli i strzepnęła z opinającego talię gorsetu jakiś nieistniejący pyłek, paznokciami stukając w wyblaknięty ze starości blat. Spóźni się, czy nie?
To byłoby w jego stylu.
Mimo wszystko nie uważała, by spotkanie z Ramseyem miało okazać się złym pomysłem. Dzieląca ich historia i sentymenty, które wypaliły się z czasem niczym świeca były wszak jedynie dodatkiem do komitywy i przyjaźni, jaką nawiązali w Hogwarcie. Do zrozumienia, do nici sympatii, która pakowała ich w kłopoty, a później z nich wyciągała. Lubiła go. Lubiła zwyczajnie i szczerze, zanim wszystko poplątało się jak stare gałgany, by wreszcie, ostatecznie, rozpaść się w nicość.
Gość
Gość
W jego stylu było spóźnianie się na umówione spotkania.
W jego stylu było nakazanie czekać na siebie, nawet damom najszlachetniejszego pochodzenia.
W jego stylu były również igranie losem, a więc może spotkanie z kobietą, która mogłaby równie dobrze być jego damską wersją.
Nie leciał na łeb na szyję na to spotkanie, choć wiedział iż jest spóźniony, kiedy opuszczał Ministerstwo. Pogoda ich nie rozpieszczała, po pracy był więc brudny, jego płaszcz ubłocony, a kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli nosił na sobie plamki zastygłej w gwałtownej egzekucji krwi. Musiał więc znaleźć się jeszcze w domu, aby się odświeżyć, pozbyć znamion śmierci, z którą po raz kolejny wszedł dzisiaj w romantyczne tango. Oczywiście, w jego mniemaniu romantyzm działał zupełnie inaczej niż w umysłach większości czarodziejów.
Zjawiwszy się w Dziurawym Kotle był już nienagannie ubrany, lekko skropiony perfumami, w niczym nie przypominając pracownika Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń. Wchodząc nie skupiał się też na zgromadzonych w środku osobach, nie spoglądał na inne twarze, wyszukując tej konkretnej, a wczesnej jasnych włosów falami opadających na ramiona. Zmyliła go pogoda, bo wilgoć przyciemniła ich kolor, a mocno spięty warkocz nie rzucał mu się w oczy. Musiał wejść głębiej, bo stolik, przy którym siedziała nie był zbyt widoczny, nawet jeśli ona miała doskonały widok na wszystkich. Poczuł jednak ulgę, że ją dostrzegł, że wciąż tam była, że nie wyszła, chociaż nerwowo i z widocznym niezadowoleniem wyczekiwała jego pojawienia się.
— Mam nadzieję, że nie czekasz długo — mruknął, uśmiechając się w ten swój sposób, jakby kąciki jego warg miały moc sprawczą i zmusiły ją do tego, aby przestała się gniewać. Oczywiście — znał odpowiedź, lecz kurtuazja wymagała od niego przeprosin, a te ciężko było z niego wydusić. — Śmierć przychodzi niespodziewanie, sama wiesz. Nie znasz dnia ani godziny — bąknął na swoje usprawiedliwienie i zajął miejsce przed nią, częściowo plecami do reszty mieszczuchów, którzy go nie interesowali. Choć teraz może gdyby obejrzał się przez ramię, dostrzegłby jakieś znajome twarze, lecz po co sobie psuć wieczór?
Skupił wzrok na Cassiopei. Wbił w nią swoje szare tęczówki, które przez panujący w tym miejscu półmrok i rozszerzone z tego powodu źrenice wydawały się całkiem ciemne. Zachowawczy uśmiech pozostawał na jego twarzy, może nieco kapryśny, nieco przepraszający, lecz wciąż zbyt subtelny aby można było jednoznacznie powiedzieć, co wyrażał. Miała do niego żal, o to na polowaniu? Miała rację, miała prawo do wzburzenia, bo ich niespodziewane spotkanie obudziło w nim jakiś sentyment, który pogrzebał dawno temu, co przecież jasno określił w listach. Nie był zbyt potulny. Właściwie, zbyt obcesowy, arogancki, ale mogła do tego przywyknąć, w końcu znali się od wielu lat i to sympatia wciąż pomiędzy nimi zostawała.
W jego stylu było nakazanie czekać na siebie, nawet damom najszlachetniejszego pochodzenia.
W jego stylu były również igranie losem, a więc może spotkanie z kobietą, która mogłaby równie dobrze być jego damską wersją.
Nie leciał na łeb na szyję na to spotkanie, choć wiedział iż jest spóźniony, kiedy opuszczał Ministerstwo. Pogoda ich nie rozpieszczała, po pracy był więc brudny, jego płaszcz ubłocony, a kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli nosił na sobie plamki zastygłej w gwałtownej egzekucji krwi. Musiał więc znaleźć się jeszcze w domu, aby się odświeżyć, pozbyć znamion śmierci, z którą po raz kolejny wszedł dzisiaj w romantyczne tango. Oczywiście, w jego mniemaniu romantyzm działał zupełnie inaczej niż w umysłach większości czarodziejów.
Zjawiwszy się w Dziurawym Kotle był już nienagannie ubrany, lekko skropiony perfumami, w niczym nie przypominając pracownika Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń. Wchodząc nie skupiał się też na zgromadzonych w środku osobach, nie spoglądał na inne twarze, wyszukując tej konkretnej, a wczesnej jasnych włosów falami opadających na ramiona. Zmyliła go pogoda, bo wilgoć przyciemniła ich kolor, a mocno spięty warkocz nie rzucał mu się w oczy. Musiał wejść głębiej, bo stolik, przy którym siedziała nie był zbyt widoczny, nawet jeśli ona miała doskonały widok na wszystkich. Poczuł jednak ulgę, że ją dostrzegł, że wciąż tam była, że nie wyszła, chociaż nerwowo i z widocznym niezadowoleniem wyczekiwała jego pojawienia się.
— Mam nadzieję, że nie czekasz długo — mruknął, uśmiechając się w ten swój sposób, jakby kąciki jego warg miały moc sprawczą i zmusiły ją do tego, aby przestała się gniewać. Oczywiście — znał odpowiedź, lecz kurtuazja wymagała od niego przeprosin, a te ciężko było z niego wydusić. — Śmierć przychodzi niespodziewanie, sama wiesz. Nie znasz dnia ani godziny — bąknął na swoje usprawiedliwienie i zajął miejsce przed nią, częściowo plecami do reszty mieszczuchów, którzy go nie interesowali. Choć teraz może gdyby obejrzał się przez ramię, dostrzegłby jakieś znajome twarze, lecz po co sobie psuć wieczór?
Skupił wzrok na Cassiopei. Wbił w nią swoje szare tęczówki, które przez panujący w tym miejscu półmrok i rozszerzone z tego powodu źrenice wydawały się całkiem ciemne. Zachowawczy uśmiech pozostawał na jego twarzy, może nieco kapryśny, nieco przepraszający, lecz wciąż zbyt subtelny aby można było jednoznacznie powiedzieć, co wyrażał. Miała do niego żal, o to na polowaniu? Miała rację, miała prawo do wzburzenia, bo ich niespodziewane spotkanie obudziło w nim jakiś sentyment, który pogrzebał dawno temu, co przecież jasno określił w listach. Nie był zbyt potulny. Właściwie, zbyt obcesowy, arogancki, ale mogła do tego przywyknąć, w końcu znali się od wielu lat i to sympatia wciąż pomiędzy nimi zostawała.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- To tylko kolejny z powodów, by dać ci w pysk, Mulciber – nuty rozbawienia przedarły się przez ton głosu, któremu przekornie starała się nadać chłodniejsze brzmienie; wyprostowała się, splatając dłonie na blacie stolika, a bławatkowe tęczówki odważnie odpowiedziały na spojrzenie mężczyzny, niespiesznie, powoli taksując jego sylwetkę. Był spięty, uśmiechnięty nieco na pokaz, nieco sztucznie, ale wiedziała, że to tylko poza. Poza człowieka, który nie wie jeszcze na jakim gruncie przyszło mu stanąć, a którego przewrotna natura skłania do zakładania z góry, że na niezbyt stabilnym.
Uśmiechnęła się więc w podobny sposób, prędko ten uśmiech zyskał jednak nieco naturalności, kiedy dziewczyna rozparła się wygodnie w fotelu, zakładając nogę na nogę, a jej smukłe palce rozpoczęły mozolne rozplatanie warkocza, uwalniając wciąż wilgotne pukle z ciasnego splotu.
- Egzekucja z ostatniej chwili? – spytała tonem bardziej stwierdzającym, niż wyrażającym ciekawość. Wiedziała w jakim departamencie pracuje Ramsey, wiedziała czym się zajmuje i wiedziała, że podobnie jak Brygadziście, Egzekutorowi nie wolno było odsunąć pracy na boczny tor. Profesja miała swoje plusy i minusy, kiedy jednak w grę wchodziło bezpieczeństwo większości – a przynajmniej tak brzmiało oficjalne motto tej bandy sadystów i wykolejeńców – nie było czasu do stracenia.
I o ile panienka Rowle pochwalała i sama brała udział w czynnych próbach wybicia wilkołaków do nogi, o tyle nie we wszystkich przypadkach zgadzała się z wyrokami dotyczącymi niebezpiecznych, magicznych stworzeń. Ich dzikość, ich nieprzewidywalność i piękno zakrzepłe w wypełnionych wściekłością ślepiach sprawiały, że uważała tracenie ich za nieludzkie – co bowiem winna była ich natura, że ludzie niepomni przestróg pakowali się na terytorium dzikich hipogryfów lub szukali wrażeń w rezerwatach smoków czy jaskiniach mantykor?
Jej palce niestrudzenie wyswobadzały kolejne pukle z warkocza, a spojrzenie wędrowało po twarzy Ramseya, dopóki ostatni kosmyk nie został uwolniony. Poskręcane loki opadły kaskadą na jej ramiona i plecy gdy potrząsnęła niecierpliwie głową, rozburzając włosy; w blasku ognia docierającym do nich z paleniska mieniły się wszystkimi odcieniami złota.
Odwróciła od mężczyzny uwagę dopiero w chwili, gdy szczerbaty, podstarzały już barman próbował chyłkiem prześlizgnąć się obok ich stolika; chwyciła go za łokieć pewnym gestem, a kiedy zaskoczony spojrzał strachliwie na bladą twarz o ostrych rysach, Cassiopeia uśmiechnęła się do niego łagodnie.
- Dwie Ogniste. I żebym nie musiała czekać zbyt długo – mruknęła, a choć ton jej głosu był spokojny, gdzieś na dnie czaiła się żelazna nuta, przywodząca na myśl same nieprzyjemne uczynki.
Uśmiechnęła się więc w podobny sposób, prędko ten uśmiech zyskał jednak nieco naturalności, kiedy dziewczyna rozparła się wygodnie w fotelu, zakładając nogę na nogę, a jej smukłe palce rozpoczęły mozolne rozplatanie warkocza, uwalniając wciąż wilgotne pukle z ciasnego splotu.
- Egzekucja z ostatniej chwili? – spytała tonem bardziej stwierdzającym, niż wyrażającym ciekawość. Wiedziała w jakim departamencie pracuje Ramsey, wiedziała czym się zajmuje i wiedziała, że podobnie jak Brygadziście, Egzekutorowi nie wolno było odsunąć pracy na boczny tor. Profesja miała swoje plusy i minusy, kiedy jednak w grę wchodziło bezpieczeństwo większości – a przynajmniej tak brzmiało oficjalne motto tej bandy sadystów i wykolejeńców – nie było czasu do stracenia.
I o ile panienka Rowle pochwalała i sama brała udział w czynnych próbach wybicia wilkołaków do nogi, o tyle nie we wszystkich przypadkach zgadzała się z wyrokami dotyczącymi niebezpiecznych, magicznych stworzeń. Ich dzikość, ich nieprzewidywalność i piękno zakrzepłe w wypełnionych wściekłością ślepiach sprawiały, że uważała tracenie ich za nieludzkie – co bowiem winna była ich natura, że ludzie niepomni przestróg pakowali się na terytorium dzikich hipogryfów lub szukali wrażeń w rezerwatach smoków czy jaskiniach mantykor?
Jej palce niestrudzenie wyswobadzały kolejne pukle z warkocza, a spojrzenie wędrowało po twarzy Ramseya, dopóki ostatni kosmyk nie został uwolniony. Poskręcane loki opadły kaskadą na jej ramiona i plecy gdy potrząsnęła niecierpliwie głową, rozburzając włosy; w blasku ognia docierającym do nich z paleniska mieniły się wszystkimi odcieniami złota.
Odwróciła od mężczyzny uwagę dopiero w chwili, gdy szczerbaty, podstarzały już barman próbował chyłkiem prześlizgnąć się obok ich stolika; chwyciła go za łokieć pewnym gestem, a kiedy zaskoczony spojrzał strachliwie na bladą twarz o ostrych rysach, Cassiopeia uśmiechnęła się do niego łagodnie.
- Dwie Ogniste. I żebym nie musiała czekać zbyt długo – mruknęła, a choć ton jej głosu był spokojny, gdzieś na dnie czaiła się żelazna nuta, przywodząca na myśl same nieprzyjemne uczynki.
Gość
Gość
Jej uroczy, melodyjny głos przebił się bez trudu przez gwar, jaki dobiegał ich z głębszej części Kotła. Uśmiechnął się więc szeroko, ukazując linię prostych, zadbanych zębów, ledwie powstrzymując się przed tym, aby nie zaśmiać się głośno — takiego bowiem powitania mógł się po niej spodziewać. Zawsze była rozkoszna w ten swój zdecydowany, niezwykle arogancki jak na kobietę sposób.
— Zawsze w głowie Ci tylko przemoc — westchnął teatralnie, przybierając poważną minę, choć pod powłoką spokoju czaiło się chłopięce rozbawienie. Tak dalekie od twarzy, którą ubierał na co dzień, tak dalekie od tego czym się jawił. Miało nie ujrzeć światła dziennego, pozostając jedynie złudzeniem, że ktoś taki ma jeszcze d u s z ę, choć czy nie zaprzedał jej diabłu, dawno, dawno temu? — Ale jeśli to ma zaspokoić twoje pragnienia i urealnić Twoje wieloletnie fantazje... Jestem skłonny nadstawić się. Śmiało — dodał jeszcze, mówiąc pół żartem, pół serio, nie odrywając od niej uważnego spojrzenia. Większość kobiet nie odważyłaby się podnieść ręki na mężczyznę. Były z natury niżej postawione, były antropologicznie istotą słabszą, wątlejszą, gorszego sortu. Jak mógłby więc pozwolić na taki bunt? Ona była jednak inna niż większość d a m . Nie lubowała się w długich, pięknych sukniach, srebrnych spinkach, nie zależało jej na tym by być typową kobietą. Miała w sobie też o wiele więcej ikry i siły charakteru niż większość mężczyzn, a jej temperament był znany wszem i wobec.
— Testrale... — mruknął z obojętnością, bo przyzwyczajony do widoku i obecności tych wszystkich istot nie czuł wobec nich wielkiego podziwu i uznania. To jedynie smoki, wśród których się wychował budziły w nim szacunek. A i do nich został kiedyś wezwany. To jednak nie miało znaczenia, nie w obliczu ich spotkania, w tej chwili i tym miejscu. Nie ciągnął więc tematu, a jedynie pozbył się mokrego płaszcza, który rzucił na wolny fotel, kiedy to ona powoli rozplatała włosy z warkocza. Było w tym geście coś, co do niej nie pasowało, jakaś nutka subtelności, kokieterii, ale przecież Rowle chyba do perfekcji opanowała wszystkie dostępne sztuczki radzenia sobie z otoczeniem, szczególnie z mężczyznami. Biada tym, którzy nie odporni na tak silne uroki.
— Ta dama nie lubi czekać — dodał pod nosem, kiedy jego towarzyszka uprzedziła jego obowiązek i zamówiła im trunki. Nie miał nic przeciwko, wyręczyła go z tego, co nieuniknione, jak zwykle przejmując stery i pokazując siłę swojej dominacji. Nie zamierzał się z nią bić o to zaszczytne miejsce, raczej oddał jej je z przyjemnością, bo nie zależało mu na przepychance i pokazywaniu jej, gdzie jej miejsce. Znał ją na tyle długo, że bardzo by ugodził jej godność, choćby przez chwilę traktując ją inaczej niż równą sobie. Krótka wymiana listów o wszystkim i o niczym nie sprawiła też, że wspomnienia odżyły z nadzwyczajną siłą. Może musiałby przyznać sam przed sobą, że nieco wyprowadziła go z równowagi i to było głównym powodem spotkania — udana prowokacja, która wzbudziła dawno n i e u ż y w a n e emocje. Był więc ciekaw tego, co się zmieniło, jaka była i co miała mu do powiedzenia.
Gdy tylko stary barman odszedł aby zrealizować zamówienie, westchnął głośno i zsunął się niżej na fotelu, siadając krzywo, jakby po skosie, aby lewym łokciem oprzeć ciężar ciała na podłokietniku. Czuł się swobodnie w tym miejscu, więc rozsiadł się też tak, jakby był u siebie. Uśmiechał się szeroko i bezczelnie, jakby jej widok od razu wzbogacił jego dzień o nowe wyzwania, jakby jej twarz, uśmiech, spojrzenie budziło w nim tysiąc pomysłów na to, co mógłby teraz zrobić. Jedyną niepewnością była tu sama lady Rowle, której ani intencji ani podejścia nie był w stanie przewidzieć — choć znał ja tak dobrze.
— Zaproszenie było wyrazem tęsknoty, zamierzonej reprymendy co do polowania, czy może chcesz podjąć dysputę na temat mojej przyszłej, jakże nudnej żony? — spytał z nutą drwiny, odnosząc się w swoich słowach do jej listów. W jego melodyjnym, niskim głosie brak było jednak nagany, bo nie miał powodu by ją karać za swoje własne zdanie. Słowa były jedynie słowami, ulotnymi, poddającymi się zmianom wiatru i humoru.
— Zawsze w głowie Ci tylko przemoc — westchnął teatralnie, przybierając poważną minę, choć pod powłoką spokoju czaiło się chłopięce rozbawienie. Tak dalekie od twarzy, którą ubierał na co dzień, tak dalekie od tego czym się jawił. Miało nie ujrzeć światła dziennego, pozostając jedynie złudzeniem, że ktoś taki ma jeszcze d u s z ę, choć czy nie zaprzedał jej diabłu, dawno, dawno temu? — Ale jeśli to ma zaspokoić twoje pragnienia i urealnić Twoje wieloletnie fantazje... Jestem skłonny nadstawić się. Śmiało — dodał jeszcze, mówiąc pół żartem, pół serio, nie odrywając od niej uważnego spojrzenia. Większość kobiet nie odważyłaby się podnieść ręki na mężczyznę. Były z natury niżej postawione, były antropologicznie istotą słabszą, wątlejszą, gorszego sortu. Jak mógłby więc pozwolić na taki bunt? Ona była jednak inna niż większość d a m . Nie lubowała się w długich, pięknych sukniach, srebrnych spinkach, nie zależało jej na tym by być typową kobietą. Miała w sobie też o wiele więcej ikry i siły charakteru niż większość mężczyzn, a jej temperament był znany wszem i wobec.
— Testrale... — mruknął z obojętnością, bo przyzwyczajony do widoku i obecności tych wszystkich istot nie czuł wobec nich wielkiego podziwu i uznania. To jedynie smoki, wśród których się wychował budziły w nim szacunek. A i do nich został kiedyś wezwany. To jednak nie miało znaczenia, nie w obliczu ich spotkania, w tej chwili i tym miejscu. Nie ciągnął więc tematu, a jedynie pozbył się mokrego płaszcza, który rzucił na wolny fotel, kiedy to ona powoli rozplatała włosy z warkocza. Było w tym geście coś, co do niej nie pasowało, jakaś nutka subtelności, kokieterii, ale przecież Rowle chyba do perfekcji opanowała wszystkie dostępne sztuczki radzenia sobie z otoczeniem, szczególnie z mężczyznami. Biada tym, którzy nie odporni na tak silne uroki.
— Ta dama nie lubi czekać — dodał pod nosem, kiedy jego towarzyszka uprzedziła jego obowiązek i zamówiła im trunki. Nie miał nic przeciwko, wyręczyła go z tego, co nieuniknione, jak zwykle przejmując stery i pokazując siłę swojej dominacji. Nie zamierzał się z nią bić o to zaszczytne miejsce, raczej oddał jej je z przyjemnością, bo nie zależało mu na przepychance i pokazywaniu jej, gdzie jej miejsce. Znał ją na tyle długo, że bardzo by ugodził jej godność, choćby przez chwilę traktując ją inaczej niż równą sobie. Krótka wymiana listów o wszystkim i o niczym nie sprawiła też, że wspomnienia odżyły z nadzwyczajną siłą. Może musiałby przyznać sam przed sobą, że nieco wyprowadziła go z równowagi i to było głównym powodem spotkania — udana prowokacja, która wzbudziła dawno n i e u ż y w a n e emocje. Był więc ciekaw tego, co się zmieniło, jaka była i co miała mu do powiedzenia.
Gdy tylko stary barman odszedł aby zrealizować zamówienie, westchnął głośno i zsunął się niżej na fotelu, siadając krzywo, jakby po skosie, aby lewym łokciem oprzeć ciężar ciała na podłokietniku. Czuł się swobodnie w tym miejscu, więc rozsiadł się też tak, jakby był u siebie. Uśmiechał się szeroko i bezczelnie, jakby jej widok od razu wzbogacił jego dzień o nowe wyzwania, jakby jej twarz, uśmiech, spojrzenie budziło w nim tysiąc pomysłów na to, co mógłby teraz zrobić. Jedyną niepewnością była tu sama lady Rowle, której ani intencji ani podejścia nie był w stanie przewidzieć — choć znał ja tak dobrze.
— Zaproszenie było wyrazem tęsknoty, zamierzonej reprymendy co do polowania, czy może chcesz podjąć dysputę na temat mojej przyszłej, jakże nudnej żony? — spytał z nutą drwiny, odnosząc się w swoich słowach do jej listów. W jego melodyjnym, niskim głosie brak było jednak nagany, bo nie miał powodu by ją karać za swoje własne zdanie. Słowa były jedynie słowami, ulotnymi, poddającymi się zmianom wiatru i humoru.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Skwitowała jego komentarz krzywym uśmieszkiem, obserwując jak wyswobadza ramiona z mokrego płaszcza, jak zarzuca go na oparcie, by wreszcie rozsiąść się wygodnie.
- Oddałbyś mi, a ja jestem mocno przywiązana do swoich nieskazitelnych kości policzkowych. Poza tym siniec nie wygląda zbyt elegancko – śmiech w jej głosie dosięgnął wreszcie oczu, a te błysnęły łobuzersko, wyraźnie dając znak, że dziewczyna przyjęła wyzwanie. Że gotowa jest na nie odpowiedzieć.
Na szczęście, lub nieszczęście, w zależności z jakiego punktu widzenia spojrzeć na całą sprawę, te słowne przepychanki były tylko i jedynie tym. Przepychankami. I chociaż Cassiopeia nie miałaby problemu z podniesieniem ręki, ba! Różdżki, kastetu czy nogi od stołu, by wymierzyć nimi sprawiedliwość aroganckiemu czarodziejowi, który wygodnie rozparty w fotelu siedział tuż naprzeciw niej, ale nigdy nie dał jej ku temu aż tak poważnego powodu. Owszem, gdy za szczenięcych lat kłócili się o coś w Hogwarcie, wióry leciały we wszystkich kierunkach i biada temu, kto próbował zażegnać ów mały koniec świata, rękoczyny również pojawiały się w repertuarze, prędko ginęły jednak wraz z burzowymi nastrojami.
Odprowadziła wzrokiem barmana, marszcząc przy tym nos, gdy jego kroki wydały jej się zbyt opieszałe, prędko jednak skupiła znów uwagę na swoim towarzyszu; pochyliwszy się do przodu wsparła łokcie na blacie stolika, a brodę podparła na splecionych dłoniach. Przewrotny uśmiech ani myślał znikać, a bławatkowe tęczówki wodziły leniwie po twarzy Ramseya i po najbliższym otoczeniu tuż za jego głową. Przebłyski znajomych twarzy na sali, światło z kominka tańczące na starych, drewnianych meblach, skrzypienie schodów obciążonych wspinających się po nim ciałem – panna Rowle nie przeoczyłaby niczego, choć zdawała się skupiać jedynie na jednym. I zdecydowanie nie była to boazeria.
- Likwidowałeś testrale? Na Merlina, są tak szkodliwe jak gumochłony – mruknęła nieco prześmiewczo – zaproszenie zaś – kontynuowała podobnym tonem, przekrzywiając głowę w bok – było efektem mieszanki trzech wspomnianych przez ciebie czynników. Z czego co najmniej jeden przestał mnie chwilowo interesować – przerwała, gdy barman pospiesznym krokiem przydreptał do ich stolika. Szklanki, które zapewne pamiętały lepsze czasy, chwiały się chybotliwie na podniszczonej już tacy, ale aromat Ognistej wyprzedzającej naczynie charakterystycznym zapachem nie nosił w sobie znamion wody czy stęchlizny, o którą nie trudno było w podobnych miejscach. Barman widać wziął sobie do serca nie tylko uwagę o prędkości.
Alkohol palił podniebienie, piekł przyjemnie w wargi, rozgrzewał przełyk orzeźwiającym pieczeniem. Cassiopeia odstawiła szklankę, pociągnąwszy z niej uprzednio sprawiedliwy łyk, a później znów wsparła brodę na dłoni, paznokciami wygrywając na szklance niezidentyfikowany rytm.
- Wracając zaś do naszej rozmowy… Na Salazara i jego przydupasów, Ramsey! Katya Ollivander? Naprawdę? To dziewczę jest nieskalane niczym cnota Slughorna, co ty zamierzasz z nią robić, czytać wiersze we wrzosach? – parsknęła wreszcie, a na jej wargach znów pojawił się ten figlarny uśmiech, bardziej należny małemu urwisowi z ulicy, niż pannie z dobrego domu. Niemniej jednak, taka właśnie była panna Rowle.
A człowiek siedzący przed nią doskonale o tym wiedział.
- Oddałbyś mi, a ja jestem mocno przywiązana do swoich nieskazitelnych kości policzkowych. Poza tym siniec nie wygląda zbyt elegancko – śmiech w jej głosie dosięgnął wreszcie oczu, a te błysnęły łobuzersko, wyraźnie dając znak, że dziewczyna przyjęła wyzwanie. Że gotowa jest na nie odpowiedzieć.
Na szczęście, lub nieszczęście, w zależności z jakiego punktu widzenia spojrzeć na całą sprawę, te słowne przepychanki były tylko i jedynie tym. Przepychankami. I chociaż Cassiopeia nie miałaby problemu z podniesieniem ręki, ba! Różdżki, kastetu czy nogi od stołu, by wymierzyć nimi sprawiedliwość aroganckiemu czarodziejowi, który wygodnie rozparty w fotelu siedział tuż naprzeciw niej, ale nigdy nie dał jej ku temu aż tak poważnego powodu. Owszem, gdy za szczenięcych lat kłócili się o coś w Hogwarcie, wióry leciały we wszystkich kierunkach i biada temu, kto próbował zażegnać ów mały koniec świata, rękoczyny również pojawiały się w repertuarze, prędko ginęły jednak wraz z burzowymi nastrojami.
Odprowadziła wzrokiem barmana, marszcząc przy tym nos, gdy jego kroki wydały jej się zbyt opieszałe, prędko jednak skupiła znów uwagę na swoim towarzyszu; pochyliwszy się do przodu wsparła łokcie na blacie stolika, a brodę podparła na splecionych dłoniach. Przewrotny uśmiech ani myślał znikać, a bławatkowe tęczówki wodziły leniwie po twarzy Ramseya i po najbliższym otoczeniu tuż za jego głową. Przebłyski znajomych twarzy na sali, światło z kominka tańczące na starych, drewnianych meblach, skrzypienie schodów obciążonych wspinających się po nim ciałem – panna Rowle nie przeoczyłaby niczego, choć zdawała się skupiać jedynie na jednym. I zdecydowanie nie była to boazeria.
- Likwidowałeś testrale? Na Merlina, są tak szkodliwe jak gumochłony – mruknęła nieco prześmiewczo – zaproszenie zaś – kontynuowała podobnym tonem, przekrzywiając głowę w bok – było efektem mieszanki trzech wspomnianych przez ciebie czynników. Z czego co najmniej jeden przestał mnie chwilowo interesować – przerwała, gdy barman pospiesznym krokiem przydreptał do ich stolika. Szklanki, które zapewne pamiętały lepsze czasy, chwiały się chybotliwie na podniszczonej już tacy, ale aromat Ognistej wyprzedzającej naczynie charakterystycznym zapachem nie nosił w sobie znamion wody czy stęchlizny, o którą nie trudno było w podobnych miejscach. Barman widać wziął sobie do serca nie tylko uwagę o prędkości.
Alkohol palił podniebienie, piekł przyjemnie w wargi, rozgrzewał przełyk orzeźwiającym pieczeniem. Cassiopeia odstawiła szklankę, pociągnąwszy z niej uprzednio sprawiedliwy łyk, a później znów wsparła brodę na dłoni, paznokciami wygrywając na szklance niezidentyfikowany rytm.
- Wracając zaś do naszej rozmowy… Na Salazara i jego przydupasów, Ramsey! Katya Ollivander? Naprawdę? To dziewczę jest nieskalane niczym cnota Slughorna, co ty zamierzasz z nią robić, czytać wiersze we wrzosach? – parsknęła wreszcie, a na jej wargach znów pojawił się ten figlarny uśmiech, bardziej należny małemu urwisowi z ulicy, niż pannie z dobrego domu. Niemniej jednak, taka właśnie była panna Rowle.
A człowiek siedzący przed nią doskonale o tym wiedział.
Gość
Gość
Wiedziała, że był skłonny ją uderzyć, zapominając o zasadach savoir vivre, o elementach kurtuazji, o szacunku wobec kobiet, ba!, o szacunku wobec arystokracji? Znała go na tyle, że była świadoma jego czynów, zachowania, zalet i wad tak bardzo, że mogła to obrócić nawet w tak perfidny i niewinny żart? Możliwe. W końcu znali się tyle, że szybko stałaby się dostatecznie silnym wrogiem, który znał jego silne i słabe strony. Może więc nie powinien tego lekceważyć, może winien ją trzymać za wszelką cenę po swojej stronie?
— Tak sądzisz?— zagaił, choć prawdopodobnie nie powinien ciągnąć tego tematu głębiej. Oderwał swoje spojrzenie od jej bławatkowych, lśniących oczu i wsparłszy ciężar ciała na jednej stronie, obrócił głowę w bok, rozglądając się po tłumie, który był w stanie dostrzec z tej pozycji — a większość osób i tak pozostawała z tyłu, poza zasięgiem. Nie szukał jednak w ten sposób przyjemniejszego widoku, bo ten przecież miał przed sobą w postaci nieskazitelnej, kobiecej i intrygującej panny Rowle, dalekiej kuzynki, do której niegdyś żywił wielką słabość. — Zawsze mogłabyś zwalić to na pracę. Kilka zadrapań dla niepoznaki powinno załatwić sprawę, a Twoja wyjątkowa uroda wcale by na tym nie straciła — prowokował, uśmiechając się kącikowo, lekko i niepozornie. Nie nosił na lędźwiach już śladów po jej paznokciach, choć te przez kilka dni przypominały mu o jego zuchwałości, której wcale nie żałował — jak to Mulciber. Właściwie to było całkiem zabawne, że najgłębsze rany zadawały mu właśnie kobiety.
Dopiero zmiana jej pozycji zwróciła jego uwagę, dość nagle i gwałtownie, obracając twarz w jej stronę, tak jak ruch ofiary w krzakach wzmaga czujność drapieżnika. Oczywiście, Cassiopeia nigdy nie przypominała w niczym ofiary, wręcz przeciwnie.
— Ten był wyjątkowo piękny — skwitował, jakby to miało podkreślić wyjątkową bezsensowność egzekucji. Brak mu jednak skrupułów wobec ludzi, tym bardziej wobec magicznych zwierząt, a ich wyjątkowość nie robiła na nim szczególnego wrażenia w obliczu pracy jaką miał wykonać. — To akurat ciekawe — mruknął jeszcze z zaintrygowaniem, unosząc jedną brew wyżej. Nie zmienił swojej pozycji, pozostając głęboko oparty w fotelu, nieco przekrzywiony na bok w nonszalanckiej pozie. Nie zwrócił nawet uwagi na barmana, który w końcu pojawił się przy ich stoliku, zapowiadając swoje przybycie szuraniem butów po skrzypiącej drewnianej podłodze. — Domyślam się, że pozostaniemy więc przy tęsknocie, czyli najistotniejszym z tych trzech elementów. Doceniam to — dodał z rozbawieniem, ledwie obrzucając spojrzeniem szklankę, po którą nie chciało mu się sięgnąć. Z tego powodu właśnie sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć z niej srebrne puzderko wypełnione papierosami. Było już zaśniedziałe, używane od wielu lat, pewnie pamiętające czasy jego młodości, kiedy to zaczął nałogowo truć się dymem. Wsunął więc jednego do ust i odpalił, wypuszczając do góry smużkę białej mgiełki. W trakcie tego zaśmiał się, przez co ciąg był przerywany rozbawionymi wydechami, bo jej słowa jeszcze bardziej poprawiły mu humor niż sam jej widok.
— Och, Cassio...— mruknął z głośnym westchnięciem i strzepał popiół na ziemię, nie kwapiąc się, aby zdobyć popielniczkę. — Moja droga Cassio — powtórzył, zwracając się w ten sposób wyłącznie do dwóch kobiet, choć od niedawna ich wąskie grono zasiliła jeszcze jedna — narzeczona. — Może właśnie kręcą mnie nieskalane dziewice, których jedynym zadanem będzie martwienie się o to, czy wrócę do domu czy nie . — Jakbyś nie wiedziała. Żartował. Oczywiście, ze żartował, ale przecież Katya nie była jego indywidualnym wyborem, choć dziś wcale nie miał prawa narzekać. Mógł trafić o wiele gorzej,prawdopodobnie nie trafiłby lepiej, a młodociana szlachcianka była niczym pusta waza, którą mógł napełnić... własnym spojrzeniem na świat, oczywiście. W niczym mu nie przeszkadzała i nie zawodziła, a jakby nie patrzeć była mu potrzebna.— Zamierzam spłodzić gromadkę dzieci — skwitował całkiem poważnie, spoglądając jej prosto w oczy, przeciągłym sposobem, dopiero teraz podnosząc się z miejsca, by sięgnąć po szklankę z ognistą. — Szkoda, żeby tak zacne geny się marnowały, nie sądzisz?— spytał, choć nie wymagał od niej odpowiedzi, a jego oczy błysnęły złowieszczo, gdy zmniejszył dzielący ich dystans. Czy to przypadkiem, czy nie, chwycił za nieswoją szklankę, dotykając jej dłoni przelotnie. Sardoniczny uśmiech pozostał na jego twarzy, gdy spuścił wzrok na to, co czynił, po chwili łapiąc za właściwe szkło i upijając spory, choć nie nerwowy łyk, gdyż w jej towarzystwie czuł się swobodnie — coraz bardziej swobodnie po tym, jak już wiedział, że nie zamierza mu przekręcić kartu za poczynania z polowania. Jej figlarny śmiech i dziewczęcy błysk w oczach przyciągał jego uwagę i sprawiał, że skutecznie nie odrywał od niej wzroku. Bo taka właśnie była, przewrotna i nieprzewidywalna jak wiosenna pogoda. — Poza tym... czytanie wierszy we wrzosach nie jest wcale takie złe, nie bądź zazdrosna — rzucił kpiąco, choć nie uszczypliwie, puszczając jej przy tym oczko. Ponownie odchylił się na oparcie fotela i włożył papierosa między wargi, by się nim poważnie zaciągnąć. Obie ręce miał więc zajęte dwoma elementarnymi używkami w jego życiu. — Lady Katya Ollivander... jakby to powiedzieć... Jest aurorem — powiedział w końcu, po krótkiej pauzie, całkiem poważniejąc i krzyżując z nią spojrzenie. Ominął kwestię produkcji różdżek, bo samo nazwisko mówiło wiele, więc Mulciber musiał pozostać czujnym, pilnując swojego magicznego narzędzia, które zakupił właśnie tam, tuż po złamaniu poprzedniej, kiedy pozbył się pierwszej narzeczonej Imperiusem. — To jedna z t y c h jej zalet, Cassio.
— Tak sądzisz?— zagaił, choć prawdopodobnie nie powinien ciągnąć tego tematu głębiej. Oderwał swoje spojrzenie od jej bławatkowych, lśniących oczu i wsparłszy ciężar ciała na jednej stronie, obrócił głowę w bok, rozglądając się po tłumie, który był w stanie dostrzec z tej pozycji — a większość osób i tak pozostawała z tyłu, poza zasięgiem. Nie szukał jednak w ten sposób przyjemniejszego widoku, bo ten przecież miał przed sobą w postaci nieskazitelnej, kobiecej i intrygującej panny Rowle, dalekiej kuzynki, do której niegdyś żywił wielką słabość. — Zawsze mogłabyś zwalić to na pracę. Kilka zadrapań dla niepoznaki powinno załatwić sprawę, a Twoja wyjątkowa uroda wcale by na tym nie straciła — prowokował, uśmiechając się kącikowo, lekko i niepozornie. Nie nosił na lędźwiach już śladów po jej paznokciach, choć te przez kilka dni przypominały mu o jego zuchwałości, której wcale nie żałował — jak to Mulciber. Właściwie to było całkiem zabawne, że najgłębsze rany zadawały mu właśnie kobiety.
Dopiero zmiana jej pozycji zwróciła jego uwagę, dość nagle i gwałtownie, obracając twarz w jej stronę, tak jak ruch ofiary w krzakach wzmaga czujność drapieżnika. Oczywiście, Cassiopeia nigdy nie przypominała w niczym ofiary, wręcz przeciwnie.
— Ten był wyjątkowo piękny — skwitował, jakby to miało podkreślić wyjątkową bezsensowność egzekucji. Brak mu jednak skrupułów wobec ludzi, tym bardziej wobec magicznych zwierząt, a ich wyjątkowość nie robiła na nim szczególnego wrażenia w obliczu pracy jaką miał wykonać. — To akurat ciekawe — mruknął jeszcze z zaintrygowaniem, unosząc jedną brew wyżej. Nie zmienił swojej pozycji, pozostając głęboko oparty w fotelu, nieco przekrzywiony na bok w nonszalanckiej pozie. Nie zwrócił nawet uwagi na barmana, który w końcu pojawił się przy ich stoliku, zapowiadając swoje przybycie szuraniem butów po skrzypiącej drewnianej podłodze. — Domyślam się, że pozostaniemy więc przy tęsknocie, czyli najistotniejszym z tych trzech elementów. Doceniam to — dodał z rozbawieniem, ledwie obrzucając spojrzeniem szklankę, po którą nie chciało mu się sięgnąć. Z tego powodu właśnie sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć z niej srebrne puzderko wypełnione papierosami. Było już zaśniedziałe, używane od wielu lat, pewnie pamiętające czasy jego młodości, kiedy to zaczął nałogowo truć się dymem. Wsunął więc jednego do ust i odpalił, wypuszczając do góry smużkę białej mgiełki. W trakcie tego zaśmiał się, przez co ciąg był przerywany rozbawionymi wydechami, bo jej słowa jeszcze bardziej poprawiły mu humor niż sam jej widok.
— Och, Cassio...— mruknął z głośnym westchnięciem i strzepał popiół na ziemię, nie kwapiąc się, aby zdobyć popielniczkę. — Moja droga Cassio — powtórzył, zwracając się w ten sposób wyłącznie do dwóch kobiet, choć od niedawna ich wąskie grono zasiliła jeszcze jedna — narzeczona. — Może właśnie kręcą mnie nieskalane dziewice, których jedynym zadanem będzie martwienie się o to, czy wrócę do domu czy nie . — Jakbyś nie wiedziała. Żartował. Oczywiście, ze żartował, ale przecież Katya nie była jego indywidualnym wyborem, choć dziś wcale nie miał prawa narzekać. Mógł trafić o wiele gorzej,prawdopodobnie nie trafiłby lepiej, a młodociana szlachcianka była niczym pusta waza, którą mógł napełnić... własnym spojrzeniem na świat, oczywiście. W niczym mu nie przeszkadzała i nie zawodziła, a jakby nie patrzeć była mu potrzebna.— Zamierzam spłodzić gromadkę dzieci — skwitował całkiem poważnie, spoglądając jej prosto w oczy, przeciągłym sposobem, dopiero teraz podnosząc się z miejsca, by sięgnąć po szklankę z ognistą. — Szkoda, żeby tak zacne geny się marnowały, nie sądzisz?— spytał, choć nie wymagał od niej odpowiedzi, a jego oczy błysnęły złowieszczo, gdy zmniejszył dzielący ich dystans. Czy to przypadkiem, czy nie, chwycił za nieswoją szklankę, dotykając jej dłoni przelotnie. Sardoniczny uśmiech pozostał na jego twarzy, gdy spuścił wzrok na to, co czynił, po chwili łapiąc za właściwe szkło i upijając spory, choć nie nerwowy łyk, gdyż w jej towarzystwie czuł się swobodnie — coraz bardziej swobodnie po tym, jak już wiedział, że nie zamierza mu przekręcić kartu za poczynania z polowania. Jej figlarny śmiech i dziewczęcy błysk w oczach przyciągał jego uwagę i sprawiał, że skutecznie nie odrywał od niej wzroku. Bo taka właśnie była, przewrotna i nieprzewidywalna jak wiosenna pogoda. — Poza tym... czytanie wierszy we wrzosach nie jest wcale takie złe, nie bądź zazdrosna — rzucił kpiąco, choć nie uszczypliwie, puszczając jej przy tym oczko. Ponownie odchylił się na oparcie fotela i włożył papierosa między wargi, by się nim poważnie zaciągnąć. Obie ręce miał więc zajęte dwoma elementarnymi używkami w jego życiu. — Lady Katya Ollivander... jakby to powiedzieć... Jest aurorem — powiedział w końcu, po krótkiej pauzie, całkiem poważniejąc i krzyżując z nią spojrzenie. Ominął kwestię produkcji różdżek, bo samo nazwisko mówiło wiele, więc Mulciber musiał pozostać czujnym, pilnując swojego magicznego narzędzia, które zakupił właśnie tam, tuż po złamaniu poprzedniej, kiedy pozbył się pierwszej narzeczonej Imperiusem. — To jedna z t y c h jej zalet, Cassio.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Tęsknić to mogę za słoneczną pogodą i suchymi gaciami, Mulciber. Na samą myśl o tym, że w końcu będę musiała opuścić to miejsce i wyjść w pluchę ogarnia mnie bezdenna rozpacz – parsknęła rozbawiona, a coś w kącikach jej ust nadało wargom tego charakterystycznego, łobuzerskiego grymasu. Przechyliła się bezceremonialnie przez stół, wyciągając dłoń w kierunku papierośnicy, by w efekcie porwać papierosa nim zaśniedziałe wieczko zatrzasnęło się na jej delikatnych palcach; z triumfalnym chichotem zdecydowanie niegodnym panny z dobrego domu opadła znów na fotel, przerzucając nogi przed podłokietnik i odpaliwszy papierosa zaciągnęła się nim mocno. Chmura dymu wzbiła się nad ich głowy, gdy dziewczyna wypuściła go wreszcie z ust. Twarz miała pogodną, ramiona rozluźnione, a bławatkowe tęczówki błyszczały wesoło, choć każdy, kto znał Cassiopeię nieco lepiej niż z widzenia wiedział, że ten stan może nie utrzymać się długo.
Teraz jednak wyglądała na bardzo zadowoloną; oparła się wygodnie, przykładem Ramseya nie zawracając sobie głowy poszukiwaniem popielniczki, w drugą dłoń chwyciła szklankę z Ognistą i rzuciwszy towarzyszowi wyzywające spojrzenie przechyliła ją, jednym haustem pozbywając się resztki alkoholu majaczącej smutno na dnie. Nie należała do kobiet o słabej głowie, wręcz przeciwnie – oszołomienie się alkoholem zajmowało jej dłuższą chwilę, nie bała się więc, że straci panowanie nad sobą. Zresztą, do odważnych świat należy.
- Dziewice, Ramsey, to towar równie popularny co smocze jaja i jednorożce. Chociaż faktycznie, wszystko wskazuje na to, że trafiła ci się niepokalana myślą, słowem czy uczynkiem gąska. Nie zdecydowałam jeszcze, czy powinnam ci pogratulować, czy wysłać jej kartkę z kondolencjami – dźwięczna drwina sprytnie wpleciona w pełen politowania ton nie była zjadliwa, wręcz przeciwnie, choć uniesiona brew panny Rowle wyraźnie wskazywała, że dyskusja zaczyna ją bawić – Czekać na twój powrót do domu może też pies. Z żoną jest więcej problemów – dodała, ponownie zaciskając malinowe wargi na ustniku papierosa. Gorzki, gęsty dym wypełnił jej płuca, połaskotał podniebienie, wypuściła go nosem i roześmiała się jak mała dziewczynka, dłonią rozganiając obłok sprzed twarzy.
- Gromadkę? I myślisz, że ona to wytrzyma? Powinieneś od razu zarezerwować sobie kolejną szlachciankę, bo wydaje mi się, że twoja narzeczona może tego nie znieść – szklanka stuknęła w blat stolika, gdy Cass odstawiła ją, by niecierpliwym, władczym skinieniem dłoni przywołać do siebie barmana. Nie musiała się nawet odzywać, by mężczyzna w popłochu pochwycił puste naczynie i niemalże w podskokach popędził do baru – było bowiem coś takiego w tej ubranej po męsku panience, że jej mikre rozmiary nie przeszkadzały w onieśmielaniu innych. Nawet, jeśli z początku nie brali jej na poważnie, potrafiła w dosadny sposób określić nie tylko własną pozycję, ale i wszystkich innych.
Parsknęła pogardliwie, gdy wytknął jej zazdrość, a jej źrenice zwęziły się nieznacznie kiedy zmieniwszy znów pozycję ponownie wsparła łokcie na blacie, zakładając nogę na nogę; jej palce bawiły się wstążeczką luźno utrzymującą obie części ukrytej pod gorsetem koszuli, a pierś unosiła się w spokojnym oddechu, choć usta wykrzywił już pełen niesmaku grymas.
- Zazdrosna? O co? O to dziewuszysko? I co z tego, że jest aurorem? Ja jestem Brygadzistką, na Merlina – przewróciła lekceważąco oczami, ale gdy barman podszedł do stolika by drżącą dłonią postawić przed nią kolejną szklaneczkę whisky, obdarzyła go łaskawym uśmiechem i małą sakiewką brzęczącą od wypełniających ją monet.
- Naprawdę uważam, że zasługujesz na coś więcej – dodała jeszcze, wzruszając ramionami - Niezależnie od tego jakim draniem jesteś - mrugnęła, a jej twarz rozpogodziła się znów, złagodniała. Nie miała zamiaru pozwolić Ramseyowi na wyprowadzenie się z równowagi taką błahostką - zwłaszcza, że panna Ollivander była dla niej niczym pył na wietrze. Ładna, ale niewiele znacząca. Pionek wśród ważniejszych graczy.
Teraz jednak wyglądała na bardzo zadowoloną; oparła się wygodnie, przykładem Ramseya nie zawracając sobie głowy poszukiwaniem popielniczki, w drugą dłoń chwyciła szklankę z Ognistą i rzuciwszy towarzyszowi wyzywające spojrzenie przechyliła ją, jednym haustem pozbywając się resztki alkoholu majaczącej smutno na dnie. Nie należała do kobiet o słabej głowie, wręcz przeciwnie – oszołomienie się alkoholem zajmowało jej dłuższą chwilę, nie bała się więc, że straci panowanie nad sobą. Zresztą, do odważnych świat należy.
- Dziewice, Ramsey, to towar równie popularny co smocze jaja i jednorożce. Chociaż faktycznie, wszystko wskazuje na to, że trafiła ci się niepokalana myślą, słowem czy uczynkiem gąska. Nie zdecydowałam jeszcze, czy powinnam ci pogratulować, czy wysłać jej kartkę z kondolencjami – dźwięczna drwina sprytnie wpleciona w pełen politowania ton nie była zjadliwa, wręcz przeciwnie, choć uniesiona brew panny Rowle wyraźnie wskazywała, że dyskusja zaczyna ją bawić – Czekać na twój powrót do domu może też pies. Z żoną jest więcej problemów – dodała, ponownie zaciskając malinowe wargi na ustniku papierosa. Gorzki, gęsty dym wypełnił jej płuca, połaskotał podniebienie, wypuściła go nosem i roześmiała się jak mała dziewczynka, dłonią rozganiając obłok sprzed twarzy.
- Gromadkę? I myślisz, że ona to wytrzyma? Powinieneś od razu zarezerwować sobie kolejną szlachciankę, bo wydaje mi się, że twoja narzeczona może tego nie znieść – szklanka stuknęła w blat stolika, gdy Cass odstawiła ją, by niecierpliwym, władczym skinieniem dłoni przywołać do siebie barmana. Nie musiała się nawet odzywać, by mężczyzna w popłochu pochwycił puste naczynie i niemalże w podskokach popędził do baru – było bowiem coś takiego w tej ubranej po męsku panience, że jej mikre rozmiary nie przeszkadzały w onieśmielaniu innych. Nawet, jeśli z początku nie brali jej na poważnie, potrafiła w dosadny sposób określić nie tylko własną pozycję, ale i wszystkich innych.
Parsknęła pogardliwie, gdy wytknął jej zazdrość, a jej źrenice zwęziły się nieznacznie kiedy zmieniwszy znów pozycję ponownie wsparła łokcie na blacie, zakładając nogę na nogę; jej palce bawiły się wstążeczką luźno utrzymującą obie części ukrytej pod gorsetem koszuli, a pierś unosiła się w spokojnym oddechu, choć usta wykrzywił już pełen niesmaku grymas.
- Zazdrosna? O co? O to dziewuszysko? I co z tego, że jest aurorem? Ja jestem Brygadzistką, na Merlina – przewróciła lekceważąco oczami, ale gdy barman podszedł do stolika by drżącą dłonią postawić przed nią kolejną szklaneczkę whisky, obdarzyła go łaskawym uśmiechem i małą sakiewką brzęczącą od wypełniających ją monet.
- Naprawdę uważam, że zasługujesz na coś więcej – dodała jeszcze, wzruszając ramionami - Niezależnie od tego jakim draniem jesteś - mrugnęła, a jej twarz rozpogodziła się znów, złagodniała. Nie miała zamiaru pozwolić Ramseyowi na wyprowadzenie się z równowagi taką błahostką - zwłaszcza, że panna Ollivander była dla niej niczym pył na wietrze. Ładna, ale niewiele znacząca. Pionek wśród ważniejszych graczy.
Gość
Gość
Porwanie papierosa przez nią było bardzo dla niej typowe, dlatego może uśmiechnął się lekko, obserwując jej poczynania. Wierciła się, jak zwykle. Ale umyślnie nie proponował jej papierosa, choć doskonale wiedział, że z przyjemnością by zapaliła — czyż nie sprawił sobie przyjemności obserwowaniem jej pokazu charakteru? Była inna niż wszystkie, dziś, wczoraj i zawsze. Przyglądał jej się więc jak okazowi jakiegoś dzikiego niespotykanego zwierzęcia, po tylu latach wciąż nie mogąc wyjść z podziwu, że w opozycji do większości kobiet szła pod prąd, czego wyrazem były nawet obcisłe spodnie, seksownie podkreślające jej sylwetkę.
Westchnął ciężko, przewracając oczami w teatralny sposób, jakby jej argument go znużył, ale w gruncie rzeczy jasno dawał do zrozumienia, że nie tego się spodziewał. Prościej było przytaknąć — głupią gąską jednak nie była, dlaczego więc był zaskoczony?
— Zawsze możesz wynająć pokój na górze i zostać — odparł bez większego namysłu z uśmiechem ukrytej propozycji i zaciągnął się papierosem, patrząc jej prosto w oczy. Odpowiedź była banalna i też taki przybrał wyraz na chwilę, kiedy wzruszył ramionami i uniósł brwi w pytającym wyrazie pt. "no co?". Dobry humor mu dopisywał, a w jej towarzystwie mógł sobie pozwolić na najbardziej bezczelne zagrywki bez obawy, że weźmie je na poważnie i machnie ręką z cichym chichotem, gdyż to nie wypada.
— Dziewice — zaczął i spojrzał na żar u zakończenia białej bibułki, który nasilał się z każdym jego oddechem, jakby oceniał w jakiś naukowy sposób to proste zjawisko. — Uhm, dziewice, moja droga to rarytas, a ja wierzę, że swoim żywotem zasłużę na co najmniej dziewięć po śmierci — odparł nie do końca na poważnie, ponownie wsuwając papierosa między wargi i zaciągając się intensywnie. Skrzyżował z nią spojrzeniem, kiedy znalazła już dogodną dla siebie pozycję i uniósł brew, wypuszczając dym wraz z wypływającymi z niego słowami: — Nie jest tak niewinna, jak Ci się wydaje. Muszę przyznać, że jest bardzo pojętną uczennicą i niezwykle szybko chłonie wszystkie moje... porady i sugestie. Możesz zrobić jedno i drugie. Mam w dłoniach nieoszlifowany diament, ona zaś... Będzie skazana na mnie do końca życia. To chyba rzeczywiście smutne — dodał z nieco lubieżnym uśmiechem, który ona doskonale mogła rozszyfrować. Znała go przecież długo i całkiem dobrze. — Dlaczego mówisz to tak jakby miała urodzić jakieś potworki? To tylko dzieci, a ona jest zdrową, młodą kobietą, która urodzi mi zdrowych i silnych potomków — mruknął, ale momentalnie zawahał się, pogrążając w zadumie. Nie był jednak pewien, co do jej zdrowia, a chorób wśród stale wspólnie łączonych rodów szlacheckich było wiele. — Poza tym po co mi kolejna szlachcianka, skoro mam ciebie?— dodał jeszcze zadziornie, szybko wytrącając się z chwilowego otępienia. Na powrót się uśmiechnął, z przyjemnością oceniając jej niezmienność.
— Weźmiemy od razu całą butelkę. Albo dwie —dodał pospiesznie do barmana, choć nawet na niego nie spojrzał. Strzepnął papierosa i wyprostował się, by odłożyć szklankę na blat w tej samej chwili kiedy jej spojrzenie pociemniało z irytacji?. Milczał, siłując się z nią na spojrzenia, pozwalając jej wyrzucić z siebie to, co miała do powiedzenia, a gdy skończyła, przymknął oczy na moment ze stoickim spokojem. Kiedy je ponownie otworzył, od razu skierował je na jej pochmurną twarz. Dlaczego taka zła?
— Jesteś brygadzistką — odpowiedział spokojnie, powoli marszcząc brwi. — Ale gdy ona weźmie do reki moją różdżkę, będzie wiedzieć o mnie zdecydowanie zbyt wiele. A ponieważ jest aurorem, musze być grzeczny. Rozumiesz o co mi chodzi?— Uśmiechnął się promiennie, choć sztucznie, licząc na to, żr zrozumiała jego delikatną aluzję. Jednym słowem mógł mieć przesrane w jednej chwili, ale niespecjalnie się tym przejmował, świadom tego, że od początku dobrze rozłożone karty mu zaprocentują w przyszłości. — Mam uczulenie na aurorów — napomknął jeszcze pod nosem, bo zbyt bardzo pasjonowała go czarna magia i zbyt często używał zaklęć niewybaczalnych, aby po prostu ich akceptować wokół siebie. Byli jak robactwo, które wraz z mugolami powinno się wyrżnąć co do jednego. Wziął do ręki butelkę, gdy ta znalazła się w zasięgu jego wzroku. Barman wcale go nie obchodził, wiec nawet nie marnował energii na to, żeby go zauważyć. Odkręcił ją tylko i wypełnił własna szklankę po brzegi, po ta należąca do jego towarzyszki już była uzupełniona. Jak mieli się urżnąć to porządnie, czyż nie?
Kiedy powiedziała o tym, że zasługuje na coś więcej, uśmiechnął się, a potem wybuchnął głośnym śmiechem zupełnie bez krępacji. To było zabawne, bo on zawsze wiedział, że zasługuje na wszystko, co najlepsze, przy jednoczesnej świadomości, że jego podły charakter oparty na megalomanii i psychopatii nie powinien dawać mu zupełnie niczego.
— Na co zasługuję w takim razie? Oświeć mnie, może błądzę jak dziecko we mgle?— spytał z uśmiechem i wsunął papierosa do ust, pozostawiając go pomiędzy wargami, bo dzięki temu mógł płasko ułożyć ręce na blacie i oprzeć się na nim, nachylając nad stolikiem. Uniósłszy brwi oczekiwał odpowiedzi. Szczerej odpowiedzi.
Westchnął ciężko, przewracając oczami w teatralny sposób, jakby jej argument go znużył, ale w gruncie rzeczy jasno dawał do zrozumienia, że nie tego się spodziewał. Prościej było przytaknąć — głupią gąską jednak nie była, dlaczego więc był zaskoczony?
— Zawsze możesz wynająć pokój na górze i zostać — odparł bez większego namysłu z uśmiechem ukrytej propozycji i zaciągnął się papierosem, patrząc jej prosto w oczy. Odpowiedź była banalna i też taki przybrał wyraz na chwilę, kiedy wzruszył ramionami i uniósł brwi w pytającym wyrazie pt. "no co?". Dobry humor mu dopisywał, a w jej towarzystwie mógł sobie pozwolić na najbardziej bezczelne zagrywki bez obawy, że weźmie je na poważnie i machnie ręką z cichym chichotem, gdyż to nie wypada.
— Dziewice — zaczął i spojrzał na żar u zakończenia białej bibułki, który nasilał się z każdym jego oddechem, jakby oceniał w jakiś naukowy sposób to proste zjawisko. — Uhm, dziewice, moja droga to rarytas, a ja wierzę, że swoim żywotem zasłużę na co najmniej dziewięć po śmierci — odparł nie do końca na poważnie, ponownie wsuwając papierosa między wargi i zaciągając się intensywnie. Skrzyżował z nią spojrzeniem, kiedy znalazła już dogodną dla siebie pozycję i uniósł brew, wypuszczając dym wraz z wypływającymi z niego słowami: — Nie jest tak niewinna, jak Ci się wydaje. Muszę przyznać, że jest bardzo pojętną uczennicą i niezwykle szybko chłonie wszystkie moje... porady i sugestie. Możesz zrobić jedno i drugie. Mam w dłoniach nieoszlifowany diament, ona zaś... Będzie skazana na mnie do końca życia. To chyba rzeczywiście smutne — dodał z nieco lubieżnym uśmiechem, który ona doskonale mogła rozszyfrować. Znała go przecież długo i całkiem dobrze. — Dlaczego mówisz to tak jakby miała urodzić jakieś potworki? To tylko dzieci, a ona jest zdrową, młodą kobietą, która urodzi mi zdrowych i silnych potomków — mruknął, ale momentalnie zawahał się, pogrążając w zadumie. Nie był jednak pewien, co do jej zdrowia, a chorób wśród stale wspólnie łączonych rodów szlacheckich było wiele. — Poza tym po co mi kolejna szlachcianka, skoro mam ciebie?— dodał jeszcze zadziornie, szybko wytrącając się z chwilowego otępienia. Na powrót się uśmiechnął, z przyjemnością oceniając jej niezmienność.
— Weźmiemy od razu całą butelkę. Albo dwie —dodał pospiesznie do barmana, choć nawet na niego nie spojrzał. Strzepnął papierosa i wyprostował się, by odłożyć szklankę na blat w tej samej chwili kiedy jej spojrzenie pociemniało z irytacji?. Milczał, siłując się z nią na spojrzenia, pozwalając jej wyrzucić z siebie to, co miała do powiedzenia, a gdy skończyła, przymknął oczy na moment ze stoickim spokojem. Kiedy je ponownie otworzył, od razu skierował je na jej pochmurną twarz. Dlaczego taka zła?
— Jesteś brygadzistką — odpowiedział spokojnie, powoli marszcząc brwi. — Ale gdy ona weźmie do reki moją różdżkę, będzie wiedzieć o mnie zdecydowanie zbyt wiele. A ponieważ jest aurorem, musze być grzeczny. Rozumiesz o co mi chodzi?— Uśmiechnął się promiennie, choć sztucznie, licząc na to, żr zrozumiała jego delikatną aluzję. Jednym słowem mógł mieć przesrane w jednej chwili, ale niespecjalnie się tym przejmował, świadom tego, że od początku dobrze rozłożone karty mu zaprocentują w przyszłości. — Mam uczulenie na aurorów — napomknął jeszcze pod nosem, bo zbyt bardzo pasjonowała go czarna magia i zbyt często używał zaklęć niewybaczalnych, aby po prostu ich akceptować wokół siebie. Byli jak robactwo, które wraz z mugolami powinno się wyrżnąć co do jednego. Wziął do ręki butelkę, gdy ta znalazła się w zasięgu jego wzroku. Barman wcale go nie obchodził, wiec nawet nie marnował energii na to, żeby go zauważyć. Odkręcił ją tylko i wypełnił własna szklankę po brzegi, po ta należąca do jego towarzyszki już była uzupełniona. Jak mieli się urżnąć to porządnie, czyż nie?
Kiedy powiedziała o tym, że zasługuje na coś więcej, uśmiechnął się, a potem wybuchnął głośnym śmiechem zupełnie bez krępacji. To było zabawne, bo on zawsze wiedział, że zasługuje na wszystko, co najlepsze, przy jednoczesnej świadomości, że jego podły charakter oparty na megalomanii i psychopatii nie powinien dawać mu zupełnie niczego.
— Na co zasługuję w takim razie? Oświeć mnie, może błądzę jak dziecko we mgle?— spytał z uśmiechem i wsunął papierosa do ust, pozostawiając go pomiędzy wargami, bo dzięki temu mógł płasko ułożyć ręce na blacie i oprzeć się na nim, nachylając nad stolikiem. Uniósłszy brwi oczekiwał odpowiedzi. Szczerej odpowiedzi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Roześmiała się, a śmiech ten przedarł się dźwięcznie przez zatłoczone wnętrze Dziurawego Kotła, na moment zagarniając uwagę bliższych stolików; nie wydawała się tym zainteresowana, kiedy wykrzywiwszy wargi w zaczepnym uśmiechu snów wypuściła nosem chmurę dymu.
- To propozycja, Mulciber? Wszystkie stworzenia mi świadkiem, że podczas misji bywałam w nieciekawych miejscach, ale nie jestem na tyle zdesperowana, by zostawać w tej spelunie. Zaproponuj mi coś lepszego, zdążę się zastanowić nim oboje będziemy kompletnie urżnięci – popiół z papierosa opadł na obleczone skórzanymi spodniami udo, strzepnęła go więc nieuważnym ruchem dłoni, błyskając zębami w uśmiechu dla którego niejeden skoczyłby w ogień. Było coś takiego w pannie Rowle, co ostrzegawczo dzwoniło wyciem instynktu w tyle głowy, jednocześnie sprawiając, że trudno było oderwać od niej wzrok. Wiedziała o tym, podobnie jak Ramsey, który wiedział, że ona wie. I nie było w tym nic dziwnego, oboje należeli bowiem do tego rzadkiego rodzaju drapieżnika, który świadom swojej siły – wcale nie tak oczywistej, na pierwszy rzut oka raczej prozaicznej – dyrygował nią wszem i wobec, zastawiając sidła leniwie, lecz skutecznie. I zapewne gdyby był to ktokolwiek inny, Cassio zważałaby bardziej na słowa, pilnowała niesfornych wstążeczek przy koszuli, kontrolowała gesty i myśli, by nie zdradzić w żaden sposób jak bardzo rozluźniona jest w rzeczywistości. Przy Mulciberze taka ostrożność nie była konieczna, nie była nawet wskazana; od podszewki znali wszystkie swoje sztuczki i kłamstwa, marnowanie czasu na aktorstwo było więc stratą cennej energii, której spożytkowanie o wiele korzystniej wypadało w poufałych złośliwościach niźli kamiennych maskach naciągniętych na twarze.
- Po śmieci, Ramsey, czeka cię dwumetrowy dół i królestwo robali. Nie, żebym chciała koniecznie pozbawić cię romantycznych marzeń, ale dziewic w grobie nie uświadczysz – tym razem strzepnęła popiół na podłogę, a gdy zaciągnęła się ponownie, rozżarzony koniec papierosa zalśnił krótkim błyskiem w niebieskich oczach – Muszę jednak przyznać, że twoje przeświadczenie o jej niewinności, o chęci do nauki i kompletnym braku wolnej woli jest urocze. Uważaj tylko, żeby ta słodka nagroda nie wyślizgnęła ci się z tych sprytnych palców. Jeśli będzie stanowiła zagrożenie, może spotkać ją coś nieprzyjemnego – mruknęła, chociaż w jej głosie nie było groźby. Było to stwierdzenie; fakt o którym on doskonale wiedział, który dzielił wpajane szlachcie tradycje na te wynikające z powinności wobec rodu i te, o których mówiono półszeptem, gdy zapadł zmrok.
Parsknęła, gdy wspomniał o potworkach, a muśnięta resztką irytacji twarz rozjaśniła się znów w rozbawionym grymasie.
- Jesteś potworkiem, Mulciber. Trudno, by twoje dzieci nimi nie były. Prosta matematyka, smok nie zmieni się w puszka pigmejskiego – mrugnęła, sięgając chętnie po szklankę. Ognista paliła w wargi, nadawała im mocnego, malinowego odcienia; Cassiopeia oblizała powoli usta, czyniąc to właściwie bezwiednie, a jej paznokcie wystukujące rytmiczne staccato na szklanej powierzchni zamarły na krótką chwilę.
- Nie masz mnie, Ramsey. Mówiłam ci już, że nie lubię się dzielić – zadziorna nuta towarzysząca kolejnemu godnemu urwisa uśmieszkowi na moment zakryła rozbawienie, prędko jednak przeobraziła się w niższy, bardziej spiżowy ton, gdy wspomniał o Katyi. I chociaż na wargi cisnął jej się pełen złośliwości komentarz o niedoświadczonej pannicy chwytającej za różdżkę, niepokój wyparł z myśli panny Rowle całą wesołość.
- Uważaj na siebie, w porządku? Wiem, szaleńcze, że pędzisz przed siebie na złamanie karku i usuwasz bez zastanowienia wszystkie przeszkody na drodze, ale zwykle ostatnimi błędami, które popełniamy, są właśnie te, których nie bierzemy na poważnie – odgarnęła kilka niesfornych kosmyków z twarzy, zakładając je za ucho. Coś w jego wypowiedzi sprawiło, że na chwilę zamilkła, poświęcając ulotne sekundy jakiejś nieuchwytnej myśli, a kiedy spojrzała na niego kolejny raz, jej wzrok był już poważny.
- Zasługujesz na kogoś, kto cię zrozumie. Pozna. Na kogoś, kto będzie cię chciał wiedząc o tym, jaki z ciebie skurwysyn, Mulciber. Ona nie jest dla ciebie. Będzie się bała. Będzie tobą gardziła. I prędzej czy później wpędzi cię do grobu – westchnęła, sięgając po napełnioną przez mężczyznę szklankę. Ochota, by się urżnąć, by oszołomić zmysły, by zmyć gorzki posmak zbliżającej się katastrofy nagle wzrosła.
- Zresztą – podjęła po chwili, wyginając usta w krzywym uśmieszku – Nie jestem pewna, czy będzie wiedziała co zrobić z twoją różdżką -
- To propozycja, Mulciber? Wszystkie stworzenia mi świadkiem, że podczas misji bywałam w nieciekawych miejscach, ale nie jestem na tyle zdesperowana, by zostawać w tej spelunie. Zaproponuj mi coś lepszego, zdążę się zastanowić nim oboje będziemy kompletnie urżnięci – popiół z papierosa opadł na obleczone skórzanymi spodniami udo, strzepnęła go więc nieuważnym ruchem dłoni, błyskając zębami w uśmiechu dla którego niejeden skoczyłby w ogień. Było coś takiego w pannie Rowle, co ostrzegawczo dzwoniło wyciem instynktu w tyle głowy, jednocześnie sprawiając, że trudno było oderwać od niej wzrok. Wiedziała o tym, podobnie jak Ramsey, który wiedział, że ona wie. I nie było w tym nic dziwnego, oboje należeli bowiem do tego rzadkiego rodzaju drapieżnika, który świadom swojej siły – wcale nie tak oczywistej, na pierwszy rzut oka raczej prozaicznej – dyrygował nią wszem i wobec, zastawiając sidła leniwie, lecz skutecznie. I zapewne gdyby był to ktokolwiek inny, Cassio zważałaby bardziej na słowa, pilnowała niesfornych wstążeczek przy koszuli, kontrolowała gesty i myśli, by nie zdradzić w żaden sposób jak bardzo rozluźniona jest w rzeczywistości. Przy Mulciberze taka ostrożność nie była konieczna, nie była nawet wskazana; od podszewki znali wszystkie swoje sztuczki i kłamstwa, marnowanie czasu na aktorstwo było więc stratą cennej energii, której spożytkowanie o wiele korzystniej wypadało w poufałych złośliwościach niźli kamiennych maskach naciągniętych na twarze.
- Po śmieci, Ramsey, czeka cię dwumetrowy dół i królestwo robali. Nie, żebym chciała koniecznie pozbawić cię romantycznych marzeń, ale dziewic w grobie nie uświadczysz – tym razem strzepnęła popiół na podłogę, a gdy zaciągnęła się ponownie, rozżarzony koniec papierosa zalśnił krótkim błyskiem w niebieskich oczach – Muszę jednak przyznać, że twoje przeświadczenie o jej niewinności, o chęci do nauki i kompletnym braku wolnej woli jest urocze. Uważaj tylko, żeby ta słodka nagroda nie wyślizgnęła ci się z tych sprytnych palców. Jeśli będzie stanowiła zagrożenie, może spotkać ją coś nieprzyjemnego – mruknęła, chociaż w jej głosie nie było groźby. Było to stwierdzenie; fakt o którym on doskonale wiedział, który dzielił wpajane szlachcie tradycje na te wynikające z powinności wobec rodu i te, o których mówiono półszeptem, gdy zapadł zmrok.
Parsknęła, gdy wspomniał o potworkach, a muśnięta resztką irytacji twarz rozjaśniła się znów w rozbawionym grymasie.
- Jesteś potworkiem, Mulciber. Trudno, by twoje dzieci nimi nie były. Prosta matematyka, smok nie zmieni się w puszka pigmejskiego – mrugnęła, sięgając chętnie po szklankę. Ognista paliła w wargi, nadawała im mocnego, malinowego odcienia; Cassiopeia oblizała powoli usta, czyniąc to właściwie bezwiednie, a jej paznokcie wystukujące rytmiczne staccato na szklanej powierzchni zamarły na krótką chwilę.
- Nie masz mnie, Ramsey. Mówiłam ci już, że nie lubię się dzielić – zadziorna nuta towarzysząca kolejnemu godnemu urwisa uśmieszkowi na moment zakryła rozbawienie, prędko jednak przeobraziła się w niższy, bardziej spiżowy ton, gdy wspomniał o Katyi. I chociaż na wargi cisnął jej się pełen złośliwości komentarz o niedoświadczonej pannicy chwytającej za różdżkę, niepokój wyparł z myśli panny Rowle całą wesołość.
- Uważaj na siebie, w porządku? Wiem, szaleńcze, że pędzisz przed siebie na złamanie karku i usuwasz bez zastanowienia wszystkie przeszkody na drodze, ale zwykle ostatnimi błędami, które popełniamy, są właśnie te, których nie bierzemy na poważnie – odgarnęła kilka niesfornych kosmyków z twarzy, zakładając je za ucho. Coś w jego wypowiedzi sprawiło, że na chwilę zamilkła, poświęcając ulotne sekundy jakiejś nieuchwytnej myśli, a kiedy spojrzała na niego kolejny raz, jej wzrok był już poważny.
- Zasługujesz na kogoś, kto cię zrozumie. Pozna. Na kogoś, kto będzie cię chciał wiedząc o tym, jaki z ciebie skurwysyn, Mulciber. Ona nie jest dla ciebie. Będzie się bała. Będzie tobą gardziła. I prędzej czy później wpędzi cię do grobu – westchnęła, sięgając po napełnioną przez mężczyznę szklankę. Ochota, by się urżnąć, by oszołomić zmysły, by zmyć gorzki posmak zbliżającej się katastrofy nagle wzrosła.
- Zresztą – podjęła po chwili, wyginając usta w krzywym uśmieszku – Nie jestem pewna, czy będzie wiedziała co zrobić z twoją różdżką -
Gość
Gość
— A to brzmiało jak propozycja?— spytał, jakby nie wiedział w czym rzecz. Przechylił jeszcze głowę przekornie, ignorując resztę jej odpowiedzi, jakby wcale nie była ważna, ale miał to do siebie, że wybiórczo podejmował tematy do dyskusji, a przynajmniej większość niewygodnych ignorował całkowicie. Wizja pośmiertna tym bardziej nie przypadła mu do gustu, więc skrzywił się nieco i przewrócił oczami po raz kolejny. I zamiast ustosunkowania się do tego, zmarszczył brwi i spojrzał w dół po sobie, aby wygładzić marszczącą się na piersi koszulę. Siedząc krzywo wyglądał niechlujnie, a guziki zamiast przylegać ciasno do ciała, marszczyły się nieposłusznie. Zaczęło mu to przeszkadzać.
— Brakuje Ci moich sprawnych palców?— spytał niewinnie tuż po tym jak skończyła swoją wypowiedź na temat jego przyszłej żony i strzepał popiół na ziemię. Utkwił wzrok w jej niebieskich oczach, w których odbijał się papierosowy żar i uniósł brwi, licząc na twierdzącą odpowiedź.
— To słodkie. To zdrobnienie wobec mnie — odpowiedział szczerze rozbawiony i zaciągnął się dymem, w ten sposób ujarzmiając zawadiacki uśmiech, który wykwitł na jego twarzy przez moment. Był świadom tego kim był i jaki był, najwyraźniej panna Rowle również była, znając go naprawdę dobrze. —Idąc twoim tokiem myślenia, żebyś mogła się dzielić musiałabyś mnie mieć. Póki co, to ja zaznaczyłem, że mam Ciebie, nie odwrotnie. Przestań sobie dopisywać niestworzone historie, na Salazara... — Sztuczne westchnięcie odjęło mu powagi.
Kiedy jej twarz spoważniała, a jej głos zabarwił się czymś w rodzaju... troski?, zmarszczył brwi, zastygając w bezruchu, jakby sam się zastanawiał, czy go to bardziej niepokoi czy drażni. Już dawno wyparł z siebie podobne odczucia i było mu z tym dobrze, więc jej łagodniejszy ton wzmógł w nim pewnego rodzaju czujność, która podświadomie podpowiadała mu, że coś się za tym musi kryć. Lubili się jednak, wiele ze sobą przeszli, łączyły ich lata wspólnego kroczenia na jednej ścieżce i Tom, rzecz jasna, którego jej przedstawił, wiedząc, że zasilając jego drużynę wniesie bardzo dużo siły i wartościowej magii. Przyglądał jej się w przedłużającej się ciszy, nie odpowiadając i nie reagując od razu. Drgnął dopiero, gdy ciepło papierosa w jego dłoni zaczynało być dokuczliwe i musiał przesunąć palce centymetr dalej, aby wycisnąć z niego wszystko co się dało.
— Nie martw się — padło jak standardowe hasło wyuczone na pamięć. Oszczędził sobie "wszystko jest w porządku", bo nie przywykł do tłumaczeń. Uśmiechnął się jednak gorzko powoli odwracając od niej wzrok. — Mówiłem Ci, że bycie aurorem w jej przypadku to wielka zaleta — zakpił, pozwalając sobie na głęboki wdech. — Każdy człowiek Toma, który obraca się w moim towarzystwie powinien mieć to na względzie. Od lat robi różdżki, ma dobrą pamięć. Byłoby szkoda, żeby nagle popełnił głupi błąd — mruknął i wzruszył ramionami, jakby informował ja o istotnym fakcie, a nie żalił się wcale, że musi mieć się na baczności, bo pozornie niewinna i słodka dziewczyna, z której sobie można pokpić na pierwszy rzut oka, może być mała przeszkodą w obliczu miłośników czarnej magii.
Uśmiechał się nachylony nad blatem, poważniejąc z każda sekundą, w której jej słowa wypływały z jej ust. Wziął więc papierosa i zgasił go w szklance ognistej, wrzucając go tam z jakiegoś rodzaju lekceważeniem i nierozwagą, kierowaną subtelną doza irytacji. Był zły, że go poucza, czy może się martwi? Może jedno i drugie. A może był świadom tego, że miała racje i to go jako ubodło?
— Wiem — odpowiedział sucho. Odnosiło się to do Katyi. Miał świadomość tego, że prędzej czy później maska szarmanckiego czarodzieja, przy którym czuje się bezpieczna po prostu zniknie, ujawniając jego prawdziwa naturę. Wiedział, że będzie się bała, ale nie to było powodem spadku nastroju. — Nie jest w stanie mnie wpędzić do grobu własnymi siłami, a jesli się mylę to zostane Królem Robactwa, które doceni moją potęgę — zakpił, przechylając się na jedną stronę, by wyciągąć z kieszeni galeony, które ostatecznie rzucił luzem na stolik. Przynajmniej pozbył się brzęczącego balastu. Zaraz po tym wstał, jakby zmęczoło go przebywanie tutaj i jednym sprawnym ruchem zarzucił płaszcz na ramiona.
— Z różdżką? Zapewne jak zobaczy z czego jest zrobiona to zechce wsadzić ją w dupę. Na co czekasz? — spytał nagląco i chwycił jej płaszcz. Liczył na to, że kiedy przyodzieje jej ramiona weźmie butelkę ze sobą. — Własnie proponuję ci coś lepszego od tej speluny— rzucił luźno, parafrazując nieco jej słowa i uniósł brew w wyczekującym geście.[/b]
— Brakuje Ci moich sprawnych palców?— spytał niewinnie tuż po tym jak skończyła swoją wypowiedź na temat jego przyszłej żony i strzepał popiół na ziemię. Utkwił wzrok w jej niebieskich oczach, w których odbijał się papierosowy żar i uniósł brwi, licząc na twierdzącą odpowiedź.
— To słodkie. To zdrobnienie wobec mnie — odpowiedział szczerze rozbawiony i zaciągnął się dymem, w ten sposób ujarzmiając zawadiacki uśmiech, który wykwitł na jego twarzy przez moment. Był świadom tego kim był i jaki był, najwyraźniej panna Rowle również była, znając go naprawdę dobrze. —Idąc twoim tokiem myślenia, żebyś mogła się dzielić musiałabyś mnie mieć. Póki co, to ja zaznaczyłem, że mam Ciebie, nie odwrotnie. Przestań sobie dopisywać niestworzone historie, na Salazara... — Sztuczne westchnięcie odjęło mu powagi.
Kiedy jej twarz spoważniała, a jej głos zabarwił się czymś w rodzaju... troski?, zmarszczył brwi, zastygając w bezruchu, jakby sam się zastanawiał, czy go to bardziej niepokoi czy drażni. Już dawno wyparł z siebie podobne odczucia i było mu z tym dobrze, więc jej łagodniejszy ton wzmógł w nim pewnego rodzaju czujność, która podświadomie podpowiadała mu, że coś się za tym musi kryć. Lubili się jednak, wiele ze sobą przeszli, łączyły ich lata wspólnego kroczenia na jednej ścieżce i Tom, rzecz jasna, którego jej przedstawił, wiedząc, że zasilając jego drużynę wniesie bardzo dużo siły i wartościowej magii. Przyglądał jej się w przedłużającej się ciszy, nie odpowiadając i nie reagując od razu. Drgnął dopiero, gdy ciepło papierosa w jego dłoni zaczynało być dokuczliwe i musiał przesunąć palce centymetr dalej, aby wycisnąć z niego wszystko co się dało.
— Nie martw się — padło jak standardowe hasło wyuczone na pamięć. Oszczędził sobie "wszystko jest w porządku", bo nie przywykł do tłumaczeń. Uśmiechnął się jednak gorzko powoli odwracając od niej wzrok. — Mówiłem Ci, że bycie aurorem w jej przypadku to wielka zaleta — zakpił, pozwalając sobie na głęboki wdech. — Każdy człowiek Toma, który obraca się w moim towarzystwie powinien mieć to na względzie. Od lat robi różdżki, ma dobrą pamięć. Byłoby szkoda, żeby nagle popełnił głupi błąd — mruknął i wzruszył ramionami, jakby informował ja o istotnym fakcie, a nie żalił się wcale, że musi mieć się na baczności, bo pozornie niewinna i słodka dziewczyna, z której sobie można pokpić na pierwszy rzut oka, może być mała przeszkodą w obliczu miłośników czarnej magii.
Uśmiechał się nachylony nad blatem, poważniejąc z każda sekundą, w której jej słowa wypływały z jej ust. Wziął więc papierosa i zgasił go w szklance ognistej, wrzucając go tam z jakiegoś rodzaju lekceważeniem i nierozwagą, kierowaną subtelną doza irytacji. Był zły, że go poucza, czy może się martwi? Może jedno i drugie. A może był świadom tego, że miała racje i to go jako ubodło?
— Wiem — odpowiedział sucho. Odnosiło się to do Katyi. Miał świadomość tego, że prędzej czy później maska szarmanckiego czarodzieja, przy którym czuje się bezpieczna po prostu zniknie, ujawniając jego prawdziwa naturę. Wiedział, że będzie się bała, ale nie to było powodem spadku nastroju. — Nie jest w stanie mnie wpędzić do grobu własnymi siłami, a jesli się mylę to zostane Królem Robactwa, które doceni moją potęgę — zakpił, przechylając się na jedną stronę, by wyciągąć z kieszeni galeony, które ostatecznie rzucił luzem na stolik. Przynajmniej pozbył się brzęczącego balastu. Zaraz po tym wstał, jakby zmęczoło go przebywanie tutaj i jednym sprawnym ruchem zarzucił płaszcz na ramiona.
— Z różdżką? Zapewne jak zobaczy z czego jest zrobiona to zechce wsadzić ją w dupę. Na co czekasz? — spytał nagląco i chwycił jej płaszcz. Liczył na to, że kiedy przyodzieje jej ramiona weźmie butelkę ze sobą. — Własnie proponuję ci coś lepszego od tej speluny— rzucił luźno, parafrazując nieco jej słowa i uniósł brew w wyczekującym geście.[/b]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Nie brakuje. Nie masz już osiemnastu lat, sprawność raczej nie ta – zadrwiła, unosząc brwi do góry; jasne pukle zdążyły już przeschnąć, wiły się jak żywe za każdym razem kiedy poruszała głową lub nawijała je nieuważnie na palce. Ten kolor włosów zawsze stanowił powód do żartów podczas rodzinnych spotkań – jeśli bowiem była gdzieś na świecie lista bliźniąt nie wyglądających na bliźnięta w najmniejszym nawet stopniu, Cassiopeia i Gabriel należeli do ścisłej czołówki. Niczym cień i światło, różnili się właściwie wszystkim, jednocześnie będąc do siebie tak podobnymi, że mogli uchodzić za jeden organizm. Gdzie on, tam ona, zawsze tak było. Oczywiście, prowadzili oddzielne życia, bywało nawet, że kręgi ich znajomych nie pokrywały się w stu procentach, niemniej jednak nie dało się wspomnieć o jednym, nie wspominając o drugim. Dopóki nie poznała Ramseya nie sądziła, że ktoś mógłby zrozumieć ją choć w ułamku tak dobrze, jak dobrze rozumiał ją brat – Mulciber radził sobie nieźle, Gabriela trudno było jednak wygryźć. Zakładając dziękczynnie, że było to w ogóle możliwe.
Cassiopeia należała mimo wszystko do osób lojalnych, a chociaż przeszłość z Ramseyem była burzliwa, nie miała zamiaru pozwolić potknięciom sprzed niemal dziesięciu lat na mieszanie z teraźniejszością – nawet jeśli wiedziała, że jej troska zostanie odebrana jako atak w męskie ego.
- Nie martwię się – skłamała gładko, wzruszając ramionami ruchem tak wystudiowanym, że niemal już naturalnym – Po prostu wolałabym nie przeczytać któregoś dnia w Proroku, że koroner zdrapywał cię z posadzki. Pamiętaj, że twoja… narzeczona – jej wargi drgnęły nieznacznie, a w głos wkradła się pełna politowania nuta – może nie być zdolna do skrzywdzenia cię własnoręcznie, ale zapewne w jej otoczeniu jest ktoś, kto byłby bardzo wdzięczny za taką możliwość. Nie należysz do zbyt popularnych osób, Ramsey – mruknęła, dopijając Ognistą z niemal pustej już szklanki. Piła jak mężczyzna i doskonale o tym wiedziała, ale obracając się w gronie składającym się głównie z mężczyzn, należało za nimi nadążać lub wrócić do szydełkowania.
Przeciągnęła się leniwie, materiał koszuli na piersi wyprężył się rozkosznie, gdy splotła dłonie nad głową, wyciągając ramiona do góry; nie spuszczając wzroku z twarzy Mulcibera niespiesznymi ruchami zaczęła zbierać włosy w luźny koński ogon, odgarniając je smukłymi palcami z twarzy. Trzymany w kąciku ust papieros tlił się leniwie, a kiedy wszystkie nieposłuszne kosmyki były już tam, gdzie powinny, idąc za przykładem towarzysza blondynka wrzuciła niedopałek do szklanki.
- Byle nie w twoją, mój drogi. To mogłoby ci się nie spodobać – parsknęła śmiechem, obserwując jak wstaje i narzuca na ramiona płaszcz, kiedy jednak ponaglił ją zniecierpliwionym tonem, z rozmysłem ociągała się z uniesieniem z fotela.
Pozwoliła, by pomógł ubrać jej płaszcz, a później powolnymi, drażniąco wręcz skrupulatnymi ruchami zapinała drobne guziczki i wiązała w luźny węzeł szarfę opinającą talię. Wiedziała, że go to irytuje.
- Oby to miejsce nie było wyposażone w łóżko, Ramsey. Mogłabym usnąć słuchając tych pochwał na temat Ollivander – mrugnęła do niego, uprzedzając dłoń egzekutora i chwyciwszy butelkę z Ognistą ruszyła w stronę wyjścia.
Cassiopeia należała mimo wszystko do osób lojalnych, a chociaż przeszłość z Ramseyem była burzliwa, nie miała zamiaru pozwolić potknięciom sprzed niemal dziesięciu lat na mieszanie z teraźniejszością – nawet jeśli wiedziała, że jej troska zostanie odebrana jako atak w męskie ego.
- Nie martwię się – skłamała gładko, wzruszając ramionami ruchem tak wystudiowanym, że niemal już naturalnym – Po prostu wolałabym nie przeczytać któregoś dnia w Proroku, że koroner zdrapywał cię z posadzki. Pamiętaj, że twoja… narzeczona – jej wargi drgnęły nieznacznie, a w głos wkradła się pełna politowania nuta – może nie być zdolna do skrzywdzenia cię własnoręcznie, ale zapewne w jej otoczeniu jest ktoś, kto byłby bardzo wdzięczny za taką możliwość. Nie należysz do zbyt popularnych osób, Ramsey – mruknęła, dopijając Ognistą z niemal pustej już szklanki. Piła jak mężczyzna i doskonale o tym wiedziała, ale obracając się w gronie składającym się głównie z mężczyzn, należało za nimi nadążać lub wrócić do szydełkowania.
Przeciągnęła się leniwie, materiał koszuli na piersi wyprężył się rozkosznie, gdy splotła dłonie nad głową, wyciągając ramiona do góry; nie spuszczając wzroku z twarzy Mulcibera niespiesznymi ruchami zaczęła zbierać włosy w luźny koński ogon, odgarniając je smukłymi palcami z twarzy. Trzymany w kąciku ust papieros tlił się leniwie, a kiedy wszystkie nieposłuszne kosmyki były już tam, gdzie powinny, idąc za przykładem towarzysza blondynka wrzuciła niedopałek do szklanki.
- Byle nie w twoją, mój drogi. To mogłoby ci się nie spodobać – parsknęła śmiechem, obserwując jak wstaje i narzuca na ramiona płaszcz, kiedy jednak ponaglił ją zniecierpliwionym tonem, z rozmysłem ociągała się z uniesieniem z fotela.
Pozwoliła, by pomógł ubrać jej płaszcz, a później powolnymi, drażniąco wręcz skrupulatnymi ruchami zapinała drobne guziczki i wiązała w luźny węzeł szarfę opinającą talię. Wiedziała, że go to irytuje.
- Oby to miejsce nie było wyposażone w łóżko, Ramsey. Mogłabym usnąć słuchając tych pochwał na temat Ollivander – mrugnęła do niego, uprzedzając dłoń egzekutora i chwyciwszy butelkę z Ognistą ruszyła w stronę wyjścia.
Gość
Gość
|połowa grudnia?
Pamięta jeszcze czasy, w których sama stała za barem Dziurawego Kotła. Choć było to kilka dobrych lat temu, wciąż bez trudu potrafi wskazać półkę, na której stoi butelka z jej ulubionym winem i miejsce gdzie chowa się klucz na zaplecze. Mimo upływu czasu nadal czuje się tutaj jak w domu. Pewnie dlatego zwykle siada zaraz obok baru i ze śmiechem zagaduje tego kto akurat obsługuje gości. Szczególnie lubi towarzystwo Octaviusa, bo były gryfon zawsze jest dla niej przyjemną odskocznią od codzienności. Dziś jednak nie jest w nastroju na ploteczki. Chłopak, który polewa drinki jest jednym z tych, których zna słabiej i właściwie ją to cieszy, bo nie musi zmuszać się do rozmowy z nim. Uśmiecha się tylko dziwnie blado, prosi o kieliszek skrzaciego wina, a gdy tylko go dostanie umyka w cień. Musi się schować, przemyśleć kilka spraw z dala od oczu innych ludzi. Uciekła z domu przed bratem, który przyglądał jej się dziwnie, z łatwością wyczuwając zmianę w jej nastroju. Nie chciała z nim o tym rozmawiać, a nawet więcej nie mogła! Nie dopóki sama jakoś tego nie poukłada.
Problem w tym, że im więcej myślała tym bardziej się martwiła. Nie żałowała swojej decyzji, oczywiście, że nie! Po prostu uświadomienie sobie, że świat wokół jest znacznie groźniejszy niż przypuszczała było... upiorne. Zastanawiała się ilu jej najbliższych przyjaciół ryzykowało życie w ostatnich miesiącach, gdy ona beztrosko sprzedawała lody na Pokątnej. Wyrzuty sumienia zjadały ją żywcem. Ale zawsze tak było, gdy zostawała sam na sam ze swoimi myślami. Pogrążała się w nich jak w bagnie i kiedyś niechybnie ją to zgubi, jeśli na czas nie znajdzie się pomocna dłoń, gotowa ją wyciągnąć. Całe życie miała skłonność do zatapiania się w ponurych rozmyślaniach. Ewidentnie była to cecha odziedziczona po ojcu. Wiedziała dokąd może ją to zaprowadzić - do bezsensownej i głupiej śmierci, takiej jak ta, którą sprowadził na siebie pan Fortescue. Dlatego tak intensywnie unikała obsesyjnego rozmyślania nad sprawami na które nie miała wpływu. Wolała biec. Uciekać przed własnymi demonami, szybko, szybko zanim zwietrzą jej słabość. Przysięgała sobie, że nie skończy w objęciach szaleństwa tak jak on. Dziś jednak zupełnie sobie nie radziła.
Ukryła się w wysokim fotelu, dziwnie skulona i zmięta. Wydawała się jeszcze mniejsza i bardziej bezbronna niż zwykle. Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w jedną z drewnianych belek i zaciekle skubała zębami paznokieć kciuka. Wino tkwiło nietknięte na stoliku przed nią. Czy ktoś przybędzie jej z ratunkiem nim zupełnie zatonie w nienawiści do samej siebie?
Pamięta jeszcze czasy, w których sama stała za barem Dziurawego Kotła. Choć było to kilka dobrych lat temu, wciąż bez trudu potrafi wskazać półkę, na której stoi butelka z jej ulubionym winem i miejsce gdzie chowa się klucz na zaplecze. Mimo upływu czasu nadal czuje się tutaj jak w domu. Pewnie dlatego zwykle siada zaraz obok baru i ze śmiechem zagaduje tego kto akurat obsługuje gości. Szczególnie lubi towarzystwo Octaviusa, bo były gryfon zawsze jest dla niej przyjemną odskocznią od codzienności. Dziś jednak nie jest w nastroju na ploteczki. Chłopak, który polewa drinki jest jednym z tych, których zna słabiej i właściwie ją to cieszy, bo nie musi zmuszać się do rozmowy z nim. Uśmiecha się tylko dziwnie blado, prosi o kieliszek skrzaciego wina, a gdy tylko go dostanie umyka w cień. Musi się schować, przemyśleć kilka spraw z dala od oczu innych ludzi. Uciekła z domu przed bratem, który przyglądał jej się dziwnie, z łatwością wyczuwając zmianę w jej nastroju. Nie chciała z nim o tym rozmawiać, a nawet więcej nie mogła! Nie dopóki sama jakoś tego nie poukłada.
Problem w tym, że im więcej myślała tym bardziej się martwiła. Nie żałowała swojej decyzji, oczywiście, że nie! Po prostu uświadomienie sobie, że świat wokół jest znacznie groźniejszy niż przypuszczała było... upiorne. Zastanawiała się ilu jej najbliższych przyjaciół ryzykowało życie w ostatnich miesiącach, gdy ona beztrosko sprzedawała lody na Pokątnej. Wyrzuty sumienia zjadały ją żywcem. Ale zawsze tak było, gdy zostawała sam na sam ze swoimi myślami. Pogrążała się w nich jak w bagnie i kiedyś niechybnie ją to zgubi, jeśli na czas nie znajdzie się pomocna dłoń, gotowa ją wyciągnąć. Całe życie miała skłonność do zatapiania się w ponurych rozmyślaniach. Ewidentnie była to cecha odziedziczona po ojcu. Wiedziała dokąd może ją to zaprowadzić - do bezsensownej i głupiej śmierci, takiej jak ta, którą sprowadził na siebie pan Fortescue. Dlatego tak intensywnie unikała obsesyjnego rozmyślania nad sprawami na które nie miała wpływu. Wolała biec. Uciekać przed własnymi demonami, szybko, szybko zanim zwietrzą jej słabość. Przysięgała sobie, że nie skończy w objęciach szaleństwa tak jak on. Dziś jednak zupełnie sobie nie radziła.
Ukryła się w wysokim fotelu, dziwnie skulona i zmięta. Wydawała się jeszcze mniejsza i bardziej bezbronna niż zwykle. Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w jedną z drewnianych belek i zaciekle skubała zębami paznokieć kciuka. Wino tkwiło nietknięte na stoliku przed nią. Czy ktoś przybędzie jej z ratunkiem nim zupełnie zatonie w nienawiści do samej siebie?
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez dwa tygodnie tkwiłem uwięziony na szpitalnym łóżku, wpatrując się w poszarzały sufit, z którego farba zaczynała odchodzić, zupełnie tak, jakby cierpiała na łuszczycę. Niewiele zmieniło się z początkiem grudnia, kiedy w końcu pozwolono mi wrócić do domu. Zaszyłem się w swojej lisiej norze, za kompanów obierając butelkę wina i ukulele. Pierwsze dni po powrocie do biura aurorów były wyjątkowo ciche. Nikt nie chichrał się ze mną po kątach z byle powodu. W pracy unikałem towarzystwa, bo każda kolejna osoba chciała wysłuchać zmyślonej historii o tym, jak posłałem się do Munga na własne życzenie. Z niecierpliwością śledziłem wskazówki na tarczy zegara, odliczając minuty do wyjścia, by wraz z końcem zmiany ulotnić się do domu. Tam siadałem przy kominku, brzdąkając na mojej kieszonkowej gitarze w akompaniamencie trzaskającego ognia i fałszując każdą znaną mi melodię. Tyle lat, a ja nadal nie potrafiłem grać. Zapewne wpędziłbym do grobu niejednego melomana.
Nie chciałem nikogo wpędzać do grobu.
W połowie miesiąca wiedziałem już, że jeszcze jeden wieczór więcej spędzony samotnie w domowym zaciszu pośle mnie z powrotem na oddział magipsychiatrii – ale tym razem nie z powodu braku miejsc na właściwych piętrach. M u s i a ł e m wyjść z domu. Drewniany pierścień, który nosiłem na palcu, nieustannie przypominał mi, że nie mogę po prostu uciec przed światem. Zamknąć się w czterech ścianach. Zamilknąć. To martwi mieli prawo milczeć. Mnie zaś w spadku ostał się silny głos – i zapewne nie po to, bym marnował go, wyjąc wieczorami do kominka.
W Dziurawym Kotle byłem częstym bywalcem. Lubiłem siadać przy barze, zamawiać mocny alkohol i zrzucić z siebie ciężki płaszcz natłoku myśli na barki Franka. Był milczący i posępny, czasami nawet wiedziałem, że nie słucha tego, co mówię, ale terapia barmańska zwykle odnosiła sukces. Tym razem nie widziałem za barem ani Franka, ani Teddy, ani żadnej znajomej twarzy, tak jakby w ciągu miesiąca klientela uległa przegrupowaniu. Tłok przy kontuarze zachęcił mnie raczej do znalezienia wolnego stolika, na co przystałem niechętnie, bo potrzebowałem rozmówcy. Wiedząc, że karafka to za mało, zamówiłem całą butelkę wina i ruszyłem przed siebie, lawirując między podchmielonymi czarodziejami. Mojej misji nie można było okrzyknąć sukcesem – wolne miejsce znalazłem dopiero w najbardziej odosobnionej części knajpy, gdzieś pod schodami. Powoli opadłem na fotel, stawiając przed sobą pusty kieliszek i butlę.
Dopiero wtedy zauważyłem, że na wprost mnie siedzi skulona w fotelu Florence.
- O. - Chwała elokwencji. - Nie zauważyłem cię. - Dodałem, a na moim obliczu zagościł ledwo zauważalny uśmiech. W zasadzie ten przypadek wydał mi się w pewien sposób zabawny – bo kiedy już tylko pojawiałem się w Dziurawym Kotle, mimowolnie wpadałem na Flo, jakby ktoś wszczepił nam pod skórę magnesy o przeciwnych biegunach. - Czyżbyś straciła ochotę na wino? - Wskazuję podbródkiem na pełną lampkę, dopiero teraz zauważając posępne oblicze dziewczyny.
Sam wcale nie wykazuję lepszej formy.
Cześć Florence, dawno się nie widzieliśmy.
Nie chciałem nikogo wpędzać do grobu.
W połowie miesiąca wiedziałem już, że jeszcze jeden wieczór więcej spędzony samotnie w domowym zaciszu pośle mnie z powrotem na oddział magipsychiatrii – ale tym razem nie z powodu braku miejsc na właściwych piętrach. M u s i a ł e m wyjść z domu. Drewniany pierścień, który nosiłem na palcu, nieustannie przypominał mi, że nie mogę po prostu uciec przed światem. Zamknąć się w czterech ścianach. Zamilknąć. To martwi mieli prawo milczeć. Mnie zaś w spadku ostał się silny głos – i zapewne nie po to, bym marnował go, wyjąc wieczorami do kominka.
W Dziurawym Kotle byłem częstym bywalcem. Lubiłem siadać przy barze, zamawiać mocny alkohol i zrzucić z siebie ciężki płaszcz natłoku myśli na barki Franka. Był milczący i posępny, czasami nawet wiedziałem, że nie słucha tego, co mówię, ale terapia barmańska zwykle odnosiła sukces. Tym razem nie widziałem za barem ani Franka, ani Teddy, ani żadnej znajomej twarzy, tak jakby w ciągu miesiąca klientela uległa przegrupowaniu. Tłok przy kontuarze zachęcił mnie raczej do znalezienia wolnego stolika, na co przystałem niechętnie, bo potrzebowałem rozmówcy. Wiedząc, że karafka to za mało, zamówiłem całą butelkę wina i ruszyłem przed siebie, lawirując między podchmielonymi czarodziejami. Mojej misji nie można było okrzyknąć sukcesem – wolne miejsce znalazłem dopiero w najbardziej odosobnionej części knajpy, gdzieś pod schodami. Powoli opadłem na fotel, stawiając przed sobą pusty kieliszek i butlę.
Dopiero wtedy zauważyłem, że na wprost mnie siedzi skulona w fotelu Florence.
- O. - Chwała elokwencji. - Nie zauważyłem cię. - Dodałem, a na moim obliczu zagościł ledwo zauważalny uśmiech. W zasadzie ten przypadek wydał mi się w pewien sposób zabawny – bo kiedy już tylko pojawiałem się w Dziurawym Kotle, mimowolnie wpadałem na Flo, jakby ktoś wszczepił nam pod skórę magnesy o przeciwnych biegunach. - Czyżbyś straciła ochotę na wino? - Wskazuję podbródkiem na pełną lampkę, dopiero teraz zauważając posępne oblicze dziewczyny.
Sam wcale nie wykazuję lepszej formy.
Cześć Florence, dawno się nie widzieliśmy.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Obsypane piegami policzki są nienaturalnie blade, a zwykle rozciągnięte w pogodnym uśmiechu wargi, opadają kącikami w dół. Florence patrzy, ale nie widzi i nie wie jak długo już wpatruje się w pustkę. Szum dochodzący z innych stolików jet przytłumiony, jakby od wypełnionej ludźmi sali oddzielała ją niewidzialna ściana jej własnego strachu. Jak na Gryfonkę przystało, Flo boi się bardzo niewielu rzeczy - utraty najbliższych, samotności, samego strachu - a teraz niemal się trzęsie. Zastanawia się co się z nią stanie jeśli to całe szaleństwo doprowadzi Garretta do śmierci. A co jeśli Florean umrze? Lyra? Barry? Samuel? Frederick? A lista bliskich ludzie ciągnie się dużo dalej. W swojej wyobraźni właśnie pogrzebała ich wszystkich i zaczyna jej brakować tchu. Czy przeżyje kolejną taką stratę? Już jej trochę niedobrze od tego całego myślenia.
I wtedy tuż przed nią pojawia się nie kto inny, a sam Frederick Fox, którego ledwie parę minut temu opłakiwała w jednej z ponurych wizji przyszłości. Bardzo żywy i prawdziwy, choć zdecydowanie odległy od swojej zwykłej formy. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na jego twarz, by upewnić się w tym przekonaniu. Najwyraźniej nie tylko ona ma dziś kiepski wieczór. Jej powieki trzepoczą nad bursztynowymi tęczówkami, jak motyle skrzydła. Z trudem strząsa z siebie wszystkie ponure myśli, które zdają się kleić do jej skóry jak przepocone ubrania.
- Frederick. - wypowiada jego imię cicho i trudno powiedzieć czy to powitanie, czy może po prostu jej zdziwienie przybrało odrobinę bardziej elokwentny wyraz. Przygląda mu się niepewnie, chyba jeszcze nie całkiem świadoma tego co się wokół dzieje. Czuje się tak, jakby właśnie obudzono ją z koszmaru. Marszczy lekko brwi i przenosi wzrok z jego twarzy na stojący przed nią kieliszek. - Och, faktycznie. Zapomniałam. - dziwi się uprzejmie i mechanicznie sięga przed siebie. Palce nieco jej drżą, gdy zaciska je na szkle i unosi naczynko do ust. Wypija cały kieliszek na raz i to kolejny gest świadczący o tym jak bardzo jest roztrzęsiona. Ostawia kieliszek trochę za głośno i ociera usta wierzchem dłoni. Znów wbija wzrok w lisią twarz, ale patrzy - o ironio! - nieco trzeźwiej.
- Kiepsko wyglądasz. - informuje go lojalnie, choć pewnie sama też nie prezentuje się teraz zbyt okazale. Palcami nerwowo przeczesuje ciemne włosy, a wzrok ucieka jej gdzieś w bok, gdy znów zapada się głębiej w fotel. Naciąga rękawy swetra na dłonie i obejmuje się ramionami w geście zdradzającym władający nią niepokój.
- Jak się czujesz? Garrett wspominał mi, że wróciłeś już do pracy, ale wyglądasz tak jakby przydał Ci się urlop. - słowa wysypują się z jej ust, gdy próbuje czymś zabić ciszę i rozproszyć uwagę. Może swoją (by nie wracać myślami w niebezpieczne tereny), a może jego (jakby łudząc się, że nie zauważy, że coś z nią nie tak). Zresztą zawsze woli skupiać się na kimś innym, niż na sobie samej. Dlatego z zainteresowaniem wyczekuje jego odpowiedzi. Jednocześnie w duchu modli się, by Frederick okazał się dziś równie zajmujący co zazwyczaj. Potrzebowała czegoś co pozwoli jej się rozproszyć.
I wtedy tuż przed nią pojawia się nie kto inny, a sam Frederick Fox, którego ledwie parę minut temu opłakiwała w jednej z ponurych wizji przyszłości. Bardzo żywy i prawdziwy, choć zdecydowanie odległy od swojej zwykłej formy. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na jego twarz, by upewnić się w tym przekonaniu. Najwyraźniej nie tylko ona ma dziś kiepski wieczór. Jej powieki trzepoczą nad bursztynowymi tęczówkami, jak motyle skrzydła. Z trudem strząsa z siebie wszystkie ponure myśli, które zdają się kleić do jej skóry jak przepocone ubrania.
- Frederick. - wypowiada jego imię cicho i trudno powiedzieć czy to powitanie, czy może po prostu jej zdziwienie przybrało odrobinę bardziej elokwentny wyraz. Przygląda mu się niepewnie, chyba jeszcze nie całkiem świadoma tego co się wokół dzieje. Czuje się tak, jakby właśnie obudzono ją z koszmaru. Marszczy lekko brwi i przenosi wzrok z jego twarzy na stojący przed nią kieliszek. - Och, faktycznie. Zapomniałam. - dziwi się uprzejmie i mechanicznie sięga przed siebie. Palce nieco jej drżą, gdy zaciska je na szkle i unosi naczynko do ust. Wypija cały kieliszek na raz i to kolejny gest świadczący o tym jak bardzo jest roztrzęsiona. Ostawia kieliszek trochę za głośno i ociera usta wierzchem dłoni. Znów wbija wzrok w lisią twarz, ale patrzy - o ironio! - nieco trzeźwiej.
- Kiepsko wyglądasz. - informuje go lojalnie, choć pewnie sama też nie prezentuje się teraz zbyt okazale. Palcami nerwowo przeczesuje ciemne włosy, a wzrok ucieka jej gdzieś w bok, gdy znów zapada się głębiej w fotel. Naciąga rękawy swetra na dłonie i obejmuje się ramionami w geście zdradzającym władający nią niepokój.
- Jak się czujesz? Garrett wspominał mi, że wróciłeś już do pracy, ale wyglądasz tak jakby przydał Ci się urlop. - słowa wysypują się z jej ust, gdy próbuje czymś zabić ciszę i rozproszyć uwagę. Może swoją (by nie wracać myślami w niebezpieczne tereny), a może jego (jakby łudząc się, że nie zauważy, że coś z nią nie tak). Zresztą zawsze woli skupiać się na kimś innym, niż na sobie samej. Dlatego z zainteresowaniem wyczekuje jego odpowiedzi. Jednocześnie w duchu modli się, by Frederick okazał się dziś równie zajmujący co zazwyczaj. Potrzebowała czegoś co pozwoli jej się rozproszyć.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stoliki na uboczu
Szybka odpowiedź