Wydarzenia


Ekipa forum
Nawiedzona ławka
AutorWiadomość
Nawiedzona ławka [odnośnik]11.04.16 15:48
First topic message reminder :

Nawiedzona ławka

W wierzbowej alei płaczą nie tylko wierzby. W miejscu, gdzie kończą się schludne alejki, tuż przy samym skraju lasu, ulokowana jest ławka, od lat widoczna tylko dla oczu czarodziejów. Obszar w promieniu kilkudziesięciu metrów od tego niepozornego miejsca obłożono zaklęciami, w momencie gdy wśród mugoli zaczęły krążyć pogłoski o rzekomo nawiedzonym parku. Nie są to tylko puste słowa stworzone z nadpobudliwej wyobraźni. Nie tak dawno temu  nieszczęśliwie zakochana panienka, której rodzina nie godziła się na związek z wybrankiem jej serca, odebrała sobie  życie tuż obok, w lesie. Została po tej stronie, nawet po śmierci nie mogąc wyplątać się z sieci własnych uczuć. Od tego czasu pojawia się na ławce, smętnie zawodząc nad swoim losem, przez co miejsce to jest coraz rzadziej uczęszczane - choć nie jest ona niebezpieczna dla ludzi, to gdy wybucha płaczem, można nabawić się silnej migreny. Zdarzają się osoby, które próbują ją pocieszyć, lecz odnosi to mizerne, o ile nie odwrotne efekty. W gorsze dni, niezależnie od sercowego stanu swojego chwilowego towarzysza, zdaje się złorzeczyć osobom odwiedzającym jej ławkę. Co dla większości wydaje się niedorzeczne, niektórzy - zapewne desperaci - w jej słowach doszukują się porad, wizji przyszłości dla swojego związku... i wcale nierzadko stosują je w praktyce.

1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
Lokacja zawiera kości.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nawiedzona ławka - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]07.08.17 19:47
Byłam przerażona, prawdziwie przerażona, tak jak jeszcze nigdy wcześniej w całym swoim życiu. Tyle myśli przebiegało przez mój umysł, a od tych ilości dostawałam mdłości i zawrotów głowy. Krzyk był naturalną koleją rzeczy, wyrażeniem emocji, wyładowaniem napięcia, czymś, co miało mi ulżyć, ale wcale nie pomogło. Nie poczułam ulgi, wręcz przeciwnie, z każdą chwilą gdy coraz bardziej docierało do mnie to, co się stało, stawałam się jeszcze bardziej przerażona. I może już nie samym wydarzeniem, a niewiedzą. Bo jak bardzo pragnęłam, tak w żaden możliwy sposób nie potrafiłam w logiczny sposób sobie wyjaśnić co się stało. Nie znałam tego rodzaju magii, nawet nie wiedziałam czy to prawdziwa magia, taka z naszego świata. Bo czy było coś zdolnego do przeniesienia mnie z własnej sypialni tutaj? Bez mojej wiedzy i zgody?
Patrzyłam na niego wystraszona, kompletnie pozbawiona energii po tak długim i męczącym krzyku i najprawdopodobniej bym się uspokoiła, trochę, gdyby mój wzrok nie padł na miejsce, gdzie powinna być jego ręka, a jej tam nie było, tylko ogromna rana, gdzie widać było kości i mięso… tak mocno zrobiło się słabo, zawirował mi świat przed oczami i nawet nie musiał mi o tym mówić, sama mocno zacisnęłam oczy, a z ust wydobył się pisk. I zaciskałam je tak mocno, dopóki nie zdecydował mi się przedstawić, dopiero wtedy, szlochając, na niego spojrzałam. Przyjrzałam się jego twarzy, którą wykrzywiał w bólu. Był ode mnie dużo starszy, wyglądał na zmęczonego i wyczerpanego. To coś zraniło także i jego, nie tylko mnie.
- Victoria Pa... Parkinson - wyszeptałam tylko.
Nie wiedziałam co począć, potrzebowałam magomedyka, ale nie miałam sił, by wstać. Nie miałam przy sobie różdżki, a i lord Weasley nie wyglądał najlepiej. Sama nie wiedziałam, kto był w gorszym stanie i po kogo z nas pierwsza przyjdzie śmierć. Tak bardzo nie chciałam umierać i nie chciałam by i on umierał na moich oczach. Zaszlochałam ponownie, przymykając oczy i pozwalając, aby łzy spłynęły po mojej skórze ginąc w plątaninie blond włosów. Był moją jedyną nadzieją, chociaż widziałam jak bardzo cierpi, wierzyłam, że uda mu się nas uratować. Był mężczyzną, mieli oni w sobie więcej siły niż takie kobiety jak ja. Tak bardzo nieprzystosowane do takich sytuacji. Widziałam jak wstaje, jak wiele wysiłku wkłada w to, aby ustać na nogach, widziałam jego wyciągniętą dłoń i nie byłam pewna, czy jestem w stanie zmusić się do takiego wysiłku. Miałam być silna? Każdy, najmniejszy ruch sprawiał mi ból, ale jeśli chciałam przeżyć musiałam wstać. Musiałam.
Płacząc, jęcząc i co chwilę powtarzając, że mnie boli, nie mam sił i nie dam rady, w końcu się zmusiłam, znalazłam w sobie ostatnie pokłady energii i zaczęłam się podnosić. Trwało to długo, podniesienie się do siadu było bowiem najgorsze. Kręciło mi się w głowie, było mi niedobrze, a każde napięcie mięśni sprawiało ból. Nie miałam sił na to, aby po prostu chwycić go za rękę i wstać, to było dla mnie za dużo, a i on nie wyglądał zbyt stabilnie. Doczołgałam się więc do drzewa, tego samego o które on się opierał i wbijając w korę swoje paznokcie, pod które od razu weszły drzazgi i szorując policzkiem o jego nierówną powierzchnię, w końcu jako tako, stanęłam. Trzymałam się mocno, bojąc się, że gdy tylko puszczę, to upadnę. Nie wstałabym po raz kolejny.
- Była taka okropna burza, tuż obok mojego domu. Pioruny uderzały obok mojego okna, jeden jakby… jakby wpadły do środka, zrobiła się taka sieć, która… ona pędziła na mnie, nie zdążyłam nic zrobić - wyszlochałam ciężko łapiąc powietrze. - Nie dam rady…
Spojrzałam na niego, wiedziałam co teraz powie, że musimy iść i znaleźć kogoś, kto nam pomoże. Ale byliśmy… sama nie wiedziałam gdzie, po ciemku nie rozpoznawałam tego miejsca. Dokąd mieliśmy się udać? Kogo prosić o pomoc? Tak bardzo nie chciałam tutaj zostawać, z drugiej strony nie wiem czy byłabym w stanie dokądkolwiek dojść.
- Boję się - szepnęłam.
To czy był Weasley’em, zdrajcą krwi czy nie, nie miało teraz żadnego znaczenia. Był osobą, która być może uratuje mi życie i uchroni przed dodatkowym cierpieniem. Jedyną deską ratunku, która w dodatku cierpiała tak mocno jak ja. Nie zostawił mnie, chciał mi pomóc, miał dobre intencje, a przynajmniej na takiego wyglądał. Zachowałabym się jak ostatnia niewdzięcznica patrząc teraz na niego przez pryzmat jego poglądów. Jeśli tylko nam się uda, jeśli dotrzemy do bezpiecznego miejsca, będę mu za to bardzo wdzięczna.



Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze

Victoria Parkinson
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3354-victoria-parkinson https://www.morsmordre.net/t3379-harkan#57453 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f110-gloucestershire-cotswolds-hills-posiadlosc-parkinsonow https://www.morsmordre.net/t3442-skrytka-bankowa-nr-842 https://www.morsmordre.net/t3380-victoria-parkinson#57455
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]09.08.17 2:27
ech, dalej tracę 40 na turę, mam juz 142/312

- Spok...   - zaczął, ale nie skończył, kończenie nie miało sensu - kiedy piszczała i tak go nie słyszała. Już, spokojnie, przecież schował tego cholernego kikuta; skrzywił się, podle, wściekle, kiedy przeszedł go kolejny spazm bólu, gdy ręka otarła się o ubranie pod płaszczem - ale przecież nie mógł jej wyjąć, widok wzbudzał u dziewczyny zbyt dużo lęków - i wywoływał zdecydowanie zbyt głośne reakcje. Nie mógł pozwolić jej wpaść w panikę, nie teraz, kiedy nie miał sił jej stąd zabierać ani nieść. Victoria Parkinson. Nazwisko mówiło wiele, nie szanował szlacheckich rodów, a już na pewno nie takich jak Parkinsonowie - ale to nie zmieniało faktu, że miał przed sobą ranną przerażoną dziewczynę. Jego wspomnienie wzbudziło w nim zresztą lęk; bynajmniej nie dlatego, że się Parkinsonów obawiał - nie obawiał. Obawiał się tej sytuacji: córki Parkinsonów o poparzonym ciele, rzuconej w krzaki i ubranej w samą koszulę nocną. To nie mogło dziać się naprawdę, jej rodzina nigdy by na to nie pozwoliła. Chyba, że naprawdę wydarzyło się coś strasznego. Zaczynało kręcić mu się w głowie, z jego ręki nieprzerwanie sączyła się gęsta trucizna - potrzebował pomocy uzdrowiciela. I ona też jej potrzebowała, bez słowa patrzył na perliste łzy z wolna zsuwające się wzdłuż jej policzków, wciąż uparcie wypierając najstraszliwsze scenariusze. Zacisnął zdrową rękę na jej własnej; zacisnął na tyle mocno, na ile potrafił, lecz nie pomógł tyle, ile pomógłby prawą  - a mięśnie jego nóg z wolna odmawiały posłuszeństwa. Wiedział już, że nie pójdzie prosto. Wysłuchał jej opowieści wciąż w milczeniu, czy to mogła być prawda? Czy to wszystko mogło wydarzyć się przez nich? Pokręcił bezwiednie głową, nawet nie wiedząc, że nagle stał się na twarzy jeszcze bledszy, niż bledszy był wcześniej.
- Już jest w porządku - zaryzykował, przenosząc wzrok obok, rozglądając się po okolicy. Z wolna rozpoznawał to miejsce jako wierzbową aleję na przedmieściach, wyglądała dokładnie tak jak wcześniej. - Nie masz się czego bać, jestem tutaj. - Bezręki, kaleki i bezwładny do korzystania z różdżki. Ale istniała - niewielka, ale istniała - szansa na to, że znajdą kominek zanim osunie się na kolana i wykrwawi na śmierć albo zanim ta czarna maź, czymkolwiek była, dotrze do jego serca. Nic się nie martw, znajdziemy wyjście z tej sytuacji. Była lady, lecz zwracał się do niej per ty, nie zwykł uznawać lordowskich tytułów - ona sama przypominała zresztą jeszcze bardziej dziecko niż kobietę. Krótko ocenił ją wzrokiem, w tej letniej koszulce nocnej szybko przemarznie -  i, co gorsza, zapewne spanikuje, kiedy wyjdą do ludzi. - Spójrz w lewo. I nie odwracaj się w moim kierunku. - Polecił, sucho, ostro; miał zamiar wykorzystać przewagę, którą nad nią miał - nie bał się, był silny, a jako auror winien budzić szacunek. Zsunął z ramion płaszcz, mając nadzieję, że dziewczyna go usłucha i nie dostrzeże kikuta, który musiał spod tego płaszcza wysunąć. Dopiero po chwili - okrył nim ramiona dziewczyny. - Uważaj, jest trochę... brudny. - Odcisną się na niej ślady krwi. I tej dziwnej mazi - pewnie też, miał nadzieję, że w zetknięciu z nierozciętą skorą nie będzie to nic groźnego. - Oprzyj się na mnie - Wyciągnął ku niej zdrowe ramię, nie chciał chwytać jej sam: rozległe oparzenia rozciągały się na całym jej ciele i bał się, że trafi na wrażliwsze miejsce. Obolałą rękę - zaciskając zęby - wygiął za plecy tak, by jej wciąż nie widziała. - Musimy iść, tutaj nie jest bezpiecznie. - Nie uważał tak. Wydawało mu się raczej, że gdziekolwiek się nie udadzą - będzie mniej bezpiecznie niż tutaj. Nie miał pojęcia, jak długo był nieprzytomny ani jak długo nieprzytomna była ona, więc skoro wciąż żyli, prawdopodobnie tutaj nic im nie groziło. Nieważne - potrzebowali uzdrowicieli. Chciał zacząć ją prowadzić aleją w znajomym kierunku, choć jego nogi bardziej sunęły niż stawiały kroki, a pleców nie potrafił trzymać prosto, choć spazmatyczny ból wyginał go raz po razie, a z kikuta jego ręki sączyła się czarna maź zmieszana z krwią, choć witał się już ze śmiercią i choć gdzieś w pobliskiej trawie leżała jego odcięta dłoń.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]09.08.17 19:40
To nie była moja wina, że w taki sposób reagowałam na to, co działo się wokół mnie. Byłam kobietą, w dodatku całkowicie przerażoną, nie będąc przyzwyczajoną do takich widoków nie byłam w stanie zmienić swojego zachowania, zachować zimnej krwi. Przecież nigdy tego nie musiałam robić, a jeśli już, to nie wymagało to ode mnie aż tylu pokładów energii, których nie posiadam. Pozwalałam swoim łzom płynąć, w końcu same przestaną, gdy już wszystko wypłaczę. Płacz był jedną z form odreagowania stresu i strachu jaki mnie ogarnął. Gdybym była tu sama pewnie nadal bym leżała i darła się do utraty sił i czekała aż ktoś mnie w końcu znajdzie; nie wiem czy znalazłabym w sobie tyle energii, aby wstać, tak jak teraz wstawałam i aby ruszyć do przodu. Lord Weasley swoim zachowaniem i postawą poniekąd zmuszał mnie do tego, abym zrobiła cokolwiek. Sam był ranny, chciał szukać pomocy, a ja tak panicznie bałam się zostać sama. Przywarłam do drzewa i, nie mając zamiaru póki co się ruszyć, nabierałam sił. Zmuszenie obolałego ciała, gdy żadne z moich mięśni nie chciało mnie słuchać, było bardzo trudne i był to dla mnie ogromny wysiłek. Nie pamiętam kiedy ostatni raz musiałam zmuszać się do czegoś takiego. Czy kiedykolwiek musiałam zmuszać się do czegoś takiego. Wiedziałam, że Weasley próbował mnie pocieszyć, ale widziałam w jakim jest stanie. Chociaż nie do końca zdawałam sobie sprawy z tego w jak poważnym, to wiedziałam, że jest słaby i również długo nie da rady wytrzymać. Jednak dawał mi to minimalne poczucie bezpieczeństwa, nie byłam sama i to chyba było dla mnie najważniejsze. Cały czas starałam się na niego patrzeć, ale gdy kazał mi się odwrócić, nawet się nie zawahałam. Nawet w takich momentach wychowanie brało górę, a słowo mężczyzny było najważniejsze, w dodatku starszego, bardziej doświadczonego życiowo i bądź co bądź, mimo że Weasley, to jednak lorda. Więc nawet nie zaprotestowałam, a płaszcz na swoich ramionach przyjęłam z cichym westchnieniem. Mimowolnie się w niego wtuliłam, mrucząc coś pod nosem, że nic nie szkodzi, że jest brudny. Dawał mi ciepło, okrywał ciało, ponieważ koszula nocna nie była zbyt odpowiednim strojem. Ale kto się by teraz nad tym zastanawiał, w momencie kiedy nasze życie było zagrożone? Tak jak polecił oparłam się o jego ramię, chwyciłam go mocno, zaciskając palce na jego skórze. Puściłam drzewo, które pozwalało mi stabilnie stać, w pierwszej chwili trochę się zachwiałam, ale jakoś udało mi się nie upaść. Całe szczęście, bo nie wiem czy bym znowu wstała. Czułam pod bosymi stopami ziemię, każdy poszczególny kamień i patyk, które boleśnie wbijały się w moją skórę. Byłam pewna, że po kilku krokach i one będą poranione. Inaczej niż moje ciało poparzone… piorunami? Z ran na stopach miała się sączyć krew, a każdy krok miał być śladem tego, co się tutaj wydarzyło. Ogromnie ciężkiej walki, dla nas obu, o życie. Sama nie wiem, czy to on prowadził mnie, czy to, w pewnym momencie, ja zaczęłam prowadzić jego. Byliśmy tutaj razem, musieliśmy się wspierać. Było mi trochę wstyd, że z początku tak na niego zareagowałam, ale na przeprosiny przyjdzie jeszcze pora. Miałam nadzieję, że oboje spotkamy się w Mungu, cali i zdrowi.
Ja nie do końca wiedziałam gdzie mamy iść, nie specjalnie znałam te tereny, w tym parku, o ile był to park, na pewno nigdy nie byłam. Przecież bym pamiętała. A może po prostu go nie rozpoznawałam? W końcu było ciemno. Po ciemku raczej nie ruszałam się z posiadłości, a już na pewno nie na samotne wyprawy po parkach. Rozglądałam się po okolicy, starałam się zaczepić na czymś wzrok, skupić na czymś innym, aby nie myśleć o bólu stóp, o bólu ciała. Co jakiś czas z moich ust wydobywało się ciche jęknięcie, pomieszane z szlochem, tłumione natomiast przez materiał płaszcza, o którego kołnierz ocierałam łzy.
- Czy… czy wiesz, w którą stronę mamy iść? - zapytałam.
Miałam nadzieję, że wiedział. Bałam się, że wyprowadzi nas w pole, zabłądzimy i nie zdążymy znaleźć pomocy na czas. Ale mógł być jedyną osobą, z naszej dwójki, która będzie wiedziała, w którą stronę podążać, dlatego pokładałam w nim swoje nadzieje, ufałam mu. Zacisnęłam palce mocniej na jego skórze, bardziej go szczypiąc, niż wbijając w nią paznokcie. Miałam wrażenie, że się trzęsę. Tylko nie wiedziałam, czy to ze strachu, zimna, czy od nerwów i obrażeń ciała dostałam po prostu gorączki? Jeżeli nie jesteśmy jedynymi poszkodowanymi tego dziwacznego wydarzenia, a skoro była nas dwójka, to równie dobrze mogło być nas jeszcze więcej, Lupus na pewno będzie na staży w Mungu. Miałam nadzieję, że trafię do niego, w jego ramionach będę mogła się uspokoić, a on uleczy wszystkie moje rany.
- Mój… mój narzeczony jest uzdrowicielem, on nam na pewno pomoże. Na pewno jest teraz w Mungu, z lorda ręką na pewno da się coś zrobić. Może można ją jakoś wy… wyhodować? Na pewno nam pomoże - wyszlochałam.
Sama nie wiedziałam czemu znowu płaczę. Dawałam z siebie tyle ile tylko mogłam, dzielnie stawiałam krok za krokiem, nie zważając na ból i rozciętą skórę. A jednak nie potrafiłam opanować łez. Za dwadzieścia parę dni miałam skończyć dopiero dwadzieścia lat, chociaż dla wielu byłam już kobietą, która powinna być już żoną, a najlepiej to posiadać dziecko. Ale w głębi serca nadal czułam się młodą dziewczyną, porwaną przez dorosły świat i nie potrafiącą poradzić sobie w wielu różnych sytuacjach. Takich jak to.



Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze

Victoria Parkinson
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3354-victoria-parkinson https://www.morsmordre.net/t3379-harkan#57453 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f110-gloucestershire-cotswolds-hills-posiadlosc-parkinsonow https://www.morsmordre.net/t3442-skrytka-bankowa-nr-842 https://www.morsmordre.net/t3380-victoria-parkinson#57455
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]12.08.17 1:07
ech, dalej tracę 40 na turę, mam juz 102/312

Zaczynał się czuć naprawdę źle. Ręka drgała od spazmatycznego bólu, a kiedy Victoria wreszcie zdecydowała się na nim oprzeć  - zatoczył się lekko, szybko odnajdując równowagę na pobliskim drzewie - chcąc oprzeć się o jego korę ręką; błędnie, nie mógł przyzwyczaić się do braku dłoni. Jego kikut uderzył w drzewo, zaogniając ranę mocniej, oblepiając je czarną mazią i krwią, przeszedł go spazmatyczny ból - mimowolnie jęknął, nie będąc w stanie dłużej zaciskać zębów. Przed jego oczyma zaczynały tańczyć wielobarwne mroczki, kręciło mu się w głowie, a kiedy próbował iść na przód - czuł, że zaczynał się zataczać. Ale to nic. Musieli się stąd wydostać, musieli dojść do ludzi, przy nich mogli już stracić przytomność i mieć nadzieję, że ktokolwiek odnajdzie ich ciała. Dziewczyna miała szanse przeżyć  - wiedział o tym, on liczył już swoje ostatnie chwile. Chciał ją tylko zaprowadzić na miejsce - upewnić się, że da sobie radę. Taka była właśnie jego rola. Dopiero teraz dostrzegł jej bose stopy - oczywiście, że były bose, skąd miałaby mieć na sobie buty, skoro ubrana była  w piżamę - ale nie mógł z tym nic zrobić; nie miał siły jej unieść, a jego buty były znacznie większe.
- Wiem - powiedział z przekonaniem, wierząc, że stęki, jęki , pogarbiona sylwetka i bladość skóry odwrócą uwagę od tego, że kłamać zwyczajnie nie potrafił. Błędnie, nie mógł zabrzmieć wiarygodnie. Zewsząd otaczały ich wysokie wierzby, odnalazł je jako część Wierzbowej Alei na przedmieściach Londynu, ale to były tylko i wyłącznie jego przypuszczenia, myśli, chaotyczne przeczucia i podszepty intuicji, nic więcej. Wierzył, że jeżeli ruszą drogą którą kojarzył jako prowadzącą w kierunku miasta, zdołają natrafić jeśli nie na kominek: to na kogokolwiek zdrowego. Kikut jego ręki zwisał już bezwładnie wzdłuż ciała, nie miał siły utrzymywać go dłużej tak, żeby panna Parkinson go nie dostrzegała. Narzeczony Victorii Parkinson brzmiał jak ostatnia osoba, której powierzyłby swoje zdrowie, życie albo rękę, ale nie chciał mówić o tym głośno, nie teraz, zgrzytnął tylko krótko zębami, zmuszając się do ostatnich porywów wysiłku , kiedy wreszcie opuścili zarośla, wychodząc na chodnik. Ktoś o nazwisku Parkinson - ktoś tak urodziwy - mógł być zaręczony jedynie z pomiotem równie podłej rodziny.
- Brendan - burknął. - Mam na imię Brendan. - Nie był lordem. Lord Weasley brzmiał śmiesznie, nie mieli majątku, nie mieli dworu, nie mieli niczego. Rozdali wszystkie pieniądze ludziom, którym były one bardziej potrzebne i byli z tego dumni. Symbolicznie zrzekli się tytułu, który mimo wszystko wciąż im w jakiś pokraczny sposób przysługiwał - a który ich w ogóle nie interesował - opuszczając tragikomiczną farsę staczającej się w przepaść zepsucia arystokracji. Nie lubił tej nomenklatury i nie pozwalał się do siebie zwracać w taki śmieszny sposób. Szloch dziewczyny nie pomagał, wspomnienia o hodowaniu nowej ręki też nieszczególnie - naprawdę ją stracił? Wciąż to do niego nie docierało, choć z każdym kolejnym krokiem wstrząsały nim kolejne dreszcze, choć nogi zaczynały się uginać, choć stopy miał siłę unosić coraz niżej. Choć gęstwina drzew zaczynała się przerzedzać, ukazując im widok na miasto nieopodal. - Mung - dodał ochryple, chcąc przytaknąć propozycji, to do Munga powinni się udać, natychmiast. Ale niegramatyczne, ciche wtrącenie nie oddawało właściwie nic, Brendan opadał z sił. Czuł, że trucizna krążyła w jego żyłach coraz szybciej, coraz mocniej, coraz głębiej: i wkrótce dosięgnie serca. - Pom... - zaczął, lecz głos w pierwszej chwili ugrzązł mu w gardle. W świetle latarni ustawionych wzdłuż chodnika dostrzegł sylwetkę czarodzieja. - Pomocy - wydusił, zbierając w sobie ostatki sił, by doprowadzić do niego Victorię.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]13.08.17 1:48
Starałam się być dzielna, jednak widok mężczyzny, który sam ledwo trzymał się na nogach nie pomagał mi w zachowaniu, tak zwanej, zimnej krwi. Czułam jak się trzęsie, jak ledwo się trzyma i, przyznam szczerze, że było mi bardzo źle z tym, że jeszcze go dodatkowo wykorzystuje. Sama jednak nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Mnie również bolało, zapewne było to inny ból niż ten, który obejmował jego ciało, ale ja również cierpiałam. I nikt nigdy nie przygotował mnie do tego, że będę musiała stawić czoła czemuś tak strasznemu. Za wszelką cenę starałam się nie patrzeć na jego kikut, dlatego też nie zdawałam sobie sprawy z tego ile jego krwi za nami pozostało. Zdecydowanie więcej niż mojej, pochodzącej z poobdzieranych stóp. Szłam dzielnie, starając się na tyle na ile mogłam nie napierać zbytnio na swojego towarzysza, nie chciałam dokładać mu dodatkowo ciężaru i tak mu dużo zawdzięczam. Zmusił mnie do tego bym wstała, bym zrobiła pierwsze kroki i ruszyła w stronę, w którą on uznał, za właściwą, gdzie miała czekać na nas pomoc. To on mnie obudził, to on mnie nie zostawił na pastwę losu, to on zadbał nawet o taki szczegół, abym mogła okryć zmarznięte ramiona jego płaszczem. Słuchałam jego jęknięć, słuchałam jak stęka i sama z całych sił zaciskałam usta. Potrafiłam być dzielna, byłam w stanie dać sobe, jakoś, radę, tylko przez te łzy, ciągle napływające do oczu, nie za dużo widziałam. Szurałam stopami po ziemi, nie mając tyle sił, aby unieść je do góry, widząc jednak jak Brendan się stara i jak dużo i jego wysiłku kosztuje poruszanie się do przodu, nie powiedziałam ani słowa. A chciałam znowu zacząć płakać, paść na ziemię i krzyknąć, że nie dam rady, że każdy ruch tak bardzo boli, że nie czuję własnych mięśni i zmuszenie ich do działania jest katorgą. Zdawałam sobie sprawę jednak, że jeśli się poddam, to i on się podda i już tak zostaniemy i nie wiedziałam czy dotrwały poranka. O ile ten poranek miał kiedykolwiek nadejść.
Mówienie było chyba próbą odciągnięcia mojej i jego uwagi od tego, co się wokół nas działo. Myśl o tym, że w Mungu czeka na mnie Lupus, którzy na pewno mi pomoże, zaleczy rany, otrze łzy i pozwoli się wypłakać w ramię dodawała mi, chociaż na chwilę, sił. Myślałam, że moje słowa jakoś pocieszą Weasley’a, ale on zdawał się albo nie chcieć ze mną rozmawiać, albo w ogóle już nie słyszał, że do niego mówię. Jedyne kazał mi zwracać się do siebie po imieniu, albo tytuł lorda był w tym momencie najważniejszy. Wiedziałam jaki mieli stosunek do swojego tytułu, rzadko kiedy zdarzał się Weasley, który chciał uczestniczyć w tym szlachetnym społeczeństwie. Ich błękitna krew była dla nich niczym, woleli pomagać ubogim i brudnokrwistym, czego wielu czarodziei nie pochwalało. Ja też nie, ale los chciał, abym natrafiłam właśnie na niego. W momencie kiedy potrzebowałam pomocy nie miałam serca, ale też nie byłam na tyle głupia, by wybrzydzać. Pomógł mi, byłam mu za to wdzięczna i byłabym każdemu, kimkolwiek by ta osoba nie była.
Mężczyzna miał się coraz gorzej. Widziałam to po jego zachowaniu, po jego cięższych ruchach, po tym, że zwolniliśmy. Czułam każdy jego dreszcz, słyszałam każde jęknięcie, opadał mi z sił, a ja sobie sama bez niego nie poradzę. Nie było takiej opcji. Spanikowała bym, nie wiedziałabym kogo wołać, kogo szukać, gdzie iść by znaleźć pomoc. Nie mógł teraz mnie zostawić, nie gdy zaszliśmy tak daleko. Pociągnęłam nosem, starając się otrzeć łzy. Teraz to ja musiałam w niego wierzyć i dodać mu sił.
- Panie Brendanie, jeszcze ka… jeszcze kawałek, niech pan do mnie… mó-mówi - powiedziałam, starając się nie płakać, chociaż było to ciężkie. - Ma pan r-rodzinę? Żona? D-dziecko? Proszę ich ni-nie zostawiać, proszę mnie nie zo-zostawiać.
Gdy ja starałam się jakoś podtrzymać go na duchu, bo niemożliwym było, abym uniosła go na swoim ramieniu, byłam na to zbyt delikatna, zbyt wątła i za słaba, on dostrzegł coś, co miało nas uratować. Na początku nie zrozumiałam, słowo urwane w połowie nic dla mnie nie znaczyło. Lord Weasley był jednak wpatrzony w jeden punkt, a ja podążyłam wzrokiem, starając się trafić na to samo miejsce. Człowiek! Czyżby czarodziej? Uchyliłam usta, ni to ze zdziwienia, ni to ze szczęścia. Sama nie wiedziałam co poczułam, gdy go dostrzegłam. Ulgę? Zacisnęłam mocno oczy, nie wierząc przez chwilę w to co widzę, a gdy otworzyłam je ponownie, mężczyzna już szedł, czy też prawe biegł, w naszą stronę.
- Po-pomocy! Pan Brendan po-potrzebuje pomocy - wychlipałam.
Nie musieliśmy długo prosić, od razu chwycił on Weasley’a pod ramię, podtrzymując go, aby nie upadł, ja, tracąc Brendana od razu oparłam się o nieznajomego mi czarodzieja, czując, że nie dam rady stać czy też iść sama.
- Musimy się dostać do Munga, proszę - poprosiłam.
Szliśmy w jakąś stronę, kompletnie nie znałam tego miejsca więc musiałam zaufać obcemu, że zaprowadzi nas do uzdrowicieli. Tak bardzo się bałam, tak bardzo chciałam, aby to piekło się w końcu skończyło. Chciałam wrócić do domu, obudzić się nad ranem i uznać, że to był tylko straszny sen, koszmar. Nadal nie wierzyłam, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.



Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze

Victoria Parkinson
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3354-victoria-parkinson https://www.morsmordre.net/t3379-harkan#57453 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f110-gloucestershire-cotswolds-hills-posiadlosc-parkinsonow https://www.morsmordre.net/t3442-skrytka-bankowa-nr-842 https://www.morsmordre.net/t3380-victoria-parkinson#57455
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]13.08.17 15:51
62/312 Sad

Nie miał rodziny ani dziecka, nie miał nikogo oprócz arystokratki wspierającej się na jego boku coraz lżej, próbującej udawać dzielniejszą niż faktycznie była. Nie miał, jego siostra była dojrzała, mądra i samodzielna, otoczona przyjaciółmi świetnie sobie poradzi: był tego pewien, bo od zawsze ją do tego przygotowywał. Nie miał nikogo kto napędzałby go wolą życia, miał za to coś do zrobienia. Jeszcze nie uświadamiał sobie, że fala zniszczeń, która przetoczyła się przez Anglię była wynikiem podjętych przez nich decyzji, ale tak samo jeszcze nie wiedział, czy Grindewald naprawdę został unieszkodliwiony. Zakon Feniksa miał do wykonania swoje zadanie: i właśnie po to Brendan żył. Po to odnajdywał w sobie wolę walki, dzięki temu wciąż zmuszał nogi, żeby, powłócząc, poruszały się do przodu, tylko dzięki temu - bezustannie zaciskał z bólu zęby powstrzymując się od krzyku. Nie potrafił znaleźć porównania, jak bardzo bolała go ręką - jak wyrywana żywcem, ale przecież wyrwana naprawdę została, w żyłach wciąż sączyła się czarna trucizna, a krew zmieszana z tą czarną mazią zostawiała po nich gęste ślady na wilgotnej od nocnej rosy trawie. Cierpiał, cierpiał jak nie cierpiał jeszcze nigdy, naprawdę sądząc, że miał przed sobą tylko śmierć. Śmierć, której musiał się wyrwać: był Gwardzistą i jako Gwardzista nie mógł zejść z posterunku tak łatwo. Nie mógł zemdleć przy tej dziewczynie, nie wierzył w nią  - jeśli to zrobi, ona sobie nie poradzi. Musieli znaleźć kogoś jeszcze. Kogoś, kto im pomoże - lub przeciwnie, zaszkodzi bardziej - ale zdanie się na ślepy los wydawało mu się ostatnim, co mogli zrobić. Co on mógł zrobić, Victoria wciąż miała zdrowe nowe nogi i dość sił, by zacząć biec lub krzyczeć - musieli tylko znaleźć się bliżej ludzi, wyjść z mrocznego pustkowia. Próbował coś powiedzieć, lecz głos ugrzązł mu w gardle, mroczki przed jego oczyma czerniały coraz mocniej, obraz się rozmazywał, a świat wirował - coraz mocniej i mocniej. Wszystko jednak wskazywało na to, że dziewczyna zrozumiała przesłanie Brendana, dostrzegła człowieka, który nie usłyszał zbyt cichych nawoływań Weasleya. Zaczęła wołać pomocy, słyszał to jak z oddali, jakby tonął: głęboko pod wodą. Wstrząsnął nim kolejny spazm, kikut ręki opadł z boku luźno, niewdzięcznie; bez siły. Upadł na kolano przed obcym, wypluwając z ust, na bok, gęstą czarną maź - tą samą, którą przesiąknęła jego rana. Nawet nie wziął ze sobą odciętej ręki, leżała gdzieś w krzakach - a do jutra zeżrą ją bezpańskie psy; nie miał jak tego zrobić, ani nie miał na to czasu - trucizna wciąż bezlitośnie toczyła się jego żyłami - ani nie miał jak tego zrobić, Victoria nie zniosłaby tego widoku. Może gdyby to zrobił, przyszycie jej byłoby jeszcze możliwe, ale na ten moment - wątpił w to, gęsta czarna maź zdawała się wyżerać jego ciało od środka. Dłoń pewnie była już całkowicie wypaczona zniszczeniem.
Nic już nie widział, ledwie słyszał, czuł dłonie mężczyzny, których wsparcie pozwoliło podnieść mu się z powrotem do pozycji pionowej. Zataczał się, ale nie przestawał iść, wieszając się na barku nieznajomego  - kiedy ten przeciągnął sobie za szyję jego ramię. Miał nadzieję, że to nie była pułapka, ale tak naprawdę nie mógł zrobić nic więcej; choć wkładał nadludzki wysiłek w to, by otworzyć oczy, świadom, że wielu na jego miejscu już byłoby martwych - utracił naprawdę dużo krwi - by oprzytomnieć, nie sprawiać problemu, by przeżyć, czołgał się zawzięcie i zajadle, powtarzając sobie jak mantrę: tylko nie zasypiaj. Musiał być czujny, gotów do walki, jeśli wokół czaili się wrogowie, musiał być przygotowany na wszystko, choć nie potrafił nawet prosto stanąć, choć plątał mu się język, powieki ciążyły, a paraliżujący ból zaczął obojętnieć, wciąż był przecież odpowiedzialny za tę dziewczynę. Znalazł ją - i powinien odprowadzić w bezpieczne miejsce.

- Jestem z pogotowia magicznego - odezwał się obcy, z trudem dźwigając ciężar ich obojga, jednym ramieniem podtrzymywał czołgającego się Brendana, drugim - znacznie lżejszą Victorię. Był czarodziejem, świadczyła o tym tak czarodziejska szata, jak i tiara zdobiąca złote, opadające na ramiona włosy. Nie pytał, co się stało: nie musiał, tej nocy w chaosie pogrążył się cały świat. - Zabierzemy was do Munga. Akurat interweniowaliśmy niedaleko stąd, macie dużo szczęścia. Nie zatrzymujmy się, powinni was obejrzeć pełnoprawni medycy. Nie możemy stracić ani chwili.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]13.08.17 16:36
Mi również brakło już sił. Gdzie moja energia, którą mam na początku, która umożliwiła mi się tak wydrzeć, gdy zobaczyłam twarz mężczyzny nad sobą? Gdzie moja energia, którą w sobie znalazłam, dzięki której udało mi się stanąć na nogi i mimo bólu zrobić pierwsze kroki do przodu? I w końcu, gdzie moja energia, która jeszcze przed chwilą sprawiła, że zaczęłam udawać silniejszą, niż naprawdę byłam? Coraz trudniej stawiało mi się kroki, ostatnie chwile, kiedy próbowałam ulżyć panu Brendowi i trochę go odciążyć kosztowało mnie sporo sił, co teraz odczuwałam. I ja się zgubiłam, i mnie trudniej było oddychać, myśleć, składać zdania. Ciągle myślałam tylko o tym jak bardzo mnie boli i, mimo że chciałam zająć swoje myśli czymś innym, skupić się na czymś, co dodałoby mi sił, to nie mogłam. Miałam już, tak bardzo dość. Poranione stopy, gdzie skóra w niektórych miejscach już dawno się zdarła, pozostawiając wolne wrota dla różnego rodzaju zakażeń, które swobodnie mogły się mieszkać z krwią, wypływającą z ran po ostrych kamieniach. Ból stóp dawał mi się we znaki, lecz był niczym ukłucie igłą w porównaniu z poparzeniami ciała, które doznałam. Poparzenia, które, czego jeszcze nie widziałam, układały się na moim ciele w kształt idealnych piorunów. Szły po mojej szyi, klatce piersiowej i plecach, a najdłuższe rozgałęzienia sięgały nawet nóg. Jakby mi ktoś rozgrzanym do czerwoności żelazem przejechał po skórze, pozostawiając za sobą, jakże piękny i przerażający zarazem, wzór. To cud, że przeżyłam. Gdybym została w swojej sypialni może byłabym już martwa? Czy to ta dziwna teleportacja uratowała mi życie? Nie miałam pojęcia.
Pan Brendan nie odpowiedział mi na moje pytanie, ale właściwie nie miałam się czemu dziwić. Obecność innego czarodzieja kompletnie zajęła moje i jego myśli. Gdy tylko usłyszałam, że jest z magicznego pogotowia nogi się pode mną ugięły, poczułam, że w końcu mogę sobie odpuścić. Poczułam ulgę, poczułam tak ogromną ulgę, i z tej ulgi ponownie się popłakałam, łzy same popłynęły po policzkach, nawet nie wiem kiedy. Już nie musiałam być dzielna, już nie musiałam wspierać pana Brendana i udawać, że daje sobie radę, że wszystko ze mną w porządku, bo przecież nie było. Oparłam się o mężczyznę, szczelniej zakrywając się płaszczem Weasley’a i w ramieniu nieznajomego ukryłam twarz. Nie dbałam o to, że zaraz łzami zaleje całe jego ubranie, miałam do tego prawo, nie mogłam już powstrzymywać łez. Tyle przeszliśmy, kłębiło się we mnie tyle emocji i płacz był sposobem na poradzenie sobie ze strachem i bólem. Wypłakałam tyle łez, ile jeszcze ich miałam? Nie wiedziałam gdzie nas dokładnie prowadzą, ale zaraz pojawiły się dodatkowe głosy, więcej tupotów czyiś stóp, jakieś dłonie oderwały mnie od czarodzieja. Patrzyłam na to wszystko z przerażeniem, powoli przestawałam orientować się w tym, co się dzieje. Gdzie mnie prowadzą, gdzie idzie pan Brendan, czy skorzystamy z kominka, czy zawiozą nas magiczną karetką? Oddychałam ciężko, gdy kładli mnie na magicznych noszach, które same uniosły się do góry. W tej krótkiej chwili, kiedy byliśmy jeszcze na ulicy, szukałam wzrokiem Weasley’a, chciałam wiedzieć, że razem ze mną trafi do Munga. Musiałam mieć pewność, że będę miała komu dziękować, za uratowanie mi życia. Okazało się, że nas oboje, plus inną osobę ranną, zapakowali do magicznej karetki. Przymknęłam oczy, mogłam odpocząć, zasnąć i obudzić się już w bezpiecznym miejscu.
- Proszę… Lupus Black… Victoria, o-on… on będzie wiedział - wydukałam jeszcze.
Już nie miałam sił się odzywać i poprawne składać zdań. Mogłam mieć tylko nadzieję, że się domyślą, że go poproszą. Przecież jemu nic nie mogło grozić, nie brałam tego pod uwagę, nie teraz. Nie miałam sił się patrzeć, nie kontrolowałam tego co ze mną robią, czy zaczynają już leczyć czy poczekają, aż trafimy do Munga. Nie wiedziałam w jakim stanie jest Brendan, i kiedy w moich myślach był Lupus i to, że zaraz mi pomoże i u jego boku znajdę ukojenie, postać mojego wybawcy odeszła gdzieś na dalszy plan. Pewnie sobie o nim przypomnę, gdy już dojdę do siebie. I poproszę Lupusa, aby sprawdził co z nim i wysłał mu ode mnie sowę z podziękowaniami. Należały mu się.


zt oboje



Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze

Victoria Parkinson
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3354-victoria-parkinson https://www.morsmordre.net/t3379-harkan#57453 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f110-gloucestershire-cotswolds-hills-posiadlosc-parkinsonow https://www.morsmordre.net/t3442-skrytka-bankowa-nr-842 https://www.morsmordre.net/t3380-victoria-parkinson#57455
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]26.09.19 2:02
15.03.56'

Każdego dnia szatyn coraz częściej łapał się na pragnieniu pozostawania w samotności, błogiej możliwości spędzenia czasu jedynie z samym sobą, piersiówką i tlącym stibbonsem między wargami leniwie wykrzywionych w ironicznym uśmieszku. Męczyli go ludzie, męczyło go społeczeństwo nieustannie rozgrzebujące  temat wojny, nieudolnej polityki – co pozostawało kwestią ich błędnego, obezwładnionego herezją Longbottoma myślenia – oraz potrzeby zmian, które zmusiłyby prawdziwych czarodziejów do wyjścia na ulicę. Nie rozumiał jak można było poddawać się podobnemu postrzeganiu świata, a co gorsze wynoszenia go na piedestał, jakoby oznaczał lepszą wizję przyszłości, kreację codziennego życia. Zawsze stał obok tradycji, traktował szlachtę z przymrużeniem oka, jednakże nie chodziło tutaj o błękitną krew, nie chodziło również o pieniądze, ale ich samych – tych, w których żyłach płynęła magia, nieskazitelna moc. Mugole zaburzali ład, pozostawiali piętno w genach, byli parszywą trucizną, cholerną klątwą, która rozprzestrzeniała się niczym paskudna zaraza, jakiej wcześniej otwarcie nikt nie potrafił zapobiec. Dlaczego? Pytanie wydawało się proste, pozbawione zbędnego, drugiego sedna, a i tak nikt nie potrafił na nie odpowiedzieć. Liczyli się ludzie? Lecz gdzie w tym wszystkim byli Ci właściwi?
Kotłujące się myśli nieustannie buzowały w głowie szatyna. Wieczór, choć wyjątkowo chłodny i niesprzyjający jakimkolwiek spacerom, wydawał się o wiele spokojniejszy niżeli ostatni burzowy niczym grudzień, kiedy to pioruny witały o świcie wszystkich londyńczyków. Przedmieścia nie były miejscem, do którego trafiał często – zwykle zdarzało mu się to podczas treningów tudzież umówionych spotkań, jednakże wówczas zapragnął odpocząć od wrzasków zapijaczonych mord oraz ich ofiar. Alkoholu miał nadmiar, podobnie jak patrzenia na wybryki swych klientów w Mantykorze, stąd bez zawahania wybrał jedną z alejek, gdzie beztrosko będzie mógł poddać się najlepszej z rozrywek – ognistej whisky. Uwalniając z ust nikotynowy dym przysiadł na jednej z ławek, a następnie przechylił piersiówkę w kierunku warg, które po chwili wygięły się w wyraźnym zadowoleniu. Lubił ten smak, lubił pieczenie w gardle i finalne ciepło rozchodzące się wzdłuż klatki piersiowej.
Pewnie gdyby nie głośne westchnięcie – znużenia, znudzenia, a może zniecierpliwienia – nawet nie zauważyłby obecności dziewczyny zajmującej miejsce po drugiej stronie. Zignorował ją, była mu kompletnie obojętna, podobnie jak płatki śniegu leniwie opadające na zmrożoną dróżkę. Nie znał legendy owego miejsca, nie wiedział o duchu, a tym bardziej faktycznej jego obecności objawiającej się tylko coraz mroźniejszą aurą, która jeszcze kilka metrów wcześniej zdawała się znacznie mniej doskwierająca. -Kiepskim pomysłem na zagajenie jest zamrożenie rozmówcy.- wtrącił, a następnie upił kolejnego łyka z piersiówki czując coraz większy ziąb. Kombinowała używając niewerbalnych zaklęć? Baby zawsze były wredne, ale żeby aż tak bardzo? Przymarznięcie do kawałku żelaza było ostatnim o czym marzył. -Bywam o wiele bardziej przydatny, kiedy mam władzę nad swym ciałem.- dodał kpiąco i podobnego tonu w ogóle nie ukrywał.




The eye sees only what the mind is prepared to comprehend


Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 15.01.20 22:49, w całości zmieniany 2 razy
Drew Macnair
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Dan­ger is a beauti­ful thing when it is pur­po­seful­ly sou­ght out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag

Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t6211-drew-macnair https://www.morsmordre.net/t4416-avari https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f445-suffolk-dunwich-przekleta-warownia https://www.morsmordre.net/t4418-skrytka-bankowa-nr-1139 https://www.morsmordre.net/t4417-drew-macnair
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]28.09.19 22:49
18 marca?

Być może to nie miał być żaden parszywy dzień, w którym los Philippy Moss stanie pod znakiem zapytania. Obyło się bez ponuraków, żaden kot nie przeciął również jej drogi, kiedy mknęła na tych swoich wysokich butach przez obce, oddalone od portowego smrodu ulice. Kto by się spodziewał, że tak zwinnie, tak lekko mogła biec po dość niepewnych, nieco śliskich ścieżkach. Może to praktyka, może to te tysiące kilometrów, jakie przemierzyła, lawirując po mokrej podłodze tawerny, między gęsto ułożonymi stolikami dla gości. Gości, pfu. Niemniej wędrowała dosyć sprawnie, pora była nieciekawa, a ona chciała szybko wrócić do domu. Poszła dzisiaj do pewnego lokalu. Dobrze, że pani Boyle odpaliła jej coś za węszenie w terenie. Miała pozyskać dla Dorothei kilka informacji o tamtejszym właścicielu. To chyba jakieś ich porachunki, stare, cuchnące sprawy, którymi starsza wróżbitka nie mogła zająć się sama. Podpytała tu i tam, zwodziła słodkimi spojrzeniami i napiła się całkiem niezłej mikstury rozgrzewającej. Wolała bez alkoholu, ale dla dobra rozmowy udawała, że właśnie takowy piła. Trochę nie podobało jej się to, że perspektywa misji poza portem oznaczała znowu integrację z pijakami, ale przełknęła to. Przynajmniej mogła.. cholera, przebić się przez śnieg.
Wreszcie stała się rzecz straszna. O mało co nie zabiła się na tej ścieżce. Wytrącone z równowagi ciało rozjechało się na oblodzonym chodniku,  a delikatny materiał, którym obleczone były jej nogi, rozdarł się, rysując na łydkach i kolanach te makabryczne ślady. Cholera. Zacisnęła usta, zebrała się z tej ziemi i doczłapała do tej najbliższej ławki, aby móc złapać kilka głębszych wdechów i zorientować się w stratach. Żenujący upadek, przez który wyraźnie ucierpiał skrawek jej dumy. Usiadła i strzepnęła śnieg z płaszcza, a później popatrzyła na swoje nogi. To były całkiem niezłe rajstopy. Następnym razem chyba poszuka butów bardziej zdatnych do eskapad przez całe miasto. Westchnęła, oddechem, przecinając drogę opadających płatków lodu. Zimno i dość ciemno. Czuła, że jest obolała, ale to nic. Wbrew pozorom nie łamała się przy drobnych potknięciach. Zainteresowana głownie swoim ciałem, nie spostrzegła, że na tej samej ławce przysiadł jakiś typ. Dopiero po chwili wyłapała niesiony z podmuchem wiatru zapach alkoholu i mężczyzny. Obróciła głowę, wyłapując obraz gościa sączącego nietrudny do odgadnięcia napój. – Dużo gorszym jest picie w parku, to wcale nie rozgrzewa – stwierdziła z przekąsem. O tak, bo przecież istniały dużo lepsze sposoby. A o co mu w ogóle chodziło z tym chłodem? Przecież niczego nie zrobiła. Pozostawała jednak pod wpływem resztek emocji związanych z niewdzięcznym upadkiem, a przez to wcale nie czuła nienormalnego mrozu. – O ile akurat nie dążysz do jej utraty… – skomentowała, rzucając ostatnie spojrzenie na piersiówkę. Ciekawe czy to jakaś jednorazowa akcja, czy może praktykował zapijanie się po parkach. Nie wyglądał najgorzej i wydawało się, że tej kontroli nad ciałem wcale nie stracił. Nie rozumiała jednak, co próbował jej zainsynuować. Miała lepsze sposoby na zagadywanie facetów, niż czajenie się na nich, aż tu zamarzną na śmierć. Mroźny oddech również mogła wykluczyć. Wiec co? Odruchowo popatrzyła dookoła, szukając jakiejś drobniejszej wskazówki. Spokój.

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 28.09.19 22:56, w całości zmieniany 2 razy
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]28.09.19 22:49
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 80
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nawiedzona ławka - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]06.10.19 1:24
Delikatna mgiełka szronu pokrywała zeszłoroczne liście i trawę powoli wyłaniającą się spod śniegu, gdy duch dziewczyny przelatywał nad ziemią. Krążyła kilkadziesiąt metrów od ławki, przy której lata temu pozbawiła się życia, odruchowo mijając wierzby. Wyjątkowo zachowywała ciszę, czując jednak, jak jej wnętrze bezustannie rozrywa ból. Tęsknota, wściekłość, smutek, zarówno za utraconym życiem jak i miłością, po latach zmieszały się w jedno. Wspomnienia ducha powoli się zacierały, z roku na rok wydawało jej się, że coraz bardziej traci samą siebie. Emocje były jednak zbyt silne, aby dziewczyna była sobie w stanie z nimi poradzić i zastanowić się głębiej nad swoim losem oraz powodem, dla którego bezustannie krążyła wokół ławki.
Gdy zobaczyła parę na ławeczce natychmiast wybuchnęła szlochem. Nie wiedziała, czy się kochają, czy może są rodzeństwem albo przyjaciółmi – bo i skąd? Dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, kojarzyli się jej jednak jednoznacznie, wywołując ból większy, niż mogłaby przypuszczać.
Podfrunęła w stronę swojej ławeczki, przenikając zarówno przez Macinara jak i Moss. Spojrzała na nich z wyrzutem: zakłócali jej spokój, podkopując i tak kiepski nastrój dziewczyny. Po jej policzkach kapały rzewne łzy, które znikały w długich włosach ducha.
Zerknęła na ładną, młodą kobietę, zazdroszcząc jej i życia, i urody. Jeśli jednak ten nieznajomy myślał, że będzie ją miał… Nie mogła na to pozwolić. Ci, którzy przychodzą razem w to miejsce i śmią im przeszkadzać, nie są godni, aby zaznać wspólnego szczęścia. Skoro jej nie było dane to i innym nie będzie! W oczach ducha błysnęła zazdrość.
Unosząc do góry głowę i próbując opanować łzy, dziewczyna podfrunęła do Philippy. Dzieliły ich centymetry: Moss mogła poczuć silny chłód, który niemal zamrażał jej ubrania.
Ktoś się w tobie zauroczył – ni to powiedziała, ni zaśpiewała swoim śpiewanym głosem. Zerknęła kątem oka na Drew, rzucając mu zazdrosne spojrzenie. – Ale nie on. Ktoś cię kocha… ktoś cię kocha – wciąż mruczała śpiewnie, przenikając przez Philippę. Zaczęła krążyć wokół ławeczki, na chwilę przestając płakać: – Na King Cross… tam go znajdziesz… teraz. Wyruszyć szybko ci trzeba, jeśli szczęścia w swym marnym żywocie chcesz zaznać.
Nie zerkała w stronę pary. Czuła, że płacz wróci, jeśli tylko spróbuje to zrobić.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nawiedzona ławka - Page 3 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]07.10.19 21:20
Przenikliwy chłód wydawał się go nie opuszczać, jakby ktoś lub coś wyraźnie chciało mu dać znać o swojej obecności – czy to niewerbalnym zaklęciem, czy… no właśnie czym? Zerknąwszy na dziewczynę spostrzegł, iż nie mamrotała czegokolwiek pod nosem, a tym bardziej jej dłoń była wolna od różdżki. Mieli inne towarzystwo? Może zaś faktycznie miała rację i jego najlepsza życiowa towarzyszka pragnęła zrobić mu figla i zamiast przyjemnego ciepła zapewnić dodatkowy podmuch paskudnego mrozu?
Dopiero w chwili, gdy wypowiedziała pierwsze słowa dostrzegł porwaną i zakrwawioną garderobę, pod którą mieniły się liczne otarcia. Ściągnąwszy brwi powrócił wzrokiem do jej twarzy i nie chcąc być ciekawskim nie spytał o powod – z resztą rzadko w ogóle wtrącał się w nie swoje sprawy. Słuchał o takowych dopiero, kiedy rozmówca sam zagaił temat oraz sam zapragnął podzielić się pewnymi wydarzeniami, a wówczas nie zapowiadało się na to. -Myślę, że przyda Ci się bardziej niż mnie.- rzucił, a następnie skierował w jej stronę wypełnioną po brzegi piersiówkę. Przypuszczał, że odmówi, w końcu go nie znała, jednakże on dopisze sobie do swej niezwykle długiej listy szczodrych sytuacji ów moment, albowiem nieczęsto decydował się dzielić swym wieczornym, procentowym zasobem. Była pokiereszowana, więc niech już jej będzie. Wizja samotnego wieczoru i tak stała się przeszłością.
-Czym picie w parku różni się od picia w knajpie tudzież domu?- uniósł brew rozsiadając się wygodniej na ławce; jedno z ramion wyciągnął wzdłuż oparcia, zaś drugi łokieć położył na bocznym stelażu. -Czy tu, czy tam cel jest tam sam, kwiatuszku- odparł upijając ze stalowego pojemnika, a następnie zaśmiał się na jej kolejne stwierdzenie. Zastanawiał się dlaczego ludzie tak surowo postrzegali kwestię używek – każdorazowo musiało się to kończyć utratą świadomości? To były tylko pozory, pomówienia; jego zmysły znacznie się zaostrzały, organizm zdolniejszy był do większych i odważniejszych osiągnięć – wszystko zależało od człowieka oraz jego podejścia. Jeśli skory był jedynie urżnąć się jak świnia nie zamierzał tego podważać. -Jak widać stracić można ją nie tylko będąc pod wpływem.- uniósł kącik ust wyginając twarz w kpiącym uśmiechu w chwili, gdy wzrok powędrował na jej nogi.
Momentalnie chłód stał się jeszcze intensywniejszy, jeszcze bardziej doskwierający. Przez chwilę miał wrażenie, że jego ciało dosłownie zamarza, a następnie odzyskuje zdolność ruchu. Co u licha miało właśnie miejsce? Przezroczysta poświata, pieprzony duch ukazałam się jego oczom, a płynący lament tylko potwierdził, iż nie miał to być ich najlepszy kompan. Krzywa gadka wywołała na jego twarzy poirytowanie, znużenie, dlatego finalnie przewrócił oczami ponownie upijając z piersiówki.
-Brawo, niezwykła spostrzegawczość. Dziesięć punktów dla Hufflepuffu.- zakpił kręcąc głową w niedowierzaniu, że faktycznie jakakolwiek istota miała tak mierny żywot, iż po śmierci przyszło jej prawić takie bzdury. -Znajdzie go w odjeżdżającym pociągu? Romantyczne.- uśmiechnął się szelmowsko, a następnie przeniósł wzrok na dziewczynę oczekując jej reakcji – zastanawiało go jak zachowa się w ów sytuacji. -Gorszego od Ciebie chyba nikt nie może mieć.- dodał finalnie, po czym upił trunku – wolał być świadkiem teatrzyku pod wpływem, niżeli w pełnej świadomości, bowiem może lepiej przyjdzie mu to strawić.




The eye sees only what the mind is prepared to comprehend
Drew Macnair
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Dan­ger is a beauti­ful thing when it is pur­po­seful­ly sou­ght out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag

Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t6211-drew-macnair https://www.morsmordre.net/t4416-avari https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f445-suffolk-dunwich-przekleta-warownia https://www.morsmordre.net/t4418-skrytka-bankowa-nr-1139 https://www.morsmordre.net/t4417-drew-macnair
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]07.10.19 21:20
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 65
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nawiedzona ławka - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]08.10.19 1:06
Ledwie zastygły pierwsze wypowiedziane słowa, a ten obcy gościu już wyciągał w jej stronę swoją skrytą w blaszanych cieniach miksturę. Wzniosła brwi, patrząc na niego ze zdziwieniem. To wstęp do misternego planu otrucia jej lub uśpienia, a później dokonania spektakularnego mordu na nagiej ławeczce? Może jednak za daleko popłynęła z fantazjami. Przecież ledwie chwilę temu sam moczył wargi w tych niewiadomych smakach, więc nie było mowy o truciźnie. Mimo to nieprzezroczyste naczynie kryło się ze swoimi sekretami, a jedynym sposobem na wydobycie ich było przyjęcie piersiówki. Wyciągnęła dłoń, by odebrać od niego przedmiot. Chłodne palce sklejone z równie chłodnym materiałem nie poczuły niczego poza rozmywającym się zbyt szybko śladem jego cieplejszej dłoni. Postanowiła spróbować, nie uraczając go żadnym słowem. Najpierw jednak powąchała uważnie ulatniający się zapach. Nie było najgorzej. Wypiła kilka łyków. Uczucie wilgotniejących ust okazało się zbawienne po niedawnej traumie. Nie zmierzała jednak zgrywać ofiary, nigdy nią nie była. – W parku piersiówka wysycha zbyt szybko, a motywacje bywają ciężkie – oznajmiła zagadkowo. Stawiała na komfort. Wolne powietrze potrafiło uspokoić rozdrażnioną duszę, ale zbyt wiele elementów otoczenia działało na niekorzyść. Byli ludzie, obcy, wścibscy i gotowi wytknąć palcem. Miała gdzieś krzywe spojrzenia i święte oburzenia, ale ceniła swój spokój. Odpyskowałaby, odpowiedziałaby równie prześmiewczym palcem, ale co z tego, jeśli po ich odejściu orientowała się, że jest zbyt rozleniwiona, zbyt upojona, by stąd odejść lub udać się w bohaterską wędrówkę po dokładkę. Nie, park nie sprzyjał. Pijącego w parku zwykle przygniatały olbrzymie emocje, powody nędzne, powody paskudnie rozwałkowujące tego  i tak pokiereszowanego ducha. Pijący w parku bywał samotny, jeszcze bardziej żałosny. Wolała już, gdy docierali do Parszywego. Tam nie byli sami, tam nie kończył się alkohol, a ktoś – choćby obcy – czuwał gdzieś tam daleko. Wybawienie mogło niespodziewanie ułożyć się na rozedrganych ramionach. – Znam wygodniejsze miejsca, okoliczności bardziej przyjazne, po prostu – powiedziała jeszcze, nim wsunęła w jego dłonie zgubę. – Jeden cel? Jest ich więcej, o wiele więcej – wymruczała, otaczając go jeszcze tym cwanym uśmieszkiem. Może on się zapijał zawsze z tymi samymi motywacjami, może w kółko chciał zapomnieć, ale Philippa zupełnie inne miała odczucia, obserwując przez długie lata Pasażerowych gości. Łatwo było sprowadzić wszystko do jednego, ale ten niepozorny temat nabierał rumieńców, jeśli tylko ktokolwiek zechciał się w niego zagłębić. Rumieńców dosłownie i w przenośni.
Odwróciła od niego spojrzenie, delektując się ostatnimi posmakami trunku. Nie piła dużo, nie piła często, ale czuła się jak bogini alkoholowej sprawy. Krążyła miedzy oparami nietrzeźwości, przecinała się z ich udręczonymi oddechami, godziła ich czarną rozpacz z wodospadami gwałtownego entuzjazmu. Barowe ciepło nie istniało tylko za sprawą wielkiego kominka. One również, urodziwe barmanki, potrafiły nieść pociechę. Ale, cóż, co on tam o tym wiedział. Jeden z wielu, kolejny, który wygrzewa zbyt długo krzesełko przy ladzie. Och, nie, przecież on nie pijał w budynkach. Popatrzyła po okolicy, wyłapując przy okazji mglistą postać zjawy. Świetnie. Najpierw on, teraz jeszcze jakaś zawiedziona nieumarła umarlica będzie wylewać lamenty na widok cudownie zakochanych. Przeklęta ławka.
Nie on? zapytała, wczuwając się w ten uduchowiony dialog. – Więc kim jest ten mój ukochany? – spytała, nie umiejąc jednak powstrzymać ironicznej nuty. Co ten duch mógł wiedzieć. Nie miał pojęcia o jej życiu. Co prawda miewała różne ciekawe znajomości, ale nie mogła połączyć tej jakże szlachetnej przepowiedni z żadnym mężczyzną. – Ej! To niegrzecznie tak przez kogoś przenikać! – zawołała oburzona i aż się z tej ławeczki poderwała. Wcisnęła dłonie w talię i popatrzyła złowrogo na to duszysko. Dziewczyna bawiła się w kabaret. – Daruj sobie. Nigdzie się nie wybieram, nie znam nikogo, kto pałętałby się teraz po King Cross. Zaryzykuję, najwyżej zgniję w nieszczęściu – oświadczyła, siadając znów na ławce. Polata sobie pewnie jeszcze chwilę, a potem stąd zniknie. Wolała towarzystwo tego typka od jakiejś nawiedzonej trzpiotki. Wychyliła się do Drew: – Chcesz mi towarzyszyć? – spytała, puszczając mu przy okazji oczko. Chłodny oddech wypłynął z jej ust, układając się w finezyjny wzór. Zniknął szybko. Wyobrażała sobie pokłady złości gromadzące się w przezroczystej postaci. Wyglądało na to, że nieznajomy również nie był przekonany do pomysłu ducha.
Romantycznie wciąż mogło być, ale niekoniecznie na King Cross.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Nawiedzona ławka [odnośnik]09.10.19 23:35
Skupiona na śpiewnym mamrotaniu pod nosem i krążeniem wokół ławeczki martwa dziewczyna nie zwracała szczególnej uwagi na słowa wymieniane przez Philippę i Drew. Sprawy żywych raczej jej nie interesowały. Para jednak bezustannie była świadoma obecności ducha, nie tylko przez jego bezustanne powtarzanie tych samych słów, ale też przez przynoszone przez niego zimno. Przy ławeczce robiło się coraz zimniej i zimniej, do tego stopnia, że ubrania okrywające przemytnika i barmankę mogły okazać się zbyt lekkie.
Drew chyba jednak nie przemyślał swoich słów. Gdy zwrócił się do ducha, zmarła dziewczyna zatrzymała się jak wryta, w pierwszej chwili próbując połączyć wypowiedziane przez mężczyznę słowa w całość. Huffelepuff? Cóż to takiego było? A punkty? O jakie punkty może mu chodzić? Ulotna była pamięć duszy, która tylko częściowo stąpała po ziemskim padole.
Ty będziesz miał gorszy – powiedziała, ze wściekłością w głosie, nienaturalnie prędko zbliżając się do mężczyzny. W oczach ducha ponownie pojawiły się łzy – jeśli nie pójdziesz tam z nią, szukać swojego przeznaczenia. Ona umrze, jak ja, plącząc się po tym świecie i nigdy nie zaznając spokoju – dodała, ledwo panując nad swoim głosem. Przeniknęła przez Macinara, jakby przestając go zauważać, gdy tylko skończyła swoją wypowiedź.
Do uszu Philippy i Drew ponownie mogło dotrzeć zawodzenie. Dopiero po dłuższej chwili dziewczyna uspokoiła się na tyle, by ponownie spojrzeć na ciemnowłosą kobietę.
Miłości nie trzeba znać, by ją poczuć – dodała filozoficznie, wciąż nieco drżącym głosem. Z każdym kolejnym słowem głos ducha uspokajał się jednak, choć po licach dziewczyny wciąż płynęły łzy: – Igranie z przeznaczeniem nie kończy się dobrze. Co ma żyć, będzie żyć, co ma kochać, będzie kochać, ale próba zmiany losu oznacza śmierć.
Zaczęła nucić pod nosem prostą, choć nieznaną Drew i Philippie melodię. Czekała, aż para w końcu odejdzie, szukać swojego przeznaczenia. Jej przepowiednia miała przecież moc, czyż nie? Muszą odejść. Odejść i zostawić ją samą ze swoim smutkiem. Nie miała ochoty dłużej znosić towarzystwa tego duetu, który bezustannie przypominał jej o utraconym życiu.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nawiedzona ławka - Page 3 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 3 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

Nawiedzona ławka
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach