Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Dolina Glendalough
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Glendalough
Glendalough to malownicza dolina położona w irlandzkich górach Wicklow. U ich podnóży rozpościerają się dwa jeziora: Upper Lake i Lower Lake, nad którymi często zawisa gęsta mgła, czyniąc tutejsze widoki wręcz mistycznymi. Jednak nie tylko to ma wpływ na panujący tu niezwykły, baśniowy nastrój; pomimo pięknych krajobrazów, z jakiegoś powodu dolina nie jest zbyt często odwiedzana przez mugolskich turystów. Być może to miejsce budzi w nich niepokój, w końcu ptaki w koronach drzew ćwierkają z dziwnym przejęciem, a na powierzchni jeziora znikąd pojawiają się rozległe kręgi. Mówi się, że Upper Lake zostało zamieszkałe przez druzgotki oraz trytony, które są wyjątkowo nieskore do kontaktów z czarodziejami. Z tego właśnie powodu niezalecane są kąpiele w tych czarujących, choć wybitnie niebezpiecznych wodach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.12.17 21:14, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Wszystkie wystrzelone pociski trafiły w Matta, w ostateczności wyeliminują go z gry. Duchy wybuchły salwą oklasków i radosnych krzyków, najmłodsze z nich wzleciały w powietrze i rozsypały nad drużyną żółtych błyszczące, wielobarwne konfetti. Sędzia gwizdnął głośno i zaklaskała z uśmiechem na cześć wygranych. Zaprosił wszystkich przed siebie – zarówno tych, którzy zostali na boisku, jak i tych, którzy zeszli z niego jakiś czas temu. Obok niego pojawił się organizator. Odchrząknął i zawołał do tłumu:
– Dziękuję wszystkim za przybycie i okazane duchom wsparcie! Ten dzień, jak co roku, był wyjątkowy. Walczyliście z ogromną zaciętością i uporem, dzięki wam to miejsce zamieniło się w prawdziwe pole bitwy, a nasze ukochane duchy poczuły się szczęśliwe jak jeszcze nigdy. Dziękujemy – zarówno zwycięzcom, jak i przegranym. Wszyscy zasługujecie jeszcze raz na oklaski! Proszę, proszę! – zachęcił duchy po uniesienia dłoni i dołączenia do owacji na stojąco, które rozpoczął.
Przy wciąż brzmiących oklaskach wyszedł do przodu, trzymając w dłoniach srebrny puchar z wygrawerowanym obrazem wypinających dumnie pierś zawodników – każdy z nich trzymał w dłoni śnieżkę. Postacie poruszyły się lekko, obracały twarze w swoją stronę, śmiejąc się do siebie – można było dostrzec na nich elementy charakterystyczne dla każdego z drużyny zwycięzców, drużyny żółtej, którą dowodziła Sophia Carter.
– Była pani niezwykle wytrwała. Doskonale zagrzewała pani swoją drużynę do boju, wykrzykiwała hasła, które podnosiły na duchu i mobilizowały do działania. Sprawdziła się pani w tej roli, pani Carter – uśmiechnął się do niej szeroko i wręczył jej puchar. – To nie jest zwyczajny puchar! – zawołał do reszty drużyny, wyciągając ku górze palec. – Będzie pojawiał się w domu każdego z was, jeśli tylko zechce. Nie znacie dnia ani godziny! Oprócz tego… droga Caroline, jeśli byś mogła…
Jego jasnowłosa asystentka z broszką kwiatu w kolorze fuksji przypiętą do kanarkowej szaty podarowała każdemu z drużyny żółtej woreczek ze skóry wsiąkiewki – purpurowe, zdobione srebrną nicią. Każdemu z drużyny białej został podarowany w gustownym pudełeczku propeller żądlibąkowy i czekoladowa żaba.
– Jeszcze raz dziękujemy za przybycie i aktywny udział! – zakończył mężczyzna.
Duchy zaczęły rozpływać się w swoim kierunku. Słońce wychodziło zza chmur, oświetlając zaśnieżoną dolinę ciepłymi promieniami.
| Dziękuję wam za udział w wydarzeniu! Przedmioty niedługo zostaną dopisane do waszych ekwipunków. Wciąż możecie prowadzić tu swobodnie rozgrywki, jeśli macie ochotę, jednak samo wydarzenie jest już zakończone <3.
– Dziękuję wszystkim za przybycie i okazane duchom wsparcie! Ten dzień, jak co roku, był wyjątkowy. Walczyliście z ogromną zaciętością i uporem, dzięki wam to miejsce zamieniło się w prawdziwe pole bitwy, a nasze ukochane duchy poczuły się szczęśliwe jak jeszcze nigdy. Dziękujemy – zarówno zwycięzcom, jak i przegranym. Wszyscy zasługujecie jeszcze raz na oklaski! Proszę, proszę! – zachęcił duchy po uniesienia dłoni i dołączenia do owacji na stojąco, które rozpoczął.
Przy wciąż brzmiących oklaskach wyszedł do przodu, trzymając w dłoniach srebrny puchar z wygrawerowanym obrazem wypinających dumnie pierś zawodników – każdy z nich trzymał w dłoni śnieżkę. Postacie poruszyły się lekko, obracały twarze w swoją stronę, śmiejąc się do siebie – można było dostrzec na nich elementy charakterystyczne dla każdego z drużyny zwycięzców, drużyny żółtej, którą dowodziła Sophia Carter.
– Była pani niezwykle wytrwała. Doskonale zagrzewała pani swoją drużynę do boju, wykrzykiwała hasła, które podnosiły na duchu i mobilizowały do działania. Sprawdziła się pani w tej roli, pani Carter – uśmiechnął się do niej szeroko i wręczył jej puchar. – To nie jest zwyczajny puchar! – zawołał do reszty drużyny, wyciągając ku górze palec. – Będzie pojawiał się w domu każdego z was, jeśli tylko zechce. Nie znacie dnia ani godziny! Oprócz tego… droga Caroline, jeśli byś mogła…
Jego jasnowłosa asystentka z broszką kwiatu w kolorze fuksji przypiętą do kanarkowej szaty podarowała każdemu z drużyny żółtej woreczek ze skóry wsiąkiewki – purpurowe, zdobione srebrną nicią. Każdemu z drużyny białej został podarowany w gustownym pudełeczku propeller żądlibąkowy i czekoladowa żaba.
– Jeszcze raz dziękujemy za przybycie i aktywny udział! – zakończył mężczyzna.
Duchy zaczęły rozpływać się w swoim kierunku. Słońce wychodziło zza chmur, oświetlając zaśnieżoną dolinę ciepłymi promieniami.
| Dziękuję wam za udział w wydarzeniu! Przedmioty niedługo zostaną dopisane do waszych ekwipunków. Wciąż możecie prowadzić tu swobodnie rozgrywki, jeśli macie ochotę, jednak samo wydarzenie jest już zakończone <3.
12 IV 1957
Był łatwym celem na otwartej przestrzeni, czekając kilka metrów od wschodniego brzegu jeziora, świadomie ustawiając się po tej stronie wodnego zbiornika, gdzie ściana lasu pozostaje oddalona. Zapewnił sobie w ten sposób możliwość wypatrzenia każdego nowego przybysza już z daleka. Czekał na miejscu już od pół godziny, a i tak wciąż do godziny spotkania pozostawał kwadrans. Ale w końcu do jego uszu dotarł dźwięk aportacji, oznajmiający czyjeś pojawienie się w wyznaczonym miejscu. Rozpoznał zbliżającą się ku niemu sylwetkę – dość wysoka, masywna, obleczona w długi i szeroki płaszcz z ciemnej skóry, równie mocno znoszony jak ten, który miał na sobie Kieran. Przed laty obaj, nie wiedzieć czemu, upodobali sobie ten sam rodzaj wierzchniego odzienia. Hopkirk zjawił się jako pierwszy i naprawdę dobrze było widzieć go w jednym kawałku. Dopiero przy zmniejszającej się między nimi odległości baczne spojrzenie niebieskich oczu mogło dostrzec ciemną szramę ulokowaną pod prawym uchem, zakrytą przez najdłuższe pasma ciemnych włosów. Spostrzeżenie zatrzymał dla siebie, nie zadając żadnych pytań, ani tym bardziej nie karcąc druha za przedłużające się z jego strony milczenie. Wielu aurorów w swoich listach tłumaczyło się z kilkudniowej zwłoki albo pisało po to, aby zawczasu o kilkudniowym zniknięciu poinformować. Każdy, kto miał na uwadze dobro swojej rodziny, w pierwszej kolejności myślał o odpowiednim zabezpieczeniu swoich bliskich przed wojną.
– Po całej masakrze musiałem wrócić się do domu zięcia – wyrzucił z siebie posępnie, najwidoczniej czując potrzebę wytłumaczenia tego, w jakich okolicznościach odniósł ranę. I Kieran w mig pojął sytuację starego przyjaciela. Troska rozproszyć mogła nawet tych najbardziej wprawionych w walce. Znali się tyle lat, że szybko przywołał z pamięci fakt o miejscu zamieszkania najstarszej córki aurora, w myślach powtarzając adres Londyn, Ansdell Street, kamienica piąta, mieszkanie numer sześć na drugim piętrze. Wydawało się, że nie ma potrzeby, aby sprawdzali się wzajemnie, jeszcze nie teraz. Po zwięzłym komunikacie czekali w ciszy.
Pięć minut przed nadejściem piętnastej pojawiły się trzy osoby. Edwards przyprowadził dwóch doświadczonych ludzi, którzy milcząco trzymali się za nim. Rineheart rozpoznał w nich Williamsa i Wooda, nierozłącznych od czasu szkolenia, a właściwie to już od czasów szkolnych, co sami lubili podkreślać podczas wspólnego picia ciemnego piwa. Jeden był długi i przeraźliwie chudy, jak tyczka, drugi z kolei krępy. Szybko wymienili się niezbyt wylewnymi powitaniami i tylko Wood spróbował rozpocząć rozmowę od tematu rwącego kolana, ale dokończeniu pierwszego zdania wycofał się z tego pomysłu, wyczuwając napiętą atmosferę w powietrzu.
Attenberry pojawił się jako ostatni, minutę po piętnastej. Był jedynym, który pomimo beznadziejnej sytuacji wciąż się uśmiechał i to całkiem życzliwie, kurczowo trzymając się resztek optymizmu. – Głowy do góry, panowie, żyjemy, więc działamy – powitał się z wszystkimi takimi oto słowami, w trakcie wypowiedzi wyciągając z kieszeni spodni pogniecioną chusteczkę, którą zaraz starł pot z czoła. Choć przez ostatnie lata dorobił się sporego brzucha, w walce zawsze udawało mu się poruszać płynnie i wystarczająco szybko.
Tak oto Rineheart zgromadził grupę najbardziej zaufanych aurorów, nie zwołując jednak na to ważne spotkanie tych wtajemniczonych w kulisy wojny. Członkowie Zakonu Feniksa mieli inne sprawy na głowie, nawet jeśli wciąż pozostawali aurorami, teraz działającymi nielegalnie. Kieran był też pewien tego, że przyjdzie mu zobaczyć się z nimi prędzej czy później w Oazie podczas wspólnych prac czy treningów, ale też w każdej chwili mógł posłać do nich patronusy lub listy. Właśnie tę specyficzną grupę osób byłych aurorów i jednocześnie działaczy na rzecz Zakonu chciał mieć pod sobą. Przez ostatnie dni dopracowywał plan, który mógłby jak najbardziej ułatwić im działanie. Ale najpierw środki bezpieczeństwa. Przesunął spojrzeniem po kompanach.
– Rzućmy wszyscy Veritas Claro – zażądał od obecnych aurorów, samemu unosząc różdżkę i wypowiadając inkantację zaklęcia, dość złożonego, mimo to rzuconego przez niego bezbłędnie. Magia sprawiła, że otoczenie zdało się bardziej przejrzyste i żadna sylwetka nie zmieniła kształtu; miał do czynienia z ludźmi, których chciał tu ujrzeć. To był prosty sposób, a przynajmniej mniej czasochłonny od zadawania sobie wzajemnie podchwytliwych pytań w kilkuosobowej grupie. Reszta też mogła upewnić się co do jego tożsamości. Czynnościom sprawdzającym stało się zadość, skoro nikt nie podniósł protestów. Nikt nie odważył się przerwać milczenia, a spojrzenia podwładnych skupiały się na Kieranie.
– Zebrałem was, aby omówić zasady funkcjonowania Biura Aurorów. Działamy nadal, teraz pod zwierzchnictwem Ministra Longbottoma – zakomunikował krótko. – Każdy z was osobiście poznał Harolda, więc sami wiecie, że możemy mu zawierzyć – nawet nazywali go Papą Nevillem, sam tak robił i z sentymentem wspominał tamte czasy. Nie kontynuował jednak tego przybliżania znanej im przecież sylwetki, chcąc pominąć temat Zakonu Feniksa. Obecnie organizowali działanie dla Bura Aurorów i nie chciał już na starcie mieszać ze sobą tych dwóch odrębnych zrzeszeń. – Nie mamy siedziby i środków, każdy z nas musi sam zadbać o takie zasoby jak eliksiry czy inne pożyteczne w akcjach sprzęty, ale postaram się stworzyć jakąś sieć dystrybucji – nawiązanie współpracy z jakimś alchemikiem mogło znacząco poprawić sytuację, ale to też niosło z sobą duże ryzyko. Kieran nie chciał angażować w to osób, które warzyły eliksiry już dla Zakonu, stanowiłoby to zbyt duże obciążenie. Ale nad tym problemem pochyli się później, miał do omówienia wciąż ważne kwestie.
– Najgorszy syf jest teraz w Londynie i to na nim skupimy naszą uwagę – to wydawało się oczywiste, nikomu nie musiał tłumaczyć tego posunięcia. W angielskiej stolicy zwyrodnialcy korzystający z czarnej magii zaczęli czuć się całkowicie bezkarnie. – Podzielimy się na trzy większe grupy, aby móc lepiej się organizować. Ja z pomocą Attenberry’ego ogarnę pierwszą, Hopkirk drugą, a Edwards trzecią – nie bez powodu to właśnie z nimi chciał dzielić się przywództwem nad Biurem Aurorów, zdelegalizowanym, pozbawionym struktur, środków i przede wszystkim ludzi. Zbyt wiele osób poległo podczas jednej tragicznej nocy, niektórzy z kolei odstąpili od dalszej walki, poddając się różnym obawom. Nawet w normalnych okolicznościach jedni łamali się po śmierci towarzyszy, drudzy ulegali presji ze strony zmartwionej rodziny. Starał się nikomu nie robić wyrzutów i nie zarzucać jawnie tchórzostwa, ale w głębi siebie nie odnajdował wielkiego zrozumienia, łatwiej było mu za to natknąć się na cień rozczarowania. Najgorsi jednak byli ci, co opowiedzieli się po stronie nieludzkiej władzy, a pośród takich byli konformiści, karierowicze, sprzedawczyki i skryci miłośnicy czarnej magii. Jeśli ktoś po długoletnie walce z czarną magią sam zaczynał uprawiać tę gałąź magii, to zwyczajnie musiał mieć nasrane we łbie albo podjął się zawodu aurora już ze spaczonymi poglądami. – Dokonamy dość sztywnego podziału na te grupy, żebyśmy mogli ściśle kontrolować przepływ informacji między ludźmi. Każda rotacja między grupami jest autoryzowana przeze mnie. Możecie wyznaczyć w grupach swoich zastępców, ale pamiętajcie, że to my koordynujemy działania i spostrzeżeniami o funkcjonowaniu grup oraz ich postępach dzielimy się tylko ze sobą. Nie ma potrzeby się rozdrabniać z przywództwem – rozkazy musiały spływać z góry, znaczna większość miała zajmować się tylko ich wypełnianiem. Naprawdę nie potrzebowali podobnej dezinformacji do jakiej dochodziło w Zakonie, co znów wypłynęło na ostatnim spotkaniu.
– Chcę obecnie skupić się na działalności wywiadowczej. Wyróżnimy w całym Londynie trzy obszary, które będziemy patrolować w miarę swoich możliwości – po tych słowach wyciągnął z kieszeni płaszcza złożoną w grubą kostkę płachtę materiału. Gdy całkowicie ją rozwinął, oczom zgromadzonych ukazała się mapa Londynu uwzględniająca aktualny podział administracyjny, na której Kieran rozrysował podział liniami w różnych kolorach. Attenberry uniósł różdżkę i z pomocą Wingardium Leviosa utrzymywał rozłożony materiał w powietrzu, dzięki czemu Kieran mógł przesunąć palcem po grubej czarnej linii, która oznaczała hrabstwo stanowiące serce Londynu zwane też Londynem Wewnętrznym. – Wszystkie dzielnice przedstawione na mapie są chronione barierami, ale to właśnie te rozlokowane wokół City of London znajdują się pod szczególną ochroną ministerialnych służb. Zakładam, że główne ulice są patrolowane najczęściej, ale poza draniami z Ministerstwa w stolicy działają gorsze gnidy, które wcale w pierwszej kolejności nie zapytają o to, czy masz zarejestrowaną różdżkę. Dobierzecie aurorów w pary i w trójki, dla nich terminarz patroli – wciąż pamiętał, że Zakon również zamierzał prowadzić patrole w ścisłym centrum, ale zadbał o interesy członków organizacji, pomyślał o wszystkim. – Grupa pierwsza zajmie się obserwacją City of London i dzielnicy portowej – palcem wskazał czerwoną linię, a potem uderzył w odpowiednie gminy, Southwark, Tower Hamlets, Greenwich i Newham. Właśnie za tą grupę odpowiada on sam i zamierzał w dużej mierze uporządkować patrole w porcie tak, aby aurorzy nie wchodzili w paradę członkom Zakonu. – Grupa druga zaś północą, ale z jednym zastrzeżeniem. Raporty o sytuacji w Westminster muszą być składane do mnie jak najszybciej – to właśnie w tej dzielnicy znajdowały się ważne ośrodki dla czarodziejskiego społeczeństwa, w tym i Ministerstwo Magii, co do którego Zakon miał swoje plany. – Grupa trzecia przejmuje pieczę nad zachodnimi i południowymi dzielnicami – tym razem wskazał na mapie Wandsworth i Lambeth. – Najpierw spróbujmy dowiedzieć się jak najwięcej odnośnie przeciwników, potem zaplanujemy coś dużego. Jeśli jednak ktoś napotka na swojej drodze czarnoksiężnika, niech się nie waha zaatakować, o ile tylko okoliczności będą mu sprzyjać i będzie pewien tego, że naprawdę może zneutralizować zagrożenie. Nie potrzebujemy brawury. W mieście wciąż mogą znajdować się osoby, które chcą się z niego wydostać, też to miejcie na uwadze.
Po udzieleniu wytycznych nadszedł czas na pytania i każdy podniósł jakąś kwestię, pomagając tym samym uzupełnić wizję Szefa. Siostra Edwardsa okazała się być zdolną alchemiczką i mogłaby warzyć dla aurorów eliksiry, ale musieli zapewnić jej zapasy ingrediencji, bo sama z własnej kieszeni tak dużych wydatków nie pokryje. Musieli wszyscy się skrzyknąć i zebrać jakąś konkretną sumę na ten cel, a Kieran wciąż miał jakieś oszczędności. Skompletowanie listy gotowych do nielegalnego działania aurorów też nie było łatwe, kiedy los niektórych nie był im do końca znany, bo po walkach o Londyn rozpierzchli się na wszystkie strony, szukając dla siebie schronienia. W ciągu kolejnych kilku dni musieli uczynić całą sytuację pod tym względem w pełni klarowną. Omówili też między sobą kwestie komunikacji i gdy ustalili wspólnie ważne hasła, doszli już do ostatecznych konkluzji. Jakoś musieli działać, przeć do przodu i nie dać satysfakcji gnidom zdeprawowanym przez czarną magię. Na sam koniec rozważyli możliwość nawiązania współpracy z kimś z Ministerstwa Magii, ale tak naprawdę niewiele mieli opcji i nikogo nie byli stuprocentowo pewni. Kieran złożył mapę z powrotem i schował do kieszeni płaszcza, a potem przyglądał się jak po kolei każdy znika z irlandzkiej krainy z pomocą teleportacji. W końcu i on wrócił do domu.
| z tematu (~1600 słów)
Był łatwym celem na otwartej przestrzeni, czekając kilka metrów od wschodniego brzegu jeziora, świadomie ustawiając się po tej stronie wodnego zbiornika, gdzie ściana lasu pozostaje oddalona. Zapewnił sobie w ten sposób możliwość wypatrzenia każdego nowego przybysza już z daleka. Czekał na miejscu już od pół godziny, a i tak wciąż do godziny spotkania pozostawał kwadrans. Ale w końcu do jego uszu dotarł dźwięk aportacji, oznajmiający czyjeś pojawienie się w wyznaczonym miejscu. Rozpoznał zbliżającą się ku niemu sylwetkę – dość wysoka, masywna, obleczona w długi i szeroki płaszcz z ciemnej skóry, równie mocno znoszony jak ten, który miał na sobie Kieran. Przed laty obaj, nie wiedzieć czemu, upodobali sobie ten sam rodzaj wierzchniego odzienia. Hopkirk zjawił się jako pierwszy i naprawdę dobrze było widzieć go w jednym kawałku. Dopiero przy zmniejszającej się między nimi odległości baczne spojrzenie niebieskich oczu mogło dostrzec ciemną szramę ulokowaną pod prawym uchem, zakrytą przez najdłuższe pasma ciemnych włosów. Spostrzeżenie zatrzymał dla siebie, nie zadając żadnych pytań, ani tym bardziej nie karcąc druha za przedłużające się z jego strony milczenie. Wielu aurorów w swoich listach tłumaczyło się z kilkudniowej zwłoki albo pisało po to, aby zawczasu o kilkudniowym zniknięciu poinformować. Każdy, kto miał na uwadze dobro swojej rodziny, w pierwszej kolejności myślał o odpowiednim zabezpieczeniu swoich bliskich przed wojną.
– Po całej masakrze musiałem wrócić się do domu zięcia – wyrzucił z siebie posępnie, najwidoczniej czując potrzebę wytłumaczenia tego, w jakich okolicznościach odniósł ranę. I Kieran w mig pojął sytuację starego przyjaciela. Troska rozproszyć mogła nawet tych najbardziej wprawionych w walce. Znali się tyle lat, że szybko przywołał z pamięci fakt o miejscu zamieszkania najstarszej córki aurora, w myślach powtarzając adres Londyn, Ansdell Street, kamienica piąta, mieszkanie numer sześć na drugim piętrze. Wydawało się, że nie ma potrzeby, aby sprawdzali się wzajemnie, jeszcze nie teraz. Po zwięzłym komunikacie czekali w ciszy.
Pięć minut przed nadejściem piętnastej pojawiły się trzy osoby. Edwards przyprowadził dwóch doświadczonych ludzi, którzy milcząco trzymali się za nim. Rineheart rozpoznał w nich Williamsa i Wooda, nierozłącznych od czasu szkolenia, a właściwie to już od czasów szkolnych, co sami lubili podkreślać podczas wspólnego picia ciemnego piwa. Jeden był długi i przeraźliwie chudy, jak tyczka, drugi z kolei krępy. Szybko wymienili się niezbyt wylewnymi powitaniami i tylko Wood spróbował rozpocząć rozmowę od tematu rwącego kolana, ale dokończeniu pierwszego zdania wycofał się z tego pomysłu, wyczuwając napiętą atmosferę w powietrzu.
Attenberry pojawił się jako ostatni, minutę po piętnastej. Był jedynym, który pomimo beznadziejnej sytuacji wciąż się uśmiechał i to całkiem życzliwie, kurczowo trzymając się resztek optymizmu. – Głowy do góry, panowie, żyjemy, więc działamy – powitał się z wszystkimi takimi oto słowami, w trakcie wypowiedzi wyciągając z kieszeni spodni pogniecioną chusteczkę, którą zaraz starł pot z czoła. Choć przez ostatnie lata dorobił się sporego brzucha, w walce zawsze udawało mu się poruszać płynnie i wystarczająco szybko.
Tak oto Rineheart zgromadził grupę najbardziej zaufanych aurorów, nie zwołując jednak na to ważne spotkanie tych wtajemniczonych w kulisy wojny. Członkowie Zakonu Feniksa mieli inne sprawy na głowie, nawet jeśli wciąż pozostawali aurorami, teraz działającymi nielegalnie. Kieran był też pewien tego, że przyjdzie mu zobaczyć się z nimi prędzej czy później w Oazie podczas wspólnych prac czy treningów, ale też w każdej chwili mógł posłać do nich patronusy lub listy. Właśnie tę specyficzną grupę osób byłych aurorów i jednocześnie działaczy na rzecz Zakonu chciał mieć pod sobą. Przez ostatnie dni dopracowywał plan, który mógłby jak najbardziej ułatwić im działanie. Ale najpierw środki bezpieczeństwa. Przesunął spojrzeniem po kompanach.
– Rzućmy wszyscy Veritas Claro – zażądał od obecnych aurorów, samemu unosząc różdżkę i wypowiadając inkantację zaklęcia, dość złożonego, mimo to rzuconego przez niego bezbłędnie. Magia sprawiła, że otoczenie zdało się bardziej przejrzyste i żadna sylwetka nie zmieniła kształtu; miał do czynienia z ludźmi, których chciał tu ujrzeć. To był prosty sposób, a przynajmniej mniej czasochłonny od zadawania sobie wzajemnie podchwytliwych pytań w kilkuosobowej grupie. Reszta też mogła upewnić się co do jego tożsamości. Czynnościom sprawdzającym stało się zadość, skoro nikt nie podniósł protestów. Nikt nie odważył się przerwać milczenia, a spojrzenia podwładnych skupiały się na Kieranie.
– Zebrałem was, aby omówić zasady funkcjonowania Biura Aurorów. Działamy nadal, teraz pod zwierzchnictwem Ministra Longbottoma – zakomunikował krótko. – Każdy z was osobiście poznał Harolda, więc sami wiecie, że możemy mu zawierzyć – nawet nazywali go Papą Nevillem, sam tak robił i z sentymentem wspominał tamte czasy. Nie kontynuował jednak tego przybliżania znanej im przecież sylwetki, chcąc pominąć temat Zakonu Feniksa. Obecnie organizowali działanie dla Bura Aurorów i nie chciał już na starcie mieszać ze sobą tych dwóch odrębnych zrzeszeń. – Nie mamy siedziby i środków, każdy z nas musi sam zadbać o takie zasoby jak eliksiry czy inne pożyteczne w akcjach sprzęty, ale postaram się stworzyć jakąś sieć dystrybucji – nawiązanie współpracy z jakimś alchemikiem mogło znacząco poprawić sytuację, ale to też niosło z sobą duże ryzyko. Kieran nie chciał angażować w to osób, które warzyły eliksiry już dla Zakonu, stanowiłoby to zbyt duże obciążenie. Ale nad tym problemem pochyli się później, miał do omówienia wciąż ważne kwestie.
– Najgorszy syf jest teraz w Londynie i to na nim skupimy naszą uwagę – to wydawało się oczywiste, nikomu nie musiał tłumaczyć tego posunięcia. W angielskiej stolicy zwyrodnialcy korzystający z czarnej magii zaczęli czuć się całkowicie bezkarnie. – Podzielimy się na trzy większe grupy, aby móc lepiej się organizować. Ja z pomocą Attenberry’ego ogarnę pierwszą, Hopkirk drugą, a Edwards trzecią – nie bez powodu to właśnie z nimi chciał dzielić się przywództwem nad Biurem Aurorów, zdelegalizowanym, pozbawionym struktur, środków i przede wszystkim ludzi. Zbyt wiele osób poległo podczas jednej tragicznej nocy, niektórzy z kolei odstąpili od dalszej walki, poddając się różnym obawom. Nawet w normalnych okolicznościach jedni łamali się po śmierci towarzyszy, drudzy ulegali presji ze strony zmartwionej rodziny. Starał się nikomu nie robić wyrzutów i nie zarzucać jawnie tchórzostwa, ale w głębi siebie nie odnajdował wielkiego zrozumienia, łatwiej było mu za to natknąć się na cień rozczarowania. Najgorsi jednak byli ci, co opowiedzieli się po stronie nieludzkiej władzy, a pośród takich byli konformiści, karierowicze, sprzedawczyki i skryci miłośnicy czarnej magii. Jeśli ktoś po długoletnie walce z czarną magią sam zaczynał uprawiać tę gałąź magii, to zwyczajnie musiał mieć nasrane we łbie albo podjął się zawodu aurora już ze spaczonymi poglądami. – Dokonamy dość sztywnego podziału na te grupy, żebyśmy mogli ściśle kontrolować przepływ informacji między ludźmi. Każda rotacja między grupami jest autoryzowana przeze mnie. Możecie wyznaczyć w grupach swoich zastępców, ale pamiętajcie, że to my koordynujemy działania i spostrzeżeniami o funkcjonowaniu grup oraz ich postępach dzielimy się tylko ze sobą. Nie ma potrzeby się rozdrabniać z przywództwem – rozkazy musiały spływać z góry, znaczna większość miała zajmować się tylko ich wypełnianiem. Naprawdę nie potrzebowali podobnej dezinformacji do jakiej dochodziło w Zakonie, co znów wypłynęło na ostatnim spotkaniu.
– Chcę obecnie skupić się na działalności wywiadowczej. Wyróżnimy w całym Londynie trzy obszary, które będziemy patrolować w miarę swoich możliwości – po tych słowach wyciągnął z kieszeni płaszcza złożoną w grubą kostkę płachtę materiału. Gdy całkowicie ją rozwinął, oczom zgromadzonych ukazała się mapa Londynu uwzględniająca aktualny podział administracyjny, na której Kieran rozrysował podział liniami w różnych kolorach. Attenberry uniósł różdżkę i z pomocą Wingardium Leviosa utrzymywał rozłożony materiał w powietrzu, dzięki czemu Kieran mógł przesunąć palcem po grubej czarnej linii, która oznaczała hrabstwo stanowiące serce Londynu zwane też Londynem Wewnętrznym. – Wszystkie dzielnice przedstawione na mapie są chronione barierami, ale to właśnie te rozlokowane wokół City of London znajdują się pod szczególną ochroną ministerialnych służb. Zakładam, że główne ulice są patrolowane najczęściej, ale poza draniami z Ministerstwa w stolicy działają gorsze gnidy, które wcale w pierwszej kolejności nie zapytają o to, czy masz zarejestrowaną różdżkę. Dobierzecie aurorów w pary i w trójki, dla nich terminarz patroli – wciąż pamiętał, że Zakon również zamierzał prowadzić patrole w ścisłym centrum, ale zadbał o interesy członków organizacji, pomyślał o wszystkim. – Grupa pierwsza zajmie się obserwacją City of London i dzielnicy portowej – palcem wskazał czerwoną linię, a potem uderzył w odpowiednie gminy, Southwark, Tower Hamlets, Greenwich i Newham. Właśnie za tą grupę odpowiada on sam i zamierzał w dużej mierze uporządkować patrole w porcie tak, aby aurorzy nie wchodzili w paradę członkom Zakonu. – Grupa druga zaś północą, ale z jednym zastrzeżeniem. Raporty o sytuacji w Westminster muszą być składane do mnie jak najszybciej – to właśnie w tej dzielnicy znajdowały się ważne ośrodki dla czarodziejskiego społeczeństwa, w tym i Ministerstwo Magii, co do którego Zakon miał swoje plany. – Grupa trzecia przejmuje pieczę nad zachodnimi i południowymi dzielnicami – tym razem wskazał na mapie Wandsworth i Lambeth. – Najpierw spróbujmy dowiedzieć się jak najwięcej odnośnie przeciwników, potem zaplanujemy coś dużego. Jeśli jednak ktoś napotka na swojej drodze czarnoksiężnika, niech się nie waha zaatakować, o ile tylko okoliczności będą mu sprzyjać i będzie pewien tego, że naprawdę może zneutralizować zagrożenie. Nie potrzebujemy brawury. W mieście wciąż mogą znajdować się osoby, które chcą się z niego wydostać, też to miejcie na uwadze.
Po udzieleniu wytycznych nadszedł czas na pytania i każdy podniósł jakąś kwestię, pomagając tym samym uzupełnić wizję Szefa. Siostra Edwardsa okazała się być zdolną alchemiczką i mogłaby warzyć dla aurorów eliksiry, ale musieli zapewnić jej zapasy ingrediencji, bo sama z własnej kieszeni tak dużych wydatków nie pokryje. Musieli wszyscy się skrzyknąć i zebrać jakąś konkretną sumę na ten cel, a Kieran wciąż miał jakieś oszczędności. Skompletowanie listy gotowych do nielegalnego działania aurorów też nie było łatwe, kiedy los niektórych nie był im do końca znany, bo po walkach o Londyn rozpierzchli się na wszystkie strony, szukając dla siebie schronienia. W ciągu kolejnych kilku dni musieli uczynić całą sytuację pod tym względem w pełni klarowną. Omówili też między sobą kwestie komunikacji i gdy ustalili wspólnie ważne hasła, doszli już do ostatecznych konkluzji. Jakoś musieli działać, przeć do przodu i nie dać satysfakcji gnidom zdeprawowanym przez czarną magię. Na sam koniec rozważyli możliwość nawiązania współpracy z kimś z Ministerstwa Magii, ale tak naprawdę niewiele mieli opcji i nikogo nie byli stuprocentowo pewni. Kieran złożył mapę z powrotem i schował do kieszeni płaszcza, a potem przyglądał się jak po kolei każdy znika z irlandzkiej krainy z pomocą teleportacji. W końcu i on wrócił do domu.
| z tematu (~1600 słów)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wydarzenia z dnia poprzedniego zmobilizowały ją na tyle, by nie czekać dłużej z wyprawą do Irlandii. Rycerze Walpurgii mieli Londyn w garści i nie liczyli się ani ze stratami w ludziach, ani budynkach. Prawdopodobnie, by pozbyć się robactwa, za jakie uważali walczących rebeliantów gotowi byli zniszczyć wszystko, co przejęli, z pewnością gotowi też, by odbudować na nowo według własnych, barbarzyńskich reguł. Tej nocy prawie nie zmrużyła oka, mają przed sobą świeże wspomnienia pożerającej wszystko szatańskiej pożogi, tak czarnomagicznej i potężnej, że przekroczyła wszelkie jej wyobrażenia na temat magicznego ognia. Na miejsce zbiórki zjawiła się jednak punktualnie, w cienkim płaszczu, który mógł ją osłonić przed porywistym wiatrem i ewentualnym deszczem, który mógł ich spotkać po drodze. Włosy związała rzemieniem, by nie przeszkadzały jej podczas lotu. Założyła też wygodne buty z wysoką cholewką, cienkie, skórkowe, ale wytrzymałe i chroniące kostki przed ewentualnym skręceniem. Nie była wciąż pewna, gdzie ostatecznie wylądują. W swojej torbie miała księgę Ragnara, która mogła im podpowiedzieć, dokąd się ostatecznie kierować.
— Billy — niezmiennie jednak, pomimo zmęczenia i szalejących w głowie myśli, powitała go z uśmiechem na twarzy, ogniskując spojrzenie czekoladowych oczu wyłącznie na nim, nie tylko dlatego, że wokół, w Zakazanym Lesie nie było nic, co przykuwałoby jej uwagę bardziej od niego. — Rycerze Walpurgii się zbroją. Myślimy, że szykują się do zaostrzenia konfliktu — o ile jeszcze było to możliwe.— Podobno zaczęli werbować olbrzymy do swoich sił, zdecydowaliśmy, że musimy zrobić to samo. — Powinna mu wszystko wyjaśnić, zanim wyruszą, dając mu jeszcze szansę na odwrót. Nie wiedziała, co tam zastaną i jak to wszystko się skończy, musiał mieć prawo do zdecydowania, choć wątpiła, by zrezygnował z jakiegokolwiek powodu. Był odważny i zdeterminowany, a przede wszystkim, mogła n niego liczyć. — W Dolinie Glendalough zaginał alchemik, który z nami współpracował. Wiemy, ze znalezionej księgi, że miał zamiar odnaleźć syna gurga jakiegoś plemienia olbrzymów, ale słuch o nim zaginął. Pomyślałam, że skoro potrzebujemy olbrzymów, moglibyśmy go odnaleźć i spróbować ich przekonać, żeby nie sprzymierzali się z poplecznikami Voldemorta. Może nawet mogliby wtedy stanąć razem z nami przeciwko im?— Uniosła brwi. — Jeszcze możesz się wycofać — rzuciła luźno, nie odrywając od niego prowokującego spojrzenia, w którym błysnęła nuta wyzwania. — W Hogsmeade jest czarodziej, który świstoklikiem przeniesie nas do Irlandii, a stamtąd na miotle udamy się w miejsce, w które miał udać się alchemik. Jego zapiski powinny nam w tym pomóc — klepnęła torbę przewieszoną przez ramię i zadarła brodę wyżej. — To jak?— Bo jeśli był gotów wyruszyć z nią, powinni się sprężyć. Musieli podlecieć do Hogsmeade.
Już czas.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Noc zdecydowanie była dziś za krótka.
Zerwał się z łóżka tuż przed świtem, nie potrafiąc pozbyć się mglistego wrażenia, że w ogóle nie zdążył zasnąć; wydawało mu się, że zaledwie parę minut wcześniej odpisywał na ostatni list Hannah, walcząc z pełzającym pod skórą niepokojem. Chociaż zapewniła go, że nic jej się nie stało, a całe starcie z Rycerzami Walpurgii nie pociągnęło za sobą ofiar po ich stronie, to nie mógł nie myśleć o tym, jak niewiele brakowało. Wizja pochłaniającej Londyn pożogi była w jakiś sposób jednocześnie abstrakcyjna i przerażająco realna, budząc u niego pełną gamę emocji: od obezwładniającej bezradności po wściekłość, z którą – choć niegdyś była mu zupełnie obca – stopniowo się zaprzyjaźniał, zaczynając traktować ją jak stały element codzienności.
W miejscu wyznaczonym przez Hannah pojawił się punktualnie, póki co nie myśląc jeszcze o powodzie, dla którego ściągnęła go bladym świtem z łóżka, a przetwarzając w głowie rewelacje dnia poprzedniego. Chłód poranka działał na niego orzeźwiająco, rozpraszając resztki zalegającego pod ciężkimi powiekami snu i rozjaśniając otumaniony jeszcze odrobinę umysł; kiedy się do niej uśmiechnął, opierając wysłużoną miotłę o ramię, jego uśmiech był zmęczony – ale szczery. – Hannah. Wyspana? – zagadnął wesoło, pozorną lekkością maskując pozostałości wczorajszej troski – ale jego spojrzenie i tak przemknęło po jej oczach, twarzy i sylwetce, jakby upewniając się, że na pewno wszystko było w porządku.
Chciał zagadnąć ją o listy, o walkę, i o Big Bena, ale nie zdążył – bo Hannah od razu przeszła do rzeczy, wyrzucając z siebie zdania, których w pierwszej chwili nie zrozumiał, potrzebując czasu na ich przyswojenie. Gdy wspomniała o olbrzymach, parsknął krótkim śmiechem, poważniejąc po pełnej sekundzie – tuż po tym, jak zorientował się, że przyjaciółka mu nie zawtórowała. – Czekaj – powiedział, raz jeszcze cofając się do jej słów i spoglądając na nie na nowo – tym razem nie jak na kontynuację żartu o stopach olbrzymki, a coś, co mogło być prawdą. – Ty m-m-mówisz poważnie – zauważył z nadal trzymającym się go niedowierzaniem. Olbrzymy? Angażowali w wojnę olbrzymy? Zacisnął usta, nie powiedział już jednak nic więcej, marszcząc brwi i wysłuchując Hannah do końca. Przez moment miał ochotę zapytać, czym właściwie był gurg, ale uznał, że póki co, nie była to dla niego istotna informacja. Wystarczyło, że rozumiał istotę stojącego przed nimi zadania – choć fundamenty, na których było zbudowane, nadal nie mieściły mu się w głowie. – Czyli szukamy syna tego c-ca-całego gurga – czy alchemika? – zapytał, nie przestając spoglądać w czekoladowe oczy. W jego własnych odbiło się niewypowiedziane pytanie: to ktoś, kogo znam?
Na ofertę wycofania się, tylko przewrócił oczami. – Jasne. I pozwolić, żeby mnie to w-w-wszystko ominęło – zapytał retorycznie, udając oburzenie; wątpił, by sądziła, że naprawdę się wycofa, jej słowa potraktował więc jedynie jako zaczepkę. Nie miał zamiaru zostawiać jej samej – bez względu na to, czy zaproponowałaby mu wypad do wioski krwiożerczych olbrzymów, czy próbę schwytania ziejącego ogniem smoka. – To lecimy – odpowiedział jej, uśmiechając się szeroko i wzruszając ramionami. – Jak trudne może być z-z-znalezienie olbrzyma? Są znacznie większe od z-z-zniczy – dodał, szturchając ją lekko. Wiedział, że mogło być – w końcu ktoś już próbował i najwidoczniej słuch po nim zaginął – ale miał zamiar zacząć martwić się tym dopiero wtedy, kiedy już nie będzie innego wyjścia. – Może z wdzięczności pozwolą ci zabrać te s-st-stopy olbrzymki – rzucił jeszcze, przekładając jedną nogę przez miotłę; do Hogsmeade nie było daleko, ale wydawało się, że nie mieli czasu do stracenia.
Zerwał się z łóżka tuż przed świtem, nie potrafiąc pozbyć się mglistego wrażenia, że w ogóle nie zdążył zasnąć; wydawało mu się, że zaledwie parę minut wcześniej odpisywał na ostatni list Hannah, walcząc z pełzającym pod skórą niepokojem. Chociaż zapewniła go, że nic jej się nie stało, a całe starcie z Rycerzami Walpurgii nie pociągnęło za sobą ofiar po ich stronie, to nie mógł nie myśleć o tym, jak niewiele brakowało. Wizja pochłaniającej Londyn pożogi była w jakiś sposób jednocześnie abstrakcyjna i przerażająco realna, budząc u niego pełną gamę emocji: od obezwładniającej bezradności po wściekłość, z którą – choć niegdyś była mu zupełnie obca – stopniowo się zaprzyjaźniał, zaczynając traktować ją jak stały element codzienności.
W miejscu wyznaczonym przez Hannah pojawił się punktualnie, póki co nie myśląc jeszcze o powodzie, dla którego ściągnęła go bladym świtem z łóżka, a przetwarzając w głowie rewelacje dnia poprzedniego. Chłód poranka działał na niego orzeźwiająco, rozpraszając resztki zalegającego pod ciężkimi powiekami snu i rozjaśniając otumaniony jeszcze odrobinę umysł; kiedy się do niej uśmiechnął, opierając wysłużoną miotłę o ramię, jego uśmiech był zmęczony – ale szczery. – Hannah. Wyspana? – zagadnął wesoło, pozorną lekkością maskując pozostałości wczorajszej troski – ale jego spojrzenie i tak przemknęło po jej oczach, twarzy i sylwetce, jakby upewniając się, że na pewno wszystko było w porządku.
Chciał zagadnąć ją o listy, o walkę, i o Big Bena, ale nie zdążył – bo Hannah od razu przeszła do rzeczy, wyrzucając z siebie zdania, których w pierwszej chwili nie zrozumiał, potrzebując czasu na ich przyswojenie. Gdy wspomniała o olbrzymach, parsknął krótkim śmiechem, poważniejąc po pełnej sekundzie – tuż po tym, jak zorientował się, że przyjaciółka mu nie zawtórowała. – Czekaj – powiedział, raz jeszcze cofając się do jej słów i spoglądając na nie na nowo – tym razem nie jak na kontynuację żartu o stopach olbrzymki, a coś, co mogło być prawdą. – Ty m-m-mówisz poważnie – zauważył z nadal trzymającym się go niedowierzaniem. Olbrzymy? Angażowali w wojnę olbrzymy? Zacisnął usta, nie powiedział już jednak nic więcej, marszcząc brwi i wysłuchując Hannah do końca. Przez moment miał ochotę zapytać, czym właściwie był gurg, ale uznał, że póki co, nie była to dla niego istotna informacja. Wystarczyło, że rozumiał istotę stojącego przed nimi zadania – choć fundamenty, na których było zbudowane, nadal nie mieściły mu się w głowie. – Czyli szukamy syna tego c-ca-całego gurga – czy alchemika? – zapytał, nie przestając spoglądać w czekoladowe oczy. W jego własnych odbiło się niewypowiedziane pytanie: to ktoś, kogo znam?
Na ofertę wycofania się, tylko przewrócił oczami. – Jasne. I pozwolić, żeby mnie to w-w-wszystko ominęło – zapytał retorycznie, udając oburzenie; wątpił, by sądziła, że naprawdę się wycofa, jej słowa potraktował więc jedynie jako zaczepkę. Nie miał zamiaru zostawiać jej samej – bez względu na to, czy zaproponowałaby mu wypad do wioski krwiożerczych olbrzymów, czy próbę schwytania ziejącego ogniem smoka. – To lecimy – odpowiedział jej, uśmiechając się szeroko i wzruszając ramionami. – Jak trudne może być z-z-znalezienie olbrzyma? Są znacznie większe od z-z-zniczy – dodał, szturchając ją lekko. Wiedział, że mogło być – w końcu ktoś już próbował i najwidoczniej słuch po nim zaginął – ale miał zamiar zacząć martwić się tym dopiero wtedy, kiedy już nie będzie innego wyjścia. – Może z wdzięczności pozwolą ci zabrać te s-st-stopy olbrzymki – rzucił jeszcze, przekładając jedną nogę przez miotłę; do Hogsmeade nie było daleko, ale wydawało się, że nie mieli czasu do stracenia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zapytana, skinięciem głowy odpowiedziała. Było to jednak zupełnie mechaniczne, odruchowe działanie. Nie skomentowała tego też w żaden sposób. Nie była wyspana. Nie zmrużyła prawie oka, myśląc o tym wszystkim. Emocje z niej nie zeszły, nie pozwalały jej odpłynąć w ramionach Morfeusza, odpocząć. Ale nie potrafiła ich też z siebie wyrzucić. Pęczniały więc w niej, gotowały się. Nie była pewna, w którym momencie swojego życia przestała pozwalać im na naturalne ujście, wyrzucając z siebie wszystko przy pierwszej lepszej okazji. Trudno było też wskazać winowajcę, prawdopodobnie była nim ona sama. Spojrzała na Billego, który swą krótką i ulotną wesołością na chwilę oderwał jej myśli o ostatnich wydarzeń. Kiedy go nie było przez te wszystkie miesiące brakowało jej go i wiedziała doskonale dlaczego. Samym swym uśmiechem potrafił sprawić, że tęskniła za spokojem, beztroską, poczuciem stabilnego gruntu. Był czymś takim — oazą spokoju, twardą ziemią, na której można było odpocząć, poczuć się bezpiecznie, dobrze. Może te dlatego to właśnie do niego napisała w tej sprawie; chcąc czuć w nim oparcie, kiedy rozdygotana po wczorajszym wieczorze bała się, że się rozsypie, a ona udowodni samej sobie, że trudno jest jej udźwignąć ciężar, który przyrzekła Frederickowi z pełną świadomością dźwigać, kiedy wprowadzał ją w szeregi Zakonu Feniksa.
Pokiwała znów głową, nie odrywając od niego spojrzenia, szukając w jego twarzy zmieniających się emocji.
— Jeśli Rycerze Walpurgii przekonają do siebie olbrzymów będą tylko pogłębiać przewagę, którą już mają— i nie mogli do tego dopuścić. Nie powinni się oszukiwać, byli na przegranej pozycji, a samą wolą ducha i niezłomnością nie pokonają zarówno czarnoksiężników, którzy nie mieli skrupułów, całej biurokracji rządów Malfoya, które sobie podporządkowali i jeszcze istot o nadludzkiej sile. Tym bardziej, kiedy wśród nich brakowało czarodziejów potrafiących podjąć prawdziwie radykalne i zdecydowane kroki; którzy nie bali się sięgnąć po różdżkę, by rozlać nieco złej krwi. — Syna gurga. Przyprowadzenie go do ojca mogłoby pomóc nam zdobyć jego przychylność. Tak przynamniej sądzę. Ale Harold Longbottom chciał, byśmy przy okazji spróbowali odnaleźć alchemika. Więc jeśli uda nam się załatwić sprawę z olbrzymami, powinniśmy go poszukać. — Uniosła brwi nieznacznie w górę, sprawdzając jeszcze, co o tym myśli — czy zgodzi się wziąć w tym udział, a tym samym pomóc jej, była bowiem zdecydowana na wyprawę, w pojedynkę lub z nim. Uśmiechnęła się szeroko, a ulga wyraźnie wymalowała się na jej twarzy.
— Nie wiem, to ty jesteś szukającym — mruknęła, odrywając się na miotle od ziemi. Wiatr rozwiał jej włosy, powietrze było chłodne, w pierwszej chwili strzaskał jej policzki, lecz szybko przywykła do tego uczucia. Obejrzała się na Moore'a i uniosła brew prowokująco. — Chyba nie sądzisz, że zaproponowałam ci z czystej sympatii?— Westchnęła, przewracając teatralnie oczami, jakby zawiedziona jego założeniami. Ruszyła w kierunku Hogsmeade, wiedząc, że William ruszył zaraz za nią. Na wspomnienie stóp olbrzymki zmrużyła oczy i spiorunowała go wzrokiem. — Może jak nie znajdziemy syna gurga to przebierzemy ciebie i zostaniesz tam na zawsze. Na pewno się nie zorientują — odcięła się, po czym przyspieszyła, chcąc stawić go znacząco w tyle. Rywalizacja zdawała się nie znikać nawet w takiej chwili, przyspieszyła, narzucając im odpowiednie tempo i kierunek. Szybko dotarli do miasteczka, wylądowała u jego bram. — Pogoda się zmienia — zwróciła uwagę, spoglądając w niebo. Robiło się wilgotno. — Tędy.— Ruszyła główną ulicą, nie zwalniając kroku. — Facet jest dość markotny i ma niewybredne poczucie humoru, ale nie zwracaj na niego uwagi. — Poznała go, robiąc jego córce miotłę. Sam nie przepadał za tym środkiem transportu, nie pozostawił więc na pracy Wright suchej nitki.
Znalazłszy odpowiednie drzwi zapukała. Po chwili, otworzył im mężczyzna o długich, jakby wilgotnych włosach zbijających się w lekkie strąki. Wyglądał dość sędziwie, zresztą wyraźna siwizna dodawała mu lat. Wpuścił ich bez słowa do budynku, który przypominał puste mieszkanie lub nieużywany lokal. Drzwi na zaplecze jednak były zamknięte, a stamtąd dochodziły głosy rozmów.
— Mam nadzieję, że jesteście gotowi — mruknął, pochodząc do żeliwnego czajniczka, który stał na mosiężnej tacy. — Na trzy.
Zgodnie z jego poleceniem podeszła do świstoklika, obracając się jeszcze na Billego. Na początku miesiąca odbyła lekcję numerologii, która miała nauczyć ją aktywacji, ale nie odważyła się wciąż samodzielnie spróbować, pomimo praktyk i treningów na drewnianym koniu otrzymanym od lorda Ollivandera. Dotknęła świstoklika, ale tuż przed tym, jak zadziałał, odnalazła dłoń Williama, którą ujęła bezwiednie, zaciskając na niej szczupłe palce.
Coś szarpnęło ją w żołądku, zrobiło jej się niedobrze. Poczuła, jak magia wywraca jej wnętrzności. Potem wszystko się rozmyło i zniknęło. Wylądowali na rozdrożu, w środku miasteczka. Znak wskazywał na prawo katedrę, na lewo jezioro. Podziękowała mężczyźnie skinieniem głowy i wręczyła mu w dłoń kilka monet, po czym wyciągnęła z torby księgę, w której znajdowały się zapiski alchemika.
— To ta księga — mruknęła, obróciwszy się jeszcze przez ramię, spoglądając na mężczyznę, który po chwili zniknął. — Ragnar, ten alchemik, zaginął w grudniu. Pisał w swoich notatkach, że gdzieś w okolicy jeziora jakiś czas temu zaginął ten mały olbrzym i nigdy nie wrócił do domu, a on spróbuje go odnaleźć. Chciał w ten sposób przysłużyć się plemieniu i dostać wstęp na ich ziemie, gdzie mógłby zbierać rzadkie ingrediencje — przestudiowała księgę jeszcze w domu, ale teraz, otwarłszy na właściwej stronie pokazała ją Willowi. — Dla nic rośliny nie miały żadnego znaczenia, ale mogły mieć coś przeciwko jego obecności. Gdyby znalazł syna gurga, mógłby się z nimi porozumieć. Nie wiem, jakie są szanse na znalezienie tego olbrzyma, jeśli od grudnia zniknął, ale powinniśmy spróbować.— Spojrzała na mężczyznę. — Myślisz, że powinniśmy okrążyć jezioro?
Pokiwała znów głową, nie odrywając od niego spojrzenia, szukając w jego twarzy zmieniających się emocji.
— Jeśli Rycerze Walpurgii przekonają do siebie olbrzymów będą tylko pogłębiać przewagę, którą już mają— i nie mogli do tego dopuścić. Nie powinni się oszukiwać, byli na przegranej pozycji, a samą wolą ducha i niezłomnością nie pokonają zarówno czarnoksiężników, którzy nie mieli skrupułów, całej biurokracji rządów Malfoya, które sobie podporządkowali i jeszcze istot o nadludzkiej sile. Tym bardziej, kiedy wśród nich brakowało czarodziejów potrafiących podjąć prawdziwie radykalne i zdecydowane kroki; którzy nie bali się sięgnąć po różdżkę, by rozlać nieco złej krwi. — Syna gurga. Przyprowadzenie go do ojca mogłoby pomóc nam zdobyć jego przychylność. Tak przynamniej sądzę. Ale Harold Longbottom chciał, byśmy przy okazji spróbowali odnaleźć alchemika. Więc jeśli uda nam się załatwić sprawę z olbrzymami, powinniśmy go poszukać. — Uniosła brwi nieznacznie w górę, sprawdzając jeszcze, co o tym myśli — czy zgodzi się wziąć w tym udział, a tym samym pomóc jej, była bowiem zdecydowana na wyprawę, w pojedynkę lub z nim. Uśmiechnęła się szeroko, a ulga wyraźnie wymalowała się na jej twarzy.
— Nie wiem, to ty jesteś szukającym — mruknęła, odrywając się na miotle od ziemi. Wiatr rozwiał jej włosy, powietrze było chłodne, w pierwszej chwili strzaskał jej policzki, lecz szybko przywykła do tego uczucia. Obejrzała się na Moore'a i uniosła brew prowokująco. — Chyba nie sądzisz, że zaproponowałam ci z czystej sympatii?— Westchnęła, przewracając teatralnie oczami, jakby zawiedziona jego założeniami. Ruszyła w kierunku Hogsmeade, wiedząc, że William ruszył zaraz za nią. Na wspomnienie stóp olbrzymki zmrużyła oczy i spiorunowała go wzrokiem. — Może jak nie znajdziemy syna gurga to przebierzemy ciebie i zostaniesz tam na zawsze. Na pewno się nie zorientują — odcięła się, po czym przyspieszyła, chcąc stawić go znacząco w tyle. Rywalizacja zdawała się nie znikać nawet w takiej chwili, przyspieszyła, narzucając im odpowiednie tempo i kierunek. Szybko dotarli do miasteczka, wylądowała u jego bram. — Pogoda się zmienia — zwróciła uwagę, spoglądając w niebo. Robiło się wilgotno. — Tędy.— Ruszyła główną ulicą, nie zwalniając kroku. — Facet jest dość markotny i ma niewybredne poczucie humoru, ale nie zwracaj na niego uwagi. — Poznała go, robiąc jego córce miotłę. Sam nie przepadał za tym środkiem transportu, nie pozostawił więc na pracy Wright suchej nitki.
Znalazłszy odpowiednie drzwi zapukała. Po chwili, otworzył im mężczyzna o długich, jakby wilgotnych włosach zbijających się w lekkie strąki. Wyglądał dość sędziwie, zresztą wyraźna siwizna dodawała mu lat. Wpuścił ich bez słowa do budynku, który przypominał puste mieszkanie lub nieużywany lokal. Drzwi na zaplecze jednak były zamknięte, a stamtąd dochodziły głosy rozmów.
— Mam nadzieję, że jesteście gotowi — mruknął, pochodząc do żeliwnego czajniczka, który stał na mosiężnej tacy. — Na trzy.
Zgodnie z jego poleceniem podeszła do świstoklika, obracając się jeszcze na Billego. Na początku miesiąca odbyła lekcję numerologii, która miała nauczyć ją aktywacji, ale nie odważyła się wciąż samodzielnie spróbować, pomimo praktyk i treningów na drewnianym koniu otrzymanym od lorda Ollivandera. Dotknęła świstoklika, ale tuż przed tym, jak zadziałał, odnalazła dłoń Williama, którą ujęła bezwiednie, zaciskając na niej szczupłe palce.
Coś szarpnęło ją w żołądku, zrobiło jej się niedobrze. Poczuła, jak magia wywraca jej wnętrzności. Potem wszystko się rozmyło i zniknęło. Wylądowali na rozdrożu, w środku miasteczka. Znak wskazywał na prawo katedrę, na lewo jezioro. Podziękowała mężczyźnie skinieniem głowy i wręczyła mu w dłoń kilka monet, po czym wyciągnęła z torby księgę, w której znajdowały się zapiski alchemika.
— To ta księga — mruknęła, obróciwszy się jeszcze przez ramię, spoglądając na mężczyznę, który po chwili zniknął. — Ragnar, ten alchemik, zaginął w grudniu. Pisał w swoich notatkach, że gdzieś w okolicy jeziora jakiś czas temu zaginął ten mały olbrzym i nigdy nie wrócił do domu, a on spróbuje go odnaleźć. Chciał w ten sposób przysłużyć się plemieniu i dostać wstęp na ich ziemie, gdzie mógłby zbierać rzadkie ingrediencje — przestudiowała księgę jeszcze w domu, ale teraz, otwarłszy na właściwej stronie pokazała ją Willowi. — Dla nic rośliny nie miały żadnego znaczenia, ale mogły mieć coś przeciwko jego obecności. Gdyby znalazł syna gurga, mógłby się z nimi porozumieć. Nie wiem, jakie są szanse na znalezienie tego olbrzyma, jeśli od grudnia zniknął, ale powinniśmy spróbować.— Spojrzała na mężczyznę. — Myślisz, że powinniśmy okrążyć jezioro?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało. Bycia częścią czegoś większego i ważniejszego niż on sam; świadomości, że ktoś na nim polegał, że robił coś istotnego; jej. Przyglądał się Hannah z ukosa, z jednej strony dostrzegając w gestach i spojrzeniach coś wspaniale bliskiego i znajomego, z drugiej – nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że coś się w niej zmieniło, umykając mu teraz uparcie poza zasięg wzroku; majacząc gdzieś na krawędzi pola widzenia, ale uciekając za każdym razem, gdy odwracał głowę, żeby uważniej się temu przyjrzeć. Z perspektywy lat jego nieobecność nie należała do najdłuższych, ale biorąc pod uwagę, ile ostatnio się wydarzyło, mogłoby się wydawać, że nie było go całe wieki.
A przynajmniej tak długo, że cały dotychczasowy świat zdążył po raz kolejny stanąć na głowie.
Westchnął cicho, kiwając głową w reakcji na słowa o olbrzymach. – Jeden olbrzym by wystarczył, żeby zrównać m-m-mugolską wioskę z ziemią. A co d-d-dopiero cała armia – przyznał, bezwiednie mocniej zaciskając palce na szorstkim trzonku miotły, przypominając sobie niewielką mieścinę, w której się wychował; teraz ich rodzinny dom stał już pusty, wypełniony jedynie wspomnieniami i wdzierającą się do środka roślinnością, ale Billy mógł bez trudu wyobrazić sobie chaos, jaki wśród przycupniętych wzdłuż ubitej drogi domów byłby w stanie zasiać olbrzym. Czym mugole mieliby się przed nim bronić? Widłami? Łopatami? Luźnymi cegłami? Czuł złość na samą myśl, a wiedział, że Rycerze Walpurgii nie zawahaliby się przed bezsensowną przemocą; do tego czasu zdążył już odwiedzić Londyn – a widok leżących na chodnikach ciał wypalił się pod jego powiekami wystarczająco wyraźnie, by jeszcze mocniej zakorzenić w umyśle i sercu pogardę do sługusów Voldemorta.
Wysłuchał odpowiedzi Hannah, kiwając krótko głową. – Jeśli wciąż żyje, nie p-p-powinniśmy spisywać go na straty. A jeśli nie – to jesteśmy mu winni próbę sprowadzenia jego c-ci-ciała do rodziny – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, marszcząc lekko jasne brwi. Nie miał problemów ze zrozumieniem, co było celem ich misji, ale nie chciał też pozostawiać zaginionego sojusznika na pastwę losu; co prawda istniało małe prawdopodobieństwo, że przetrwał tak długo – Billy nie był naiwny, zdawał sobie z tego sprawę – ale jednocześnie uważał, że niewiedza zawsze była gorsza od prawdy. Nawet tej najokrutniejszej.
Odepchnął się od ziemi zaraz po niej, niemal od razu dając się porwać wrażeniu, że część jego trosk pozostaje na dole – na porzuconej na rzecz lotu ziemi. Zaśmiał się cicho, pochylając się niżej, żeby zrównać się z Hannah; przyspieszając nagle i gwałtownie zwalniając, jakby testując możliwości miotły. – Gdzie tam. M-my-myślałem, że zwyczajnie troszczysz się o to, żebym nie wypadł z f-f-formy – odpowiedział, płynnie zmieniając kierunek, żeby dostosować go do tego wyznaczonego przez przyjaciółkę. To ona znała drogę – pozwalał jej więc wysunąć się na prowadzenie, trzymając się nieznacznie za nią. Po jej następnych słowach, prychnął z udawanym oburzeniem. – Znowu próbujesz mi p-p-powiedzieć, że zrobiłem się gruby? – zapytał, starając się przekrzyczeć świszczący w uszach wiatr – tym głośniej, im szybciej lecieli; gdy Hannah przyspieszyła, nie pozostał jej dłużny, nie potrzebując werbalnych wyzwań, żeby poczuć ducha rywalizacji. Wylądował miękko tuż obok niej, sprawnie zeskakując z miotły i rozglądając się dookoła; rzeczywiście robiło się mokro – krople zawieszonej w powietrzu wody zdawały się przyklejać do jego skóry i włosów – ale to nie pogoda zwróciła jego uwagę najmocniej. Hogsmeade budziło wspomnienia, te najcieplejsze i chowane najmocniej; ile słonecznych popołudni spędził tu z przyjaciółmi? Uśmiechnął się lekko, chociaż nie potrafił nie zauważyć, że nawet tutaj, z daleka od Londynu, wojna zdążyła już odcisnąć swoje piętno, wprowadzając ponury nastrój na ulice czarodziejskiego miasteczka. – Brzmi czarująco – skomentował słowa o mężczyźnie, który miał udostępnić im świstoklik. Kiedy sam zainteresowany otworzył im drzwi, skinął mu głową z szacunkiem, starając się nie przyglądając sędziwej twarzy zbyt długo. Przed wejściem do pomieszczenia, starannie wytarł buty, żeby nie pozostawić na zakurzonej posadzce smug błota. Zastanawiał się nad zapytaniem o samopoczucie, ale czarodziej od razu przeszedł do rzeczy – być może chcąc zwyczajnie jak najszybciej się ich pozbyć – nie odezwał się więc, zamiast tego ściskając palce Hannah i przygotowując się na nieprzyjemne szarpnięcie. Nie znosił podróżowania świstoklikiem – zawsze miał później mdłości – i jedyne, co go pocieszało, to to, że podróż miała być krótka.
Po wylądowaniu na rozdrożu potrzebował paru sekund, żeby dojść do siebie. – Myślisz, że t-t-ten olbrzym – nie wrócił, bo nie mógł, czy dlatego, że n-n-nie chciał? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę, żeby przyjrzeć się zapisanym przez Ragnara stronnicom. Nie był pewien, która z tych opcji byłaby dla nich lepsza; jeśli prawdziwa była pierwsza, to w jakiś naturalny sposób nasuwało się pytanie, co właściwie mogło zatrzymać olbrzyma; jeśli druga – to mogli mieć problem z przekonaniem go, by zmienił zdanie. – Myślę, że to dobry p-p-pomysł – przytaknął, unosząc wzrok i zatrzymując go na moment na drogowskazie. – To tam urywa się trop, prawda? – upewnił się. – Moglibyśmy spróbować odtworzyć jego k-k-kroki. Ragnara. – Metaforycznie; jeśli minęły tygodnie i miesiące, to deszcze i topniejący śnieg już dawno zatarły wszystkie ślady. A może nie? – M-m-możemy też najpierw oblecieć jezioro. To szybsze niż ch-cho-chodzenie, a z wysoka coś może rzucić nam się w oczy – zaproponował, posyłając Hannah pytające spojrzenie i to jej pozostawiając ostateczną decyzję.
A przynajmniej tak długo, że cały dotychczasowy świat zdążył po raz kolejny stanąć na głowie.
Westchnął cicho, kiwając głową w reakcji na słowa o olbrzymach. – Jeden olbrzym by wystarczył, żeby zrównać m-m-mugolską wioskę z ziemią. A co d-d-dopiero cała armia – przyznał, bezwiednie mocniej zaciskając palce na szorstkim trzonku miotły, przypominając sobie niewielką mieścinę, w której się wychował; teraz ich rodzinny dom stał już pusty, wypełniony jedynie wspomnieniami i wdzierającą się do środka roślinnością, ale Billy mógł bez trudu wyobrazić sobie chaos, jaki wśród przycupniętych wzdłuż ubitej drogi domów byłby w stanie zasiać olbrzym. Czym mugole mieliby się przed nim bronić? Widłami? Łopatami? Luźnymi cegłami? Czuł złość na samą myśl, a wiedział, że Rycerze Walpurgii nie zawahaliby się przed bezsensowną przemocą; do tego czasu zdążył już odwiedzić Londyn – a widok leżących na chodnikach ciał wypalił się pod jego powiekami wystarczająco wyraźnie, by jeszcze mocniej zakorzenić w umyśle i sercu pogardę do sługusów Voldemorta.
Wysłuchał odpowiedzi Hannah, kiwając krótko głową. – Jeśli wciąż żyje, nie p-p-powinniśmy spisywać go na straty. A jeśli nie – to jesteśmy mu winni próbę sprowadzenia jego c-ci-ciała do rodziny – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, marszcząc lekko jasne brwi. Nie miał problemów ze zrozumieniem, co było celem ich misji, ale nie chciał też pozostawiać zaginionego sojusznika na pastwę losu; co prawda istniało małe prawdopodobieństwo, że przetrwał tak długo – Billy nie był naiwny, zdawał sobie z tego sprawę – ale jednocześnie uważał, że niewiedza zawsze była gorsza od prawdy. Nawet tej najokrutniejszej.
Odepchnął się od ziemi zaraz po niej, niemal od razu dając się porwać wrażeniu, że część jego trosk pozostaje na dole – na porzuconej na rzecz lotu ziemi. Zaśmiał się cicho, pochylając się niżej, żeby zrównać się z Hannah; przyspieszając nagle i gwałtownie zwalniając, jakby testując możliwości miotły. – Gdzie tam. M-my-myślałem, że zwyczajnie troszczysz się o to, żebym nie wypadł z f-f-formy – odpowiedział, płynnie zmieniając kierunek, żeby dostosować go do tego wyznaczonego przez przyjaciółkę. To ona znała drogę – pozwalał jej więc wysunąć się na prowadzenie, trzymając się nieznacznie za nią. Po jej następnych słowach, prychnął z udawanym oburzeniem. – Znowu próbujesz mi p-p-powiedzieć, że zrobiłem się gruby? – zapytał, starając się przekrzyczeć świszczący w uszach wiatr – tym głośniej, im szybciej lecieli; gdy Hannah przyspieszyła, nie pozostał jej dłużny, nie potrzebując werbalnych wyzwań, żeby poczuć ducha rywalizacji. Wylądował miękko tuż obok niej, sprawnie zeskakując z miotły i rozglądając się dookoła; rzeczywiście robiło się mokro – krople zawieszonej w powietrzu wody zdawały się przyklejać do jego skóry i włosów – ale to nie pogoda zwróciła jego uwagę najmocniej. Hogsmeade budziło wspomnienia, te najcieplejsze i chowane najmocniej; ile słonecznych popołudni spędził tu z przyjaciółmi? Uśmiechnął się lekko, chociaż nie potrafił nie zauważyć, że nawet tutaj, z daleka od Londynu, wojna zdążyła już odcisnąć swoje piętno, wprowadzając ponury nastrój na ulice czarodziejskiego miasteczka. – Brzmi czarująco – skomentował słowa o mężczyźnie, który miał udostępnić im świstoklik. Kiedy sam zainteresowany otworzył im drzwi, skinął mu głową z szacunkiem, starając się nie przyglądając sędziwej twarzy zbyt długo. Przed wejściem do pomieszczenia, starannie wytarł buty, żeby nie pozostawić na zakurzonej posadzce smug błota. Zastanawiał się nad zapytaniem o samopoczucie, ale czarodziej od razu przeszedł do rzeczy – być może chcąc zwyczajnie jak najszybciej się ich pozbyć – nie odezwał się więc, zamiast tego ściskając palce Hannah i przygotowując się na nieprzyjemne szarpnięcie. Nie znosił podróżowania świstoklikiem – zawsze miał później mdłości – i jedyne, co go pocieszało, to to, że podróż miała być krótka.
Po wylądowaniu na rozdrożu potrzebował paru sekund, żeby dojść do siebie. – Myślisz, że t-t-ten olbrzym – nie wrócił, bo nie mógł, czy dlatego, że n-n-nie chciał? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę, żeby przyjrzeć się zapisanym przez Ragnara stronnicom. Nie był pewien, która z tych opcji byłaby dla nich lepsza; jeśli prawdziwa była pierwsza, to w jakiś naturalny sposób nasuwało się pytanie, co właściwie mogło zatrzymać olbrzyma; jeśli druga – to mogli mieć problem z przekonaniem go, by zmienił zdanie. – Myślę, że to dobry p-p-pomysł – przytaknął, unosząc wzrok i zatrzymując go na moment na drogowskazie. – To tam urywa się trop, prawda? – upewnił się. – Moglibyśmy spróbować odtworzyć jego k-k-kroki. Ragnara. – Metaforycznie; jeśli minęły tygodnie i miesiące, to deszcze i topniejący śnieg już dawno zatarły wszystkie ślady. A może nie? – M-m-możemy też najpierw oblecieć jezioro. To szybsze niż ch-cho-chodzenie, a z wysoka coś może rzucić nam się w oczy – zaproponował, posyłając Hannah pytające spojrzenie i to jej pozostawiając ostateczną decyzję.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Słuszne spostrzeżenie Williama sprawiło, że westchnęła. Miał rację - nie potrzebowali całej armii olbrzymów, by czynić potworne rzeczy, lecz posiadanie jej groziło potwornym rozlewem krwi. Mugole, choć bezbronni wobec magii, posiadali jakieś narzędzia, jakieś armie, których nie rozumiała. Wiedziała jednak, że istniały. Mama jej opowiadała o wojnach toczonych w całej europie, gdy była bardzo mała.
— Ja...— zaczęła, spoglądając na niego, a w końcu spuściła wzrok. — To straszne, co może się zdarzyć— powiedziała zamiast tego; a chciała przyznać, że bała się o to, co przyniesie przyszłość. O to, jak będzie wyglądać świat, gdy poruszą i niebo i ziemię w jednej walce i końcu o to, co stanie się z nimi, gdy to nadejdzie. Ale nie wolno było jej się bać.
Pokiwała głową po chwili, marszcząc brwi.
— Nie spisuję go na straty — wytłumaczyła się od razu, jakby jego słowa ubodły ją bezpośrednio. Czy to tak zabrzmiało? Czy może jej wybór był oczywisty i jasno sugerował, że skoncentrowała się na zdobyciu uznania olbrzymów, zawiązania z nimi czegoś na kształt sojuszu bardziej niż na życiu alchemika?— Uważasz, że powinniśmy zrobić odwrotnie? — najpierw go poszukać, a później dopiero olbrzyma? Zerknęła na niego z ukosa, chcąc poznać jego myśli. — Wydawało mi się, że syn olbrzyma... może nas potrzebować bardziej.— Niż dorosły czarodziej, alchemik, który doskonale wiedział, na co się pisał. — Nie wiem w jakim jest wieku — dodała nieco zakłopotana, jednocześnie przyznając, że od razu założyła, że będą mieć do czynienia z nieporadnym dzieckiem.
Droga w kierunku jeziora wydała jej się od razu pewniejsza, sensowniejsza. Ragnar pisał o tym, że syn gurga musiał zejść zboczem w jego rejon. Przewróciła stronę, którą chciała mu pokazać w jego zapiskach, lecz nim to zrobiła cmoknęła z rozbawieniem.
— Troska o formę, ciągłe przypuszczenia, że mam cię za grubego. Williamie, chyba nie nabawiłeś się kompleksów przez te pół roku? — Uniosła brew wysoko, taksując go uważnie wzrokiem. Kącik ust drgnął jej lekko, ale starała się nie uśmiechnąć głupio, było to jednak trudne. — Coś ci powiem, w takim razie — mruknęła ciszej i zbliżyła się, nachylając lekko do jego ucha. — Przez te kilka miesięcy... — zerknęła na niego z bliska z góry do dołu. — Nie zmieniłeś się nic. Wyglądasz tak samo przystojnie i sprawnie, jakbyś trenował zwroty kilka godzin dziennie— I poklepała go po piersi pokrzepiająco. Podsunęła sobie miotłę, podciągnęła lekko spódnicę i dosiadła jej, wyglądając w kierunku jeziora.
— Myślę, że nie mógł. Dlaczego miałby chcieć odejść...— zająknęła się, zatrzymując wzrok na Billym i zadumała się. — To, co chciałabym żeby okazało się prawdą brzmi jak bajka, więc oszczędzę ci jej opowiadania — mruknęła, machając przy tym ręką. Chciała się jednak trzymać tej myśli, że młodu syn gurga gdzieś zabłądził. — O tych jeziorach krążą legendy. Ragnar pisał, że ci, którzy chcieli zbadać tajemnice tych jezior spotykali się z dziwnym zachowaniem zwierząt, hałasami i kręgami na wodzie. Ale nie to jest najważniejsze. Anomalie spowodowały, że nie tylko nad woda, ale i wokół jezior unosiła się mgła. Według niego jest trująca i bardzo szkodliwa. Zbadał ją i określił, że powoduje trudności z oddychaniem, a w końcu uniemożliwia je całkowite.— Zatrzymała się w tym miejscu na chwilę, przyglądając mu uważnie, ale niewielu znała dzielniejszych i bardziej rozważnych od niego, nie powinna się martwić, cze cokolwiek mu się przydarzy. — Napisał też, że zwierzęta, które krótko wdychały tę mgłę ulegały jakimś deformacjom i stawały się znacznie bardziej agresywne. I tu trop się urywa. — Spojrzała w kierunku jeziora, ale nie dostrzegała jeszcze nigdzie żadnej mgły. Musiało być dość daleko. Sięgnęła po różdżkę i wycelowała nią w siebie. — Powinniśmy oblecieć dookoła jezioro, przyjrzeć się temu. Ja spróbuję poszukać czegoś we mgle, a ty leć nade mną, może coś wypatrzysz wartego uwagi. — Jeśli mgła źle wpływała na zwierzęta, możliwe, że młody olbrzym musiał stoczyć z jakimś walkę, podczas której został ranny i w związku z tym nie mógł wrócić do domu. — Bąblogłowa.— Po chwili jej głowę otoczyła bańka z tlenem. Miała nadzieję, ze to wystarczy. Odepchnęła się od ziemi, pozostając jednak w niewielkiej odległości od niej. Ruszyła przed siebie, wiedząc, że Billy ruszy za nią, rozglądając się w poszukiwaniu śladów po olbrzymie. Wpierw lecieli ścieżką. Z każdym przebytym metrem wokół rosło coraz więcej drzew. Prócz nich, pojawiała się też lekka, choć biała jak mleko mgła.
Wright ciarki przebiegły po plecach, gdy w nią wlatywała. Obejrzała się jeszcze na przyjaciela, a później zupełnie straciła go z oczu. Leciała więc powoli, niewysoko nad ziemią, na niej i dookoła szukając czegoś, co mogłoby pomóc jej znaleźć właściwy trop. Nie wiedziała jak daleko dotarła, ani czy była już przy dolnym, czy górnym jeziorze. Na ścieżce dostrzegła wielkie ślady. Były już stare, ale wilgotna ziemia, w której zostały odciśnięte, zapadła się dość mocno, by wciąż były zauważalne. Podfrunęła bliżej, by im się przyjrzeć. Prowadziły na wschód, prosto.
Rzut
— Ja...— zaczęła, spoglądając na niego, a w końcu spuściła wzrok. — To straszne, co może się zdarzyć— powiedziała zamiast tego; a chciała przyznać, że bała się o to, co przyniesie przyszłość. O to, jak będzie wyglądać świat, gdy poruszą i niebo i ziemię w jednej walce i końcu o to, co stanie się z nimi, gdy to nadejdzie. Ale nie wolno było jej się bać.
Pokiwała głową po chwili, marszcząc brwi.
— Nie spisuję go na straty — wytłumaczyła się od razu, jakby jego słowa ubodły ją bezpośrednio. Czy to tak zabrzmiało? Czy może jej wybór był oczywisty i jasno sugerował, że skoncentrowała się na zdobyciu uznania olbrzymów, zawiązania z nimi czegoś na kształt sojuszu bardziej niż na życiu alchemika?— Uważasz, że powinniśmy zrobić odwrotnie? — najpierw go poszukać, a później dopiero olbrzyma? Zerknęła na niego z ukosa, chcąc poznać jego myśli. — Wydawało mi się, że syn olbrzyma... może nas potrzebować bardziej.— Niż dorosły czarodziej, alchemik, który doskonale wiedział, na co się pisał. — Nie wiem w jakim jest wieku — dodała nieco zakłopotana, jednocześnie przyznając, że od razu założyła, że będą mieć do czynienia z nieporadnym dzieckiem.
Droga w kierunku jeziora wydała jej się od razu pewniejsza, sensowniejsza. Ragnar pisał o tym, że syn gurga musiał zejść zboczem w jego rejon. Przewróciła stronę, którą chciała mu pokazać w jego zapiskach, lecz nim to zrobiła cmoknęła z rozbawieniem.
— Troska o formę, ciągłe przypuszczenia, że mam cię za grubego. Williamie, chyba nie nabawiłeś się kompleksów przez te pół roku? — Uniosła brew wysoko, taksując go uważnie wzrokiem. Kącik ust drgnął jej lekko, ale starała się nie uśmiechnąć głupio, było to jednak trudne. — Coś ci powiem, w takim razie — mruknęła ciszej i zbliżyła się, nachylając lekko do jego ucha. — Przez te kilka miesięcy... — zerknęła na niego z bliska z góry do dołu. — Nie zmieniłeś się nic. Wyglądasz tak samo przystojnie i sprawnie, jakbyś trenował zwroty kilka godzin dziennie— I poklepała go po piersi pokrzepiająco. Podsunęła sobie miotłę, podciągnęła lekko spódnicę i dosiadła jej, wyglądając w kierunku jeziora.
— Myślę, że nie mógł. Dlaczego miałby chcieć odejść...— zająknęła się, zatrzymując wzrok na Billym i zadumała się. — To, co chciałabym żeby okazało się prawdą brzmi jak bajka, więc oszczędzę ci jej opowiadania — mruknęła, machając przy tym ręką. Chciała się jednak trzymać tej myśli, że młodu syn gurga gdzieś zabłądził. — O tych jeziorach krążą legendy. Ragnar pisał, że ci, którzy chcieli zbadać tajemnice tych jezior spotykali się z dziwnym zachowaniem zwierząt, hałasami i kręgami na wodzie. Ale nie to jest najważniejsze. Anomalie spowodowały, że nie tylko nad woda, ale i wokół jezior unosiła się mgła. Według niego jest trująca i bardzo szkodliwa. Zbadał ją i określił, że powoduje trudności z oddychaniem, a w końcu uniemożliwia je całkowite.— Zatrzymała się w tym miejscu na chwilę, przyglądając mu uważnie, ale niewielu znała dzielniejszych i bardziej rozważnych od niego, nie powinna się martwić, cze cokolwiek mu się przydarzy. — Napisał też, że zwierzęta, które krótko wdychały tę mgłę ulegały jakimś deformacjom i stawały się znacznie bardziej agresywne. I tu trop się urywa. — Spojrzała w kierunku jeziora, ale nie dostrzegała jeszcze nigdzie żadnej mgły. Musiało być dość daleko. Sięgnęła po różdżkę i wycelowała nią w siebie. — Powinniśmy oblecieć dookoła jezioro, przyjrzeć się temu. Ja spróbuję poszukać czegoś we mgle, a ty leć nade mną, może coś wypatrzysz wartego uwagi. — Jeśli mgła źle wpływała na zwierzęta, możliwe, że młody olbrzym musiał stoczyć z jakimś walkę, podczas której został ranny i w związku z tym nie mógł wrócić do domu. — Bąblogłowa.— Po chwili jej głowę otoczyła bańka z tlenem. Miała nadzieję, ze to wystarczy. Odepchnęła się od ziemi, pozostając jednak w niewielkiej odległości od niej. Ruszyła przed siebie, wiedząc, że Billy ruszy za nią, rozglądając się w poszukiwaniu śladów po olbrzymie. Wpierw lecieli ścieżką. Z każdym przebytym metrem wokół rosło coraz więcej drzew. Prócz nich, pojawiała się też lekka, choć biała jak mleko mgła.
Wright ciarki przebiegły po plecach, gdy w nią wlatywała. Obejrzała się jeszcze na przyjaciela, a później zupełnie straciła go z oczu. Leciała więc powoli, niewysoko nad ziemią, na niej i dookoła szukając czegoś, co mogłoby pomóc jej znaleźć właściwy trop. Nie wiedziała jak daleko dotarła, ani czy była już przy dolnym, czy górnym jeziorze. Na ścieżce dostrzegła wielkie ślady. Były już stare, ale wilgotna ziemia, w której zostały odciśnięte, zapadła się dość mocno, by wciąż były zauważalne. Podfrunęła bliżej, by im się przyjrzeć. Prowadziły na wschód, prosto.
Rzut
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
On też się bał. Nie tylko olbrzymów – te na pewien sposób wciąż wydawały mu się stworzeniami wyjętymi wprost z czytanych w dzieciństwie baśni – ale też tego, co przyjdzie po nich; nie było już sensu oszukiwać się, że narastający od miesięcy – może lat – konflikt wygaśnie sam z siebie. Wojna nie miała skończyć się tak po prostu; będzie płonąć coraz mocniej, szerzej, dotkliwiej, aż wreszcie któraś ze stron, wyczerpana i przetrzebiona, podda się lub rozpierzchnie. Ile jeszcze istnień miał pochłonąć ten pożar? Ile miejsc, które kochali, rzeczy, które uważali za drogie? Ile muszą poświęcić, żeby okazało się to wystarczające?
Pokręcił szybko głową, wyrwany z rozmyślań słowami Hannah; nie to miał na myśli, nie chciał sugerować, że nie przejmowała się losem alchemika – wiedział, że tak nie było, znał ją przecież nie od dziś – zwyczajnie rozmyślał głośno nad tym, jakie podejście byłoby najlepsze. Po części sam tego nie wiedział. – Nie, m-my-myślę, że masz rację – poprawił się szybko, właściwie dopiero teraz zaczynając postrzegać syna olbrzyma w kategoriach dziecka; sam nie wiedział dlaczego, ale do tej pory wyobrażał go sobie jako równie potężnego i wielkiego, co jego pobratymcy. Zrobiło mu się głupio; sięgnął wolną dłonią do karku, przesuwając po nim nieco nerwowo, tknięty nagle jakimś nieokreślonym współczuciem, związanym nie tyle z samą postacią syna, co bezskutecznie poszukującego swojego dziecka ojca. – Zresztą – skoro i tak p-p-podążamy śladami Ragnara, to powinniśmy się prędzej czy później na niego n-na-natknąć. – Albo na to, co z niego zostało.
Skupiony na przeglądaniu pokazywanych mu przez Hannah zapisków, nie od razu zrozumiał jej słowa, w pierwszej chwili mocno nimi skonfundowany. – C-co? Ja – nie, skąd ten p-po-pomysł – odpowiedział, marszcząc brwi i potykając się o sylaby nieco mocniej niż zwykle. Nie traktował tych przytyków poważniej niż w kategoriach żartów – czy powinien? Zamrugał szybko powiekami, z jakiegoś powodu nagle wytrącony z równowagi. – To t-t-ty ciągle o tym wspominasz – dodał nieco obronnym tonem, doskonale zdając sobie sprawę, że nie do końca była to prawda. Miał nadzieję, że po tym Hannah mu odpuści – w końcu mieli przed sobą do wykonania ważne zadanie, i przez moment pochylił się niżej nad księgą, zupełnie jakby chciał samą siłą woli z powrotem skierować na nią temat rozważań (nigdy nie czuł się najlepiej, gdy ten kręcił się zbyt mocno wokół niego), ale nic z tego – łaskoczące go w ucho zdania nie miały nic wspólnego z poszukiwaniami zagubionego olbrzyma, wywołując za to falę wspinającego się po szyi gorąca. Odchrząknął, naciągając wyżej kołnierz kurtki, żeby jakimś cudem ukryć, że zarumienił się po same uszy. – Ekhm, to – to d-d-dobrze. Bo wiesz, forma przydaje się w w-w-walce. Dla Zakonu i w ogóle – odpowiedział, prostując się, po czym zerknął na nią z ukosa. – Ty też dobrze w-wy-wyglądasz. – Wydawało mu się to oczywiste, ale może powinien się w ten sposób odwdzięczyć? – To ten, może ruszajmy. Zanim zrobi cię c-ci-ciemno – zaproponował po chwili, choć właściwie dopiero co zrobiło się jasno – i w ślad za Hannah dosiadł miotły, trzymając się tuż za nią.
Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami. – Nie wiem. Dzieci się buntują czasem. P-po-podobno. – Wzruszył ramionami. – Opowiedz mi – zaoponował, spoglądając na nią pytająco; osobiście uważał, że każda teoria mogła okazać się prawdziwa – nawet ta najbardziej nieprawdopodobna. Czy już samo szukanie młodego olbrzyma pośród magicznej mgły takie nie było? Kiedy o niej wspomniała, spojrzał na nią, wyraźnie się wahając; czuł porządny opór przed przystaniem na ten plan, głównie dlatego, że nie podobała mu się wizja Hannah spacerującej pośród toksycznych oparów – ale musiał jej zaufać; również w kwestii tego, że wiedziała, co robiła – i że zaklęcie, które na siebie rzuciła, miało ją ochronić. – Wiadomo jak ta mgła działa na olbrzymy? – zapytał, tknięty jakimś złym przeczuciem. – T-t-ten musiał w niej przebywać sporo cz-cza-czasu – wyjaśnił swój tok rozumowania; czy właśnie to go zatrzymało – stracił zmysły i nie był w stanie wrócić? A może zaatakowały go inne, kierowane nieopanowaną agresją stworzenia? – Jakby coś się działo, to b-będę zaraz obok – zapewnił, po czym odbił się miękko od ziemi, zgodnie z poleceniem Hannah wznosząc się wyżej; przez jakiś czas udawało mu się dostrzegać jej sylwetkę bez problemu, później – kiedy otoczyły ją mleczne opary – musiał mocno wytężać wzrok, żeby nie wysunąć się zbytnio do przodu, od czasu do czasu przypominając też samemu sobie, żeby rozglądać się po otoczeniu. Początkowo zupełnie zwyczajnym, jeśli nie licząc mgły; wody jeziora wydawały mu się spokojne, a porastające brzegi drzewa nieruchome – i tym wyższe, im bardziej zagłębiali się w dolinę, w której położone było jezioro.
Nie był pewien, ile minęło czasu – kilka, kilkanaście minut? – ale już miał zamiar dołączyć do przyjaciółki, żeby sprawdzić, czy może ona miała więcej szczęścia w poszukiwaniach (i czy wszystko było w porządku), gdy nieco dalej na wschód dostrzegł smugę dymu – szarą jak zasnuwające niebo chmury i na tyle cienką, że w pierwszym momencie pomylił ją z mglistymi oparami, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się był w stanie bez większych wątpliwości stwierdzić, że w przeciwieństwie do trzymającej się nisko przy ziemi mgły, dym piął się w górę. Czy mógł pochodzić z ogniska? Pochylił się nieco niżej nad miotłą, obniżając lot i tuż przed zanurzeniem się w oparach przypominając sobie, że były trujące. – Bąblogłowa – rzucił, machnąwszy krótko różdżką; dopiero później zbliżył się bardziej do ziemi, szybko odszukując lecącą niedaleko Hannah. – W p-po-porządku? – zapytał, chowając w tym pytaniu zarówno upewnienie się co do jej stanu, jak i to, czy udało jej się coś znaleźć. – Jakiś kilometr, może półtora w t-t-tamtą stronę – wskazał przed siebie – coś się p-p-pali. Niedużego, może ognisko – podzielił się z nią obserwacją, dopiero wtedy samemu rozglądając się dookoła. Sam dym nie musiał być poszlaką, ogień mógł rozpalić ktokolwiek – nawet jedno z magicznych stworzeń, tych, mających w zwyczaju pluć ognistymi pociskami.
| rzut
Pokręcił szybko głową, wyrwany z rozmyślań słowami Hannah; nie to miał na myśli, nie chciał sugerować, że nie przejmowała się losem alchemika – wiedział, że tak nie było, znał ją przecież nie od dziś – zwyczajnie rozmyślał głośno nad tym, jakie podejście byłoby najlepsze. Po części sam tego nie wiedział. – Nie, m-my-myślę, że masz rację – poprawił się szybko, właściwie dopiero teraz zaczynając postrzegać syna olbrzyma w kategoriach dziecka; sam nie wiedział dlaczego, ale do tej pory wyobrażał go sobie jako równie potężnego i wielkiego, co jego pobratymcy. Zrobiło mu się głupio; sięgnął wolną dłonią do karku, przesuwając po nim nieco nerwowo, tknięty nagle jakimś nieokreślonym współczuciem, związanym nie tyle z samą postacią syna, co bezskutecznie poszukującego swojego dziecka ojca. – Zresztą – skoro i tak p-p-podążamy śladami Ragnara, to powinniśmy się prędzej czy później na niego n-na-natknąć. – Albo na to, co z niego zostało.
Skupiony na przeglądaniu pokazywanych mu przez Hannah zapisków, nie od razu zrozumiał jej słowa, w pierwszej chwili mocno nimi skonfundowany. – C-co? Ja – nie, skąd ten p-po-pomysł – odpowiedział, marszcząc brwi i potykając się o sylaby nieco mocniej niż zwykle. Nie traktował tych przytyków poważniej niż w kategoriach żartów – czy powinien? Zamrugał szybko powiekami, z jakiegoś powodu nagle wytrącony z równowagi. – To t-t-ty ciągle o tym wspominasz – dodał nieco obronnym tonem, doskonale zdając sobie sprawę, że nie do końca była to prawda. Miał nadzieję, że po tym Hannah mu odpuści – w końcu mieli przed sobą do wykonania ważne zadanie, i przez moment pochylił się niżej nad księgą, zupełnie jakby chciał samą siłą woli z powrotem skierować na nią temat rozważań (nigdy nie czuł się najlepiej, gdy ten kręcił się zbyt mocno wokół niego), ale nic z tego – łaskoczące go w ucho zdania nie miały nic wspólnego z poszukiwaniami zagubionego olbrzyma, wywołując za to falę wspinającego się po szyi gorąca. Odchrząknął, naciągając wyżej kołnierz kurtki, żeby jakimś cudem ukryć, że zarumienił się po same uszy. – Ekhm, to – to d-d-dobrze. Bo wiesz, forma przydaje się w w-w-walce. Dla Zakonu i w ogóle – odpowiedział, prostując się, po czym zerknął na nią z ukosa. – Ty też dobrze w-wy-wyglądasz. – Wydawało mu się to oczywiste, ale może powinien się w ten sposób odwdzięczyć? – To ten, może ruszajmy. Zanim zrobi cię c-ci-ciemno – zaproponował po chwili, choć właściwie dopiero co zrobiło się jasno – i w ślad za Hannah dosiadł miotły, trzymając się tuż za nią.
Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami. – Nie wiem. Dzieci się buntują czasem. P-po-podobno. – Wzruszył ramionami. – Opowiedz mi – zaoponował, spoglądając na nią pytająco; osobiście uważał, że każda teoria mogła okazać się prawdziwa – nawet ta najbardziej nieprawdopodobna. Czy już samo szukanie młodego olbrzyma pośród magicznej mgły takie nie było? Kiedy o niej wspomniała, spojrzał na nią, wyraźnie się wahając; czuł porządny opór przed przystaniem na ten plan, głównie dlatego, że nie podobała mu się wizja Hannah spacerującej pośród toksycznych oparów – ale musiał jej zaufać; również w kwestii tego, że wiedziała, co robiła – i że zaklęcie, które na siebie rzuciła, miało ją ochronić. – Wiadomo jak ta mgła działa na olbrzymy? – zapytał, tknięty jakimś złym przeczuciem. – T-t-ten musiał w niej przebywać sporo cz-cza-czasu – wyjaśnił swój tok rozumowania; czy właśnie to go zatrzymało – stracił zmysły i nie był w stanie wrócić? A może zaatakowały go inne, kierowane nieopanowaną agresją stworzenia? – Jakby coś się działo, to b-będę zaraz obok – zapewnił, po czym odbił się miękko od ziemi, zgodnie z poleceniem Hannah wznosząc się wyżej; przez jakiś czas udawało mu się dostrzegać jej sylwetkę bez problemu, później – kiedy otoczyły ją mleczne opary – musiał mocno wytężać wzrok, żeby nie wysunąć się zbytnio do przodu, od czasu do czasu przypominając też samemu sobie, żeby rozglądać się po otoczeniu. Początkowo zupełnie zwyczajnym, jeśli nie licząc mgły; wody jeziora wydawały mu się spokojne, a porastające brzegi drzewa nieruchome – i tym wyższe, im bardziej zagłębiali się w dolinę, w której położone było jezioro.
Nie był pewien, ile minęło czasu – kilka, kilkanaście minut? – ale już miał zamiar dołączyć do przyjaciółki, żeby sprawdzić, czy może ona miała więcej szczęścia w poszukiwaniach (i czy wszystko było w porządku), gdy nieco dalej na wschód dostrzegł smugę dymu – szarą jak zasnuwające niebo chmury i na tyle cienką, że w pierwszym momencie pomylił ją z mglistymi oparami, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się był w stanie bez większych wątpliwości stwierdzić, że w przeciwieństwie do trzymającej się nisko przy ziemi mgły, dym piął się w górę. Czy mógł pochodzić z ogniska? Pochylił się nieco niżej nad miotłą, obniżając lot i tuż przed zanurzeniem się w oparach przypominając sobie, że były trujące. – Bąblogłowa – rzucił, machnąwszy krótko różdżką; dopiero później zbliżył się bardziej do ziemi, szybko odszukując lecącą niedaleko Hannah. – W p-po-porządku? – zapytał, chowając w tym pytaniu zarówno upewnienie się co do jej stanu, jak i to, czy udało jej się coś znaleźć. – Jakiś kilometr, może półtora w t-t-tamtą stronę – wskazał przed siebie – coś się p-p-pali. Niedużego, może ognisko – podzielił się z nią obserwacją, dopiero wtedy samemu rozglądając się dookoła. Sam dym nie musiał być poszlaką, ogień mógł rozpalić ktokolwiek – nawet jedno z magicznych stworzeń, tych, mających w zwyczaju pluć ognistymi pociskami.
| rzut
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Być może to kobieca natura sprawiła, że na myśl o czyimś synu miała przed oczami dziecko. Nieporadne, bezbronne, nie potrafiące się odnaleźć. Nawet jeśli było to wyjątkowe duże dziecko, dziecię olbrzyma, doskonale znające te tereny i groźniejsze od drobnych drapieżników czających się w tych lasach. Z tego tez powodu instynktownie uznała go za potrzebującego, nie chcąc nawet myśleć, że mógł samodzielnie opuścić plemię, buntując się przeciwko własnemu ojcu, a przede wszystkim, przywódcy plemienia. Co prawda nie pomyślała, w jaki sposób przemówią małemu olbrzymowi do rozsądku, czy zaciągną go do domu, ale wolała trzymać się tej wersji zdarzeń.
Zerknęła podejrzliwie na Williama, unosząc brew wysoko. Przez chwilę przyglądała mu się badawczo, przeskakując z jego prawego oka do lewego, próbując tym samym objąć cały jego wyraz twarzy w tej jednej chwili.
— Ja ci nie wypominam, że jesteś gruby. To ty tak odbierasz wszystkie moje słowa — wyjaśniła spokojnie, wciąż go obserwując. Uśmiech pojawił się na jej twarzy. Zmęczony, powolny i szeroki, ale szczery. Wyglądał uroczo, kiedy był zakłopotany. — I w ogóle — powtórzyła po nim, przyjmując jego uzasadnienie takim, jakie było i nie drążąc go już bardziej. Pokiwała głową, nie mając dziś siły na nieustanne uszczypliwości. Zaczynało dopadać się niewypasanie, adrenalina dnia poprzedniego powoli spadała, a ją zaczęły nawiedzać obawy i niepokój, że poszukiwania małego olbrzyma mogą trwać dniami, a może i dłużej. Ragnar szukał go i nie znalazł, o nim słuch zaginął. Nie wiadomo, gdzie ich szukać i czego spodziewać się po trującej mgle sunącej wokół jeziora. Mimowolnie przeczesała włosy palcami na jego komplement — powieszony w odpowiedzi, w rewanżu. Posłała mu krótkie spojrzenie, zaczesując kosmyki za uszy.
— Byłoby chyba najlepiej, gdyby okazało się, że jest mały i zgubił się podczas jakiś wędrówek, zabaw, poszukiwania przygód. Zabłądził. Musiałby być wystarczająco samodzielny, by przeżyć tu tyle czasu, a jednocześnie zbyt zagubiony, by z powodzeniem wrócić do domu — powiedziała na jednym wdechu i wzruszyła ramionami. — Ale na dobrą sprawę nie wiemy nawet, czy nie wrócił odkąd Ragnar zaginął. Ani czy żyje...– tak jak alchemik. Cokolwiek mu się stało, czas działał na jego niekorzyść. Westchnęła ciężko. — Amelka ma chyba jeszcze przed sobą okres buntu, co? — spytała, by rozluźnić atmosferę, nim przyjdzie im się rozdzielić. Ta myśl gniotła ją gdzieś w dole brzucha. Myśl Billego wydała jej się bardzo prawdopodobna. Kiedy już jej głowę okryła bańka, spojrzała na niego w milczeniu, analizując to, co powiedział. Tyle byłoby z jej bajki o małym olbrzymie, który zgubił drogę do domu.
Pokiwała głową — wiedziała, że był w pobliżu; wiedziała, że gdyby działo się coś złego, pomoże jej. I była mu wdzięczna, nie tylko za to, że to powiedział, a głównie dlatego, że to właśnie on był tu z nią. Gdy wzniósł się w górę, widziała go, skupiła się jednak na szukaniu wskazówek. Ślady, które odszukała na ziemi mogły należeć do poszukiwanego przez nich olbrzymka, ale nie musiały im zbyt wiele pomóc. Ruszyła jednak po nich, kierując się cały czas do przodu. DOpóki Billy nie sfrunął do niej. Wzdrygnęła się, gdy się zbliżył. Ta mgła wydawała jej się przerażająca i okropna. Nie była pewna czego się właściwie wystraszyła, ale miała ochotę stąd już wyjść.
— Tak, w porządku. A z tobą?— spytała. — Ognisko? Tutaj? Dalej we mgle?— To mógł być bardzo dobry trop. Czyżby to był Ragnar? Żył? Powinni kierować się właśnie tam. Uśmiechnęła się, przez moment w jej oczach zalśniła wiara, że mogli być już blisko. Poderwała się do góry z miotłą, wznosząc razem z Billym ponad korony drzew. Wtedy sama dostrzegła to, o czym mówił. Przez bąblogłowę trudno się rozmawiało, ale nie mieli wyjścia. Powinni zatrzymać przez pewien czas to zaklęcie.
Wokół dymu mgła zdawała się być rzadsza, a kiedy zbliżyli się prawie całkiem, zdawała się w ogóle nie otaczać terenu wokół ogniska — bo to rzeczywiście było ognisko. I z góry doskonale mogli dostrzec też olbrzyma, który przy nim siedział. Spojrzała na Billego i uśmiechnęła się szeroko. Wiedziała, że jego oko wypatrzy wszystko. Nie zastanawiając się nad strategią, runęła na miotle w dół. Może powinni przemyśleć lub przegadać to, co powiedzą olbrzymowi, brakło na to czasu.
— My być dobrzy ludzie, my cię szukać!— powiedziała z euforią w głosie, zlatując nieopodal. DOpiero kiedy wylądowała, zdała sobie sprawę, że syn gurga ani nie był taki mały ani chyba taki młody. On sam poderwał się gwałtownie z konara, na którym siedział i chwycił na drugi, który przypominał broń. Trzymając miotłę w lewej ręce, prawą wyciągnęła przed siebie. — Nie, nie, nie! My być przyjaciele! My być dobrzy ludzie i pomóc ci wrócić do domu! — Olbrzym spojrzał na nią nieufnie, a potem burknął coś niezrozumiałego. — Podobno mieli mówić po angielsku— burknęła niezadowolona, marszcząc brwi. Spojrzała na Billego i westchnęła. — My cię szukać. Tata cię szukać, gurg w domu. Wielki olbrzym płakać za tobą — nie wiedziała, czy to prawda, ale tak właśnie założyła. — My zaprowadzić cię do domu! Zerknij w notatkach Ragnara, gdzie dokładnie się znajduje "dom"— szepnęła do przyjaciela, spoglądając na niego kątem oka.
Młody olbrzym siadł przy ognisku znów i zapłakał, ale nie puścił drewna, które ściskał w dłoni.
— On jest chyba ranny — mruknęła, spoglądając na jego nogę. Z daleka wyglądało to jakby ugryzło go jakieś rozwścieczone zwierzę. — Nie bać się, my ci pomożemy. Doprowadzimy cię do domu, obronimy przed wszystkim! — Zbliżyła się do niego powoli. Nie oglądając się już na czarodzieja podeszła całkiem blisko, z lekko wyciągniętą prawą dłonią. Bardzo ostrożnie i delikatnie dotknęła olbrzyma. Był dwukrotnie wyższy niż ona i choć nie przypominał w niczym dziecka, wydawał się nie być całkiem dorosły. — Już, ciii... My przyjaciele. My cię zaprowadzić do domu, żadne zwierzę cię nie skrzywdzi.— Dotknęła delikatnie jego przedramienia i pogłaskała go po nim czule. Istota spojrzała na nią bez zrozumienia, ale z jakąś nadzieją. — My teraz iść wszyscy, dobrze?
| perswazja I
Zerknęła podejrzliwie na Williama, unosząc brew wysoko. Przez chwilę przyglądała mu się badawczo, przeskakując z jego prawego oka do lewego, próbując tym samym objąć cały jego wyraz twarzy w tej jednej chwili.
— Ja ci nie wypominam, że jesteś gruby. To ty tak odbierasz wszystkie moje słowa — wyjaśniła spokojnie, wciąż go obserwując. Uśmiech pojawił się na jej twarzy. Zmęczony, powolny i szeroki, ale szczery. Wyglądał uroczo, kiedy był zakłopotany. — I w ogóle — powtórzyła po nim, przyjmując jego uzasadnienie takim, jakie było i nie drążąc go już bardziej. Pokiwała głową, nie mając dziś siły na nieustanne uszczypliwości. Zaczynało dopadać się niewypasanie, adrenalina dnia poprzedniego powoli spadała, a ją zaczęły nawiedzać obawy i niepokój, że poszukiwania małego olbrzyma mogą trwać dniami, a może i dłużej. Ragnar szukał go i nie znalazł, o nim słuch zaginął. Nie wiadomo, gdzie ich szukać i czego spodziewać się po trującej mgle sunącej wokół jeziora. Mimowolnie przeczesała włosy palcami na jego komplement — powieszony w odpowiedzi, w rewanżu. Posłała mu krótkie spojrzenie, zaczesując kosmyki za uszy.
— Byłoby chyba najlepiej, gdyby okazało się, że jest mały i zgubił się podczas jakiś wędrówek, zabaw, poszukiwania przygód. Zabłądził. Musiałby być wystarczająco samodzielny, by przeżyć tu tyle czasu, a jednocześnie zbyt zagubiony, by z powodzeniem wrócić do domu — powiedziała na jednym wdechu i wzruszyła ramionami. — Ale na dobrą sprawę nie wiemy nawet, czy nie wrócił odkąd Ragnar zaginął. Ani czy żyje...– tak jak alchemik. Cokolwiek mu się stało, czas działał na jego niekorzyść. Westchnęła ciężko. — Amelka ma chyba jeszcze przed sobą okres buntu, co? — spytała, by rozluźnić atmosferę, nim przyjdzie im się rozdzielić. Ta myśl gniotła ją gdzieś w dole brzucha. Myśl Billego wydała jej się bardzo prawdopodobna. Kiedy już jej głowę okryła bańka, spojrzała na niego w milczeniu, analizując to, co powiedział. Tyle byłoby z jej bajki o małym olbrzymie, który zgubił drogę do domu.
Pokiwała głową — wiedziała, że był w pobliżu; wiedziała, że gdyby działo się coś złego, pomoże jej. I była mu wdzięczna, nie tylko za to, że to powiedział, a głównie dlatego, że to właśnie on był tu z nią. Gdy wzniósł się w górę, widziała go, skupiła się jednak na szukaniu wskazówek. Ślady, które odszukała na ziemi mogły należeć do poszukiwanego przez nich olbrzymka, ale nie musiały im zbyt wiele pomóc. Ruszyła jednak po nich, kierując się cały czas do przodu. DOpóki Billy nie sfrunął do niej. Wzdrygnęła się, gdy się zbliżył. Ta mgła wydawała jej się przerażająca i okropna. Nie była pewna czego się właściwie wystraszyła, ale miała ochotę stąd już wyjść.
— Tak, w porządku. A z tobą?— spytała. — Ognisko? Tutaj? Dalej we mgle?— To mógł być bardzo dobry trop. Czyżby to był Ragnar? Żył? Powinni kierować się właśnie tam. Uśmiechnęła się, przez moment w jej oczach zalśniła wiara, że mogli być już blisko. Poderwała się do góry z miotłą, wznosząc razem z Billym ponad korony drzew. Wtedy sama dostrzegła to, o czym mówił. Przez bąblogłowę trudno się rozmawiało, ale nie mieli wyjścia. Powinni zatrzymać przez pewien czas to zaklęcie.
Wokół dymu mgła zdawała się być rzadsza, a kiedy zbliżyli się prawie całkiem, zdawała się w ogóle nie otaczać terenu wokół ogniska — bo to rzeczywiście było ognisko. I z góry doskonale mogli dostrzec też olbrzyma, który przy nim siedział. Spojrzała na Billego i uśmiechnęła się szeroko. Wiedziała, że jego oko wypatrzy wszystko. Nie zastanawiając się nad strategią, runęła na miotle w dół. Może powinni przemyśleć lub przegadać to, co powiedzą olbrzymowi, brakło na to czasu.
— My być dobrzy ludzie, my cię szukać!— powiedziała z euforią w głosie, zlatując nieopodal. DOpiero kiedy wylądowała, zdała sobie sprawę, że syn gurga ani nie był taki mały ani chyba taki młody. On sam poderwał się gwałtownie z konara, na którym siedział i chwycił na drugi, który przypominał broń. Trzymając miotłę w lewej ręce, prawą wyciągnęła przed siebie. — Nie, nie, nie! My być przyjaciele! My być dobrzy ludzie i pomóc ci wrócić do domu! — Olbrzym spojrzał na nią nieufnie, a potem burknął coś niezrozumiałego. — Podobno mieli mówić po angielsku— burknęła niezadowolona, marszcząc brwi. Spojrzała na Billego i westchnęła. — My cię szukać. Tata cię szukać, gurg w domu. Wielki olbrzym płakać za tobą — nie wiedziała, czy to prawda, ale tak właśnie założyła. — My zaprowadzić cię do domu! Zerknij w notatkach Ragnara, gdzie dokładnie się znajduje "dom"— szepnęła do przyjaciela, spoglądając na niego kątem oka.
Młody olbrzym siadł przy ognisku znów i zapłakał, ale nie puścił drewna, które ściskał w dłoni.
— On jest chyba ranny — mruknęła, spoglądając na jego nogę. Z daleka wyglądało to jakby ugryzło go jakieś rozwścieczone zwierzę. — Nie bać się, my ci pomożemy. Doprowadzimy cię do domu, obronimy przed wszystkim! — Zbliżyła się do niego powoli. Nie oglądając się już na czarodzieja podeszła całkiem blisko, z lekko wyciągniętą prawą dłonią. Bardzo ostrożnie i delikatnie dotknęła olbrzyma. Był dwukrotnie wyższy niż ona i choć nie przypominał w niczym dziecka, wydawał się nie być całkiem dorosły. — Już, ciii... My przyjaciele. My cię zaprowadzić do domu, żadne zwierzę cię nie skrzywdzi.— Dotknęła delikatnie jego przedramienia i pogłaskała go po nim czule. Istota spojrzała na nią bez zrozumienia, ale z jakąś nadzieją. — My teraz iść wszyscy, dobrze?
| perswazja I
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Musiał przyznać, że krótkie przerywniki w postaci słownych przekomarzań całkiem skutecznie odciągały jego uwagę od ponurych okoliczności, którymi podyktowana była ich misja; nawet jeśli Hannah bez trudu udawało się wytrącić go z równowagi i wprawić w zakłopotanie, to oddychało mu się lżej na myśl, że wciąż mogli rozmawiać normalnie – nie tylko o śmierci, utracie przyjaciół i tragicznych konsekwencjach ewentualnej porażki. Takie drobnostki przywracały nadzieję i dawały siły do dalszej walki. – Nieprawda – odpowiedział jej niezwykle dorośle, przyglądając jej się spod byka i starając się zdecydować, czy szeroki uśmiech pojawiający się na tej twarzy powinien wywoływać u niego oburzenie, czy ulgę. Wybrał coś pomiędzy; uśmiechnął się, wzruszając jednocześnie ramionami i nie ciągnąc już tematu, tylko bez oporów pozwalając mu wrócić na właściwe tory. Nie przepadał za byciem w centrum uwagi, nigdy nie wiedząc do końca, jak powinien się zachować, gdy spojrzenia innych były skierowane na niego – dlatego opracował tuzin najszybszych i najdyskretniejszych dróg z boiska do szatni, by prędko umknąć do niej po wygranych i przegranych meczach, i dlatego w wieku lat dwunastu przykazał przysiąc całej swojej rodzinie, że nie będą zbiorowo śpiewać mu sto lat na urodzinowych przyjęciach.
Wysłuchał słów Hannah w milczeniu, zastanawiając się nad nimi przez chwilę. – To właściwie dzi-dziwne, że nikt inny g-g-go nie znalazł. Mam na myśli olbrzymy – powiedział. Nie szukali go? Nie wiedział zbyt wiele na temat zwyczajów olbrzymów, nie mówiąc już o zwyczajach charakterystycznych dla irlandzkiego plemienia, z którego pochodził zaginiony syn gurga, ale pamiętał, jak kiedyś w jego rodzinnych stronach zaginął kilkuletni chłopiec z sąsiedztwa; cała wioska szukała go wtedy przez kilka godzin, zdeterminowana, by dopilnować jego bezpiecznego powrotu. Czy to możliwe, by klan olbrzymów zwyczajnie porzucił jednego ze swoich? Coś wywróciło mu się nieprzyjemnie w żołądku, gdy o tym pomyślał, ale wtedy Hannah ściągnęła jego myśli na ziemię. Uśmiechnął się. – Na szczęście tak. Mam jeszcze k-k-kilka lat, żeby wybudować fortecę, która będzie odstraszać k-ka-kawalerów – odpowiedział z rozbawieniem, czując przez moment, jak coś ciepłego rozlewa się za jego mostkiem na wspomnienie córki. W rzeczywistości nie sięgał jeszcze wyobraźnią tak daleko, trochę bojąc się to robić; ich przyszłość była zbyt niepewna – żadne z nich nie wiedziało, jak będzie wyglądało ich jutro.
Póki co musieli dopilnować, żeby przetrwać dzisiaj – i żeby przetrwał je również zagubiony potomek olbrzymów.
Wzbicie się w powietrze pomogło mu – jak zwykle – w oczyszczeniu myśli, podobnie zresztą jak niepodzielne skupienie się na zadaniu. Leciał powoli, starając się przez cały czas kontrolować zarówno powietrze, jak i ziemię, na której – za warstwą mgły – znajdowała się Hannah. Chociaż wiedział, że w razie problemów na pewno by ją usłyszał, i tak odetchnął z ulgą, gdy parę minut później znalazł się obok niej, a w jej twarzy dostrzegł potwierdzenie, że wszystko było w porządku. On również kiwnął głową. – Tak, t-t-tak myślę. Chodź, pokażę ci – zaproponował, po czym oboje wzbili się ponad mgłę; odszukanie smużki dymu po raz drugi przyszło mu już bez większego trudu, więc wyciągnął dłoń, wskazując właściwy kierunek, a później poleciał za nią – dalej i dalej od źródła oparów, rzednących z każdym przebytym metrem. Spoglądał w dół, patrząc na stopniowo wyłaniające się z nich drzewa, ale w pewnym momencie musiał się zagapić – bo postać siedzącego przy ognisku olbrzyma zauważył ułamek sekundy później niż Hannah. Otworzył usta, na moment zatrzymując spojrzenie na jej rozjaśnionej uśmiechem twarzy, ale nim zdążyłby ją powstrzymać, już mknęła w dół – prosto ku trzymetrowej postaci, która na jej widok poderwała się z miejsca, górując nad polaną niczym drzewo. – Uważaj! – krzyknął ostrzegawczo, nie tracąc czasu na zatrzymywanie się i praktycznie zeskakując z miotły w locie; wyciągnął ramię, chcąc powstrzymać przyjaciółkę przed rzuceniem się prosto ku olbrzymowi, po czym zrobił też krok do przodu, instynktownie chcąc znaleźć się pomiędzy nią, a uzbrojonym w ciężki oręż olbrzymem. Już miał wyciągnąć różdżkę (choć szczerze mówiąc nie miał pojęcia, jakim zaklęciem mógłby powalić takiego przeciwnika), ale sytuacja, która na moment wymknęła się spod kontroli, zdawała się pod nią wracać – w miarę, jak Hannah wyrzucała z siebie kolejne słowa. Nie przerywał jej, zdając sobie sprawę, że mówcą był kiepskim – zamiast tego cały czas przesuwając spojrzeniem pomiędzy nią a olbrzymem, gotów zareagować, gdyby ten okazał się jednak agresywny. – On cię chyba r-ro-rozumie. No, przynajmniej częściowo – podzielił się swoją obserwacją; chociaż ich rozmówca zdecydowanie nie mógł pochwalić się elokwencją, to Billy miał wrażenie, że na jego nieforemnej twarzy nie było niezrozumienia; przyglądał się im ze słabnącą ledwo zauważalnie nieufnością, ale nie całkowitą dezorientacją. Co prawdopodobnie było dobrym znakiem.
Zaaferowany rozwojem sytuacji, z lekkim opóźnieniem zorientował się, że przyjaciółka zwróciła się do niego. – Co? – zapytał głupio, zanim dotarł do niego sens jej polecenia. – A, t-t-tak. Już. – Nieco niechętnie oderwał wzrok od syna gurga, żeby szybko przewertować notatki; o ile był w stanie stwierdzić, wioska, z której pochodził olbrzym, nie miała nazwy – ale znajdowała się wyżej na górskich, tworzących dolinę zboczach, pełnych grot i jaskiń. – W g-g-góry! – wykrzyknął, wolną dłonią wskazując najpierw w górę, a później – w stronę majaczących dalej szczytów. – Zaprowadzimy cię w-wy-wysoko, do rodziny. Do jaskiń – uzupełnił, nie do końca przekonany, czy w czymkolwiek pomógł, zwłaszcza, gdy olbrzym wydał z siebie coś pomiędzy jęknięciem, a szlochem. – Myślisz, że d-da radę iść? – zapytał Hannah, dopiero teraz spoglądając na jego nogę. Nie wyobrażał sobie, by mieli go prowadzić – lub, co gorsza, nieść – całą drogę. Musiał ważyć co najmniej kilkaset kilogramów. Zbliżył się do niego w ślad za przyjaciółką, zerkając na nią kątem oka z mieszaniną podziwu i niedowierzania; milcząco zastanawiał się, co na temat propozycji zapewnienia ochrony przez dwójkę drobnych ludzi pomyśli ktoś posiadający gabaryty młodego dębu, ale postanowił przezornie nie wypowiadać tych wątpliwości na głos. – Chodźmy. Ani się obejrzymy, a b-b-będziemy w domu – spróbował zachęcić siedzącego olbrzyma, starając się brzmieć dziarsko. A później jeszcze jeden pomysł wpadł mu do głowy, kiedy przypomniał sobie, co jemu samemu w młodości pomagało w trakcie długich wędrówek z ojcem. Odchrząknął. – Bo choć droga jest daleka, to my nie poddamy się! Żwawo, dzielnie iść będziemy, aż do końca ścieżki, hen! – zaśpiewał donośnie, zaskakująco czystym głosem, mając nadzieję, że w ten sposób zwróci uwagę – jakby nie było – chłopca. Jednocześnie ruszył w kierunku, który wydawał mu się właściwy, przez cały czas sprawdzając, czy olbrzym podąża za nimi. – Raz przez góry, raz przez lasy, gdzie olbrzymów wioska stoi; dzikich stworzeń i oparów żadne z nas się wszak nie boi! – ciągnął dalej, zmieniając nieco oryginalny tekst przyśpiewki; licząc na to, że ich towarzysz nie będzie potrzebował takiej motywacji przez całą drogę – nie miał ochoty doszczętnie zedrzeć sobie gardła.
| nie mam perswazji, więc próbuję przekonać naszego nowego kolegę śpiewem na I, bo do piosenek maszeruje się najlepiej
Wysłuchał słów Hannah w milczeniu, zastanawiając się nad nimi przez chwilę. – To właściwie dzi-dziwne, że nikt inny g-g-go nie znalazł. Mam na myśli olbrzymy – powiedział. Nie szukali go? Nie wiedział zbyt wiele na temat zwyczajów olbrzymów, nie mówiąc już o zwyczajach charakterystycznych dla irlandzkiego plemienia, z którego pochodził zaginiony syn gurga, ale pamiętał, jak kiedyś w jego rodzinnych stronach zaginął kilkuletni chłopiec z sąsiedztwa; cała wioska szukała go wtedy przez kilka godzin, zdeterminowana, by dopilnować jego bezpiecznego powrotu. Czy to możliwe, by klan olbrzymów zwyczajnie porzucił jednego ze swoich? Coś wywróciło mu się nieprzyjemnie w żołądku, gdy o tym pomyślał, ale wtedy Hannah ściągnęła jego myśli na ziemię. Uśmiechnął się. – Na szczęście tak. Mam jeszcze k-k-kilka lat, żeby wybudować fortecę, która będzie odstraszać k-ka-kawalerów – odpowiedział z rozbawieniem, czując przez moment, jak coś ciepłego rozlewa się za jego mostkiem na wspomnienie córki. W rzeczywistości nie sięgał jeszcze wyobraźnią tak daleko, trochę bojąc się to robić; ich przyszłość była zbyt niepewna – żadne z nich nie wiedziało, jak będzie wyglądało ich jutro.
Póki co musieli dopilnować, żeby przetrwać dzisiaj – i żeby przetrwał je również zagubiony potomek olbrzymów.
Wzbicie się w powietrze pomogło mu – jak zwykle – w oczyszczeniu myśli, podobnie zresztą jak niepodzielne skupienie się na zadaniu. Leciał powoli, starając się przez cały czas kontrolować zarówno powietrze, jak i ziemię, na której – za warstwą mgły – znajdowała się Hannah. Chociaż wiedział, że w razie problemów na pewno by ją usłyszał, i tak odetchnął z ulgą, gdy parę minut później znalazł się obok niej, a w jej twarzy dostrzegł potwierdzenie, że wszystko było w porządku. On również kiwnął głową. – Tak, t-t-tak myślę. Chodź, pokażę ci – zaproponował, po czym oboje wzbili się ponad mgłę; odszukanie smużki dymu po raz drugi przyszło mu już bez większego trudu, więc wyciągnął dłoń, wskazując właściwy kierunek, a później poleciał za nią – dalej i dalej od źródła oparów, rzednących z każdym przebytym metrem. Spoglądał w dół, patrząc na stopniowo wyłaniające się z nich drzewa, ale w pewnym momencie musiał się zagapić – bo postać siedzącego przy ognisku olbrzyma zauważył ułamek sekundy później niż Hannah. Otworzył usta, na moment zatrzymując spojrzenie na jej rozjaśnionej uśmiechem twarzy, ale nim zdążyłby ją powstrzymać, już mknęła w dół – prosto ku trzymetrowej postaci, która na jej widok poderwała się z miejsca, górując nad polaną niczym drzewo. – Uważaj! – krzyknął ostrzegawczo, nie tracąc czasu na zatrzymywanie się i praktycznie zeskakując z miotły w locie; wyciągnął ramię, chcąc powstrzymać przyjaciółkę przed rzuceniem się prosto ku olbrzymowi, po czym zrobił też krok do przodu, instynktownie chcąc znaleźć się pomiędzy nią, a uzbrojonym w ciężki oręż olbrzymem. Już miał wyciągnąć różdżkę (choć szczerze mówiąc nie miał pojęcia, jakim zaklęciem mógłby powalić takiego przeciwnika), ale sytuacja, która na moment wymknęła się spod kontroli, zdawała się pod nią wracać – w miarę, jak Hannah wyrzucała z siebie kolejne słowa. Nie przerywał jej, zdając sobie sprawę, że mówcą był kiepskim – zamiast tego cały czas przesuwając spojrzeniem pomiędzy nią a olbrzymem, gotów zareagować, gdyby ten okazał się jednak agresywny. – On cię chyba r-ro-rozumie. No, przynajmniej częściowo – podzielił się swoją obserwacją; chociaż ich rozmówca zdecydowanie nie mógł pochwalić się elokwencją, to Billy miał wrażenie, że na jego nieforemnej twarzy nie było niezrozumienia; przyglądał się im ze słabnącą ledwo zauważalnie nieufnością, ale nie całkowitą dezorientacją. Co prawdopodobnie było dobrym znakiem.
Zaaferowany rozwojem sytuacji, z lekkim opóźnieniem zorientował się, że przyjaciółka zwróciła się do niego. – Co? – zapytał głupio, zanim dotarł do niego sens jej polecenia. – A, t-t-tak. Już. – Nieco niechętnie oderwał wzrok od syna gurga, żeby szybko przewertować notatki; o ile był w stanie stwierdzić, wioska, z której pochodził olbrzym, nie miała nazwy – ale znajdowała się wyżej na górskich, tworzących dolinę zboczach, pełnych grot i jaskiń. – W g-g-góry! – wykrzyknął, wolną dłonią wskazując najpierw w górę, a później – w stronę majaczących dalej szczytów. – Zaprowadzimy cię w-wy-wysoko, do rodziny. Do jaskiń – uzupełnił, nie do końca przekonany, czy w czymkolwiek pomógł, zwłaszcza, gdy olbrzym wydał z siebie coś pomiędzy jęknięciem, a szlochem. – Myślisz, że d-da radę iść? – zapytał Hannah, dopiero teraz spoglądając na jego nogę. Nie wyobrażał sobie, by mieli go prowadzić – lub, co gorsza, nieść – całą drogę. Musiał ważyć co najmniej kilkaset kilogramów. Zbliżył się do niego w ślad za przyjaciółką, zerkając na nią kątem oka z mieszaniną podziwu i niedowierzania; milcząco zastanawiał się, co na temat propozycji zapewnienia ochrony przez dwójkę drobnych ludzi pomyśli ktoś posiadający gabaryty młodego dębu, ale postanowił przezornie nie wypowiadać tych wątpliwości na głos. – Chodźmy. Ani się obejrzymy, a b-b-będziemy w domu – spróbował zachęcić siedzącego olbrzyma, starając się brzmieć dziarsko. A później jeszcze jeden pomysł wpadł mu do głowy, kiedy przypomniał sobie, co jemu samemu w młodości pomagało w trakcie długich wędrówek z ojcem. Odchrząknął. – Bo choć droga jest daleka, to my nie poddamy się! Żwawo, dzielnie iść będziemy, aż do końca ścieżki, hen! – zaśpiewał donośnie, zaskakująco czystym głosem, mając nadzieję, że w ten sposób zwróci uwagę – jakby nie było – chłopca. Jednocześnie ruszył w kierunku, który wydawał mu się właściwy, przez cały czas sprawdzając, czy olbrzym podąża za nimi. – Raz przez góry, raz przez lasy, gdzie olbrzymów wioska stoi; dzikich stworzeń i oparów żadne z nas się wszak nie boi! – ciągnął dalej, zmieniając nieco oryginalny tekst przyśpiewki; licząc na to, że ich towarzysz nie będzie potrzebował takiej motywacji przez całą drogę – nie miał ochoty doszczętnie zedrzeć sobie gardła.
| nie mam perswazji, więc próbuję przekonać naszego nowego kolegę śpiewem na I, bo do piosenek maszeruje się najlepiej
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spojrzała na niego w pośpiechu, kiedy wyraził swe obawy, a setki myśli i nowych teorii napłynęły jej do głowy, paraliżując, wzbudzając obawy.
— Chyba nie myślisz, że komuś na tym zależało? Ale wtedy Ragnar by się pewnie o tym dowiedział. Na Merlina...— szepnęła, zatrzymując spojrzenie zawieszone w powietrzu przed sobą. — A co jeśli Ragnar został zamordowany właśnie z tego powodu?! Jeśli któryś olbrzym nie chciał, by syn gurga wrócił do domu?!— Przecież to spisek rodem z powieści, a ponoć olbrzymy nie grzeszyły inteligencją. Poczuła gęsią skórkę, po plecach przebiegł jej dreszcz. Kolory odpłynęły jej z twarzy, serce zabiło szybciej. Zdecydowanie powinni się tego dowiedzieć, ale najpierw musieli doprowadzić olbrzyma do wioski. Kolejne słowa Billego wytrąciły ją z zamyślenia. Spojrzała na niego przez chwilę zastanawiając się, czy zamierza budować fortecę dla gurga, ale oczywiście, chodziło o Amelkę. Uśmiechnęła się, gdy to do niej dotarło. Utkwiła w nim spojrzenie. Z jakiegoś (nie)wyjaśnionego powodu poczuła, jak robi jej się cieplej w środku, a samo wyobrażenie go takiego — w roli ojca, troskliwego, czasem zazdrosnego, czasem nadopiekuńczego wprawiły ją we wzruszenie. Bez trudu mogła stworzyć oczami wyobraźni podobny obraz - czarodziejów lub mugoli pukających do drzwi jej domu. I jego, otwierającego je i próbującego zakomunikować, że jej nie ma; lecz nim zdążyłby to zrobić, ona sama wybiegłaby pod jego pachą. Zamrugał kilkukrotnie, nie odrywając od niego wzroku, aż w końcu nabrała powietrza w płuca i obróciła głowę. Życzyła mu tego. Nagle zrobiło jej się niebywale ciężko.
— Jeśli chcesz, mogę załatwić ci smoczopłomyka od Percivala, żeby jej strzegł.
Młody olbrzym, trudno było go jednak nazwać małym wyglądał na zagubionego, a miejsce wokół niego nie sprawiało wrażenia stałego miejsca pobytu. Możliwe, że się przemieszczał, a jeśli ktokolwiek z plemienia go szukał, nie mógł natrafić na jego ślad. A może nikt go nie szukał, może założyli, że odszedł sam. Z tego, co pamiętała z udzielonych informacji o tych istotach, nie były zbyt lojalne. Matki nie miały oporów, by zostawiać swoje dzieci, by zmieniać partnerów, jeśli byli niewystarczająco silni. Może nikt się tym nie przejął. Patrząc jednak na niego wiedziała, że muszą go doprowadzić do domu. Kiedy Billy przesunął się do przodu, by stanąć pomiędzy nimi i przyjąć na siebie ewentualny atak, spojrzała na niego przelotnie, dotknęła dłonią jego przedramienia. Może to nie będzie potrzebne.
— Ty iść z nami, prosto tam. My się tobą zaopiekować — objęła się rękami i uśmiechnęła pogodnie do olbrzyma, posiłkując się gestami, by mógł ją lepiej zrozumieć. Will twierdził, że mógł ich rozumieć, pomimo wszystko. Ona nie zauważyła tego, ale zaufałaby mu ze wszystkim. Wiedziała, że jeśli tak sądził, musiał mieć rację. Nie przestawała więc w swoich wysiłkach. Pociągnęła delikatnie go za rękę, a raczej wielką łapę. Próbowała przynajmniej, sugerując mu tym samym by ruszył się i poszedł za nimi. Dłońmi objęła jego kciuka i znów pociągnęła we wskazanym przez Billego kierunku.
— Nie wiem. Ale raczej go nie poniesiemy — odpowiedziała Moore'owi, spoglądając na ranę na nodze. Euforia przyjaciela nie działała na olbrzyma, podobnie jak jej zachęty. Ale kiedy Billy zaczął śpiewać wszystko się zmieniło. Nie wiedziała, w którym momencie przestała go ciągnąć. Miły dla ucha, przyjemny męski głos otulił ich, a olbrzym wpatrzony w czarodzieja złagodniał. Z jego twarzy odeszły poprzednie emocje, przestał szlochać. Zapatrzony na niego ruszył się, najpierw robiąc jeden krok, a następnie drugi, nieco kulejąc. W końcu na jego twarzy pojawiło się coś na kształt nieporadnego uśmiechu.
— Nie przestawaj — poprosiła Billego, nie odrywając wzroku od olbrzyma i wsiadła na miotłę, by unieść się nieco wyżej. Olbrzym miał szansę robić znacznie większe kroki, chciała mu dorównać. Wiedziała, że Moore za moment zrobi to samo. Znając kierunek powoli podążyli w tamtą stronę. Początkowo nieśmiały olbrzym jedynie słuchał, by po kilkunastu krokach przyłączyć się w swój nietypowy sposób do piosenki, której słów nie znał. Cokolwiek podśpiewywał, wyraźnie mu się podobało. W pewnym momencie sama zaczęła nucić przyśpiewkę, a droga minęła im zaskakująco szybko. Wyszli z oparów okalających jezioro, wtedy też rozstąpiły się chmury, a na niebie błysnęło popołudniowe już słońce. W bieli, trujących oparach zupełnie stracili rachubę czasu. Było już późno, słońce chyliło się ku zachodowi. Wyciągnęła z torby butelkę wody, a później podała ją Billemu.
— To chyba tam— mruknęła, kiedy olbrzym kilka metrów za nimi kroczył po ostrych skałach. Przed nimi rozciągały się szczyty, między nimi zamajaczyły sylwetki. Pieszo mieliby przed sobą godzinę drogi, ale na miotłach mogli znaleźć się tam szybciej, a olbrzym w kilkunastu krokach powinien dotrzeć na miejsce. — Chodź — zaproponowała i popędziła do przodu, by dotrzeć na miejsce. – My szukać gurga tego plemienia [b]— My czarodzieje, dobrzy czarodzieje. Ja-Hannah - on - Bill — zaczęła, kiedy przed nimi pojawił się wielki - naprawdę wielki - stwór. Patrzył na nich podejrzliwie. — My przyprowadzić chłopca — wskazała za siebie na idącego olbrzyma. Wtedy wyraz twarzy gurga się zmienił. — My znaleźć go koło jeziora. Być całkiem sam, nieszczęśliwy. Błąkać się w trującej mgle. Jakieś zwierze zaatakować go w nogę, musieć uciekać — dukała, starając się narysować możliwą sytuację, ale po chwili olbrzymy połączyły się i uścisnęły. Zamilkła więc, dając im chwilę na przywitanie. Spojrzała na Williama i uśmiechnęła się lekko. A kiedy gurg zwrócił się znów ku nim kontynuowała: — My zrobić to dla was. My tworzyć Zakon Feniksa, grupa dobrych czarodziejów. My bronić dobrych. Ale my też potrzebować pomocy, daleko stąd w Londynie. Tam być wojna. Źli czarodzieje zabijać dobrych. Źli czarodzieje chcieć dużo śmierci. My uratować, ale my słabi. Wy silni. Wy nam pomóc. Wy nam bardzo potrzebni. Wy przyjść do nas, do Anglii i bronić słabych. My wam zapewnić opieka i pomoc. My znać uzdrowicieli, co pomogą. — Nie wiedziała, jak ma się do nich zwracać, czy cokolwiek rozumieją z tego bełkotu i czy mogą zgodzić się i przystać na ich prośbę. Gurg spojrzał na swojego syna, a później na inne olbrzymy, które zgromadziły się w międzyczasie wokół nich. Wright i Moore byli przy nich jak okruchy chleba. Po krótkich pochrumkiwaniach gurg w końcu przemówił po angielsku. Miał przystać na propozycję.
| perswazja I
— Chyba nie myślisz, że komuś na tym zależało? Ale wtedy Ragnar by się pewnie o tym dowiedział. Na Merlina...— szepnęła, zatrzymując spojrzenie zawieszone w powietrzu przed sobą. — A co jeśli Ragnar został zamordowany właśnie z tego powodu?! Jeśli któryś olbrzym nie chciał, by syn gurga wrócił do domu?!— Przecież to spisek rodem z powieści, a ponoć olbrzymy nie grzeszyły inteligencją. Poczuła gęsią skórkę, po plecach przebiegł jej dreszcz. Kolory odpłynęły jej z twarzy, serce zabiło szybciej. Zdecydowanie powinni się tego dowiedzieć, ale najpierw musieli doprowadzić olbrzyma do wioski. Kolejne słowa Billego wytrąciły ją z zamyślenia. Spojrzała na niego przez chwilę zastanawiając się, czy zamierza budować fortecę dla gurga, ale oczywiście, chodziło o Amelkę. Uśmiechnęła się, gdy to do niej dotarło. Utkwiła w nim spojrzenie. Z jakiegoś (nie)wyjaśnionego powodu poczuła, jak robi jej się cieplej w środku, a samo wyobrażenie go takiego — w roli ojca, troskliwego, czasem zazdrosnego, czasem nadopiekuńczego wprawiły ją we wzruszenie. Bez trudu mogła stworzyć oczami wyobraźni podobny obraz - czarodziejów lub mugoli pukających do drzwi jej domu. I jego, otwierającego je i próbującego zakomunikować, że jej nie ma; lecz nim zdążyłby to zrobić, ona sama wybiegłaby pod jego pachą. Zamrugał kilkukrotnie, nie odrywając od niego wzroku, aż w końcu nabrała powietrza w płuca i obróciła głowę. Życzyła mu tego. Nagle zrobiło jej się niebywale ciężko.
— Jeśli chcesz, mogę załatwić ci smoczopłomyka od Percivala, żeby jej strzegł.
Młody olbrzym, trudno było go jednak nazwać małym wyglądał na zagubionego, a miejsce wokół niego nie sprawiało wrażenia stałego miejsca pobytu. Możliwe, że się przemieszczał, a jeśli ktokolwiek z plemienia go szukał, nie mógł natrafić na jego ślad. A może nikt go nie szukał, może założyli, że odszedł sam. Z tego, co pamiętała z udzielonych informacji o tych istotach, nie były zbyt lojalne. Matki nie miały oporów, by zostawiać swoje dzieci, by zmieniać partnerów, jeśli byli niewystarczająco silni. Może nikt się tym nie przejął. Patrząc jednak na niego wiedziała, że muszą go doprowadzić do domu. Kiedy Billy przesunął się do przodu, by stanąć pomiędzy nimi i przyjąć na siebie ewentualny atak, spojrzała na niego przelotnie, dotknęła dłonią jego przedramienia. Może to nie będzie potrzebne.
— Ty iść z nami, prosto tam. My się tobą zaopiekować — objęła się rękami i uśmiechnęła pogodnie do olbrzyma, posiłkując się gestami, by mógł ją lepiej zrozumieć. Will twierdził, że mógł ich rozumieć, pomimo wszystko. Ona nie zauważyła tego, ale zaufałaby mu ze wszystkim. Wiedziała, że jeśli tak sądził, musiał mieć rację. Nie przestawała więc w swoich wysiłkach. Pociągnęła delikatnie go za rękę, a raczej wielką łapę. Próbowała przynajmniej, sugerując mu tym samym by ruszył się i poszedł za nimi. Dłońmi objęła jego kciuka i znów pociągnęła we wskazanym przez Billego kierunku.
— Nie wiem. Ale raczej go nie poniesiemy — odpowiedziała Moore'owi, spoglądając na ranę na nodze. Euforia przyjaciela nie działała na olbrzyma, podobnie jak jej zachęty. Ale kiedy Billy zaczął śpiewać wszystko się zmieniło. Nie wiedziała, w którym momencie przestała go ciągnąć. Miły dla ucha, przyjemny męski głos otulił ich, a olbrzym wpatrzony w czarodzieja złagodniał. Z jego twarzy odeszły poprzednie emocje, przestał szlochać. Zapatrzony na niego ruszył się, najpierw robiąc jeden krok, a następnie drugi, nieco kulejąc. W końcu na jego twarzy pojawiło się coś na kształt nieporadnego uśmiechu.
— Nie przestawaj — poprosiła Billego, nie odrywając wzroku od olbrzyma i wsiadła na miotłę, by unieść się nieco wyżej. Olbrzym miał szansę robić znacznie większe kroki, chciała mu dorównać. Wiedziała, że Moore za moment zrobi to samo. Znając kierunek powoli podążyli w tamtą stronę. Początkowo nieśmiały olbrzym jedynie słuchał, by po kilkunastu krokach przyłączyć się w swój nietypowy sposób do piosenki, której słów nie znał. Cokolwiek podśpiewywał, wyraźnie mu się podobało. W pewnym momencie sama zaczęła nucić przyśpiewkę, a droga minęła im zaskakująco szybko. Wyszli z oparów okalających jezioro, wtedy też rozstąpiły się chmury, a na niebie błysnęło popołudniowe już słońce. W bieli, trujących oparach zupełnie stracili rachubę czasu. Było już późno, słońce chyliło się ku zachodowi. Wyciągnęła z torby butelkę wody, a później podała ją Billemu.
— To chyba tam— mruknęła, kiedy olbrzym kilka metrów za nimi kroczył po ostrych skałach. Przed nimi rozciągały się szczyty, między nimi zamajaczyły sylwetki. Pieszo mieliby przed sobą godzinę drogi, ale na miotłach mogli znaleźć się tam szybciej, a olbrzym w kilkunastu krokach powinien dotrzeć na miejsce. — Chodź — zaproponowała i popędziła do przodu, by dotrzeć na miejsce. – My szukać gurga tego plemienia [b]— My czarodzieje, dobrzy czarodzieje. Ja-Hannah - on - Bill — zaczęła, kiedy przed nimi pojawił się wielki - naprawdę wielki - stwór. Patrzył na nich podejrzliwie. — My przyprowadzić chłopca — wskazała za siebie na idącego olbrzyma. Wtedy wyraz twarzy gurga się zmienił. — My znaleźć go koło jeziora. Być całkiem sam, nieszczęśliwy. Błąkać się w trującej mgle. Jakieś zwierze zaatakować go w nogę, musieć uciekać — dukała, starając się narysować możliwą sytuację, ale po chwili olbrzymy połączyły się i uścisnęły. Zamilkła więc, dając im chwilę na przywitanie. Spojrzała na Williama i uśmiechnęła się lekko. A kiedy gurg zwrócił się znów ku nim kontynuowała: — My zrobić to dla was. My tworzyć Zakon Feniksa, grupa dobrych czarodziejów. My bronić dobrych. Ale my też potrzebować pomocy, daleko stąd w Londynie. Tam być wojna. Źli czarodzieje zabijać dobrych. Źli czarodzieje chcieć dużo śmierci. My uratować, ale my słabi. Wy silni. Wy nam pomóc. Wy nam bardzo potrzebni. Wy przyjść do nas, do Anglii i bronić słabych. My wam zapewnić opieka i pomoc. My znać uzdrowicieli, co pomogą. — Nie wiedziała, jak ma się do nich zwracać, czy cokolwiek rozumieją z tego bełkotu i czy mogą zgodzić się i przystać na ich prośbę. Gurg spojrzał na swojego syna, a później na inne olbrzymy, które zgromadziły się w międzyczasie wokół nich. Wright i Moore byli przy nich jak okruchy chleba. Po krótkich pochrumkiwaniach gurg w końcu przemówił po angielsku. Miał przystać na propozycję.
| perswazja I
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zmarszczył brwi, spoglądając w milczeniu na Hannah, nagle poruszoną. Prawdę mówiąc nie do końca to miał na myśli – zastanawiał się po prostu, czy olbrzymy miały w zwyczaju porzucać swoje młode, jeśli te nie okazały się wystarczająco silne, by samodzielnie wrócić do domu – ale musiał przyznać, że wysnuta przez przyjaciółkę teoria również miała sens. Czy mogło chodzić o walkę o władzę? – Myślisz, że ktoś chciał się p-p-pozbyć konkurenta? Czy olbrzymy w ogóle dziedziczą p-p-przywództwo? – Czuł wstyd na myśl, że tak niewiele o nich wiedział – i żałował, że Hannah nie podała mu szczegółów zadania wcześniej; być może mógłby przygotować się lepiej i być dla niej lepszą pomocą. Tymczasem czuł się odrobinę jakby nieustannie błądził we mgle – nie tylko tej prawdziwej, zasnuwającej brzegi skrytego w dolinie jeziora, ale też metaforycznej. – Z drugiej strony rywal gurga mógł po prostu myśleć, że w t-t-ten sposób osłabi przeciwnika. – Olbrzym, rozproszony troską o zaginionego syna, mógł stać się nieostrożny, mniej skupiony na utrzymaniu władzy; wszystko to były jednak tylko ślepe przypuszczenia – być może nigdy mieli tak do końca się nie dowiedzieć, jak było naprawdę.
Myśl o Amelce wywołała na jego twarzy uśmiech, który po chwili zamienił się jednak w niezadowolony grymas. – Co to są smoczop-p-płomyki? – zapytał, w pierwszym momencie pozwalając wypłynąć na powierzchnię ciekawości, ale opamiętując się zaraz potem. – Zresztą nieważne, niczego nie chcę od Rycerza W-wa-walpurgii – dodał, przyspieszając nagle, i ledwie powstrzymując się przed wywróceniem oczami. – Kim on w ogóle dla ciebie jest – burknął, nie potrafiąc zignorować faktu, że był to już drugi raz, kiedy Hannah wspominała o ich byłym wrogu. Czy naprawdę nie wystarczało jej towarzystwo ludzi, którym mogła ufać?
Na szczęście pojawienie się na horyzoncie młodego olbrzyma szybko odwróciło jego uwagę, zmuszając go do skupienia się wyłącznie na celu misji. Odwrócił się, czując na ramieniu lekki dotyk palców, który na pewien sposób zatrzymał go w miejscu, skłaniając, by zwyczajnie pozwolił przyjaciółce działać. Przyglądał się więc rozgrywającej się scenie w milczeniu, decydując się nie ingerować, dopóki nie stanie się to absolutnie konieczne. Ale wyglądało na to, że nie było; Hannah była w tym dobra – w przekonywaniu ludzi (i istot?) do siebie, w wzbudzaniu w nich zaufania, w opiekowaniu się tymi, którzy tego potrzebowali; nie dziwiło go, że to właśnie ją wyznaczono do tego zadania, a ostatecznie nie budziło w nim też zaskoczenia, że młody olbrzym pozwolił jej chwycić się za rękę i pociągnąć w stronę ścieżki, zamiast od razu się wyszarpnąć. Jemu zdecydowanie brakowało podobnych zdolności do przekonywania, starał się jednak pomóc, jak tylko potrafił – dlatego zgodnie z jej poleceniem nie przestawał śpiewać, w międzyczasie jedynie wspinając się na miotłę. Było w tym coś niezwykłego – w tym ich pochodzie, w którym każdy podśpiewywał pod nosem swoją melodię; zastanowił się przez moment, jak to musiało wyglądać z boku – dwójka czarodziejów i niedorosły jeszcze olbrzym, kulejący paskudnie na jedną nogę, ale mimo to dziarsko idący do przodu. Może było w tym coś pokrzepiającego; że nawet pomimo tak drastycznych różnic byli w stanie odnaleźć coś w rodzaju wspólnego języka. Prostego, niedoskonałego, ale koniec końców prowadzącego ich w tym samym kierunku. Jeśli mogli przekonać do siebie olbrzymy – to być może dla czarodziejskiego świata również tliła się nadzieja?
Widok majaczących przed nimi sylwetek, potężnych niczym wielkie, szare skały, wyrwał go z zamyślenia, sprawiając, że wreszcie zamilkł – a przez jedną żenującą sekundę jego zakończeniami nerwowymi szarpnął instynkt nakazujący ucieczkę. Stłumił go w zarodku, z wdzięcznością przyjmując butelkę wody od Hannah, i pociągając spory łyk; chłodny płyn przyjemnie załagodził zmęczone od głośnego śpiewu gardło. – Dziękuję – powiedział z uśmiechem, podrywając nieco miotłę w górę, żeby wylądować tuż przed olbrzymami – i po raz kolejny pozwalając przyjaciółce grać pierwsze skrzypce. W czasie, kiedy mówiła, sam rozglądał się dookoła, chłonąc spojrzeniem fragment wioski – odległej, do tej pory zapewne zupełnie odciętej od całej reszty pogrążonego w chaosie świata. – Walczcie u naszego boku – odezwał się głośno, kiedy ostatnie słowa Hannah wybrzmiały; wątpił, czy brzmiał tak przekonująco jak ona, ale chciał przynajmniej ją poprzeć, dać członkom plemienia – i jego przywódcy przede wszystkim – do zrozumienia, że nie przemawiała jedynie we własnym imieniu; że było ich więcej – i że wszyscy chcieli tego samego. – R-ra-razem będziemy silniejsi niż osobno – zapewnił jeszcze; czy to nie siła imponowała olbrzymom najbardziej? Nie mógł być tego pewien, ale spoglądając w górę, na potężne postacie, trudno było mu myśleć o czymś innym.
Gdy był już pewien, że gurg przystał – przynajmniej wstępnie – na propozycję Zakonu Feniksa, odezwał się raz jeszcze. – Wcześniej twojego syna próbował odnaleźć nasz p-p-przyjaciel. Ragnar – zwrócił się do gurga, szczególnie wyraźnie akcentując imię zaginionego alchemika. – Czy dotarł tutaj? Czy wiecie, co się z nim s-st-stało? – zapytał – jednak wątła nadzieja zgasła szybko, gdy olbrzymy jedynie spojrzały po sobie – być może bez zrozumienia, może nie wiedząc, o co mu chodziło – a może zwyczajnie nie mając żadnych wieści do przekazania.
Kiedy oddalili się już nieco od wioski, odwrócił się w stronę Hannah, poprawiając jednocześnie opartą o ramię miotłę. – Byłaś niesamowita – przyznał; szczerze, bez fałszywych pochlebstw – wciąż mając w pamięci śmiałość, z jaką przemawiała do kilkudziesięciokrotnie większych od niej istot, które zapewne mogłyby ich oboje położyć jednym kichnięciem. – Szkoda tylko, że musimy to r-ro-robić. Przynosić im wojnę pod drzwi – dodał po chwili, nie potrafiąc pozbyć się uwierającej go w tył głowy myśli; wiedział, że gdyby nie oni, to z całą pewnością dotarliby do nich Rycerze Walpurgii, ale i tak nie mógł się nie zastanawiać, czy szczęśliwe zjednoczenie ojca i syna nie było jedynie chwilowe; czy obaj ruszą do walki? I czy uda im się ją przetrwać? Czy to będzie ich wina, jeśli nie? – Wracamy? – zapytał, spoglądając w górę, na powleczone czerwienią niebo; wcześniej zgodzili się poszukać również Ragnara, ale szanse na jego odnalezienie, i tak już wątłe, nocą miały zmaleć do zera. Będą musieli poczekać do jutra.
Myśl o Amelce wywołała na jego twarzy uśmiech, który po chwili zamienił się jednak w niezadowolony grymas. – Co to są smoczop-p-płomyki? – zapytał, w pierwszym momencie pozwalając wypłynąć na powierzchnię ciekawości, ale opamiętując się zaraz potem. – Zresztą nieważne, niczego nie chcę od Rycerza W-wa-walpurgii – dodał, przyspieszając nagle, i ledwie powstrzymując się przed wywróceniem oczami. – Kim on w ogóle dla ciebie jest – burknął, nie potrafiąc zignorować faktu, że był to już drugi raz, kiedy Hannah wspominała o ich byłym wrogu. Czy naprawdę nie wystarczało jej towarzystwo ludzi, którym mogła ufać?
Na szczęście pojawienie się na horyzoncie młodego olbrzyma szybko odwróciło jego uwagę, zmuszając go do skupienia się wyłącznie na celu misji. Odwrócił się, czując na ramieniu lekki dotyk palców, który na pewien sposób zatrzymał go w miejscu, skłaniając, by zwyczajnie pozwolił przyjaciółce działać. Przyglądał się więc rozgrywającej się scenie w milczeniu, decydując się nie ingerować, dopóki nie stanie się to absolutnie konieczne. Ale wyglądało na to, że nie było; Hannah była w tym dobra – w przekonywaniu ludzi (i istot?) do siebie, w wzbudzaniu w nich zaufania, w opiekowaniu się tymi, którzy tego potrzebowali; nie dziwiło go, że to właśnie ją wyznaczono do tego zadania, a ostatecznie nie budziło w nim też zaskoczenia, że młody olbrzym pozwolił jej chwycić się za rękę i pociągnąć w stronę ścieżki, zamiast od razu się wyszarpnąć. Jemu zdecydowanie brakowało podobnych zdolności do przekonywania, starał się jednak pomóc, jak tylko potrafił – dlatego zgodnie z jej poleceniem nie przestawał śpiewać, w międzyczasie jedynie wspinając się na miotłę. Było w tym coś niezwykłego – w tym ich pochodzie, w którym każdy podśpiewywał pod nosem swoją melodię; zastanowił się przez moment, jak to musiało wyglądać z boku – dwójka czarodziejów i niedorosły jeszcze olbrzym, kulejący paskudnie na jedną nogę, ale mimo to dziarsko idący do przodu. Może było w tym coś pokrzepiającego; że nawet pomimo tak drastycznych różnic byli w stanie odnaleźć coś w rodzaju wspólnego języka. Prostego, niedoskonałego, ale koniec końców prowadzącego ich w tym samym kierunku. Jeśli mogli przekonać do siebie olbrzymy – to być może dla czarodziejskiego świata również tliła się nadzieja?
Widok majaczących przed nimi sylwetek, potężnych niczym wielkie, szare skały, wyrwał go z zamyślenia, sprawiając, że wreszcie zamilkł – a przez jedną żenującą sekundę jego zakończeniami nerwowymi szarpnął instynkt nakazujący ucieczkę. Stłumił go w zarodku, z wdzięcznością przyjmując butelkę wody od Hannah, i pociągając spory łyk; chłodny płyn przyjemnie załagodził zmęczone od głośnego śpiewu gardło. – Dziękuję – powiedział z uśmiechem, podrywając nieco miotłę w górę, żeby wylądować tuż przed olbrzymami – i po raz kolejny pozwalając przyjaciółce grać pierwsze skrzypce. W czasie, kiedy mówiła, sam rozglądał się dookoła, chłonąc spojrzeniem fragment wioski – odległej, do tej pory zapewne zupełnie odciętej od całej reszty pogrążonego w chaosie świata. – Walczcie u naszego boku – odezwał się głośno, kiedy ostatnie słowa Hannah wybrzmiały; wątpił, czy brzmiał tak przekonująco jak ona, ale chciał przynajmniej ją poprzeć, dać członkom plemienia – i jego przywódcy przede wszystkim – do zrozumienia, że nie przemawiała jedynie we własnym imieniu; że było ich więcej – i że wszyscy chcieli tego samego. – R-ra-razem będziemy silniejsi niż osobno – zapewnił jeszcze; czy to nie siła imponowała olbrzymom najbardziej? Nie mógł być tego pewien, ale spoglądając w górę, na potężne postacie, trudno było mu myśleć o czymś innym.
Gdy był już pewien, że gurg przystał – przynajmniej wstępnie – na propozycję Zakonu Feniksa, odezwał się raz jeszcze. – Wcześniej twojego syna próbował odnaleźć nasz p-p-przyjaciel. Ragnar – zwrócił się do gurga, szczególnie wyraźnie akcentując imię zaginionego alchemika. – Czy dotarł tutaj? Czy wiecie, co się z nim s-st-stało? – zapytał – jednak wątła nadzieja zgasła szybko, gdy olbrzymy jedynie spojrzały po sobie – być może bez zrozumienia, może nie wiedząc, o co mu chodziło – a może zwyczajnie nie mając żadnych wieści do przekazania.
Kiedy oddalili się już nieco od wioski, odwrócił się w stronę Hannah, poprawiając jednocześnie opartą o ramię miotłę. – Byłaś niesamowita – przyznał; szczerze, bez fałszywych pochlebstw – wciąż mając w pamięci śmiałość, z jaką przemawiała do kilkudziesięciokrotnie większych od niej istot, które zapewne mogłyby ich oboje położyć jednym kichnięciem. – Szkoda tylko, że musimy to r-ro-robić. Przynosić im wojnę pod drzwi – dodał po chwili, nie potrafiąc pozbyć się uwierającej go w tył głowy myśli; wiedział, że gdyby nie oni, to z całą pewnością dotarliby do nich Rycerze Walpurgii, ale i tak nie mógł się nie zastanawiać, czy szczęśliwe zjednoczenie ojca i syna nie było jedynie chwilowe; czy obaj ruszą do walki? I czy uda im się ją przetrwać? Czy to będzie ich wina, jeśli nie? – Wracamy? – zapytał, spoglądając w górę, na powleczone czerwienią niebo; wcześniej zgodzili się poszukać również Ragnara, ale szanse na jego odnalezienie, i tak już wątłe, nocą miały zmaleć do zera. Będą musieli poczekać do jutra.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zmarszczyła brwi na moment, a wraz z nimi nos, utwierdzając Billego tym samym w przekonaniu, że nie wie. Nie miała pojęcia. Wiedza, którą posiadała na temat olbrzymów nie była tak rozległa i bogata, by potrafiła im przypisać podobne zachowania. Spojrzała na przyjaciela, łapiąc się na tym, że nie potrafiła potwierdzić.
— Raczej w grę wchodzi siła. Wydaje mi się, że gurciem zostaje zawsze najsilniejszy — mruknęła w zamyśleniu. — Nie wiem, czy są w stanie ocenić potencjał młodego olbrzyma w ten sposób.— Wzruszyła ramionami, nieco zawiedziona tym, że nie potrafili odtworzyć całego biegu zdarzeń, a młody olbrzym nawet jeśli rozumiał ich język, nie potrafił się z nimi skomunikować i opowiedzieć jak było. A nawet gdyby mógł — czy wiedział, jaka byłaby w takim wypadku prawda? Olbrzymy nie były zbyt inteligentne. Jeśli jeden z nich wyróżniał się rezolutnością, reszta mogła to przeoczyć. Nie dostrzegać w tym zagrożenia.
Chęć ruszenia do doliny z Williamem była odruchem spontaniczności. Nie chciała zwlekać, czuła, że muszą wyruszyć jak najszybciej, a nie mogła wymarzyć sobie lepszego kompana od niego. Może podświadomie chciała, by jej towarzyszył również dlatego, że dotąd Zakon Feniksa ich dzielił, a nie łączył. Choć walczyli o to samo, choć chcieli tak samo dobrze, to właśnie tajemnica, która pomiędzy nimi utknęła wywołała przykry zawód, po którym długo nie było już nic. Pustka, ucieczka, nieobecność. Zalęgła się tęsknota, żal pozostał. To miało szansę naprawić wszystko; to, co popsuli. To, czemu pozwolili się wymknąć, prześlizgnąć pomiędzy palcami niepostrzeżenie.— Możliwe— nie mogła zaprzeczyć, tak jak potwierdzić. Być może nigdy nie dowiedzą się, jaka była prawda. Przybywając do plemienia olbrzymów, przyprowadzając syna gurga mogli spróbować dociekać, ale istniało ryzyko, że roztrząsając wszystko, poddając sugestie, które nie musiały być wcale zbieżne z prawdą, mogli tylko zaszkodzić Zakonowi.
— Smoczopłomyki? To takie małe smoki, wielkości kota. Można je trzymać w domu i w ogóle są niegroźne— wyjaśniła mu z całą pewnością. [/b]— Czasem urwisują, ale są nieszkodliwe.[/b]— Mogą posłużyć do spalenia komuś szaty na zlecenie. Poza tym chyba były małe i słodkie, bo wszystko, co małe jest słodkie. Wzruszyła ramionami. — Nie mamy na to wpływu, Billy — mruknęła i westchnęła. — Percival złożył przysięgę wieczystą i teraz jest jednym z nas. Był na ostatnim spotkaniu Zakonu. — Spojrzała na niego. Na następnym pewnie też będzie, możliwe, że się spotkają. — Ja też mu nie ufam, ale... Ben mu ufa.— I na tym zakończyła, zdając sobie sprawę, że może lada moment powiedzieć kilka słów za dużo. — Nikim — wyjaśniła. — Nie w tym sensie, po prostu... poznaliśmy się i tyle. Przyjaźni się z Benem. Poszedł ze mną na wesele do Macmillanów. Nie ma o czym gadać — żachnęła się i pokręciła głową. Nie było tematu. Doskonale rozumiała obawy i niechęć Williama, sama długo czuła to samo. Teraz nie wiedziała, co myślała. Teraz było inaczej, gdy znała prawdę. Nie darzyła go jednak przez to większą sympatią.
Śpiew Billego sprawił, że czas, jaki upłynął skurczył się. Godziny zmieniły się w minuty, a ona zapomniała o zmęczeniu i nieprzespanej nocy, wrażeniach z dnia poprzedniego. Olbrzymy zgodziły się przyłączyć do nich. Zgodziły się przybyć do Londynu, by spróbować go odbić lub strzec przed mordercami i zwolennikami Lorda Voldemorta. Nie mieli wyjścia — musieli to zrobić. Wzmocnić się, zadbać o sojuszników, potężnych i wytrwałych. Dziś może to nie była ich wojna, ale jeśli Rycerze Walpurgii przejmą całą Anglię, to się zmieni. Wszystkie istoty staną się ich więźniami. Nie będzie mowy o wolności, odrębności, życiu w spokoju. Musieli zadbać o to teraz, połączyć siły. Billy miał rację, mówiąc gurgowi — razem byli silniejsi. A przecież to siła imponowała olbrzymom najbardziej.
Brak wieści o Ragnarze nie dodawały im otuchy. Musieli go jednak znaleźć, a przynajmniej spróbować odszukać.
— Ja?— spytała, unosząc brwi. Utkwiła spojrzenie w Billym i uśmiechnęła się wdzięcznie. Jego słowa były dla niej ważne. jego aprobata, jego chęć wzięcia w tym udziału. — Nie zrobiłabym tego bez ciebie — przyznała szczerze; nie miałaby tyle siły, pewnie nie udałoby jej się zaciągnąć olbrzyma do wioski. To śpiew Williama zachęcił go do tego, bu ruszyć z nimi w góry. To jego obecność dodawała jej sił, mobilizowała ją do działania. — Mam nadzieję, że wiesz — zaczęła, na moment milknąc, by pozbierać właściwe słowa. — że cieszę się, że wróciłeś. I dziękuję — ale nie sprecyzowała, czy chodziło jej o jego powrót, czy o to, że zgodził się wyruszyć z nią na tę wyprawę.
Pokiwała głową, na potwierdzenie. Dziś nie było już sensu szukać Ragnara. Zmierzchało, w ciemnościach, do tego w gęstej mgle nie znajdą go w Glendalough.
— W mieście możemy się zatrzymać, przespać kilka godzin — lub całą noc, oboje byli wykończeni. Odpoczynek był potrzebny. — Zjemy coś i poczekamy do jutra. Rano, po śniadaniu spróbujemy poszukać Ragnara, co?
I zgodnie ruszyli za oba jeziora, do miasteczka, w którym jedna poczciwa rodzina czarodziejów udzieliła im noclegu, poczęstowała ich też posiłkiem, przy którym oboje pomogli, chcąc wyrazić wdzięczność za udzielenie schronienia. Rano wyruszyli z powrotem, nad jeziora, chronieni przed bańkę na głowie przed szkodliwym działaniem trujących oparów przeszukali tereny wokół dolnego i górnego jeziora. Nie znajdując nic, co mogłoby świadczyć o tym, że alchemik jeszcze żył wrócili do domu — wtedy też, na prawym brzegu, w krzakach dostrzegli coś. Trudno było mówić o człowieku. Poszarpane ubrania, torby, rozdarte i częściowo pożarte przez zwierzęta ludzkie szczątki. Widok był potworny. Ingrediencje i zapiski wskazywały na Raganra, poszukiwanego alchemika. Wszystko wskazywało na to, że został zaatakowany przez jakieś zwierzę. Nie było, co zbierać, co zabrać rodzinie. Łzy napłynęły Wright do oczu. Ani śmierć, ani to, co po sobie zostawiała nie było już jej obce. Widziała podobne masakry na ulicach Londynu, podczas pamiętnej nocy. Mimo to długo nie mogła dojść do siebie. Całą drogę milczeli oboje. Zabrawszy jego różdżkę i rzeczy osobiste wrócili do Hogsmeade.
| zt x2
— Raczej w grę wchodzi siła. Wydaje mi się, że gurciem zostaje zawsze najsilniejszy — mruknęła w zamyśleniu. — Nie wiem, czy są w stanie ocenić potencjał młodego olbrzyma w ten sposób.— Wzruszyła ramionami, nieco zawiedziona tym, że nie potrafili odtworzyć całego biegu zdarzeń, a młody olbrzym nawet jeśli rozumiał ich język, nie potrafił się z nimi skomunikować i opowiedzieć jak było. A nawet gdyby mógł — czy wiedział, jaka byłaby w takim wypadku prawda? Olbrzymy nie były zbyt inteligentne. Jeśli jeden z nich wyróżniał się rezolutnością, reszta mogła to przeoczyć. Nie dostrzegać w tym zagrożenia.
Chęć ruszenia do doliny z Williamem była odruchem spontaniczności. Nie chciała zwlekać, czuła, że muszą wyruszyć jak najszybciej, a nie mogła wymarzyć sobie lepszego kompana od niego. Może podświadomie chciała, by jej towarzyszył również dlatego, że dotąd Zakon Feniksa ich dzielił, a nie łączył. Choć walczyli o to samo, choć chcieli tak samo dobrze, to właśnie tajemnica, która pomiędzy nimi utknęła wywołała przykry zawód, po którym długo nie było już nic. Pustka, ucieczka, nieobecność. Zalęgła się tęsknota, żal pozostał. To miało szansę naprawić wszystko; to, co popsuli. To, czemu pozwolili się wymknąć, prześlizgnąć pomiędzy palcami niepostrzeżenie.— Możliwe— nie mogła zaprzeczyć, tak jak potwierdzić. Być może nigdy nie dowiedzą się, jaka była prawda. Przybywając do plemienia olbrzymów, przyprowadzając syna gurga mogli spróbować dociekać, ale istniało ryzyko, że roztrząsając wszystko, poddając sugestie, które nie musiały być wcale zbieżne z prawdą, mogli tylko zaszkodzić Zakonowi.
— Smoczopłomyki? To takie małe smoki, wielkości kota. Można je trzymać w domu i w ogóle są niegroźne— wyjaśniła mu z całą pewnością. [/b]— Czasem urwisują, ale są nieszkodliwe.[/b]— Mogą posłużyć do spalenia komuś szaty na zlecenie. Poza tym chyba były małe i słodkie, bo wszystko, co małe jest słodkie. Wzruszyła ramionami. — Nie mamy na to wpływu, Billy — mruknęła i westchnęła. — Percival złożył przysięgę wieczystą i teraz jest jednym z nas. Był na ostatnim spotkaniu Zakonu. — Spojrzała na niego. Na następnym pewnie też będzie, możliwe, że się spotkają. — Ja też mu nie ufam, ale... Ben mu ufa.— I na tym zakończyła, zdając sobie sprawę, że może lada moment powiedzieć kilka słów za dużo. — Nikim — wyjaśniła. — Nie w tym sensie, po prostu... poznaliśmy się i tyle. Przyjaźni się z Benem. Poszedł ze mną na wesele do Macmillanów. Nie ma o czym gadać — żachnęła się i pokręciła głową. Nie było tematu. Doskonale rozumiała obawy i niechęć Williama, sama długo czuła to samo. Teraz nie wiedziała, co myślała. Teraz było inaczej, gdy znała prawdę. Nie darzyła go jednak przez to większą sympatią.
Śpiew Billego sprawił, że czas, jaki upłynął skurczył się. Godziny zmieniły się w minuty, a ona zapomniała o zmęczeniu i nieprzespanej nocy, wrażeniach z dnia poprzedniego. Olbrzymy zgodziły się przyłączyć do nich. Zgodziły się przybyć do Londynu, by spróbować go odbić lub strzec przed mordercami i zwolennikami Lorda Voldemorta. Nie mieli wyjścia — musieli to zrobić. Wzmocnić się, zadbać o sojuszników, potężnych i wytrwałych. Dziś może to nie była ich wojna, ale jeśli Rycerze Walpurgii przejmą całą Anglię, to się zmieni. Wszystkie istoty staną się ich więźniami. Nie będzie mowy o wolności, odrębności, życiu w spokoju. Musieli zadbać o to teraz, połączyć siły. Billy miał rację, mówiąc gurgowi — razem byli silniejsi. A przecież to siła imponowała olbrzymom najbardziej.
Brak wieści o Ragnarze nie dodawały im otuchy. Musieli go jednak znaleźć, a przynajmniej spróbować odszukać.
— Ja?— spytała, unosząc brwi. Utkwiła spojrzenie w Billym i uśmiechnęła się wdzięcznie. Jego słowa były dla niej ważne. jego aprobata, jego chęć wzięcia w tym udziału. — Nie zrobiłabym tego bez ciebie — przyznała szczerze; nie miałaby tyle siły, pewnie nie udałoby jej się zaciągnąć olbrzyma do wioski. To śpiew Williama zachęcił go do tego, bu ruszyć z nimi w góry. To jego obecność dodawała jej sił, mobilizowała ją do działania. — Mam nadzieję, że wiesz — zaczęła, na moment milknąc, by pozbierać właściwe słowa. — że cieszę się, że wróciłeś. I dziękuję — ale nie sprecyzowała, czy chodziło jej o jego powrót, czy o to, że zgodził się wyruszyć z nią na tę wyprawę.
Pokiwała głową, na potwierdzenie. Dziś nie było już sensu szukać Ragnara. Zmierzchało, w ciemnościach, do tego w gęstej mgle nie znajdą go w Glendalough.
— W mieście możemy się zatrzymać, przespać kilka godzin — lub całą noc, oboje byli wykończeni. Odpoczynek był potrzebny. — Zjemy coś i poczekamy do jutra. Rano, po śniadaniu spróbujemy poszukać Ragnara, co?
I zgodnie ruszyli za oba jeziora, do miasteczka, w którym jedna poczciwa rodzina czarodziejów udzieliła im noclegu, poczęstowała ich też posiłkiem, przy którym oboje pomogli, chcąc wyrazić wdzięczność za udzielenie schronienia. Rano wyruszyli z powrotem, nad jeziora, chronieni przed bańkę na głowie przed szkodliwym działaniem trujących oparów przeszukali tereny wokół dolnego i górnego jeziora. Nie znajdując nic, co mogłoby świadczyć o tym, że alchemik jeszcze żył wrócili do domu — wtedy też, na prawym brzegu, w krzakach dostrzegli coś. Trudno było mówić o człowieku. Poszarpane ubrania, torby, rozdarte i częściowo pożarte przez zwierzęta ludzkie szczątki. Widok był potworny. Ingrediencje i zapiski wskazywały na Raganra, poszukiwanego alchemika. Wszystko wskazywało na to, że został zaatakowany przez jakieś zwierzę. Nie było, co zbierać, co zabrać rodzinie. Łzy napłynęły Wright do oczu. Ani śmierć, ani to, co po sobie zostawiała nie było już jej obce. Widziała podobne masakry na ulicach Londynu, podczas pamiętnej nocy. Mimo to długo nie mogła dojść do siebie. Całą drogę milczeli oboje. Zabrawszy jego różdżkę i rzeczy osobiste wrócili do Hogsmeade.
| zt x2
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
12 sierpnia
Pięć sukienek. Nie, dziesięć sukienek przefrunęło przez pokoik, nim zdołała choćby jedną z nich przymierzyć, choć na jedną się skusić, choć jedną z nich uznać za godną tak wspaniałej przygody. Wycieczka do Irlandii! Plaże, spacery pod gwiazdami i zapach dumnie rozkwitającej w środku lata natury. I miasto, może odwiedzą jakieś irlandzkie miasteczko. To coś wielkiego! To coś wyjątkowego! Odkąd uciekła z domu, bywała wyłącznie w Dolinie Godryka i Weymouth. Nie widziała Londynu już prawie pół roku i nie zanosiło się, by miała tam kiedykolwiek powrócić, a przecież tak kochała stolicę. Wspaniałe sklepiki z nieskończoną ilością wzorów garderobianych, całe kolorowe palety wstążek i pantofelki, miliony pantofelków uśmiechających się do Belli z pozłacanych witryn. Z jakimż uwielbieniem wspominała ten londyński szyk, z nostalgią powracała do eleganckich flakonów perfum i wytwornych kawiarenek.
Steffen nie powiedział jej zbyt wiele, a przecież zwykle nie zamykał buzi tak szybko. Potrzebowała wiedzieć, co takiego będą robić, dokąd właściwie jadą i… i jakie ubrania powinna ze sobą zabrać! Trudno dobrać garderobę, nie mając takiej wiedzy. Pierwszy raz pakowała się na dłużej sama, bez dwórki, która składałaby jej ubrania i dobierała je odpowiednio do okoliczności. Isa stała więc przed wyzwaniem. Jednak to wcale nie była największa troska, bo kiedy tylko pomyślała o tym, że wybiera się na wycieczkę z chłopakiem bez przyjaciół, bez przyzwoitek, bez wścibskich oczu… to zdecydowanie musiała wystawić buzię przed falę chłodniejszych wiatrów, bo ciepło zdawało się parzyć ją od środka. Czyż to nie piękne? A jakie krępujące!
Nie potrafiła usiedzieć w miejscu, w spokoju poskładać wszystkich potrzebnych rzeczy, a co dopiero zawiązać warkocza. Co chwila podbiegała do okienka i z westchnieniem podglądała płynące powoli obłoki. Rozmarzonymi oczami malowała pejzaże wspólnych przygód, wyobrażała sobie jego pogodne spojrzenie i czułe słowa. Czas mijał dziwnie wolno, choć zamiast faktycznie się do wyjazdu przygotowywać, robiła wszystko inne. Przyozdobiła kapelusz, uwarzyła eliksir upiększający i przez chwilę zastanawiała się, czy powinna go wypić. Ha! Czy w ogóle jakikolwiek eliksir był jej potrzebny? Spakowała cały zapas fiolek i wywarów, które przecież i tak zostaną zaraz zmniejszone zaklęciem. Wzięła… wzięła wszystkie najpiękniejsze spódnice i najlżejsze buciki. Przecież było lato. Rozpierała ją duma na myśl o tym, że Steffen wygrał, był tak zdolny! Przy mistrzu pojedynkowania mogła się czuć zupełnie bezpieczna. Nic, zupełnie nic złego nie mogło się przydarzyć. Pozbawieni tylu świadków mogli pozwolić sobie na odrobinę… odrobinę przygody i nieskrępowanej radości, choć akurat domieszki tego wręcz teatralnego zawstydzenia trudno będzie się pozbyć. Już na samą myśl, że będą mogli spacerować i trzymać się za dłonie, że będą mogli przytulać się pod gwiazdami i marzyć o wspólnych planach, czerwieniała intensywnie na policzkach. Nałożyła na buzię stanowczo za dużo pudru w obawie przed tym, że jej emocje zostaną zdemaskowane! Tylko czy naprawdę powinna się tego obawiać?
Magicznie pomniejszone i zdecydowanie zbyt przepełnione walizeczki schowały się w jej maleńkiej torebeczce, a Bella osłonięta przed dotykiem słońca koronkową parasolką wyruszyła do domku Steffena, nie mogąc czekać ani chwili dłużej. Gdy zaskrzypiała kurnikowa furtka, cofnęła się jednak skrepowana i złapana na ostatniej porządnej myśli. To on powinien przyjść po nią. Czy nie tak? Powinna poczekać. Powinna nawet kazać mu czekać! Chociaż to takie niegrzeczne. Ojej, nie wiedziała. Cofnęła się jednak i przysiadła na ławeczce przed domkiem. Szalone serce powoli zwalniało. Tak bardzo nie mogła się doczekać. Gorset ściskał ją za mocno, bo z tego wszystkiego źle go zasznurowała, ale przynajmniej sylwetka była idealnie wymodelowana.
Trema uleciała, uleciała, gdy tylko ujrzała Cattermole’a, kiedy tylko objął jej drobną rączkę i pociągnął za sobą. Czekała ich podróż, pierwsza wspólna podróż. Magia zakręciła im w głowach, kiedy tylko świstolik zadziałał, a sylwetki rozproszyły się i opuściły Dolinę Godryka. Gdy stanęli na nogi, Isabella była tak poruszona, że obawiała się otworzyć oczy. Wiatr zaczepiał jasne loczki, a pod tymi opuszczonymi powiekami czaił się strach. Miała na sobie malinową sukienkę z białym kołnierzykiem i ten wisiorek z niuchaczem. Tak bardzo chciała oczarować Steffena. – Czy już mogę otworzyć oczy? Och, powiedz, że tak – zaświergotała podekscytowana. W dłoni ściskała złożoną parasolkę, ciesząc się, że jej nie zgubiła w chaosie świstoklikowej magii. To tu. Dotarli. Sami w zaczarowanym irlandzkim zakątku. Czyż to nie brzmiało pięknie?
Dolina Glendalough
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia