Komnata z mapą nieba
AutorWiadomość
Komnata z mapą nieba
Wzdłuż komnaty znajdują się liczne ławeczki, na których zwiedzający mogą spocząć i przyjrzeć się niezwykłej mapie malującej się na suficie, zaczarowanej, aktywnej mapie nieba, której układ zmienia się w zależności od aktualnego układu gwiazd. Wszystkie ciała niebieskie odmalowane są przepięknymi kształtami przez wyjątkowo uzdolnionych artystów.
Mapa pełni role zarówno wizualne, jak i edukacyjne, ale również praktyczne - kiedy chmury zasłaniają widoczność, astrologom zdarza się pracować pod sztucznym niebem.
Mapa pełni role zarówno wizualne, jak i edukacyjne, ale również praktyczne - kiedy chmury zasłaniają widoczność, astrologom zdarza się pracować pod sztucznym niebem.
Wejście w Nowy Rok nie należało do najlepszych. Constance zawsze miała wielkie plany, które zapijała z przyjaciółkami jeszcze przed północą. Co prawda po łyczku, bo więcej nie wypada. Jednak plany na tego Sylwestra były zupełnie inne i więcej pamiętała szumów w swojej głowie niż podchwytliwych pytań lady Nott. Potrzebowała dużo czasu, aby po pierwsze wyleczyć okropne zawroty głowy, a po drugie wyleczyć zranioną dumę. Leżała w łóżku większość czasu, przyjmując tam nawet posiłki. Nie miała siły zmierzyć się z własnym życiem, a co dopiero ze znalezieniem opinii na temat minionych wydarzeń. Chciała zniknąć tylko na jakiś czas. Przytulić kołdrę i obudzić się dopiero wtedy, gdy będzie już mężatką. Jak miałaby się przyzwyczaić do obcego łóżka? Już nie mówiąc o tym, że powinna dotykać Arthura i nie patrzeć przy tym na niego z obrzydzeniem.
W łóżku natomiast miała dużo czasu na zapoznanie się z planem badawczym Ramseya. Ich ostatnie spotkanie nie można było zaliczyć do udanych. Constance chciała rzucić mu klątwą na pożegnanie, nie godząc się na takie traktowanie. Swoje niezadowolenie pokazała w kolejnych listach, rządząc się co do lektur, terminu spotkań, a nawet tego, kto ma znaleźć owe książki. Nie omieszkała dodać kilka złośliwych uwag, które miały mu utrzeć nosa, przypominając, że ma do czynienia ze szlachcianką, z kobietą, której dłoń winien całować na powitanie. Chciała mu wyznaczyć granice bliskości i łamania zasad. Prowokowała go przez kolejne listy, pragnąć sprawdzić, czy w ogóle opłaca się pakować w badania. Ramsey był nieobliczalny. Nie potrafiła go kontrolować, chociaż chciała to zrobić na wszelkie możliwe, początkowo delikatne, sposoby. Bała się go, a jednocześnie czuła potrzebę poznania go bardziej. Oferowała swoją wiedzę oraz doświadczenie w badaniach, ale nie będzie psuła sobie nerwów. Ramsey był jedną wielką niewiadomą, przez co chciała go podświadomie trzymać w sekrecie. Czy jej przyjaciele by to pochwalali?
Nie wiedziała, dlaczego chce się z nią spotkać przed wyznaczoną datą pierwszego zebrania grupy. Czy zgodził się na propozycje książek, które przesłała jej bibliotekarka? Skamłałaby mówiąc, że nie miała czasu zaznajomić się z lekturą. Nie chciała targać ksiąg, a po drugie... Musiałaby wyjść z łóżka, dotknąć je, powąchać, dotknąć wargami ich grzbietu i zastanowić się, jaką skrywają historię. Stawiła się w Wieży Astrologów wręcz punktualnie. Czy specjalnie umówili się późnym wieczorem, aby było tu najmniej osób? Jak zwykle towarzyszyła jej służka, która tym razem stała przy wyjściu z komnaty. Constance ufała kobiecie całkowicie, ale czasami czuła się już jak w klatce, a w pracy nie chciała, aby ktokolwiek jej przeszkadzał. Zajęła miejsce na jednej z ławek, która miała najlepszy obraz na niebo. Była zmęczona, chciała wrócić do swojego łóżka i nie czekać. Nie czekać na wyrok, na werdykt, a nawet minę Ramseya. Tej bała się najbardziej. Rozszalałe hormony od razu naskoczyłyby na mężczyznę, gdyby ten chociaż raz krzywo się uśmiechnął. Zawiązała nogi w kostkach, czekając na szemranego osobnika. O zgrozo, czy ona znała jego nazwisko? Czy wersja planu badań nie była znów ocenzurowana z fałszywymi danymi? Dlaczego Constance zakładała, że Ramsey nie zna się ani na numerologii ani na organizacji i m u s i mu pomóc? Oczy same się zamykały na myśl, że niedługo mogłaby wskoczyć do swojego ukochanego łóżka. Dlaczego gwiazdy musiały być widoczne tylko w nocy? Czekała, a tego nie lubiła najbardziej. Ileż minut trwa podróż kominkiem z jednego do drugiego? To on powinien tu krążyć i przywitać szlachciankę jak należy. Negatywnie nastawiona do całego spotkania miała nadzieję, że chociaż książki osłodzą jej trochę wieczór. W brzuchu burczało, gardło domagało się ciepłej herbaty, a sekundy nieustanie mijały.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Kiedy to zleciało? Kiedy mu to uciekło? Miał wrażenie, że to wszystko przespał, a przecież nie spał tak długo. A od tamtej pory nie sypiał prawie wcale. Noc nie była odpowiednią porą do tego by zamykać oczy i wpadać do świata, który łapczywie zamykał w swoich ramionach na zbyt długo. Cóż mu było po tym odpoczynku, jeśli widział rzeczy i twarze, o których pragnął najmocniej w świecie zapomnieć? Oddawał się więc w wir pracy, myślał nad tym, w jaki sposób osiągnąć to, czego chciał. Odrzucał wspomnienia o Cassio jakby wcale się nie spotkali, a ona nie próbowała w nim obudzić tego kim niegdyś był. Sylwestrową noc miał już dawno za sobą, a mijające godziny, dni zlewały się w jedno, przez co tracił poczucie rzeczywistości. Myślenie o nadchodzących planach i celach sprowadzało go do Constance. Eleganckiej, dumnej Connie, która tak dosadnie na każdym kroku próbowała wymusić na nim szacunek względem siebie. Miała go. I bez swojego szlacheckiego, dla niego mało wartościowego tytułu arystokratki. Miała go przez swoją postawę, zachowanie, osiągnięcia. Z naturalnej złośliwości lubił działać jej na nerwach.
Opuścił wtedy salę treningową z głową pełną myśli, które uleciały w eter, bo kolejne wydarzenia wysysały z niego zbyt wiele energii. Szukając pocieszenia właśnie w nauce, nie mógł porzucić teorii na jej temat. Potrafił sobie wyobrażać jaka była, czego chciała. O wiele bardziej wolał jednak tego doświadczać, stawać się naocznym świadkiem jej działań. Dlatego nie chciał czekać. Był potwornie niecierpliwy i posłał sowę, licząc na to, że zechce się stawić w umówionym miejscu. Mogła wiele wnieść do tych badań, a jej wiedza przyczynić się do stworzenia narzędzia, które pomoże mu stać się właścicielem czasu.
Potrzebował tego. J e j do tego.
Nadmiar wolnego czasu źle na niego działał. Był na miejscu o wiele za wcześnie, ale dzięki temu mógł obejrzeć dokładnie salę z mapą nieba. Przechadzał się po wnętrzu odliczając w myślach minuty pełne zatrutej bezczynności. Spoglądał na miejsca przeznaczone do siedzenia, na niezwykły sufit. Astrologia była ważna w tym, czego pragnął się dowiedzieć, co chciał d o ś w i a d c z y ć, poznać dzięki jej sposobowi myślenia. Czyżby sądził, że może się od niej czegoś nauczyć?
Kiedy pojawiła się w wieży astrologów tkwił oparty o ścianę, tonąc w cieniu zupełnie niezauważony. Obserwował jak wchodzi do komnaty. Mógł w tej krótkiej chwili obserwować jej twarz, na której malowało się tak wiele emocji. Oznaki zmęczenia, których nie ukrywał grzeczny, wystudiowany uśmiech, który praktykowała latami, aby sprawiać dobre wrażenie. To był moment dla niego, w którym nie mogła go oszukać. Nie wiedziała, że jest obserwowana, bezwzględnie śledzona, a jej zmartwienia i troski malują się w jej błyszczących oczach. Pewnie kiedy znajdzie się w środku usłyszy stertę słów na temat tego jak wielce się spóźnił. Nie mógł jednak wejść tuż po niej. Wzbudziłby tym jej czujność, niepokój. A przecież był na tyle sprytny, by nie dać się zbyt łatwo odkryć. Chciał ją poznać — tę prawdziwą, nie wyuczoną.
Miał ze sobą czerwone wino, które postawił na książkach, kiedy znalazł się w środku i wcale nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Miał ochotę na ognistą, ale dał jej szansę rozluźnienia i ukojenia pragnienia. Nie było w tym nic dziwnego. Zaskakujące byłoby, gdyby wziął ze sobą wodę lub inny bezalkoholowy trunek. Nie miał ani ciepłej herbaty, ani pączków, których nie znosił, jak innych słodkości. Miał jednak gruby płaszcz, który z siebie zdjął i rzucił na pierwsze lepsze krzesło. Marna pociecha dla nie był w tym nigdy dobry.
— Mamy trochę pracy — powiedział zamiast miło cię widzieć, dobrze, że jednak zgodziłaś się przyjść. Był konkretny na tyle, by nie zawracać sobie głowy uprzejmościami, które teoretycznie był jej winien. Usiadł na ławeczce, wciskając się pomiędzy nią, a stertę ksiąg i wino, które stało na ich szczycie. Powoli uniósł wzrok do góry i wziął głęboki wdech. — Od czego zaczniemy?
Opuścił wtedy salę treningową z głową pełną myśli, które uleciały w eter, bo kolejne wydarzenia wysysały z niego zbyt wiele energii. Szukając pocieszenia właśnie w nauce, nie mógł porzucić teorii na jej temat. Potrafił sobie wyobrażać jaka była, czego chciała. O wiele bardziej wolał jednak tego doświadczać, stawać się naocznym świadkiem jej działań. Dlatego nie chciał czekać. Był potwornie niecierpliwy i posłał sowę, licząc na to, że zechce się stawić w umówionym miejscu. Mogła wiele wnieść do tych badań, a jej wiedza przyczynić się do stworzenia narzędzia, które pomoże mu stać się właścicielem czasu.
Potrzebował tego. J e j do tego.
Nadmiar wolnego czasu źle na niego działał. Był na miejscu o wiele za wcześnie, ale dzięki temu mógł obejrzeć dokładnie salę z mapą nieba. Przechadzał się po wnętrzu odliczając w myślach minuty pełne zatrutej bezczynności. Spoglądał na miejsca przeznaczone do siedzenia, na niezwykły sufit. Astrologia była ważna w tym, czego pragnął się dowiedzieć, co chciał d o ś w i a d c z y ć, poznać dzięki jej sposobowi myślenia. Czyżby sądził, że może się od niej czegoś nauczyć?
Kiedy pojawiła się w wieży astrologów tkwił oparty o ścianę, tonąc w cieniu zupełnie niezauważony. Obserwował jak wchodzi do komnaty. Mógł w tej krótkiej chwili obserwować jej twarz, na której malowało się tak wiele emocji. Oznaki zmęczenia, których nie ukrywał grzeczny, wystudiowany uśmiech, który praktykowała latami, aby sprawiać dobre wrażenie. To był moment dla niego, w którym nie mogła go oszukać. Nie wiedziała, że jest obserwowana, bezwzględnie śledzona, a jej zmartwienia i troski malują się w jej błyszczących oczach. Pewnie kiedy znajdzie się w środku usłyszy stertę słów na temat tego jak wielce się spóźnił. Nie mógł jednak wejść tuż po niej. Wzbudziłby tym jej czujność, niepokój. A przecież był na tyle sprytny, by nie dać się zbyt łatwo odkryć. Chciał ją poznać — tę prawdziwą, nie wyuczoną.
Miał ze sobą czerwone wino, które postawił na książkach, kiedy znalazł się w środku i wcale nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Miał ochotę na ognistą, ale dał jej szansę rozluźnienia i ukojenia pragnienia. Nie było w tym nic dziwnego. Zaskakujące byłoby, gdyby wziął ze sobą wodę lub inny bezalkoholowy trunek. Nie miał ani ciepłej herbaty, ani pączków, których nie znosił, jak innych słodkości. Miał jednak gruby płaszcz, który z siebie zdjął i rzucił na pierwsze lepsze krzesło. Marna pociecha dla nie był w tym nigdy dobry.
— Mamy trochę pracy — powiedział zamiast miło cię widzieć, dobrze, że jednak zgodziłaś się przyjść. Był konkretny na tyle, by nie zawracać sobie głowy uprzejmościami, które teoretycznie był jej winien. Usiadł na ławeczce, wciskając się pomiędzy nią, a stertę ksiąg i wino, które stało na ich szczycie. Powoli uniósł wzrok do góry i wziął głęboki wdech. — Od czego zaczniemy?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie licząc godzin i dni, zatracała się w smutku. Zarządzała, co ma zrobić Ramsey z jego badaniami, bo lepiej było sprawować nad kimś kontrolę niż nad sobą. Życie rozpadało się na kawałki, a ona nie miała siły ich pozbierać. Zatracała się w czym, co było dla niej jasne, co stanowiło jedyną i niepodważalną wartość w życiu lady Lestrange. Potrzebowała wolności jak powietrza, zakazanego smaku, który przypomni jej, że obowiązek rodowy to nie jest nic strasznego. Przy Ramseyu aż za bardzo pamiętała o zasadach, ale z drugiej strony czuła się przy nim wolna. Powiew świeżości skupiał jej myśli tylko na nauce. Ramsey przekraczał granice, przez co zwracał na siebie uwagę. Nie potrafiła to przyznać przed samą sobą, ale potrzebowała go. Nawet w środku nocy, gdy mieli dowiedzieć się, co skrywały przed nimi gwiazdy. Odczuwała zmęczenie oraz senność, która bezgranicznie wmawiała jej, że powinna zjeść całą zawartość spiżarni. Chciała bliskości, a jednocześnie drżała na samą myśl, bo nie potrafiła sobie wyobrazić, że po ślubie wszystko będzie przypominało krainę lodu, a nie ciepło rodzinnego domu. Nie wiedziała, czy sprawne wiązki manipulacji działają na Ramseya, czy to tylko jej zwidy i pobożne marzenia.
Czekała, a nieprzyjemne myśli wirowały w głowie. Musiał przyjść i odebrać je. Nawet nie wiedział dlaczego Constance zgodziła się na to spotkanie. W zasadzie nie znała się na astrologii, na książkach z nieswojej dziedziny zasypiała szybciej niż to możliwe. Sądziła, że udział w badaniach zacznie się na etapie zaklęć, a nie wcześniej. Mimo wszystko ucieszyła się, że go zobaczy. Potrzebowała wytchnienia, chwili pozornego spokoju. Najchętniej nie wychodziłaby z łóżka, a rozmowę przeprowadziłaby z nim przez kominek, ale Ramsey był dla niej zagadką. Musiała widzieć jego mimikę twarzy, bo głos nie zdradzał zbyt wiele. Czuła zimny dreszcz na plecach. Po nim nie wiadomo było, czego się spodziewać. Nieprzewidywalny, bezczelny, arogancki – mieszanka wybuchowa charakterów, która miała zawładnąć środowiskiem naukowym. Zmieniła ułożenie nóg, a wymyślone kajdany szarpały jej nadgarstki, przypominając o zmianie barw rodowych. Czy można kochać wroga? Nie rozglądała się, zamknięta we własnych negatywnych myślach, zagryzała wargę i wpatrywała się w jeden punkt na podłodze.
W myślach powtarzała obce nazwisko, czując jak trucizna zalewa jej krtań. Bała się siebie, nie rozumiała własnych relacji. Dlaczego smutek tak dewastował drobne ciało? Była syreną, syreny są znane z temperamentu, ostrego charakteru, wodzenia za nos. A ona potrzebowała, aby ktoś poskładał ją w całość. Bo znikała, rozpadała się na kawałki, a te przelewały się między placami. Czerwona szminka pozostała na wargach w nienaruszonym stanie, pomimo tego, że Constance miała wrażenie, iż zagryzła je do krwi. Szmery i szepty otulały ciało, ale nie dochodziły do niej żadne dźwięki. Nie poznawała siebie, nie sądziła, że jeden podpis tak mocno wpłynie na jej życie. Usłyszała nagle huk postawianych książek obok siebie. Podskoczyła przestraszona, sięgając po różdżkę. Widząc Ramseya, westchnęła ciężko. Odłożyła swoją broń z powrotem do specjalnej kieszonki w sukience. Momentalnie poczuła się wygraną, gdy zobaczyła wszystkie książki, które polecała. Ramsey był zbyt blisko, lecz postanowiła nie komentować nakładu pracy. Nachyliła się przez jego kolana, sięgając pierwszy tytuł.
- Naprawdę jesteś wyjątkowo posłuszny – stwierdziła, otwierając księgę. Każda osoba kochająca naukę miała swój rytuał nauki. Constance pierwsze co robiła, to wąchała książkę. Potem dopiero gładziła pergamin opuszkami palców, chcąc poczuć zagłębiania, którymi zagłębiało się pióro.
- Przewidywanie przyszłości za pomocą gwiazd – przeczytała głośno tytuł i już czuła, że zasypia. Zacmokała niezadowolona. Była specjalistką od zaklęć, a nie od astrologii – Masz ładny głos czytaj na głos – otworzyła rozdział, w którym każda z gwiazd była odpisana. Uniosła głowę, szukając jakiś na niebie. Coś migało, coś świeciło, ale niespecjalnie potrafiła je odróżnić. – Czy to naprawdę jest nam niezbędne? – szepnęła, walcząc z potrzebą potężnego ziewnięcia. Koc i gorąca herbata właśnie tego chciała. Zerknęła krytycznie na wino. Gdzie kieliszki, wszak nie będzie pić z butelki i dzielić śliny z osobą, której nie tylko nie mogła zaufać, ale był patologicznym kłamcą. Oparła się plecami o ramię Ramseya, kładąc w ten sposób nogi na ławce. Teraz miała lepszą możliwość patrzenia w niebo, ale nadal niekoniecznie coś z niego rozumiała.
- Podaj mi kolejną książkę – dodała sceptycznie, poddając się w zrozumieniu pierwszej księgi, która znajdowała się na kolanach Ramseya. Przeglądała mapę nieba, szukając znanych jej gwiazd, lecz wszystko brzmiało dla niej zupełnie obco.
- Ramsey, co to ma wspólnego z zaklęciami, dlaczego mnie potrzebowałeś? – spytała cicho, odrywając plecy od jego ramienia. Ponownie ułożyła stopy na podłodze, zmieniając pozycję na wygodniejszą, a przede wszystkim bardziej szlachecką.
Czekała, a nieprzyjemne myśli wirowały w głowie. Musiał przyjść i odebrać je. Nawet nie wiedział dlaczego Constance zgodziła się na to spotkanie. W zasadzie nie znała się na astrologii, na książkach z nieswojej dziedziny zasypiała szybciej niż to możliwe. Sądziła, że udział w badaniach zacznie się na etapie zaklęć, a nie wcześniej. Mimo wszystko ucieszyła się, że go zobaczy. Potrzebowała wytchnienia, chwili pozornego spokoju. Najchętniej nie wychodziłaby z łóżka, a rozmowę przeprowadziłaby z nim przez kominek, ale Ramsey był dla niej zagadką. Musiała widzieć jego mimikę twarzy, bo głos nie zdradzał zbyt wiele. Czuła zimny dreszcz na plecach. Po nim nie wiadomo było, czego się spodziewać. Nieprzewidywalny, bezczelny, arogancki – mieszanka wybuchowa charakterów, która miała zawładnąć środowiskiem naukowym. Zmieniła ułożenie nóg, a wymyślone kajdany szarpały jej nadgarstki, przypominając o zmianie barw rodowych. Czy można kochać wroga? Nie rozglądała się, zamknięta we własnych negatywnych myślach, zagryzała wargę i wpatrywała się w jeden punkt na podłodze.
W myślach powtarzała obce nazwisko, czując jak trucizna zalewa jej krtań. Bała się siebie, nie rozumiała własnych relacji. Dlaczego smutek tak dewastował drobne ciało? Była syreną, syreny są znane z temperamentu, ostrego charakteru, wodzenia za nos. A ona potrzebowała, aby ktoś poskładał ją w całość. Bo znikała, rozpadała się na kawałki, a te przelewały się między placami. Czerwona szminka pozostała na wargach w nienaruszonym stanie, pomimo tego, że Constance miała wrażenie, iż zagryzła je do krwi. Szmery i szepty otulały ciało, ale nie dochodziły do niej żadne dźwięki. Nie poznawała siebie, nie sądziła, że jeden podpis tak mocno wpłynie na jej życie. Usłyszała nagle huk postawianych książek obok siebie. Podskoczyła przestraszona, sięgając po różdżkę. Widząc Ramseya, westchnęła ciężko. Odłożyła swoją broń z powrotem do specjalnej kieszonki w sukience. Momentalnie poczuła się wygraną, gdy zobaczyła wszystkie książki, które polecała. Ramsey był zbyt blisko, lecz postanowiła nie komentować nakładu pracy. Nachyliła się przez jego kolana, sięgając pierwszy tytuł.
- Naprawdę jesteś wyjątkowo posłuszny – stwierdziła, otwierając księgę. Każda osoba kochająca naukę miała swój rytuał nauki. Constance pierwsze co robiła, to wąchała książkę. Potem dopiero gładziła pergamin opuszkami palców, chcąc poczuć zagłębiania, którymi zagłębiało się pióro.
- Przewidywanie przyszłości za pomocą gwiazd – przeczytała głośno tytuł i już czuła, że zasypia. Zacmokała niezadowolona. Była specjalistką od zaklęć, a nie od astrologii – Masz ładny głos czytaj na głos – otworzyła rozdział, w którym każda z gwiazd była odpisana. Uniosła głowę, szukając jakiś na niebie. Coś migało, coś świeciło, ale niespecjalnie potrafiła je odróżnić. – Czy to naprawdę jest nam niezbędne? – szepnęła, walcząc z potrzebą potężnego ziewnięcia. Koc i gorąca herbata właśnie tego chciała. Zerknęła krytycznie na wino. Gdzie kieliszki, wszak nie będzie pić z butelki i dzielić śliny z osobą, której nie tylko nie mogła zaufać, ale był patologicznym kłamcą. Oparła się plecami o ramię Ramseya, kładąc w ten sposób nogi na ławce. Teraz miała lepszą możliwość patrzenia w niebo, ale nadal niekoniecznie coś z niego rozumiała.
- Podaj mi kolejną książkę – dodała sceptycznie, poddając się w zrozumieniu pierwszej księgi, która znajdowała się na kolanach Ramseya. Przeglądała mapę nieba, szukając znanych jej gwiazd, lecz wszystko brzmiało dla niej zupełnie obco.
- Ramsey, co to ma wspólnego z zaklęciami, dlaczego mnie potrzebowałeś? – spytała cicho, odrywając plecy od jego ramienia. Ponownie ułożyła stopy na podłodze, zmieniając pozycję na wygodniejszą, a przede wszystkim bardziej szlachecką.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Męczył ją tym spotkaniem. Znęcał się nad jej pękniętą częścią ukrytą gdzieś głęboko, niedostępną nie tylko dla niego, lecz dla wszystkich innych. Mogła zostać w swoim pięknych syrenim królestwie, wielkim łożu i zatracić się w swoich snach, marzeniach. Mogła ukryć się w tym więzieniu, w którym powinna czuć się bezpieczna, choć zamknięta z dala od prawdziwego świata. Mogła wiele... i jednocześnie nie mogła zupełnie nic, bo ktoś zadecydował za nią, zaplanował jej przyszłość. Czy jednak tę samą, która zapisana była w gwiazdach?
Znał smak bycia więźniem własnego losu. Teraz był panem swojego proroctwa, na które inni nie mieli wpływu. To jednak nie dało mu wolności. Constance Lestrange stała po drugiej stronie brzegu. Dzieliła ich rwąca rzeka, a pomiędzy nimi brakowało mostu, na którym mogliby się spotkać. Ale sprawiała, że mógł przez jej pryzmat obserwować to, w czym się wychował i wciąż zastanawiał się nad sensem stale powtarzanych schematów. Była do niego podobna. Nawet stojąc po drugiej stronie wydawała się być tak samo dumnie (i sztucznie) uśmiechnięta i zadowolona ze swojego królewskiego życia jak on, nokturnowy książe, przywdziewający strojne szaty w królewskiej przystani — jedynym miejscem na rzece, które zmniejszało dzielącą ich odległość. Okryta maską osoby, za którą chciała by inni ją mieli. Chowająca prawdę i emocje tam, gdzie nikt nie zaglądał. Manipulująca otoczeniem, aby poczuć iluzję władzy. Przebywanie w jej towarzystwie było jak obserwowanie siebie ... bez patrzenia w lustro. Nie znosił luster. Prawdę powiedziawszy nie cierpiał swojego odbicia, a badania, których się podjął ciążyły mu na barkach bardziej niż możnaby przypuszczać. Ale był człowiekiem podejmującym wyzwania i stawiającym im czoła bez wahania. Lustra były odbiciem ludzkiej duszy. Jego — zgniła i rozpadająca się na kawałki wzbudzała w nim odrazę za każdym razem, dy spoglądał na taflę. Nie chciał aby wyrzuty sumienia przejęły nad nim górę. Ani wtedy, gdy patrzył na samego siebie, ani wtedy gdy toczył walkę z koszmarami każdej nocy.
Przysiadł obok niej i choć była blisko wcale nie czuł jej ciepła. Czy gdyby jej dotknął poczułby jak chłodne ma dłonie?
— Och, tak. Pewnie gdyby nie szaty dostrzegłabyś jak merdam ogonkiem z radości — mruknął, bez przekonania, patrząc nieco krytycznie z góry jak sięga po książkę i to zupełnie bez awersji co do dystansu jaki ich dzielił. Odebrał jej stwierdzenie jako żart i tym samym również odpowiedział, uważnie jej się przyglądając. Czemu uważał, że jest brakującym elementem jakiejś układanki? — Wystarczyło poprosić — dodał, unosząc lewą brew i usiadł wygodniej, spoglądając na Constance jak zapoznawała się z lekturą. Zapoznawanie się było doskonałym określeniem, bo potraktowała ją w wyjątkowy sposób, z należytym szacunkiem. W końcu chwycił ją w dłoń i ułożył sobie na kolanach. Znał jej treść, nie musiał tam niczego szukać, więc otworzył na wybranej stronie i odczytał na głos, zgodnie z jej życzeniem:
— Wenus blaknie w świetle dnia, stając się niemalże przezroczysta. Stapia się z większością planet, bywa trudno widoczna. Jej porą jest wieczór lub poranek, kiedy słońce zbliża się do linii horyzontu. W znaku byka jest władczynią zmysłowej miłości, wobec powietrznej wagi staje się o wiele bardziej wysublimowana. Włada dyplomacją. Czarodzieje poddani wpływowi Wenus mogą liczyć na większą pomyślność, lecz aby wykorzystać w pełni jej potencjał należy sprawy wziąć we własne ręce— przerwał na chwilę, by na nią zerknąć, gdy kładła nogi na ławce i użyczyła sobie jego ramienia jako oparcia. — Harmonijny tranzyt Wenus to przede wszystkim szczęście dla wizyt towarzyskich we dwoje, przyjęć, a także sprzyja on załatwianiu spraw zawodowych, w których przychylność innych osób spełnia kluczową rolę .
Zamknął książkę z charakterystycznym dla niej trzaskiem.
— Nie zasypiaj — upomniał ją gładko, a jego ciemne brwi ściągnęły się ku sobie. Poruszył się, wiercił, aby tylko nie usnęła mu na ramieniu.— Connie — powiedział cicho i melodyjnie, umyślnie próbując ją zirytować. — Dziś mamy Wenus w koniunkcji z Ceres. Ceres to symbol macierzyństwa, rodziny, małżeństwa.. Ich wzajemna koniunkcja to integracja, przenikanie się i poszukiwanie spełnienia — rzucił i zrobił krótką pauzę, czekając aż uda mu się na chwilę wyłapać jej spojrzenie. Bynajmniej nie myślał o tym, o co mógł być w pierwszej chwili posądzony. Ale tylko od niej zależało jak odczyta jego intencje. — Kiedy więc wybrałaś datę uznałem, że to ty czegoś potrzebowałaś — dopowiedział powoli i umilkł, jakby miał zapytać o coś, czego nie powiedział wprost. I przez chwilę nie odrywał od niej wzroku, nie mrugał, ale i nie poruszał się. Nie wymagał od niej zwierzeń. Prawdę powiedziawszy był beznadziejnym słuchaczem i jeszcze gorszą osobą do radzenia w czymkolwiek. Wykorzystał temat gwiazd, aby jej coś przekazać i nie czekał wcale na jej reakcję.
Odwrócił twarz w kierunku gwiazd, odszukał wzrokiem Wenus, która zbliżała się do prostej linii do niewielkiej kropki tuż obok Marsa. Z trudem ją dostrzegał, ale i tak wiedział, że tam była. Znał się na astrologii, bo znał się na wróżbiarstwie.
— Jesteś doskonała z zaklęć — mruknął melodyjnie, mrużąc lekko oczy. — Będziemy potrzebowali zaklęcia, które połączy lustro z wewnętrznym okiem. Odzwierciedli w nim obrazy. Tak myślę — dodał nieco niepewnie, marszcząc brwi, bo taką miał wizję, ale czy to miało szansę powodzenia? Uważał, że tak. Mugole mieli na to własne powiedzonko: potrzeba jest matką wynalazku. On wiedział, że mogli stworzyć wszystko. Wystarczyło tylko jasno skonkretyzować swoje plany.
Connie była mu w tym potrzebna.
Znał smak bycia więźniem własnego losu. Teraz był panem swojego proroctwa, na które inni nie mieli wpływu. To jednak nie dało mu wolności. Constance Lestrange stała po drugiej stronie brzegu. Dzieliła ich rwąca rzeka, a pomiędzy nimi brakowało mostu, na którym mogliby się spotkać. Ale sprawiała, że mógł przez jej pryzmat obserwować to, w czym się wychował i wciąż zastanawiał się nad sensem stale powtarzanych schematów. Była do niego podobna. Nawet stojąc po drugiej stronie wydawała się być tak samo dumnie (i sztucznie) uśmiechnięta i zadowolona ze swojego królewskiego życia jak on, nokturnowy książe, przywdziewający strojne szaty w królewskiej przystani — jedynym miejscem na rzece, które zmniejszało dzielącą ich odległość. Okryta maską osoby, za którą chciała by inni ją mieli. Chowająca prawdę i emocje tam, gdzie nikt nie zaglądał. Manipulująca otoczeniem, aby poczuć iluzję władzy. Przebywanie w jej towarzystwie było jak obserwowanie siebie ... bez patrzenia w lustro. Nie znosił luster. Prawdę powiedziawszy nie cierpiał swojego odbicia, a badania, których się podjął ciążyły mu na barkach bardziej niż możnaby przypuszczać. Ale był człowiekiem podejmującym wyzwania i stawiającym im czoła bez wahania. Lustra były odbiciem ludzkiej duszy. Jego — zgniła i rozpadająca się na kawałki wzbudzała w nim odrazę za każdym razem, dy spoglądał na taflę. Nie chciał aby wyrzuty sumienia przejęły nad nim górę. Ani wtedy, gdy patrzył na samego siebie, ani wtedy gdy toczył walkę z koszmarami każdej nocy.
Przysiadł obok niej i choć była blisko wcale nie czuł jej ciepła. Czy gdyby jej dotknął poczułby jak chłodne ma dłonie?
— Och, tak. Pewnie gdyby nie szaty dostrzegłabyś jak merdam ogonkiem z radości — mruknął, bez przekonania, patrząc nieco krytycznie z góry jak sięga po książkę i to zupełnie bez awersji co do dystansu jaki ich dzielił. Odebrał jej stwierdzenie jako żart i tym samym również odpowiedział, uważnie jej się przyglądając. Czemu uważał, że jest brakującym elementem jakiejś układanki? — Wystarczyło poprosić — dodał, unosząc lewą brew i usiadł wygodniej, spoglądając na Constance jak zapoznawała się z lekturą. Zapoznawanie się było doskonałym określeniem, bo potraktowała ją w wyjątkowy sposób, z należytym szacunkiem. W końcu chwycił ją w dłoń i ułożył sobie na kolanach. Znał jej treść, nie musiał tam niczego szukać, więc otworzył na wybranej stronie i odczytał na głos, zgodnie z jej życzeniem:
— Wenus blaknie w świetle dnia, stając się niemalże przezroczysta. Stapia się z większością planet, bywa trudno widoczna. Jej porą jest wieczór lub poranek, kiedy słońce zbliża się do linii horyzontu. W znaku byka jest władczynią zmysłowej miłości, wobec powietrznej wagi staje się o wiele bardziej wysublimowana. Włada dyplomacją. Czarodzieje poddani wpływowi Wenus mogą liczyć na większą pomyślność, lecz aby wykorzystać w pełni jej potencjał należy sprawy wziąć we własne ręce— przerwał na chwilę, by na nią zerknąć, gdy kładła nogi na ławce i użyczyła sobie jego ramienia jako oparcia. — Harmonijny tranzyt Wenus to przede wszystkim szczęście dla wizyt towarzyskich we dwoje, przyjęć, a także sprzyja on załatwianiu spraw zawodowych, w których przychylność innych osób spełnia kluczową rolę .
Zamknął książkę z charakterystycznym dla niej trzaskiem.
— Nie zasypiaj — upomniał ją gładko, a jego ciemne brwi ściągnęły się ku sobie. Poruszył się, wiercił, aby tylko nie usnęła mu na ramieniu.— Connie — powiedział cicho i melodyjnie, umyślnie próbując ją zirytować. — Dziś mamy Wenus w koniunkcji z Ceres. Ceres to symbol macierzyństwa, rodziny, małżeństwa.. Ich wzajemna koniunkcja to integracja, przenikanie się i poszukiwanie spełnienia — rzucił i zrobił krótką pauzę, czekając aż uda mu się na chwilę wyłapać jej spojrzenie. Bynajmniej nie myślał o tym, o co mógł być w pierwszej chwili posądzony. Ale tylko od niej zależało jak odczyta jego intencje. — Kiedy więc wybrałaś datę uznałem, że to ty czegoś potrzebowałaś — dopowiedział powoli i umilkł, jakby miał zapytać o coś, czego nie powiedział wprost. I przez chwilę nie odrywał od niej wzroku, nie mrugał, ale i nie poruszał się. Nie wymagał od niej zwierzeń. Prawdę powiedziawszy był beznadziejnym słuchaczem i jeszcze gorszą osobą do radzenia w czymkolwiek. Wykorzystał temat gwiazd, aby jej coś przekazać i nie czekał wcale na jej reakcję.
Odwrócił twarz w kierunku gwiazd, odszukał wzrokiem Wenus, która zbliżała się do prostej linii do niewielkiej kropki tuż obok Marsa. Z trudem ją dostrzegał, ale i tak wiedział, że tam była. Znał się na astrologii, bo znał się na wróżbiarstwie.
— Jesteś doskonała z zaklęć — mruknął melodyjnie, mrużąc lekko oczy. — Będziemy potrzebowali zaklęcia, które połączy lustro z wewnętrznym okiem. Odzwierciedli w nim obrazy. Tak myślę — dodał nieco niepewnie, marszcząc brwi, bo taką miał wizję, ale czy to miało szansę powodzenia? Uważał, że tak. Mugole mieli na to własne powiedzonko: potrzeba jest matką wynalazku. On wiedział, że mogli stworzyć wszystko. Wystarczyło tylko jasno skonkretyzować swoje plany.
Connie była mu w tym potrzebna.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kajdany duszy zaciskały się na szyi, przypominając o przesądzonym losie. Więzienie serca było jedną z najokrutniejszych kar. Bogatemu można zabrać cały majątek, ale zostawały mu marzenia. Ten kto je zabiera, nie jest człowiekiem. Serce nie biło tylko po to, aby każda komórka dostała swoją dawkę tlenu. Ono napędzało marzenia, wraz z mózgiem tworzyło obrazy w głowie, wymagając od organizmu czegoś nierealnego. Każda komórka nerwowa walczyła o marzenia, pozwalając na upust emocji kanalikom łzowym i mięśniom odpowiedzialnych za uśmiech. Serce biło w większej sprawie. Każdy z nas żył w klatce swoich ograniczeń. Constance była syreną, najlepiej czuła się w wodzie, a nie w powietrzu, dlatego nigdy nie latała na miotle. Jednak gdy ograniczamy siebie, możemy z tym jeszcze walczyć. Dwa oddechy głębokie, mocno spięte mięśnie i wzniesiemy się chociaż dwa metry na miotle. Gdy w grę wchodzi ktoś inny, nagle stajemy się więźniami czyjegoś losu. Wszystko zaczęło się od założycieli rodu i zasad. Chociaż chciałaby znienawidzić każdą regułę życia arystokracji, nie potrafiła. To było częścią niej, gubiąc nazwisko, nie znalazłaby również siebie. A marzeniem Constance nie było nic innego jak miłość, która w obliczu przyszłego małżeństwa stała się tylko niedoścignionym snem. I wierzyć mogła, że Arthur prywatnie jest inny, a może sama się zmieni, gdy zmuszona będzie przyodziać inne barwy. I ktokolwiek jej karze, nigdy nie wyrzeknie się miłości. Chociażby zakazana, niech tli w sercu.
Przez wszystkie lata jego życia Ramsey nie zrozumie szlachectwa. Ono nie ograniczało się do dumy, apodyktycznego nestora i zabaw z szatami wieczorowymi. Arystokracja miała swój cel, motto, którym kierowali się w życiu. Każdy ród był dumny ze swojej historii. Nie wątpiła, że Ramsey nie miałby o czym jej opowiadać. Musiałby najpierw sprostować swoje kłamstwa, a ich nie było mało. Brzemię dziecko szlacheckie nosiło już od pierwszego oddechu. I w pewnym sensie, Constance uważała, że Ramsey jak każdy mężczyzna miał łatwiejsze życie. Bezczelnie chwytał garściami co tylko chciał. Nie miał zasad, oczekiwał od życia i nagle wpadało mu to do rąk. Czyż tak nie było z Constance? Podobni a jednak zupełnie inni. Czy jakby połączyliby swoje światy, stworzyliby coś pięknego? Lodowata dusza, potrzebowała wyciszenia, odrobiny ciepła od życia, które nagle rozwaliło się na miliony kawałków. Nie oczekiwała od Ramseya słów pocieszenia, z dumą znosiła każdy rozkaz, a jemu… jemu nie było nic do tego. Zniesmaczona uniosła brwi, słysząc o merdającym ogonku. O czym on na Merlina mówił? Nie przypominała sobie, aby w gatunku homo sapiens pojawił się jakikolwiek ogonek, na skutek ewolucji został przekształcony w kość ogonową. Cóż, Constance nie miała tyle styczności z mężczyznami, aby zrozumieć niesmaczne żarty.
- Psy słyną ze swojej wierności, ale i szczekają kiedy nie trzeba – powiedziała obojętnie, skupiając się na treści książki. Ta wydawała się jej wyjątkowo nudna. Nie wiadomo czy to planety czy jakieś stwory decydowały o losie biednych śmiertelników. Oparta o Ramseya wsłuchiwała się w stek bzdur. Gdzież to miało swoje poparcie? Zaklęcia były namacalną dziedziną, nie zamykały się w granicach wymyślonych teorii, które powstały w wyniku zderzenia krwi z za dużą ilością alkoholu. Westchnęła ciężko, słuchając, co Ramsey ma do powiedzenia. Wyjątkowo delikatnie jak na jego zakomunikował jej, że wie o wszystkim, czym nie powinien. Widzi jej smutek w oczach i to, że los został przesądzony. Być może nie miało to nic wspólnego z gwiazdami, a tylko nestorem i rodzicami, którzy starannym podpisem oddali córkę w ramiona wroga.
- Przestań się wiercić, słucham – warknęła niezadowolona, zmieniając pozycje. Nawet w kwestii oparcia nie można było polegać na Ramsey’u. Tranzyt, co to słowo na Merlina znaczy, pomyślała zdezorientowana. Używał samych takich słów, których uparcie unikała na lekcjach w Hogwarcie. Jak miała nie zasypiać, skoro wpatrywanie się gwiazdy być może było romantyczne, ale nie miało w tym żadnej wartości naukowej. Chrząknęła, czując, że Ramsey czeka na jakieś zajęcie stanowiska. Małżeństwo, dzieci, a do tego przyjęcia i sprawy zawodowe.
- Cóż, oby nasze badania nie skończyły się żadnymi obrączkami na palcach – skwitowała, błagając wzrokiem Ramseya, aby więcej nie wracał do tego tematu. Inaczej wyjdzie, uderzy go serią zaklęć i nie uratuje przed ośmieszeniem. W tej chwili nawet skandal nie byłby straszny, bo Constance ze swojego smutku oraz goryczy była zdolna do wszystkiego.
- Gdzie ty to wszystko widzisz, to tylko kropki – jęknęła znudzona, zakrywając ziewnięcie dłonią. Uniosła głowę, wpatrując się w gwiazdy. Czy Wenus i Mars to nie były planety? Czy da się gołym okiem je zobaczyć?
- Potrzebowałam czasu, aby zaznajomić się z książkami – dodała miękko, nachylając się po kolejną z nich. Tym razem wybrała tę, która dotyczyła zaklęć. Wyjęła nowy notatnik, który ozdabiała jeszcze wczoraj wieczorem. Każdy projekt musiał mieć swój. Pióro, łączące wiele wspomnień, dotknęło kartki zapisując tytuł księgi „Zaklęcia na kłopotliwe pytania, co mnie czeka, czyli przyszłość i różdżka”. Gorszej nazwy nie mogli wymyślić. Zamilkła skupiając się na treści. Ponownie najpierw zapoznała się ze strukturą okładki. Badała wyżłobienia w pergaminie, chcąc poczuć łączność z książką. Czytanie to nie tylko przerzucanie kartek, to też pewna ideologia relaksu mózgu, w którym jednocześnie go ćwiczymy. Powąchała środek książki i zmarszczyła nosek. To nie był wysokiej jakości pergamin. Może autor wydawał książkę za swoje pieniądze, dlatego była tak trudno dostępna? Wczytywała się w jej treść, trzymając ją na kolanach. Z bliżej odległości czuła beznadziejny zapach taniego pergaminu, który tylko powodował mdłości. Uniosła głowę, spoglądając na Ramsey’a.
- Najprostszym przykładem połączenia magii z przedmiotem okazał się świstoklik, ale to nie taka prosta magia. Tu jest napisane, że każdy przedmiot wymaga rozpisania numerologicznego, im większy tym bardziej skomplikowane i że łączenie powinno się odbyć w pełnie. Czy naprawdę wszystko co związanym okiem powinno odbywać się właśnie wtedy? Och, kto to napisał? – spytała, zamykając książkę, szukając imienia i nazwiska autora. Nie wiedziała, czy miał rację, wszak dopiero zaznajamiała się z tematem. Wolałaby tylko dołączyć do badań na swój etap, kiedy wszystko inne będzie gotowe, a ona otrzyma tylko raporty. Jedyne co jej się cisnęło na usta to to, że czyta okropne głupoty. Dlaczego to właśnie lubił Ramsey?
- Rozpisanie numerologiczne zajmuje bardzo dużo czasu, ileż nam to pełni zajmie – jęknęła, bo Constance chciała wyników, nie słynęła z cierpliwości, gdy w grę wchodziły badania. Tu i teraz, a w zaklęciach zawsze były widoczne efekty.
- Czy są jakieś kolejne koniugacje gwiazd, które wpływają na lepsze połączenie z wewnętrznym okiem? – spytała, ale sam tekst w jej ustach brzmiał niedorzecznie. Nadal nie rozumiała, co ma niebo do konkretnych formuł zaklęć. – Możesz określić czas, w którym wizje stają się bardziej wyraźne? – dodała, biorąc od razu notatnik na kolana. Znowu czuła się jakby go przesłuchiwała, ale z drugiej strony jak miałaby inaczej poznać zupełnie obcą jej naturę? Ramsey lubił gdybać, ona wierzyła tylko w fakty. Nie dopuszczała do umysłu naukowca dopuszczeni, czegoś co trudno zbadać i łatwo podważyć.
Przez wszystkie lata jego życia Ramsey nie zrozumie szlachectwa. Ono nie ograniczało się do dumy, apodyktycznego nestora i zabaw z szatami wieczorowymi. Arystokracja miała swój cel, motto, którym kierowali się w życiu. Każdy ród był dumny ze swojej historii. Nie wątpiła, że Ramsey nie miałby o czym jej opowiadać. Musiałby najpierw sprostować swoje kłamstwa, a ich nie było mało. Brzemię dziecko szlacheckie nosiło już od pierwszego oddechu. I w pewnym sensie, Constance uważała, że Ramsey jak każdy mężczyzna miał łatwiejsze życie. Bezczelnie chwytał garściami co tylko chciał. Nie miał zasad, oczekiwał od życia i nagle wpadało mu to do rąk. Czyż tak nie było z Constance? Podobni a jednak zupełnie inni. Czy jakby połączyliby swoje światy, stworzyliby coś pięknego? Lodowata dusza, potrzebowała wyciszenia, odrobiny ciepła od życia, które nagle rozwaliło się na miliony kawałków. Nie oczekiwała od Ramseya słów pocieszenia, z dumą znosiła każdy rozkaz, a jemu… jemu nie było nic do tego. Zniesmaczona uniosła brwi, słysząc o merdającym ogonku. O czym on na Merlina mówił? Nie przypominała sobie, aby w gatunku homo sapiens pojawił się jakikolwiek ogonek, na skutek ewolucji został przekształcony w kość ogonową. Cóż, Constance nie miała tyle styczności z mężczyznami, aby zrozumieć niesmaczne żarty.
- Psy słyną ze swojej wierności, ale i szczekają kiedy nie trzeba – powiedziała obojętnie, skupiając się na treści książki. Ta wydawała się jej wyjątkowo nudna. Nie wiadomo czy to planety czy jakieś stwory decydowały o losie biednych śmiertelników. Oparta o Ramseya wsłuchiwała się w stek bzdur. Gdzież to miało swoje poparcie? Zaklęcia były namacalną dziedziną, nie zamykały się w granicach wymyślonych teorii, które powstały w wyniku zderzenia krwi z za dużą ilością alkoholu. Westchnęła ciężko, słuchając, co Ramsey ma do powiedzenia. Wyjątkowo delikatnie jak na jego zakomunikował jej, że wie o wszystkim, czym nie powinien. Widzi jej smutek w oczach i to, że los został przesądzony. Być może nie miało to nic wspólnego z gwiazdami, a tylko nestorem i rodzicami, którzy starannym podpisem oddali córkę w ramiona wroga.
- Przestań się wiercić, słucham – warknęła niezadowolona, zmieniając pozycje. Nawet w kwestii oparcia nie można było polegać na Ramsey’u. Tranzyt, co to słowo na Merlina znaczy, pomyślała zdezorientowana. Używał samych takich słów, których uparcie unikała na lekcjach w Hogwarcie. Jak miała nie zasypiać, skoro wpatrywanie się gwiazdy być może było romantyczne, ale nie miało w tym żadnej wartości naukowej. Chrząknęła, czując, że Ramsey czeka na jakieś zajęcie stanowiska. Małżeństwo, dzieci, a do tego przyjęcia i sprawy zawodowe.
- Cóż, oby nasze badania nie skończyły się żadnymi obrączkami na palcach – skwitowała, błagając wzrokiem Ramseya, aby więcej nie wracał do tego tematu. Inaczej wyjdzie, uderzy go serią zaklęć i nie uratuje przed ośmieszeniem. W tej chwili nawet skandal nie byłby straszny, bo Constance ze swojego smutku oraz goryczy była zdolna do wszystkiego.
- Gdzie ty to wszystko widzisz, to tylko kropki – jęknęła znudzona, zakrywając ziewnięcie dłonią. Uniosła głowę, wpatrując się w gwiazdy. Czy Wenus i Mars to nie były planety? Czy da się gołym okiem je zobaczyć?
- Potrzebowałam czasu, aby zaznajomić się z książkami – dodała miękko, nachylając się po kolejną z nich. Tym razem wybrała tę, która dotyczyła zaklęć. Wyjęła nowy notatnik, który ozdabiała jeszcze wczoraj wieczorem. Każdy projekt musiał mieć swój. Pióro, łączące wiele wspomnień, dotknęło kartki zapisując tytuł księgi „Zaklęcia na kłopotliwe pytania, co mnie czeka, czyli przyszłość i różdżka”. Gorszej nazwy nie mogli wymyślić. Zamilkła skupiając się na treści. Ponownie najpierw zapoznała się ze strukturą okładki. Badała wyżłobienia w pergaminie, chcąc poczuć łączność z książką. Czytanie to nie tylko przerzucanie kartek, to też pewna ideologia relaksu mózgu, w którym jednocześnie go ćwiczymy. Powąchała środek książki i zmarszczyła nosek. To nie był wysokiej jakości pergamin. Może autor wydawał książkę za swoje pieniądze, dlatego była tak trudno dostępna? Wczytywała się w jej treść, trzymając ją na kolanach. Z bliżej odległości czuła beznadziejny zapach taniego pergaminu, który tylko powodował mdłości. Uniosła głowę, spoglądając na Ramsey’a.
- Najprostszym przykładem połączenia magii z przedmiotem okazał się świstoklik, ale to nie taka prosta magia. Tu jest napisane, że każdy przedmiot wymaga rozpisania numerologicznego, im większy tym bardziej skomplikowane i że łączenie powinno się odbyć w pełnie. Czy naprawdę wszystko co związanym okiem powinno odbywać się właśnie wtedy? Och, kto to napisał? – spytała, zamykając książkę, szukając imienia i nazwiska autora. Nie wiedziała, czy miał rację, wszak dopiero zaznajamiała się z tematem. Wolałaby tylko dołączyć do badań na swój etap, kiedy wszystko inne będzie gotowe, a ona otrzyma tylko raporty. Jedyne co jej się cisnęło na usta to to, że czyta okropne głupoty. Dlaczego to właśnie lubił Ramsey?
- Rozpisanie numerologiczne zajmuje bardzo dużo czasu, ileż nam to pełni zajmie – jęknęła, bo Constance chciała wyników, nie słynęła z cierpliwości, gdy w grę wchodziły badania. Tu i teraz, a w zaklęciach zawsze były widoczne efekty.
- Czy są jakieś kolejne koniugacje gwiazd, które wpływają na lepsze połączenie z wewnętrznym okiem? – spytała, ale sam tekst w jej ustach brzmiał niedorzecznie. Nadal nie rozumiała, co ma niebo do konkretnych formuł zaklęć. – Możesz określić czas, w którym wizje stają się bardziej wyraźne? – dodała, biorąc od razu notatnik na kolana. Znowu czuła się jakby go przesłuchiwała, ale z drugiej strony jak miałaby inaczej poznać zupełnie obcą jej naturę? Ramsey lubił gdybać, ona wierzyła tylko w fakty. Nie dopuszczała do umysłu naukowca dopuszczeni, czegoś co trudno zbadać i łatwo podważyć.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
The member 'Constance Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Marzenia? Czym były jak nie jedynie ulotnymi myślami bez pokrycia, pragnieniami niemożliwymi do spełnienia? Kiedy zamykasz oczy i wyobrażasz sobie to, co chcesz osiągnąć — marzysz. Śnisz na jawie. Gdy patrzysz w gwiazdy i cicho szeptasz życzenie, bo jedna z nich strącona z nieba kieruje się na linię horyzontu. Marzenia budują mur pomiędzy rzeczywistością, a ułudą, sprawiając, że tęsknota za niedosięgnionym staje się jeszcze większa i bardziej rozpaczliwa. Piękne obrazy niosące szczęście i nadzeję na coś lepszego były cudowną obietnicą i motywatorem do pracy, ale… to przecież nie miało się nigdy ziścić. Dlatego właśnie Mulciber nie marzył, nie śnił, nie obiecywał sobie niczego, bo strata zawsze była dotkliwa, niezależnie od tego, co rozpływało się w powietrzu. Ludzie mieli tendencję do przywiązywania się do rzeczy, uczuć, innych ludzi… Ramsey był praktyczny, więc postanowił wyeliminować z siebie wszystko to, co działało na jego niekorzyść. Nie kochał, nie pragnął, nie tęsknił, bo wiedział, że te wielkie ładunki emocjonalne rozsypią go na kawałki. Nie snuł marzeń, a ustalał plany, założenia i cele, które realizował skrupulatnie, idąc po trupach. Nie miał współczucia i litości, bo uznawał to za słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić. A to wszystko było potwornie łatwe dla kogoś, kto kłamał tak dobrze, że latami oszukiwał sam siebie, spychając prawdę i nieprawdę w odmęty świadomości. Może i gnił od środka, ale nie pozostawał bezczynny, ślepo brnąc do przodu.
Zazdrość niegdyś pożerała jego serce, ale nie doprowadziła jeszcze nikogo zbyt daleko. Potrzebował czasu, aby zrozumieć, że brak szlacheckiego tytułu, pomimo niemalże doskonałych genów nie czyni go nikim gorszym. Człowiek uważający się za jego ojca wpajał mu to od małego, budując w nim poczucie dumy i siły stworzonej z resztek błękitnej krwi. A kiedy odrzucił wszystko, co niepraktyczne również i zasady, bariery, granice i tradycje straciły sens w sporej mierze. Miało to swoje wyjaśnienie, przydatność w stosunkach międzyludzkich. Nie stał w opozycji do tego świata i nie zamierzał stawać się buntownikiem, uparcie dążącym do zniszczenia całej ideologii, w której pływała Constance. Nie uznawał różnic pomiędzy nimi po prostu. Traktował ich na równi, ale równi wcale nie byli. Po prostu różni, inni, w jakiś sposób odmienni i tak podobni jednocześnie. Zachowani w ramach obrazów samych siebie, utrzymując powszechnie produkowane przekazem stereotypy. Ona była wrażliwsza niż to okazywała, chowając się pod maską silnej i zdecydowanej kobiety, przed którą świat stoi otworem. Piękna i niezależna. Taka właśnie była… przez większość czasu. Czy ktoś mógł złapać tę jedną chwilę jej słabości i zamknąć ją w garści, jak dłoń w geście otuchy i zrozumienia?
On był zaś apodyktyczny i bezczelny, mający ambiwalentny stosunek do wszystkiego i starający się za wszelką cenę do siebie zniechęć. Nielubienie go było łatwe, również dla niego samego. Przyjemnie się bowiem odpierało ataki, bo przed ciepłem i dobrocią trudniej mu się było obronić.
— Podobno mężczyźni są podobni do psów. Dasz coś do jedzenia i miejsce do spania, a budy nie opuści — mruknął jeszcze w zamyśleniu, ale uśmiechnął się przebiegle, bo ani jedno ani drugie jakoś wcale go nie dotyczyło. — Chociaż nie w tym przypadku — dodał jeszcze i wzruszył ramionami spoglądając ponownie w gwiazdy. Dla niego to wszystko nie było tak abstrakcyjne, jak dla niej. Było wiele dziedzin magii, które wcale go nie pociągały, ale nie uważał je za bezużyteczne. Starał się otaczać ludzmi najlepszymi w swoim fachu, właśnie w przypadku, gdyby potrzebował nauk, na które nie miał czasu. Constance nie cenił dlatego, że była dobra właśnie z zaklęć, bo były tak istotne w czarodziejskim świecie. Szanował ją bo była dobra, wręcz doskonała, idąc w obranym przez siebie kierunku.
— Och, wybacz — jęknął z przejęciem, spoglądając na nią. — Nie jestem pewien, czy potrafię pozostać w bezruchu… Bezczynność nigdy nie była moją mocną stroną. — Przez chwilę był sfrasowany. Spochmurniał, ściągając ciemne brwi ku sobie, ale przecież tylko udawał, bo po chwili uśmiechnął się szeroko. Nie mogła tego widzieć pewnie, bo zwrócił twarz ku niebu. Lubił w nie patrzeć i wcale nie dostrzegał w tym nic z romantycznych uniesień. Dla niego to była czysta wiedza, po prostu o wiele trudniej dostępna niż księgi zaklęć, które czytała Constance. Zaszyfrowana wiadomość w gwiazdach, wymagająca innego sposobu patrzenia.
— To byłoby całkiem zabawne. „Złączeni pasją na wieki” — mruknął nieco nieobecnym tonem i choć odebrał jej słowa jako żart, odpowiedział zupełnie tak, jakby było odwrotnie. Zmrużył oczy, ale nie spojrzał na nią, choć wiedział, że ona swoim wzrokiem próbuje coś na nim wymusić. Zignorował to, błądząc wzrokiem po małych, migoczących plamkach na granatowym sklepieniu. — Ale tak to się właśnie skończy — otrząsnął się nagle z letargu i uśmiechnął sardonicznie, zerkając na nią kątem oka w nieco pobłażliwy sposób. — Tyle, że ty przysięgniesz swojemu narzeczonemu, a ja… może… swojej. Kiedyś. A może nie— wydukał i przymknął jedno oko, a grymas, który pojawił mu się na twarzy wynikał z trudnej do przełknięcia goryczy. Kompletnie się do tego nie nadawał, a informacja o zerwanych zaręczynach przez Katyę Ollivander wciąż nie dotarły do starszyzny. — Tak czy siak, Ciebie i tak czeka ten sam los — podsumował i klepnął dłońmi w swoje uda definitywnie kończąc temat. — Te kropki, jak to mówisz… To gwiazdy. Ciała astralne, które emitują energię przejawiającą się w postaci światła. Ich ułożenie nie jest przypadkowe, Constance. Te wyraźniejsze, większe to planety— mruknął z lekka dezaprobatą dla jej nonszalancji. Zmarszczył nawet brwi, nie kryjąc niezadowolenia. — Spójrz — powiedział i nachylił się w jej stronę, by wyciągnąć jej rękę na wysokości twarzy i skierować wzrok obojga w określony punkt na mapie nieba. Jego twarz znalazła się tuż obok jej, ale przecież kierował ją w stronę sufitu, na którym malowały się połyskujące konstelacje. Ignorował bijące od niej ciepło i jej intensywny zapach perfum, który już od pierwszego spotkania utknął mu w głowie. To właśnie zmysł powonienia miał wyostrzony, co właśnie w takich chwilach stawało się jego przekleństwem. — Widzisz te trzy gwiazdy ułożone w linii? To Pas Oriona, część jego gwiazdozbioru. Tworzą je trzy gwiazdy, Rigel, Betelgeza i Bellatrix. — Obrócił twarz lekko w jej stronę, a jego usta wykrzywiał lekki, zadziorny uśmiech. Często nazywano dzieci imionami tych gwiazd, szczególnie te urodzone w sezonie zimowym, kiedy gwiazdozbiór znajdował się wysoko na niebie; doskonale widoczny, co głosiło przychylność wszystkim spod znaku Koziorożca, Wagi i Ryb.
Spojrzał jej w oczy na chwilę. Może to był ułamek sekundy. Lazur jej tęczówek pochłaniał całkowicie i brakłoby czasu aby spisać wszystkie odcienie jakimi się mieniły. Niezwykła feeria barw, skierowana w stronę źrenic. Mrugnął i cofnął się, by sięgnąć w milczeniu po księgę, podać jej, choć i tak postanowiła zrobić to sama. Kiedy pociągnęła ją za brzeg, dwie pozostałe, które na niej leżały spadły z hukiem na ziemię. Westchnął ciężko i pochylił się, by je podnieść.
— Nie mówiłem, że te badania mają być proste — mruknął w końcu, zgięty w pół, wertując jeszcze na szybko książki pomiędzy nogami zanim się wyprostował. — W końcu to ma być połączenie czegoś, co wciąż nie jest jasne i dobrze znane. To tak jakby opanować system przemiany wilkołaków, aby mogli się transformować w dowolnym momencie — brzmiało jak dobry żart, ale on wcale tego nie robił. Otworzył księgę z numerologii. Nie była to księga, o która prosiła. Co więcej była to pozycja, której na pewno nie mogłaby znaleźć w londyńskiej bibliotece. — Najpierw trzeba rozpisać wzór, określić jakiś schemat. Dopiero kiedy okaże się w teorii skuteczny wykorzystalibyśmy pełnię do tego, by spróbować.
Jej udział w tych badaniach był znaczący — jak każdego członka ich niewielkiej grupy. Najlepsi z najlepszych. Dlatego zależało mu również na tym, aby byli w tym od początku do końca, aby dali się ponieść geniuszowi i uzupełnili wiedzę z dziedzin, z których byli ekspertami. Nie miał czasu na to, aby niczym dziecko błądzić we mgle w poszukiwaniu sensownych odpowiedzi. Chciał mieć gotowe pomysły, zdolne do realizacji, a nie teoretyczne mrzonki.
— Nie martw się, do Twojego ślubu zdążymy —odpowiedział i posłał jej szybki uśmiech, po czym wziął od niej notatnik i pióro, nie pytając nawet o pozwolenie. Spojrzał w gwiazdy, tak jak ona spoglądała w księgę tuż po tym jak zaciągała się jej zapachem, a następnie spisał swoje obserwacje w ojczystym języku. Milczał pod spodem przekładając to na liczby. — Shh… — uciszył ją lekko unosząc rękę, którą pisał — lewą. Niewygodnie pisało mu się na kolanie, w tej pozycji jeszcze bardziej musiał uważać, aby nie stworzyć na pergaminie brudnej plamy z atramentu, choć pewnie jak zwykle, część zapisków ostatecznie odbijała mu się na krańcu dłoni. Zawahał się, gdy spytała i zmarszczył brwi, unosząc wzrok. To właściwie było dobre pytanie. — Ostatnią wizję miałem dwudziestego piątego grudnia. Mars był w opozycji do Saturna — mruknął z zamyśleniem. Sprawdził to, oczywiście, ale nie pamiętał wcześniejszych sytuacji. Musiałby odszukać to w swoich zapiskach, a wszystko miał w mieszkaniu Mars-Saurn były opozycyjne, jak sympatie i antypatie, sprzeczności. Kapryśne uczucia, przełomy w związkach, naukowe geniusze. Zadumał się na chwilę, potem znów spojrzał w gwiazdy. Saturn był planetą koziorożca, jego planetą. W styczniu niosła mu przychylność, wróżyła pomyślność. Mars zaś czuwał nad Skorpionem, czyli Katyą. Wiedział, co to oznacza, ale to nie była odpowiedź na jego pytanie. — Ułożenie planet i gwiazd wpływa na to, co widzę. Ale jeśli opozycja w konstelacji się powtarza to znaczy, że można ułożyć pierwszy wzór.
Spojrzał na notatnik i zapisał w nim datę i ułożenie planet z wykrzyknikiem. Wiedział, że jak wróci do siebie to jeszcze to sprawdzi. — Masz na myśli astronomiczny czas? Owszem. Im bliżej pełni tym stają się wyraźniejsze. Wizje w nowiu są nieostre, mętne. Księżyc jest wtedy w koniunkcji ze słońcem, nie odbija światła, to dlatego. Mamy hipnotyzera w zespole. Darcy spróbuje coś wyciągnąć z przeszłości, ustalimy schemat, sprawdzę to — powiedział na jednym oddechu i przygryzł policzek od środa, bo od razu jego myśli skierowały się na ich ostatnie spotkanie. — Uda nam się to, wiesz o tym?
Uniósł na nią powoli wzrok. I był pewien swoich słów.
Zazdrość niegdyś pożerała jego serce, ale nie doprowadziła jeszcze nikogo zbyt daleko. Potrzebował czasu, aby zrozumieć, że brak szlacheckiego tytułu, pomimo niemalże doskonałych genów nie czyni go nikim gorszym. Człowiek uważający się za jego ojca wpajał mu to od małego, budując w nim poczucie dumy i siły stworzonej z resztek błękitnej krwi. A kiedy odrzucił wszystko, co niepraktyczne również i zasady, bariery, granice i tradycje straciły sens w sporej mierze. Miało to swoje wyjaśnienie, przydatność w stosunkach międzyludzkich. Nie stał w opozycji do tego świata i nie zamierzał stawać się buntownikiem, uparcie dążącym do zniszczenia całej ideologii, w której pływała Constance. Nie uznawał różnic pomiędzy nimi po prostu. Traktował ich na równi, ale równi wcale nie byli. Po prostu różni, inni, w jakiś sposób odmienni i tak podobni jednocześnie. Zachowani w ramach obrazów samych siebie, utrzymując powszechnie produkowane przekazem stereotypy. Ona była wrażliwsza niż to okazywała, chowając się pod maską silnej i zdecydowanej kobiety, przed którą świat stoi otworem. Piękna i niezależna. Taka właśnie była… przez większość czasu. Czy ktoś mógł złapać tę jedną chwilę jej słabości i zamknąć ją w garści, jak dłoń w geście otuchy i zrozumienia?
On był zaś apodyktyczny i bezczelny, mający ambiwalentny stosunek do wszystkiego i starający się za wszelką cenę do siebie zniechęć. Nielubienie go było łatwe, również dla niego samego. Przyjemnie się bowiem odpierało ataki, bo przed ciepłem i dobrocią trudniej mu się było obronić.
— Podobno mężczyźni są podobni do psów. Dasz coś do jedzenia i miejsce do spania, a budy nie opuści — mruknął jeszcze w zamyśleniu, ale uśmiechnął się przebiegle, bo ani jedno ani drugie jakoś wcale go nie dotyczyło. — Chociaż nie w tym przypadku — dodał jeszcze i wzruszył ramionami spoglądając ponownie w gwiazdy. Dla niego to wszystko nie było tak abstrakcyjne, jak dla niej. Było wiele dziedzin magii, które wcale go nie pociągały, ale nie uważał je za bezużyteczne. Starał się otaczać ludzmi najlepszymi w swoim fachu, właśnie w przypadku, gdyby potrzebował nauk, na które nie miał czasu. Constance nie cenił dlatego, że była dobra właśnie z zaklęć, bo były tak istotne w czarodziejskim świecie. Szanował ją bo była dobra, wręcz doskonała, idąc w obranym przez siebie kierunku.
— Och, wybacz — jęknął z przejęciem, spoglądając na nią. — Nie jestem pewien, czy potrafię pozostać w bezruchu… Bezczynność nigdy nie była moją mocną stroną. — Przez chwilę był sfrasowany. Spochmurniał, ściągając ciemne brwi ku sobie, ale przecież tylko udawał, bo po chwili uśmiechnął się szeroko. Nie mogła tego widzieć pewnie, bo zwrócił twarz ku niebu. Lubił w nie patrzeć i wcale nie dostrzegał w tym nic z romantycznych uniesień. Dla niego to była czysta wiedza, po prostu o wiele trudniej dostępna niż księgi zaklęć, które czytała Constance. Zaszyfrowana wiadomość w gwiazdach, wymagająca innego sposobu patrzenia.
— To byłoby całkiem zabawne. „Złączeni pasją na wieki” — mruknął nieco nieobecnym tonem i choć odebrał jej słowa jako żart, odpowiedział zupełnie tak, jakby było odwrotnie. Zmrużył oczy, ale nie spojrzał na nią, choć wiedział, że ona swoim wzrokiem próbuje coś na nim wymusić. Zignorował to, błądząc wzrokiem po małych, migoczących plamkach na granatowym sklepieniu. — Ale tak to się właśnie skończy — otrząsnął się nagle z letargu i uśmiechnął sardonicznie, zerkając na nią kątem oka w nieco pobłażliwy sposób. — Tyle, że ty przysięgniesz swojemu narzeczonemu, a ja… może… swojej. Kiedyś. A może nie— wydukał i przymknął jedno oko, a grymas, który pojawił mu się na twarzy wynikał z trudnej do przełknięcia goryczy. Kompletnie się do tego nie nadawał, a informacja o zerwanych zaręczynach przez Katyę Ollivander wciąż nie dotarły do starszyzny. — Tak czy siak, Ciebie i tak czeka ten sam los — podsumował i klepnął dłońmi w swoje uda definitywnie kończąc temat. — Te kropki, jak to mówisz… To gwiazdy. Ciała astralne, które emitują energię przejawiającą się w postaci światła. Ich ułożenie nie jest przypadkowe, Constance. Te wyraźniejsze, większe to planety— mruknął z lekka dezaprobatą dla jej nonszalancji. Zmarszczył nawet brwi, nie kryjąc niezadowolenia. — Spójrz — powiedział i nachylił się w jej stronę, by wyciągnąć jej rękę na wysokości twarzy i skierować wzrok obojga w określony punkt na mapie nieba. Jego twarz znalazła się tuż obok jej, ale przecież kierował ją w stronę sufitu, na którym malowały się połyskujące konstelacje. Ignorował bijące od niej ciepło i jej intensywny zapach perfum, który już od pierwszego spotkania utknął mu w głowie. To właśnie zmysł powonienia miał wyostrzony, co właśnie w takich chwilach stawało się jego przekleństwem. — Widzisz te trzy gwiazdy ułożone w linii? To Pas Oriona, część jego gwiazdozbioru. Tworzą je trzy gwiazdy, Rigel, Betelgeza i Bellatrix. — Obrócił twarz lekko w jej stronę, a jego usta wykrzywiał lekki, zadziorny uśmiech. Często nazywano dzieci imionami tych gwiazd, szczególnie te urodzone w sezonie zimowym, kiedy gwiazdozbiór znajdował się wysoko na niebie; doskonale widoczny, co głosiło przychylność wszystkim spod znaku Koziorożca, Wagi i Ryb.
Spojrzał jej w oczy na chwilę. Może to był ułamek sekundy. Lazur jej tęczówek pochłaniał całkowicie i brakłoby czasu aby spisać wszystkie odcienie jakimi się mieniły. Niezwykła feeria barw, skierowana w stronę źrenic. Mrugnął i cofnął się, by sięgnąć w milczeniu po księgę, podać jej, choć i tak postanowiła zrobić to sama. Kiedy pociągnęła ją za brzeg, dwie pozostałe, które na niej leżały spadły z hukiem na ziemię. Westchnął ciężko i pochylił się, by je podnieść.
— Nie mówiłem, że te badania mają być proste — mruknął w końcu, zgięty w pół, wertując jeszcze na szybko książki pomiędzy nogami zanim się wyprostował. — W końcu to ma być połączenie czegoś, co wciąż nie jest jasne i dobrze znane. To tak jakby opanować system przemiany wilkołaków, aby mogli się transformować w dowolnym momencie — brzmiało jak dobry żart, ale on wcale tego nie robił. Otworzył księgę z numerologii. Nie była to księga, o która prosiła. Co więcej była to pozycja, której na pewno nie mogłaby znaleźć w londyńskiej bibliotece. — Najpierw trzeba rozpisać wzór, określić jakiś schemat. Dopiero kiedy okaże się w teorii skuteczny wykorzystalibyśmy pełnię do tego, by spróbować.
Jej udział w tych badaniach był znaczący — jak każdego członka ich niewielkiej grupy. Najlepsi z najlepszych. Dlatego zależało mu również na tym, aby byli w tym od początku do końca, aby dali się ponieść geniuszowi i uzupełnili wiedzę z dziedzin, z których byli ekspertami. Nie miał czasu na to, aby niczym dziecko błądzić we mgle w poszukiwaniu sensownych odpowiedzi. Chciał mieć gotowe pomysły, zdolne do realizacji, a nie teoretyczne mrzonki.
— Nie martw się, do Twojego ślubu zdążymy —odpowiedział i posłał jej szybki uśmiech, po czym wziął od niej notatnik i pióro, nie pytając nawet o pozwolenie. Spojrzał w gwiazdy, tak jak ona spoglądała w księgę tuż po tym jak zaciągała się jej zapachem, a następnie spisał swoje obserwacje w ojczystym języku. Milczał pod spodem przekładając to na liczby. — Shh… — uciszył ją lekko unosząc rękę, którą pisał — lewą. Niewygodnie pisało mu się na kolanie, w tej pozycji jeszcze bardziej musiał uważać, aby nie stworzyć na pergaminie brudnej plamy z atramentu, choć pewnie jak zwykle, część zapisków ostatecznie odbijała mu się na krańcu dłoni. Zawahał się, gdy spytała i zmarszczył brwi, unosząc wzrok. To właściwie było dobre pytanie. — Ostatnią wizję miałem dwudziestego piątego grudnia. Mars był w opozycji do Saturna — mruknął z zamyśleniem. Sprawdził to, oczywiście, ale nie pamiętał wcześniejszych sytuacji. Musiałby odszukać to w swoich zapiskach, a wszystko miał w mieszkaniu Mars-Saurn były opozycyjne, jak sympatie i antypatie, sprzeczności. Kapryśne uczucia, przełomy w związkach, naukowe geniusze. Zadumał się na chwilę, potem znów spojrzał w gwiazdy. Saturn był planetą koziorożca, jego planetą. W styczniu niosła mu przychylność, wróżyła pomyślność. Mars zaś czuwał nad Skorpionem, czyli Katyą. Wiedział, co to oznacza, ale to nie była odpowiedź na jego pytanie. — Ułożenie planet i gwiazd wpływa na to, co widzę. Ale jeśli opozycja w konstelacji się powtarza to znaczy, że można ułożyć pierwszy wzór.
Spojrzał na notatnik i zapisał w nim datę i ułożenie planet z wykrzyknikiem. Wiedział, że jak wróci do siebie to jeszcze to sprawdzi. — Masz na myśli astronomiczny czas? Owszem. Im bliżej pełni tym stają się wyraźniejsze. Wizje w nowiu są nieostre, mętne. Księżyc jest wtedy w koniunkcji ze słońcem, nie odbija światła, to dlatego. Mamy hipnotyzera w zespole. Darcy spróbuje coś wyciągnąć z przeszłości, ustalimy schemat, sprawdzę to — powiedział na jednym oddechu i przygryzł policzek od środa, bo od razu jego myśli skierowały się na ich ostatnie spotkanie. — Uda nam się to, wiesz o tym?
Uniósł na nią powoli wzrok. I był pewien swoich słów.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Constance nie dzieliła się marzeniami z innymi – to były sekrety związane z jej duszą. Marzenia to skarb każdego z nas. Constance na jej nieszczęście była romantyczką, marzycielką, która chciała zmienić świat, aby poznać smak miłości, bezgranicznego szczęścia i ciepła domowego. Gdzieś tam w środku żyła mała syrenka, idealistka, gotowa na wiele poświęceń. Śniła na jawie, że kiedyś miłość zapuka w jej progi, a dzieci będą jej owocem, a nie przykrymi spotkaniami z zamkniętymi oczami, gdy liczy sekundy zbliżenia. Marzenia chroniły jej drobne ciałko przed przykrością, którą dawał jej świat. W dodatku dawały jej siłę do zrealizowania swoich planów. Nie wolno było ich mylić z marzeniami. Patrząc w gwiazdy, myśląc o tym, co ją czeka, nie wymawiała życzeń z imieniem Ramseya. Chociaż liczyła na wielką miłość, która ułatwi jej zasypianie, poprawi krążenie krwi i doda sił do walki z przeciwnościami losu, jej uczucie miało już narzucone imię. Arthur Slughorn. Nawet w najgłębszych marzeniach nie myślał o Ramseyu jako kochanku. On pojawiał się tylko wtedy, gdy skupiała się na nauce, a co gorsze zajmowało to większość jej doby. Chciała dowiedzieć, kim jest naprawdę, co go trapi, z kim żyje, dlaczego kobieta nie dba o splot jego muszki i czy naprawdę pije czarną, niesłodzoną kawę, czy tylko próbował przykuć jej uwagę. Ramsey był dla Constance wielką niewiadomą, zupełnie tak jak cel (należy zauważyć, cel nie marzenie) o stworzeniu lustra. W przypadku marzeń zawsze istniał nanogram przypuszczeń, że to się nie uda, a ich plan był jasny. Może dzięki swoim uczuciom, które przecież działy się tylko wewnątrz jej, była zbyt słaba w środku. Jednak wierzyła, że każdy człowiek musiał się z nimi zmierzyć, aby stać się lepszym, żeby zadbać o rozwój nie tylko nauki, ale własnego ja. Przy planach nie liczyły się skutki uboczne. Naukowcy nie patrzyli na ofiary. Chcieli wyników, które czasami pojawiały się zbyt późno. Oszukiwała innych, lecz nie przyjaciół, że to najlepszy okres jej życia. Nie wyliczała na palcach przeciwieństw losu, ale gdy przychodziła noc, myśli stawały się coraz cięższe.
Nie mogła pogodzić się z wieloma sprawami, a nie tylko ślub z wrogiem ciążył. Constance jak lwica broniła swojej rodziny, która dosłownie rozsypywała się na jej oczach. Evandra wkrótce zmieni rodowe barwy. Caesar wciąż nie potrafił pogodzić się z Tristanem, w dodatku żeni się z Isoldą, którą Constance nie była w stanie zaakceptować. Schorowana szlachcianka nie da mu dziecka, jest słaba, a w dodatku skradła serce podobno każdego arystokraty. Constance głęboko zastanawiała się, czy powinna pojawić się na ślubie, czy mogłaby pokazać całemu światu, że ten związek jest dla niej abstrakcją? W grę zaczęło też wchodzić rosnące niebezpieczeństwo na ulicach. Nawet nestorzy, który wcześniej byli nie do zranienia okazali się łatwym celem groźnych rządów. Co jeśli Ramsey dobrze przewidział jej karierę, a badacze zostaną zepchnięci na dalszy plan, bo nie istnieje nic, co bardziej otwiera oczy czarodziejom niż rozwój świata? Zazdrościła innym tego spokoju. Ceną szlachcianki zawsze była wolność: wolność słowa, myśli, zachowania. Gniła od środka, bo powinności staczały bitwę z chęciami. Czuła się jak rozkapryszone dziecko, zbuntowane przed światem, ale gdy doszło do konfrontacji zachowywała poszlachecką postawę. I zazdrość była zdrowa, bo wciąż pozwała jej żyć, chociaż tam w środku, pomimo tego, że wiele nie różniła się od Ramseya. Jednak, czy Constance poznała prawdziwą twarz pana o wciąż obco brzmiącym nazwisku? Ile słów oraz wyuczonych gestów pływało w rzece kłamstw? Nastała cisza, a zdezorientowana Constance spojrzała na Ramseya. Pies, buda, jedzenie i miejsce do spania, czy to naprawdę były pragnienia mężczyzn? Potraw nie gotowała szlachcianka, a łóżek na dworach było sporo, również tych, gdzie mąż mógł przyjmować kochanki. Marszcząc brwi, szukała jakieś spokojnej odpowiedzi, poza tym, że absolutnie nic nie wie o jej świecie.
- Wezmę twoją radę do serca, nie jestem przekonana, czy lord Arthur ucieszy się z nowego tytułu psa – rzuciła sarkastycznie, znów pokazując Ramseyowi granice. Czy Mulciber wciąż mówił o sobie czy zaczynał generalizować? Wszak Constance nie będzie mu dawała ani jedzenia ani miejsca do spania, a jedyne na co mógł liczyć, w ramach pensji, to była wiedza. A ta była gwarantem, sporządzonym w wielu punktach umowy, którą podpisywali obydwoje. Constance nie mogłaby zapomnieć o takich formalnościach.
- Bezczelność owszem, czy to przypadek, że obydwa słowa zaczynają się podobnie? – spytała, automatycznie się od niego odsuwając. Dlaczego ją tu do cholery zabrał? Co miałoby jej powiedzieć to niebo? Niebo jak niebo – czarne, kilka kropek przesuwających się wraz z każdą godziną siedzenia w Komnacie z mapą nieba. Nic specjalnego, nic nowego. Wpatrywała się już kilka razy w niebo, ale wtedy wypowiadała swoje marzenia na głos; szeptem, bo głośniej nie miała odwagi.
- Zostaw takie wizje w swoich nierealnych marzeniach, Ramsey, jestem zaręczona. Och, dlaczego znów wracasz do tego tematu? – dodała zdenerwowana, z hukiem zamykając książkę. Doprawdy nie zauważył, że powinien go unikać? Wstała, poprawiając swoją suknię, która zawinęła się przy kostkach. Ponownie zaczęła chodzić w kółko ławki. Podobno takie zachowanie przejawiały rekiny, polując na swoją ofiarę. Czy Ramsey nią był? Denerwował ją, że nawet jak próbowała wszystko ukryć, czytał z niej jak z otwartej książki. Na szczęście wydukał jakieś kolejne wytłumaczenie. Miała ochotę huknąć w jego zaklęciem, zaklejając mu usta. Chociaż na dziesięć minut. Zrobiwszy kilka okrążeni, znów usiadła na ławce, wpatrując się w jeden punkt przed sobą. Tak, obieca wierność, uczciwość małżeńską i m i ł o ś ć swojemu największemu wrogowi, którego prześladowała latami, licząc, że w najlepszym wypadku popełni samobójstwo, a nie klęknie przed nią, oferując zmianę rodowych barw i pulchne dzieci.
- Jaki wpływ ma ułożenie gwiazd na twoje wizje? Myślisz, że ma wpływ też na siłę zaklęcia? – spytała zaciekawiona, przenosząc na niego swój wzrok. Czy trafili w punkt, czy właśnie o to chodziło w tych badaniach? Był za b l i s k o. Constance zaczęła czuć panikę. Na co on sobie, na Merlina, pozwalał? Uśmiech, który chętnie zdjęłaby mu z twarzy za pomocą zaklęć popchnął ją w stronę dobrej decyzji. Szybko się odsunęła, zachowując między nimi poprawny dystans. Jej głowa podążała za palcem Ramseya, szukając wspomnianych przez niego punktów.
- Mała Bella jest doprawdy bardziej urocza – wspomniała o córce Druelii, bo ta migocząca mała kropka niewiele jej mówiła. Podobno upuszczanie rzeczy na ziemię było psychologiczną grą o dominację. Osoba, która schyliła głowę, przegrywała. Ale czy tak było też w ich przypadku?
- Na Merlina, skąd ją masz, wszędzie ją szukałam. – Oczywiście, że zabrała mu wyjątkową księgę z numerologii, o której istnieniu więcej krążyło plotek niż można było sprawdzić w rejestrach. Przejrzała kilka stron i jako oczywiste wzięła, że ta książka jedzie z nią na dwór Lestrange’ów. Musi nadrobić zaległości, chyba Ramsey nie będzie miał nic przeciwko? Ten komunikat sprzedała mu jako totalną oczywistość, nie czekając nawet na jego zgodę.
- Nie, Ramsey, posłuchaj mnie – skoro układ gwiazd ma wpływ na twoje wizje, to dlaczego nie na siłę zaklęć? Pełnia, to tranzyt? Jeśli znajdziemy planety odpowiedzialne za wewnętrzne oko i jakieś nie wiem, źródło moc, połączenia? Och, ty się na tym znasz, to tylko jakieś teorie, w każdym razie jeśli w te dni zaczniemy próbować łączyć przedmioty z twoim talentem, moglibyśmy osiągnąć więcej. – dostała słowotoku, a mówiła to tak szybko, że Ramsey ledwo mógł wyłapać słowa. –Nie przerywaj mi, mamy mało czasu – strofowała go, wstając z ławki. Zobaczywszy kątem oka, że bierze jej notatnik, od razu zawrzała w niej złość – Nie wierzę – warknęła, ale z jednej strony, dobrze aby ich myśli były w jednym miejscu, a zdecydowanie przy Constance były bezpieczniejsze. Pozwalała mu tworzyć, spisywać obserwacje i migoczące obrazy. Nie patrzyła na niego, w środku Constance tworzyła się wyjątkowa batalia. Czy naprawdę małe migoczące punkty miały wpływ na siłę zaklęć? Mijały minuty, a ona wciąż krążyła. Doprawdy, potrzebowała kawy, a nie jakiegoś marnego wina. Nawet go nie posmakowała, ale swoją opinię wydała.
- Wenus z Ceres – powtórzyła na głos. Ciągle przypominało to jej o macierzyństwie i małżeństwie niżli jakimkolwiek znaczeniu na zaklęcia, ale wypadało spróbować, czyż nie? Jak to ułożenie ma wpływ na jej umiejętności? Wyciągnęła różdżkę. Ramsey zapewne w początkowej chwili nie był zadowolony, bo właśnie w niego chciała wycelować. Przypomniała sobie ich ostatnie spotkanie, nie chciała go przecież osłabić, więc w ostatniej chwili rzucenia zaklęcia skierowała czubek różdżki na pustą ławkę.
- Cantis – wypowiedziała formułę zaklęcia, nie skupiając się ani na Darcy jako dodatkowym członku grupy, hipnozie ani na tym czy im się uda. Słysząc fałsz przedmiotu, aż się skrzywiła. Nie dość, że ławka śpiewała cicho, to jeszcze w takim stylu.
- Och, okropieństwo - uciszyła przedmiot z niezadowoloną miną. Może jednak gwiazdy nie miały nic do zaklęć?
(po edycji opisuje skutki działania zaklęcia – za zgodą Ramseya!)
Nie mogła pogodzić się z wieloma sprawami, a nie tylko ślub z wrogiem ciążył. Constance jak lwica broniła swojej rodziny, która dosłownie rozsypywała się na jej oczach. Evandra wkrótce zmieni rodowe barwy. Caesar wciąż nie potrafił pogodzić się z Tristanem, w dodatku żeni się z Isoldą, którą Constance nie była w stanie zaakceptować. Schorowana szlachcianka nie da mu dziecka, jest słaba, a w dodatku skradła serce podobno każdego arystokraty. Constance głęboko zastanawiała się, czy powinna pojawić się na ślubie, czy mogłaby pokazać całemu światu, że ten związek jest dla niej abstrakcją? W grę zaczęło też wchodzić rosnące niebezpieczeństwo na ulicach. Nawet nestorzy, który wcześniej byli nie do zranienia okazali się łatwym celem groźnych rządów. Co jeśli Ramsey dobrze przewidział jej karierę, a badacze zostaną zepchnięci na dalszy plan, bo nie istnieje nic, co bardziej otwiera oczy czarodziejom niż rozwój świata? Zazdrościła innym tego spokoju. Ceną szlachcianki zawsze była wolność: wolność słowa, myśli, zachowania. Gniła od środka, bo powinności staczały bitwę z chęciami. Czuła się jak rozkapryszone dziecko, zbuntowane przed światem, ale gdy doszło do konfrontacji zachowywała poszlachecką postawę. I zazdrość była zdrowa, bo wciąż pozwała jej żyć, chociaż tam w środku, pomimo tego, że wiele nie różniła się od Ramseya. Jednak, czy Constance poznała prawdziwą twarz pana o wciąż obco brzmiącym nazwisku? Ile słów oraz wyuczonych gestów pływało w rzece kłamstw? Nastała cisza, a zdezorientowana Constance spojrzała na Ramseya. Pies, buda, jedzenie i miejsce do spania, czy to naprawdę były pragnienia mężczyzn? Potraw nie gotowała szlachcianka, a łóżek na dworach było sporo, również tych, gdzie mąż mógł przyjmować kochanki. Marszcząc brwi, szukała jakieś spokojnej odpowiedzi, poza tym, że absolutnie nic nie wie o jej świecie.
- Wezmę twoją radę do serca, nie jestem przekonana, czy lord Arthur ucieszy się z nowego tytułu psa – rzuciła sarkastycznie, znów pokazując Ramseyowi granice. Czy Mulciber wciąż mówił o sobie czy zaczynał generalizować? Wszak Constance nie będzie mu dawała ani jedzenia ani miejsca do spania, a jedyne na co mógł liczyć, w ramach pensji, to była wiedza. A ta była gwarantem, sporządzonym w wielu punktach umowy, którą podpisywali obydwoje. Constance nie mogłaby zapomnieć o takich formalnościach.
- Bezczelność owszem, czy to przypadek, że obydwa słowa zaczynają się podobnie? – spytała, automatycznie się od niego odsuwając. Dlaczego ją tu do cholery zabrał? Co miałoby jej powiedzieć to niebo? Niebo jak niebo – czarne, kilka kropek przesuwających się wraz z każdą godziną siedzenia w Komnacie z mapą nieba. Nic specjalnego, nic nowego. Wpatrywała się już kilka razy w niebo, ale wtedy wypowiadała swoje marzenia na głos; szeptem, bo głośniej nie miała odwagi.
- Zostaw takie wizje w swoich nierealnych marzeniach, Ramsey, jestem zaręczona. Och, dlaczego znów wracasz do tego tematu? – dodała zdenerwowana, z hukiem zamykając książkę. Doprawdy nie zauważył, że powinien go unikać? Wstała, poprawiając swoją suknię, która zawinęła się przy kostkach. Ponownie zaczęła chodzić w kółko ławki. Podobno takie zachowanie przejawiały rekiny, polując na swoją ofiarę. Czy Ramsey nią był? Denerwował ją, że nawet jak próbowała wszystko ukryć, czytał z niej jak z otwartej książki. Na szczęście wydukał jakieś kolejne wytłumaczenie. Miała ochotę huknąć w jego zaklęciem, zaklejając mu usta. Chociaż na dziesięć minut. Zrobiwszy kilka okrążeni, znów usiadła na ławce, wpatrując się w jeden punkt przed sobą. Tak, obieca wierność, uczciwość małżeńską i m i ł o ś ć swojemu największemu wrogowi, którego prześladowała latami, licząc, że w najlepszym wypadku popełni samobójstwo, a nie klęknie przed nią, oferując zmianę rodowych barw i pulchne dzieci.
- Jaki wpływ ma ułożenie gwiazd na twoje wizje? Myślisz, że ma wpływ też na siłę zaklęcia? – spytała zaciekawiona, przenosząc na niego swój wzrok. Czy trafili w punkt, czy właśnie o to chodziło w tych badaniach? Był za b l i s k o. Constance zaczęła czuć panikę. Na co on sobie, na Merlina, pozwalał? Uśmiech, który chętnie zdjęłaby mu z twarzy za pomocą zaklęć popchnął ją w stronę dobrej decyzji. Szybko się odsunęła, zachowując między nimi poprawny dystans. Jej głowa podążała za palcem Ramseya, szukając wspomnianych przez niego punktów.
- Mała Bella jest doprawdy bardziej urocza – wspomniała o córce Druelii, bo ta migocząca mała kropka niewiele jej mówiła. Podobno upuszczanie rzeczy na ziemię było psychologiczną grą o dominację. Osoba, która schyliła głowę, przegrywała. Ale czy tak było też w ich przypadku?
- Na Merlina, skąd ją masz, wszędzie ją szukałam. – Oczywiście, że zabrała mu wyjątkową księgę z numerologii, o której istnieniu więcej krążyło plotek niż można było sprawdzić w rejestrach. Przejrzała kilka stron i jako oczywiste wzięła, że ta książka jedzie z nią na dwór Lestrange’ów. Musi nadrobić zaległości, chyba Ramsey nie będzie miał nic przeciwko? Ten komunikat sprzedała mu jako totalną oczywistość, nie czekając nawet na jego zgodę.
- Nie, Ramsey, posłuchaj mnie – skoro układ gwiazd ma wpływ na twoje wizje, to dlaczego nie na siłę zaklęć? Pełnia, to tranzyt? Jeśli znajdziemy planety odpowiedzialne za wewnętrzne oko i jakieś nie wiem, źródło moc, połączenia? Och, ty się na tym znasz, to tylko jakieś teorie, w każdym razie jeśli w te dni zaczniemy próbować łączyć przedmioty z twoim talentem, moglibyśmy osiągnąć więcej. – dostała słowotoku, a mówiła to tak szybko, że Ramsey ledwo mógł wyłapać słowa. –Nie przerywaj mi, mamy mało czasu – strofowała go, wstając z ławki. Zobaczywszy kątem oka, że bierze jej notatnik, od razu zawrzała w niej złość – Nie wierzę – warknęła, ale z jednej strony, dobrze aby ich myśli były w jednym miejscu, a zdecydowanie przy Constance były bezpieczniejsze. Pozwalała mu tworzyć, spisywać obserwacje i migoczące obrazy. Nie patrzyła na niego, w środku Constance tworzyła się wyjątkowa batalia. Czy naprawdę małe migoczące punkty miały wpływ na siłę zaklęć? Mijały minuty, a ona wciąż krążyła. Doprawdy, potrzebowała kawy, a nie jakiegoś marnego wina. Nawet go nie posmakowała, ale swoją opinię wydała.
- Wenus z Ceres – powtórzyła na głos. Ciągle przypominało to jej o macierzyństwie i małżeństwie niżli jakimkolwiek znaczeniu na zaklęcia, ale wypadało spróbować, czyż nie? Jak to ułożenie ma wpływ na jej umiejętności? Wyciągnęła różdżkę. Ramsey zapewne w początkowej chwili nie był zadowolony, bo właśnie w niego chciała wycelować. Przypomniała sobie ich ostatnie spotkanie, nie chciała go przecież osłabić, więc w ostatniej chwili rzucenia zaklęcia skierowała czubek różdżki na pustą ławkę.
- Cantis – wypowiedziała formułę zaklęcia, nie skupiając się ani na Darcy jako dodatkowym członku grupy, hipnozie ani na tym czy im się uda. Słysząc fałsz przedmiotu, aż się skrzywiła. Nie dość, że ławka śpiewała cicho, to jeszcze w takim stylu.
- Och, okropieństwo - uciszyła przedmiot z niezadowoloną miną. Może jednak gwiazdy nie miały nic do zaklęć?
(po edycji opisuje skutki działania zaklęcia – za zgodą Ramseya!)
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Ostatnio zmieniony przez Constance Lestrange dnia 24.07.16 11:00, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Constance Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Różni mężczyźni pragnęli różnych rzeczy. Jedni poszukiwali pieniędzy, inni pragnęli władzy. Jeszcze inni dla rodziny zrobiliby wszystko, lub dla prawdziwej miłości wyrzekli się nawet jej. To motywy, pragnienia rządziły tym światem. Mądrzy byli Ci, którzy potrafili rozdzielić istotne od błahych. A może ci, którzy w gąszczu nieistotnych odnajdowali receptę na prawdziwe szczęście?
Constance Lestrange. Była piękną kobietą o klasycznym typie urody. Miała lśniące włosy, których zapach czuł, kiedy siedział obok niej, i błyszczące oczy. Jej melodyjnego głosu słuchało się z przyjemnością, a widok jej osoby cieszył męskie oko. Patrząc na nią wiedział, że jej mąż będzie mógł nazywać się szczęściarzem, o ile doceniał stanowisko swojej kobiety — bo jako szlachcic pewnie nie doceniał jej potęgi, intelektu i zdolności. Ale to samo myślał, gdy patrzył na Darcy, chociaż Bulstrode przyprawiał go o mdłości. To samo myślałby o Katyi, gdyby instytucja żony byłaby dla niego istotna. Nie była. Podchodził do tego z nonszalancją, bo nie zależało mu na tym aby zyskać czyjś szacunek, by kultywować tradycje, czy w sztuczny sposób hodować kolejne pokolenie. Mulciber ojcem? Straszne czy zabawne? Chociaż całe życie przyuczano go do szlacheckich obowiązków i znał je doskonale, wiedząc, że sprzeciwiając się woli starego Rosiera nie otrzyma od niego nic po śmierci... nie czuł potrzeby. Dziś już tego nie chciał, nie zależało mu. Ale unikał zagłębiania się w rozmyślania na temat szczęścia i życiowej pomyślności, nad tym, co powinien i jakie ma obowiązki. I pomimo, że był jasnowidzem jego prywatne, tak intymne kwestie w ogóle go nie interesowały. To wynikało z obawy? Łatwo było się zagalopować, filozofując. A wtedy wątpliwości rodziły się same. Nie były mu do niczego potrzebne, po cóż podważać budowane tyle lat fundamenty własnych idei i sposobu życia?
Czego pragnął Ramsey?
— Och, już nie będę wnikał jak tam sobie go będziesz nazywać, m i l a d y — mruknął kompletnie nieporuszony jej tonem i sarkazmem, jakby w ogóle go nie dostrzegał. Użył podświadomego protego w chwili, w której rzucała w niego ostrzeżeniem i wcale się tym nie przejął. Zajęty był notatnikiem, w którym formułował tezy i przekształcał je na numerologiczne wzory. — Pewnie nie. Jestem również arogancki. Wybitnie arogancki — powiedział i uniósł na nią wzrok, powoli się uśmiechając. Kpiąco, oczywiście, bo jakżeby inaczej mógłby zareagować? Nie zauważył nawet, że się odsunęła, bo nie było to dla niego znaczące, tak jak sama bliskość z nią nie stanowiła czegoś niezwykłego. Mógł ją dotknąć w każdej chwili. Śmiałby to zrobić, gdyby tylko chciał. Ale nie zrobił, bo pewne zachowania były naturalne. Obcesowa bliskość nie była — ale złośliwie lub przypadkowo wywołana wcale go nie krępowała.
— Może jestem skrycie zazdrosny i nie umiem tego inaczej okazać? — Posłał jej przeciągłe spojrzenie i odłożył notatnik. Mogła myśleć, co tylko chciała. Nie był zazdrosny. Właściwie jej los i fakt, że jest związana z wrogiem go nie dotyczył, a nawet nie interesował. Żyła w świecie, który kochała,szanowała tradycje i uznawała ich wielkość ponad wszystkim innym. Nie mógłby jej żałować w tej chwili. Po prostu spełnia swoją powinność i dostaje to, na co zasługuje. Nie podejrzewałby jej jednak o romantyczne marzenia i pragnienie wielkiej miłości. W jego myślach coś takiego nie miało prawa bytu. Słabość do Anastazji już nigdy się nie powtórzy. Nie stać go było na popełnianie głupich błędów, a więc również kochanie. Niewymierne korzyści, które to niosło ze sobą go nie interesowały. Miał analityczny umysł, pogrążony w chłodnych kalkulacjach dążenia do perfekcji i przetrwania w najlepszy z możliwych sposobów. I nawet jeśli z perspektywy kogoś innego jego życie było puste, smutne i nieszczęśliwe — rezygnował z tego świadomie. Ryzyko towarzyszyło mu każdego dnia — tam gdzie mógł, niwelował je.
Zamyślił się. Przygryzł policzek od środka, jak miewal w zwyczaju, kiedy analizował i nie musiał chronić się pod obojętnym wyrazem twarzy. Jego brwi ściągnęły się ku sobie, mięśnie twarzy nieco napięły. I spojrzał na nią w końcu w milczeniu, jakby w jakiś sposób telepatycznie próbował jej przekazać, że odpowiedź na nto dobre pytanie może być właśnie tym czego szukali.
— Ułożenie gwiazd i planet jest kluczowe. Nieprawdopodobne jest to, aby planety układały się zgodnie z rzeczywistością jaka aktualnie nas otacza. To nasza rzeczywistość jest kreowana przez układ gwiazd. Jeśli więc spotykam się teraz z Tobą i jakaś intensywność wywoła wizję będzie to widoczne w gwiazdach — powiedział, a później uniósł głowę w stronę gwiazd i zamruczał. — Cóż, nic takiego raczej nie będzie miało miejsca. Ale to słuszna uwaga.
Księga, którą zabrała nie była mu do niczego potrzebna. Nie kolekcjonował pozycji. Fakt, że posiadał w domu pełną bibliotekę wiązał się raczej z tym, że pozyskiwał księgi i nie pozbywał się ich z brak czasu, a może świadomości ich przydatności w przyszłości. Wiele z nich leżało na ziemi, na biurku, spoczywając w nieładzie, twórczym bałaganie. Westchnął tylko i przetarł oczy palcami, czując nie tyle znużenie, co zmęczenie, którego nie chciał redukować nawet krótką drzemką. Czarna kawa postawiłaby go na nogi, lecz jedynie na chwilę. Musiał pomyśleć o opium, które wprawiłoby go w sen pozbawiony koszmarów. W końcu mógłby odpocząć.
— Widocznie miałaś kiepskie źródła — burknął mimowolnie i powoli się podniósł z ławki. Zdobył ją nielegalnie, jak większość, a może nawet wszystkie interesujące go księgi. Ruszył przed siebie, wolnym krokiem, wkładając dłonie w kieszenie spodni. Nie patrzył w niebo. Właściwie nie patrzył na nic konkretnego. Słuchał jej głosu, wcinając się tylko na chwilę.
— Tranzyt jest wtedy, gdy planeta znajdująca się bliżej wchodzi w tarczę planety znajdującej się dalej. To raczej jak zaćmienie słońca— nie kontynuował, bo go uciszyła. Ale stał do niej plecami, pozwalając by melodyjność jej głosu brzmiała w sali jak najpiękniejsza symfonia.
— Gwiazdy mają wpływ na wszystko, Connie — powiedział po dłuższej chwili milczenia. — Ale źle to pojmujesz. Jakby dana konstelacja planet czy gwiazd zapewniała powodzenie w rzucaniu wszystkich lub konkretnych zaklęć to wystarczyłoby obserwować niebo i spisać wszystko, by znać przyszłość. Po pierwsze to nie takie łatwe. Wiele rzeczy jest wciąż niepoznane, trudne do opisania lub sprawdzenia. Po drugie, odpowiednie ciała astralne mogą wpływać na twoje powodzenie lub pecha, ale to zbiór wielu czynników. Umiejętności, nastrój, pora, otoczenie, przeciwnik... cokolwiek. — Przewrócił oczami i obrócił się bokiem, by na nią spojrzeć. — Po trzecie skutki są gdzieś tam określone, ale jak widzisz... gwiazd jest miliony, miliardy, więc trzeba to odnaleźć i odczytać.
To nie było takie proste, nawet dla niego i był pewien, że dla wybitnych czarodziejów z astronomii czy astrologii również. Gdyby poznali całe niebo to poznaliby prawdę o całym świecie. To wiedza, która jest nie do ogarnięcia, nie tylko przez jednego człowieka, ale setki w ciągu ich wszystkich żyć wspólnie.
Kiedy rzuciła zaklęcie, uniósł lewą brew i wstrzymał powietrze. Dlaczego właśnie wtedy pomyślał, że była rozkoszna? Może dlatego, że wpadła w jakiś wir geniuszu, myśli, twórczych wniosków i nie widziała poza tym świata. To było całkiem piękne, jakby nie patrzeć. To tak jak jasnowidz, który miał swoją wizję. Teraz ona zagłębiała się w swoje wewnętrzne ja w poszukiwaniu odpowiedzi. Co prawda ławka zafałszowała...
— Constance — zaczął, po czym wyciągnął z kieszeni swoje magiczne srebrne puzderko, a ze środka wydobył papierosa, którego wsunął do ust. — Zaśpiewaj coś.
Constance Lestrange. Była piękną kobietą o klasycznym typie urody. Miała lśniące włosy, których zapach czuł, kiedy siedział obok niej, i błyszczące oczy. Jej melodyjnego głosu słuchało się z przyjemnością, a widok jej osoby cieszył męskie oko. Patrząc na nią wiedział, że jej mąż będzie mógł nazywać się szczęściarzem, o ile doceniał stanowisko swojej kobiety — bo jako szlachcic pewnie nie doceniał jej potęgi, intelektu i zdolności. Ale to samo myślał, gdy patrzył na Darcy, chociaż Bulstrode przyprawiał go o mdłości. To samo myślałby o Katyi, gdyby instytucja żony byłaby dla niego istotna. Nie była. Podchodził do tego z nonszalancją, bo nie zależało mu na tym aby zyskać czyjś szacunek, by kultywować tradycje, czy w sztuczny sposób hodować kolejne pokolenie. Mulciber ojcem? Straszne czy zabawne? Chociaż całe życie przyuczano go do szlacheckich obowiązków i znał je doskonale, wiedząc, że sprzeciwiając się woli starego Rosiera nie otrzyma od niego nic po śmierci... nie czuł potrzeby. Dziś już tego nie chciał, nie zależało mu. Ale unikał zagłębiania się w rozmyślania na temat szczęścia i życiowej pomyślności, nad tym, co powinien i jakie ma obowiązki. I pomimo, że był jasnowidzem jego prywatne, tak intymne kwestie w ogóle go nie interesowały. To wynikało z obawy? Łatwo było się zagalopować, filozofując. A wtedy wątpliwości rodziły się same. Nie były mu do niczego potrzebne, po cóż podważać budowane tyle lat fundamenty własnych idei i sposobu życia?
Czego pragnął Ramsey?
— Och, już nie będę wnikał jak tam sobie go będziesz nazywać, m i l a d y — mruknął kompletnie nieporuszony jej tonem i sarkazmem, jakby w ogóle go nie dostrzegał. Użył podświadomego protego w chwili, w której rzucała w niego ostrzeżeniem i wcale się tym nie przejął. Zajęty był notatnikiem, w którym formułował tezy i przekształcał je na numerologiczne wzory. — Pewnie nie. Jestem również arogancki. Wybitnie arogancki — powiedział i uniósł na nią wzrok, powoli się uśmiechając. Kpiąco, oczywiście, bo jakżeby inaczej mógłby zareagować? Nie zauważył nawet, że się odsunęła, bo nie było to dla niego znaczące, tak jak sama bliskość z nią nie stanowiła czegoś niezwykłego. Mógł ją dotknąć w każdej chwili. Śmiałby to zrobić, gdyby tylko chciał. Ale nie zrobił, bo pewne zachowania były naturalne. Obcesowa bliskość nie była — ale złośliwie lub przypadkowo wywołana wcale go nie krępowała.
— Może jestem skrycie zazdrosny i nie umiem tego inaczej okazać? — Posłał jej przeciągłe spojrzenie i odłożył notatnik. Mogła myśleć, co tylko chciała. Nie był zazdrosny. Właściwie jej los i fakt, że jest związana z wrogiem go nie dotyczył, a nawet nie interesował. Żyła w świecie, który kochała,szanowała tradycje i uznawała ich wielkość ponad wszystkim innym. Nie mógłby jej żałować w tej chwili. Po prostu spełnia swoją powinność i dostaje to, na co zasługuje. Nie podejrzewałby jej jednak o romantyczne marzenia i pragnienie wielkiej miłości. W jego myślach coś takiego nie miało prawa bytu. Słabość do Anastazji już nigdy się nie powtórzy. Nie stać go było na popełnianie głupich błędów, a więc również kochanie. Niewymierne korzyści, które to niosło ze sobą go nie interesowały. Miał analityczny umysł, pogrążony w chłodnych kalkulacjach dążenia do perfekcji i przetrwania w najlepszy z możliwych sposobów. I nawet jeśli z perspektywy kogoś innego jego życie było puste, smutne i nieszczęśliwe — rezygnował z tego świadomie. Ryzyko towarzyszyło mu każdego dnia — tam gdzie mógł, niwelował je.
Zamyślił się. Przygryzł policzek od środka, jak miewal w zwyczaju, kiedy analizował i nie musiał chronić się pod obojętnym wyrazem twarzy. Jego brwi ściągnęły się ku sobie, mięśnie twarzy nieco napięły. I spojrzał na nią w końcu w milczeniu, jakby w jakiś sposób telepatycznie próbował jej przekazać, że odpowiedź na nto dobre pytanie może być właśnie tym czego szukali.
— Ułożenie gwiazd i planet jest kluczowe. Nieprawdopodobne jest to, aby planety układały się zgodnie z rzeczywistością jaka aktualnie nas otacza. To nasza rzeczywistość jest kreowana przez układ gwiazd. Jeśli więc spotykam się teraz z Tobą i jakaś intensywność wywoła wizję będzie to widoczne w gwiazdach — powiedział, a później uniósł głowę w stronę gwiazd i zamruczał. — Cóż, nic takiego raczej nie będzie miało miejsca. Ale to słuszna uwaga.
Księga, którą zabrała nie była mu do niczego potrzebna. Nie kolekcjonował pozycji. Fakt, że posiadał w domu pełną bibliotekę wiązał się raczej z tym, że pozyskiwał księgi i nie pozbywał się ich z brak czasu, a może świadomości ich przydatności w przyszłości. Wiele z nich leżało na ziemi, na biurku, spoczywając w nieładzie, twórczym bałaganie. Westchnął tylko i przetarł oczy palcami, czując nie tyle znużenie, co zmęczenie, którego nie chciał redukować nawet krótką drzemką. Czarna kawa postawiłaby go na nogi, lecz jedynie na chwilę. Musiał pomyśleć o opium, które wprawiłoby go w sen pozbawiony koszmarów. W końcu mógłby odpocząć.
— Widocznie miałaś kiepskie źródła — burknął mimowolnie i powoli się podniósł z ławki. Zdobył ją nielegalnie, jak większość, a może nawet wszystkie interesujące go księgi. Ruszył przed siebie, wolnym krokiem, wkładając dłonie w kieszenie spodni. Nie patrzył w niebo. Właściwie nie patrzył na nic konkretnego. Słuchał jej głosu, wcinając się tylko na chwilę.
— Tranzyt jest wtedy, gdy planeta znajdująca się bliżej wchodzi w tarczę planety znajdującej się dalej. To raczej jak zaćmienie słońca— nie kontynuował, bo go uciszyła. Ale stał do niej plecami, pozwalając by melodyjność jej głosu brzmiała w sali jak najpiękniejsza symfonia.
— Gwiazdy mają wpływ na wszystko, Connie — powiedział po dłuższej chwili milczenia. — Ale źle to pojmujesz. Jakby dana konstelacja planet czy gwiazd zapewniała powodzenie w rzucaniu wszystkich lub konkretnych zaklęć to wystarczyłoby obserwować niebo i spisać wszystko, by znać przyszłość. Po pierwsze to nie takie łatwe. Wiele rzeczy jest wciąż niepoznane, trudne do opisania lub sprawdzenia. Po drugie, odpowiednie ciała astralne mogą wpływać na twoje powodzenie lub pecha, ale to zbiór wielu czynników. Umiejętności, nastrój, pora, otoczenie, przeciwnik... cokolwiek. — Przewrócił oczami i obrócił się bokiem, by na nią spojrzeć. — Po trzecie skutki są gdzieś tam określone, ale jak widzisz... gwiazd jest miliony, miliardy, więc trzeba to odnaleźć i odczytać.
To nie było takie proste, nawet dla niego i był pewien, że dla wybitnych czarodziejów z astronomii czy astrologii również. Gdyby poznali całe niebo to poznaliby prawdę o całym świecie. To wiedza, która jest nie do ogarnięcia, nie tylko przez jednego człowieka, ale setki w ciągu ich wszystkich żyć wspólnie.
Kiedy rzuciła zaklęcie, uniósł lewą brew i wstrzymał powietrze. Dlaczego właśnie wtedy pomyślał, że była rozkoszna? Może dlatego, że wpadła w jakiś wir geniuszu, myśli, twórczych wniosków i nie widziała poza tym świata. To było całkiem piękne, jakby nie patrzeć. To tak jak jasnowidz, który miał swoją wizję. Teraz ona zagłębiała się w swoje wewnętrzne ja w poszukiwaniu odpowiedzi. Co prawda ławka zafałszowała...
— Constance — zaczął, po czym wyciągnął z kieszeni swoje magiczne srebrne puzderko, a ze środka wydobył papierosa, którego wsunął do ust. — Zaśpiewaj coś.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Constance Lestrange nie wiedziała wiele o mężczyznach. Znała nazwiska znanych i utalentowanych czarodziejów, orientowała się, kto jest wpływowy oraz potrafiła z pamięci wymienić członków rodów szlachetnych, przynajmniej większości z nich. Pobudki do władzy, egzekwowania szacunku były znane każdemu szlachcicowi, lecz czy Constance tak naprawdę wiedziała cokolwiek o mężczyznach? Ojciec zawsze był, jest i będzie. Podobno szuka się partnerów podobnych do niego charakterem. Nie wierzyła, że będzie miała już jakiś wybór; wszystko było postanowione, podpisane atramentem, który jak na złość Constance wytrzyma setki lat i nigdy go nie podważy. Nie rozumiała mężczyzn, mieli oni zupełnie inny charakter. Caesar był kolejnym mężczyzną na dworze, lecz od niego nie mogła wiele nauczyć się o relacjach damsko – męskich. Kuzyn zmienił się bardzo po śmierci Marianny. Egoistycznie sądził, że utrata tak wyśmienitej osoby dotyczy tylko jego. Po takiej tragedii Caesar uczył ją złych rzeczy: tęsknoty, która psuła smak czarnej, gorzkiej kawy; nieodpowiedzialności, która doradzała uciekać przed problemami; egoizmu, gdy wiedział, że robił źle, ale mimo wszystko kazał Constance zaakceptować jego wybory. Znikania, trzymania Isoldy za rękę albo podrzucania dzieci pod drzwi wschodniego dworu. A mimo wszystko go kochała miłością braterską, ale nawet to nie nauczyło Constance nic o mężczyznach. Caesar był bratem, a nie potencjalnym mężem.
Czy potrzeby mężczyzn były wszystkim znane? Na pewno nie Constance. Chociaż była świadoma swojej urody, nie potrafiła w świadomy sposób ją wykorzystać. Podpatrywała Evandrę oraz jej genetyczne umiejętności – jednak ona nie była półwilą. Wmawiała sobie, że jest syreną, że urokiem zdobędzie świat, ale to wszystko wymagało nauki. Takiej samej jak proces poznawania nowych zaklęć. I taką tajemnicą stanowił też Ramsey. Obcy gatunek, mający zupełnie inne podejście do życia, otwarcie buntujący się zasadom i regułom. Kim był, co lubił? Dlaczego przyniósł wino na spotkanie a nie kawę? Czy na spotkanie naukowe powinno być okraszone alkoholem? Czego tak naprawdę chciał, czy chodziło tylko o badania? Constance miała do niego wiele pytań, lecz nigdy ich nie zada. Może nie powinna go poznawać? To mąż winien stanowić przykład mężczyzny? Ramsey okazał się nieznośną zagadką, o której przez bezsenność nieustannie myślała, a z drugiej strony chętnie rzuciłaby na niego kilka smakowitych klątw. Czyż nie przekraczał po raz kolejny granic? Mógł ją czarować swoim niskim głosem oraz doprawdy najbardziej bezczelną i arogancką miną wszechczasów, ale wciąż z tyłu głowy pojawiał się głos, który podpowiadał, że Ramsey nie jest dla niej dobrym towarzystwem. Byli sami i chociaż większość ich spotkania skupiała się na badaniach, to czyż nie górował nad nią siłą? Już chciała powiedzieć, że rzekomy „on”, jej przyszły mąż, ma nazwisko oraz imię, które powinien użyć, mówiąc o szlachcicach. Zakończenie wypowiedzi Ramseya przesiąknięte sarkazmem dodatkowo zdenerwowało Constance.
- Zniechęcając mnie dalej do siebie, stracisz specjalistę od zaklęć, czyż naprawdę nie jesteś tego świadomy? – westchnęła, bo nic ją tu nie trzymało. Ministerstwo Magii miało własną pulę badań naukowych, w których ochoczo uczestniczyła. Uczestniczyła w nich, bo były ciekawe, jednak nie miałaby problemu zrezygnować z nich nagle, a następnie krytycznie opisać nierealne badania pod kierownictwem Mulcibera w Horyzontach Zaklęć. Jeszcze do absurdalnego szczęścia brakowałoby jego dotyku!
- Wyśmienicie, trzymaj te uczucia w ukryciu – wyszeptała, nie mogąc się na niczym skupić. Czy musiał ją tak rozpraszać? Mieli zająć się badaniami naukowymi, a nie skakaniem sobie do gardeł. Nie obchodziło ją, co myśli Ramsey na temat ślubu. Nie powinien wyrażać się swoje negatywne nastawienie, a gdyby tylko pochwalił decyzję nestorów, spotkałoby się to z oburzeniem Constance do tego stopnia, że wyszłaby z Komnaty z mapą nieba. Nie obserwowała go, skupiając się na swoich małych kroczkach. Wydepcze wszystkie pomysły, znajdzie je chociażby skrywały się po kątach. Czuła, że sama historia z gwiazdami jest mocno naciągana, temat był dla niej zupełnie obcy. Mimo wszystko, z pewną dozą pokory wysłuchała jego historii.
- Co ile zmienia się ułożenie gwiazd? – spytała, zastanawiając się cicho, czy będą tylko cztery miesiące, czyli cztery pełnie, na próbę połączenia lustra z wewnętrznym okiem, czy uzależnią siłę zaklęć od gwiazd i konkretnych ich konstelacji. Skupiała się na swojej wenie naukowej. Stukot obcasów odbijał się echem od ścian. Constance miała wrażenie, że małe punkty na niebie ciągle się poruszają. Czuła się przez nie obserwowana, wręcz oceniana. Wtem przyszły do jej głowy kolejne pomysły; czyż inni nie powinni chociaż wspomnieć o wpływie tranzytów na podstawowe czynności czarodziejów, zajmujących się astrologią? Wówczas mogliby poprosić o konsultacje kogoś znajomego z Ministerstwa! Albo zamówić nocne siedzenie w bibliotece… Jednak wszystkie pomysły trafił szlag, gdy usłyszała zdrobnienie swojego imienia. Powiedziała raz, że ma zakaz myślenia o tym, a co dopiero wymawiania.
- Everte Stati – rzuciła niedbale, niespecjalnie chcąc nawet wcelować w Ramseya. Miał się przestraszyć, ona chciała mieć na Merlina chwilę spokoju na pozbieranie myśli. Czyż nie widział, że była zajęta? Nauka wymagała czasu, skupienia, a przede wszystkim wyłapywania niuansów, łączenia faktów.
- Stąd, jak widzisz, masz dużo do zrobienia. Jeśli kolejne tranzyty bądź gwiazdy wpływają na dane rzeczy, to może jest patron, który łączy zarówno wewnętrzne oko jak i zaklęcia – kontynuowała dalej, nie przejmując się tym, czy Ramsey oberwał zaklęciem, czy nie. Musiał w końcu się nauczyć, że jak pracują, to skupiają się właśnie na tym, a nie na pieszczotliwych zwrotach, do których nie miał żadnych praw.
- Możemy zacząć próbować na małym lustrze, aby następnie rozwijać jego rozmiary, to doprawdy nie jest świstoklik, lecz wypadałoby od tego zacząć. Co jeśli twoje wewnętrzne oko nie obudzi się wtedy, kiedy potrzeba? Nie masz wizji na pstryknięcie palców, prawda? – kontynuowała, bawiąc się końcówkami włosów, te wydawały się wyjątkowo interesujące. Nawet po rzuceniu zaklęcia, nie mogła na niego spojrzeć. Prosiła go, prosiła go na Merlina, aby nigdy nie nazywał ją „Connie”, czy to tak wiele? Wyciszyła fałszującą ławkę i chociaż kusiło ją, żeby rzucić zaklęcie raz jeszcze, znieruchomiała, słysząc prośbę Ramseya.
- Nie – odpowiedziała krótko. Co za durne życzenia; głos Constance znała doprawdy rodzina i może zaprzyjaźnione rody, które z chęcią nadal odwiedzają Lestrange’ów na uroczystych obiadach. Chciał zbyt wiele i w zbyt krótkim czasie. Może zaczęłaby mu śpiewać jakby umierał na jej rękach, lecz doprawdy nie podczas spotkania naukowego. Co za pomysły!
Czy potrzeby mężczyzn były wszystkim znane? Na pewno nie Constance. Chociaż była świadoma swojej urody, nie potrafiła w świadomy sposób ją wykorzystać. Podpatrywała Evandrę oraz jej genetyczne umiejętności – jednak ona nie była półwilą. Wmawiała sobie, że jest syreną, że urokiem zdobędzie świat, ale to wszystko wymagało nauki. Takiej samej jak proces poznawania nowych zaklęć. I taką tajemnicą stanowił też Ramsey. Obcy gatunek, mający zupełnie inne podejście do życia, otwarcie buntujący się zasadom i regułom. Kim był, co lubił? Dlaczego przyniósł wino na spotkanie a nie kawę? Czy na spotkanie naukowe powinno być okraszone alkoholem? Czego tak naprawdę chciał, czy chodziło tylko o badania? Constance miała do niego wiele pytań, lecz nigdy ich nie zada. Może nie powinna go poznawać? To mąż winien stanowić przykład mężczyzny? Ramsey okazał się nieznośną zagadką, o której przez bezsenność nieustannie myślała, a z drugiej strony chętnie rzuciłaby na niego kilka smakowitych klątw. Czyż nie przekraczał po raz kolejny granic? Mógł ją czarować swoim niskim głosem oraz doprawdy najbardziej bezczelną i arogancką miną wszechczasów, ale wciąż z tyłu głowy pojawiał się głos, który podpowiadał, że Ramsey nie jest dla niej dobrym towarzystwem. Byli sami i chociaż większość ich spotkania skupiała się na badaniach, to czyż nie górował nad nią siłą? Już chciała powiedzieć, że rzekomy „on”, jej przyszły mąż, ma nazwisko oraz imię, które powinien użyć, mówiąc o szlachcicach. Zakończenie wypowiedzi Ramseya przesiąknięte sarkazmem dodatkowo zdenerwowało Constance.
- Zniechęcając mnie dalej do siebie, stracisz specjalistę od zaklęć, czyż naprawdę nie jesteś tego świadomy? – westchnęła, bo nic ją tu nie trzymało. Ministerstwo Magii miało własną pulę badań naukowych, w których ochoczo uczestniczyła. Uczestniczyła w nich, bo były ciekawe, jednak nie miałaby problemu zrezygnować z nich nagle, a następnie krytycznie opisać nierealne badania pod kierownictwem Mulcibera w Horyzontach Zaklęć. Jeszcze do absurdalnego szczęścia brakowałoby jego dotyku!
- Wyśmienicie, trzymaj te uczucia w ukryciu – wyszeptała, nie mogąc się na niczym skupić. Czy musiał ją tak rozpraszać? Mieli zająć się badaniami naukowymi, a nie skakaniem sobie do gardeł. Nie obchodziło ją, co myśli Ramsey na temat ślubu. Nie powinien wyrażać się swoje negatywne nastawienie, a gdyby tylko pochwalił decyzję nestorów, spotkałoby się to z oburzeniem Constance do tego stopnia, że wyszłaby z Komnaty z mapą nieba. Nie obserwowała go, skupiając się na swoich małych kroczkach. Wydepcze wszystkie pomysły, znajdzie je chociażby skrywały się po kątach. Czuła, że sama historia z gwiazdami jest mocno naciągana, temat był dla niej zupełnie obcy. Mimo wszystko, z pewną dozą pokory wysłuchała jego historii.
- Co ile zmienia się ułożenie gwiazd? – spytała, zastanawiając się cicho, czy będą tylko cztery miesiące, czyli cztery pełnie, na próbę połączenia lustra z wewnętrznym okiem, czy uzależnią siłę zaklęć od gwiazd i konkretnych ich konstelacji. Skupiała się na swojej wenie naukowej. Stukot obcasów odbijał się echem od ścian. Constance miała wrażenie, że małe punkty na niebie ciągle się poruszają. Czuła się przez nie obserwowana, wręcz oceniana. Wtem przyszły do jej głowy kolejne pomysły; czyż inni nie powinni chociaż wspomnieć o wpływie tranzytów na podstawowe czynności czarodziejów, zajmujących się astrologią? Wówczas mogliby poprosić o konsultacje kogoś znajomego z Ministerstwa! Albo zamówić nocne siedzenie w bibliotece… Jednak wszystkie pomysły trafił szlag, gdy usłyszała zdrobnienie swojego imienia. Powiedziała raz, że ma zakaz myślenia o tym, a co dopiero wymawiania.
- Everte Stati – rzuciła niedbale, niespecjalnie chcąc nawet wcelować w Ramseya. Miał się przestraszyć, ona chciała mieć na Merlina chwilę spokoju na pozbieranie myśli. Czyż nie widział, że była zajęta? Nauka wymagała czasu, skupienia, a przede wszystkim wyłapywania niuansów, łączenia faktów.
- Stąd, jak widzisz, masz dużo do zrobienia. Jeśli kolejne tranzyty bądź gwiazdy wpływają na dane rzeczy, to może jest patron, który łączy zarówno wewnętrzne oko jak i zaklęcia – kontynuowała dalej, nie przejmując się tym, czy Ramsey oberwał zaklęciem, czy nie. Musiał w końcu się nauczyć, że jak pracują, to skupiają się właśnie na tym, a nie na pieszczotliwych zwrotach, do których nie miał żadnych praw.
- Możemy zacząć próbować na małym lustrze, aby następnie rozwijać jego rozmiary, to doprawdy nie jest świstoklik, lecz wypadałoby od tego zacząć. Co jeśli twoje wewnętrzne oko nie obudzi się wtedy, kiedy potrzeba? Nie masz wizji na pstryknięcie palców, prawda? – kontynuowała, bawiąc się końcówkami włosów, te wydawały się wyjątkowo interesujące. Nawet po rzuceniu zaklęcia, nie mogła na niego spojrzeć. Prosiła go, prosiła go na Merlina, aby nigdy nie nazywał ją „Connie”, czy to tak wiele? Wyciszyła fałszującą ławkę i chociaż kusiło ją, żeby rzucić zaklęcie raz jeszcze, znieruchomiała, słysząc prośbę Ramseya.
- Nie – odpowiedziała krótko. Co za durne życzenia; głos Constance znała doprawdy rodzina i może zaprzyjaźnione rody, które z chęcią nadal odwiedzają Lestrange’ów na uroczystych obiadach. Chciał zbyt wiele i w zbyt krótkim czasie. Może zaczęłaby mu śpiewać jakby umierał na jej rękach, lecz doprawdy nie podczas spotkania naukowego. Co za pomysły!
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
The member 'Constance Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Mulciber znał wiele kobiet, lecz z żadną nigdy nie był zupełnie bliscko. Nie miał nigdy matki, mentorki, przedstawicielki płci pięknej, która pokazałaby mu łagodną i ciepłą stronę życia. Nie miał przyjaciółki z dzieciństwa, za którą by szalał z zazdrości, nie miał dziewczyny, z którą latami chodziłby za rękę. te wszystkie, które pojawiały się w jego życiu wiele go nauczyły, dały mu wiele przyjemności, ale żadnej nie przepuścił przez swój własny mur. Czasem próbował zrozumieć kobiety, choć wiedział, że braknie mu życia na to by poznać wszystkie pobudki i potrzeby, które napędzały je do działania. Były skomplikowane, bo rzadko kiedy kierowała nimi chłodna racjonalność — nawet jeśli myślały, że tak jest, to jakiś dziwny, wewnętrzny głos podpowiadał im właściwe wyjście z sytuacji. Były nieprzewidywalne, bo logika rzadko kiedy trzymała się ich decyzji, a one gnały za głosem serca i kobiecą intuicją. Niezwykle sprytne, przebiegłe i inteligentne. Jedne potrafiły to wykorzystywać, aby zapewnić sobie najlepszy byt, inne ślepo gnały za potrzebą otwarcie się do niej przyznając. Ale to był schemat, a nie reguła. Schematy miały to do siebie, że powtarzały się w większym lub mniejszym stopniu, potwierdzając zasadę lub ją podważając. Poszczególne punkty zawsze były zbieżne, lecz ich wielkość i udział w indywidualnym charakterze całkiem różny. Nie było bowiem dwóch takich samych kobiet, tak jak nie było identycznych mężczyzn. Generalizowanie sprawdzało się w tezach dotyczących społeczności, narodów, rodzin szlachetnych. Nie jednostek, a wśród masy zawsze można było wynaleźć wybitne wyjątki.
Próba zrozumienia kobiet nie była dla Mulcibera głównym celem, lecz nie śmiał ich lekceważyć, nawet jeśli jego zachowanie mogłoby na to wskazywać. To co robił to jedno, to co myślał co innego... Constance była dla niego taką samą damą jak wiele innych. Pod względem zachowania, aparycji, godnego prezentowania się w towarzystwie i reprezentowania rodziny — idealnie wpasowywała się w kanon, ale przecież szlachciankom właśnie o to chodziło. Aby się nie wyróżniać. Nie mógł jej zarzucić niczego, co nie przystałoby szlachetnie urodzonej pannie. Nie ulegała prowokacjom, przynajmniej większości z nich. Nie dawała się ponieść melodyjności jego głosu, a tym bardziej bezczelności, która irytowała i zmuszała do reakcji. Była wierna mężczyźnie, którego jej obiecano i nie spoglądała na Ramseya w sposób, który nie powinna. Dla niego to była zabawa, do której czuł się upoważniony. To, co wyróżniało ją na tle innych to umysł i właśnie tego pożądał najbardziej. Pomimo, iż była piękną i elegancką kobietą o niezwykłych manierach i wyniosłości — to jej umysłu pożądał i tego, co się w nim znajdowało. Wiedzy, świadomości, umiejętności i logiki. Jeśli choćby w jednej chwili pragnął się znaleźć blisko niej, czując cudowny zapach jej perfum, dotykając jej gładkich włosów, czy miękkiej skóry, to po to by wtargnąć do jej głowy, żałując, że nie ma zdolności odebrania jej tego, co w jego mniemaniu było najcenniejsze. Chociaż był tylko mężczyzną — podatnym na fizyczność i kokieterię wprawnych manipulantek, odrzucał ją przy obliczu tego, co Constance mogła mu dać. Pożądanie niosło ze sobą słodką obietnicę szczęścia, lecz widział w niej coś cenniejszego. I nie zagłębiał się w kwestię jej spełnienia w życiu — musiałby jednocześnie sam siebie o to zapytać, a wtedy szybko zrozumiał, że czegoś mu w brakowało. Był wolnym duchem, spętanym żądzą władzy i kontroli, wiedzy i umiejętności. Jego despotyczna natura łaknęła przyjemności i rozrywki, a zdobywanie kobiecych serc nigdy nią nie było. Lubił ryzyko, tak samo jak wyzwania, ale zdobycie serca lady Lestrange mijało się z celem. Obiecano ją innemu. I Mulciber był pewien, że Constance zostanie najpiękniejszą i najlepszą ozdobą swojego męża.
— Jeśli w ten sposób stracę specjalistę od zaklęć okazałoby się, że nie jest tak dobry jak wszyscy uważają — powiedział pewnie, a subtelny uśmiech poszerzył się na chwilę. Brakowało mu jednak szczerości, bo prawdziwy uśmiech Mulcibera pozostawał tajemnicą dla wielu. A niektórzy pewnie i tak zakładali, że przepadł wiele lat temu, gdzieś pomiędzy początkiem fascynacji śmiercią, a utraconą bliskością.— Nie irytuj się. Podobno mam kiepskie poczucie humoru — specyficzne, tak mówią. — Nie możesz mnie lubić, jeśli mamy odnieść sukces. Kiedyś mi za to podziękujesz — dodał juz poważnie, odwracając od niej wzrok. Nie był przyjacielski, towarzyski, a już na pewno nie sympatyczny. Nie jednał w sobie ludzi, nie przyciągał ich i nie zachęcał do współżycia. Był jak zwierzę, którego mięso smakowało wyśmienicie, lecz z zewnątrz nie wyglądało zbyt okazale i zachęcająco. Ale tak przecież działał instynkt obronny, przez wiele lat rozwijany w procesie naturalnej ewolucji. Odstraszało wszystkich zainteresowanych, przylepiając sobie tabliczkę pt. "niesmaczny". Któż mógł wiedzieć jak smakował naprawdę? Tylko głupiec, który porwałby się na to mimo wszystko.
Nie podobało mu się to, że lekceważy jego słowa i dziedzinę, w której się obracał. Astrologia nie była jego konikiem, ale ona wraz z wróżbiarstwem stanowiły podstawę zrozumienia daru, lub przekleństwa, które mu podarowano w chwili narodzin, rozróżniając go od zwykłego głupca, który przez przypadkową wizję wpadał w obłęd. Dla niego to była wartość, w pewien sposób ukryta i niedoceniana, ale dla niego przydatna. To właśnie jej podejście, jednokierunkowe, slepo nastawione na konkretny tor go zirytowało. Dlatego nazwał ją w sposób, którego nie mogła znieść. Connie.
Kiedy zaklęcie przez nią rzucone go sięgnęło i odepchnęło w tył, nie mógł uwierzyć, że to zrobiła. W pierwszej chwili sięgnął po różdżkę. Męska duma podpowiadała mu tak gwałtowne i nerwowe zachowanie. Celował jej prosto w plecy, nie słuchając już nawet jej słów. Ale po chwili uzmysłowił sobie, że postąpiłby głupio. Nie patrzyła w jego kierunku, nie miała na celu nic, skoro jej wzrok teraz na nim nie spoczywał. I zdał sobie sprawę, że uzmysłowienie jej czegokolwiek i przekonywanie było bezcelowe. Ta współpraca nie miała najmniejszego sensu, więc niepotrzebnie próbował zawiązać jakąkolwiek nić naukowej kooperacji. Przecież był ukierunkowany na sukces. Niepotrzebnie odchodził od początkowego założenia, aby egoistycznie pozyskać jak najwięcej wiedzy dla siebie. Zawsze był samowystarczalny. Powinien dążyć do teoretycznego rozwiązania tak, aby w razie problemów być w stanie zakończyć wszystko samodzielnie. Powinien myśleć, że wszystko zależy od niego i nawet jeśli zajmie mu to więcej czasu w pojedynkę, osiągnie sukces po tym jak zgromadzi wiedzę od wszystkich członków grupy.
Obrócił różdżkę w lewej ręce i schował ją za pasek spodni, pod marynarkę i ruszył wolno w jej kierunku.
— Gwiazdy stale zmieniają swój układ. Wszechświat jest w ciągłym ruchu, lady Lestrange. Pewne konstelacje gwiazd mają miejsce raz na kwartał, na rok, na pięć lat lub dekadę, a czasem setki lat — odpowiedział cierpko. Stanął tuż za nią i dodał, nachylając jej się przez ramię: — Ale jesteśmy w korzystnej sytuacji, bo pełnie zazwyczaj mają miejsce raz w miesiącu.
Minął ją i ponownie usiadł tam, gdzie siedział wcześniej, udając, że nic nie miało miejsca. Przełknął jej ostrzeżenie, uwagę, czy karę tak, jakby nigdy się nie odważyła tego zrobić — lecz to zrobiła, a Mulciber będzie to miał w pamięci. I przyjdzie dzień, w którym to jedno zdarzenie zaważy nad wszystkim.
Otworzył wino i upił dwa spore łyki, by po chwili odłożyć je na miejsce, czyli na książki. Oparł się wygodnie, układając rękę wzdłuż pleców ławki, założył nogę na nogę i spojrzał na Constance. Teraz przynajmniej miał na nią widok en face.
— Do tego właśnie była mi potrzebna hipnotyzerka. Aby jakoś... wyciągnąć esencję z wizji, tak jak myśli do myślodsiewni— powiedział rzeczowo, ale w tej samej chwili odwrócił twarz w bok bo plany się zmieniły. Hipnoza przez Darcy (lub tym bardziej kogokolwiek innego) nie wchodziła już w grę. Musiał znaleźć innego jasnowidza, który zgodziłby się na eksperyment, ale wtedy istniało prawdopodobieństwo, że zwierciadło zostanie ukierunkowane na niewłaściwą osobę. Nie mógłby do tego dopuścić. Priorytetem było więc znalezienie rozwiązania z tej sytuacji, ale nie zamierzał dzielić się swoimi zmartwieniami z Constance. — Dlaczego nie? — spytał, odciągając swoje myśli od niewygodnego tematu. Skrzyżował z nią spojrzenie i przeczesał palcami włosy, jakby w ten sposób mógłby wyglądać lepiej. Zrobił to jednak odruchów, bo pojedyncze kosmyki opadały mu irytująco na czoło. — Nazywasz się Lestrange — podkreślił, biorąc to za główny argument. — Jesteś wybitną badaczką. A do tego członkiem klubu pojedynków. I co? Wstydzisz się zaśpiewać? Sądziłem, że takie odczucia się ciebie nie trzymają — dodał markotnie, chwytając ponownie butelkę. Wystawił ją w jej kierunku w niemej propozycji, lecz wiedział, że z niej nie skorzysta, więc bez zwłoki upił jeszcze dwa łyki i wstał, odstawiając szkło na książki. Nie zamierzał zabierać ich ze sobą. — Szkoda. Rzadko doświadczam czegoś pięknego. — Westchnął ciężko i zapiął marynarkę, która teraz idealnie leżała na jego ramionach i przylegała do jego boków. — Cieszę się, że się zjawiłaś, lady Lestrange. I wytrzymałaś bez filiżanki świeżo parzonej kawy. — Skłonił się grzecznie w jej stronę, wiedząc, że ich spotkanie dobiegło końca.
Próba zrozumienia kobiet nie była dla Mulcibera głównym celem, lecz nie śmiał ich lekceważyć, nawet jeśli jego zachowanie mogłoby na to wskazywać. To co robił to jedno, to co myślał co innego... Constance była dla niego taką samą damą jak wiele innych. Pod względem zachowania, aparycji, godnego prezentowania się w towarzystwie i reprezentowania rodziny — idealnie wpasowywała się w kanon, ale przecież szlachciankom właśnie o to chodziło. Aby się nie wyróżniać. Nie mógł jej zarzucić niczego, co nie przystałoby szlachetnie urodzonej pannie. Nie ulegała prowokacjom, przynajmniej większości z nich. Nie dawała się ponieść melodyjności jego głosu, a tym bardziej bezczelności, która irytowała i zmuszała do reakcji. Była wierna mężczyźnie, którego jej obiecano i nie spoglądała na Ramseya w sposób, który nie powinna. Dla niego to była zabawa, do której czuł się upoważniony. To, co wyróżniało ją na tle innych to umysł i właśnie tego pożądał najbardziej. Pomimo, iż była piękną i elegancką kobietą o niezwykłych manierach i wyniosłości — to jej umysłu pożądał i tego, co się w nim znajdowało. Wiedzy, świadomości, umiejętności i logiki. Jeśli choćby w jednej chwili pragnął się znaleźć blisko niej, czując cudowny zapach jej perfum, dotykając jej gładkich włosów, czy miękkiej skóry, to po to by wtargnąć do jej głowy, żałując, że nie ma zdolności odebrania jej tego, co w jego mniemaniu było najcenniejsze. Chociaż był tylko mężczyzną — podatnym na fizyczność i kokieterię wprawnych manipulantek, odrzucał ją przy obliczu tego, co Constance mogła mu dać. Pożądanie niosło ze sobą słodką obietnicę szczęścia, lecz widział w niej coś cenniejszego. I nie zagłębiał się w kwestię jej spełnienia w życiu — musiałby jednocześnie sam siebie o to zapytać, a wtedy szybko zrozumiał, że czegoś mu w brakowało. Był wolnym duchem, spętanym żądzą władzy i kontroli, wiedzy i umiejętności. Jego despotyczna natura łaknęła przyjemności i rozrywki, a zdobywanie kobiecych serc nigdy nią nie było. Lubił ryzyko, tak samo jak wyzwania, ale zdobycie serca lady Lestrange mijało się z celem. Obiecano ją innemu. I Mulciber był pewien, że Constance zostanie najpiękniejszą i najlepszą ozdobą swojego męża.
— Jeśli w ten sposób stracę specjalistę od zaklęć okazałoby się, że nie jest tak dobry jak wszyscy uważają — powiedział pewnie, a subtelny uśmiech poszerzył się na chwilę. Brakowało mu jednak szczerości, bo prawdziwy uśmiech Mulcibera pozostawał tajemnicą dla wielu. A niektórzy pewnie i tak zakładali, że przepadł wiele lat temu, gdzieś pomiędzy początkiem fascynacji śmiercią, a utraconą bliskością.— Nie irytuj się. Podobno mam kiepskie poczucie humoru — specyficzne, tak mówią. — Nie możesz mnie lubić, jeśli mamy odnieść sukces. Kiedyś mi za to podziękujesz — dodał juz poważnie, odwracając od niej wzrok. Nie był przyjacielski, towarzyski, a już na pewno nie sympatyczny. Nie jednał w sobie ludzi, nie przyciągał ich i nie zachęcał do współżycia. Był jak zwierzę, którego mięso smakowało wyśmienicie, lecz z zewnątrz nie wyglądało zbyt okazale i zachęcająco. Ale tak przecież działał instynkt obronny, przez wiele lat rozwijany w procesie naturalnej ewolucji. Odstraszało wszystkich zainteresowanych, przylepiając sobie tabliczkę pt. "niesmaczny". Któż mógł wiedzieć jak smakował naprawdę? Tylko głupiec, który porwałby się na to mimo wszystko.
Nie podobało mu się to, że lekceważy jego słowa i dziedzinę, w której się obracał. Astrologia nie była jego konikiem, ale ona wraz z wróżbiarstwem stanowiły podstawę zrozumienia daru, lub przekleństwa, które mu podarowano w chwili narodzin, rozróżniając go od zwykłego głupca, który przez przypadkową wizję wpadał w obłęd. Dla niego to była wartość, w pewien sposób ukryta i niedoceniana, ale dla niego przydatna. To właśnie jej podejście, jednokierunkowe, slepo nastawione na konkretny tor go zirytowało. Dlatego nazwał ją w sposób, którego nie mogła znieść. Connie.
Kiedy zaklęcie przez nią rzucone go sięgnęło i odepchnęło w tył, nie mógł uwierzyć, że to zrobiła. W pierwszej chwili sięgnął po różdżkę. Męska duma podpowiadała mu tak gwałtowne i nerwowe zachowanie. Celował jej prosto w plecy, nie słuchając już nawet jej słów. Ale po chwili uzmysłowił sobie, że postąpiłby głupio. Nie patrzyła w jego kierunku, nie miała na celu nic, skoro jej wzrok teraz na nim nie spoczywał. I zdał sobie sprawę, że uzmysłowienie jej czegokolwiek i przekonywanie było bezcelowe. Ta współpraca nie miała najmniejszego sensu, więc niepotrzebnie próbował zawiązać jakąkolwiek nić naukowej kooperacji. Przecież był ukierunkowany na sukces. Niepotrzebnie odchodził od początkowego założenia, aby egoistycznie pozyskać jak najwięcej wiedzy dla siebie. Zawsze był samowystarczalny. Powinien dążyć do teoretycznego rozwiązania tak, aby w razie problemów być w stanie zakończyć wszystko samodzielnie. Powinien myśleć, że wszystko zależy od niego i nawet jeśli zajmie mu to więcej czasu w pojedynkę, osiągnie sukces po tym jak zgromadzi wiedzę od wszystkich członków grupy.
Obrócił różdżkę w lewej ręce i schował ją za pasek spodni, pod marynarkę i ruszył wolno w jej kierunku.
— Gwiazdy stale zmieniają swój układ. Wszechświat jest w ciągłym ruchu, lady Lestrange. Pewne konstelacje gwiazd mają miejsce raz na kwartał, na rok, na pięć lat lub dekadę, a czasem setki lat — odpowiedział cierpko. Stanął tuż za nią i dodał, nachylając jej się przez ramię: — Ale jesteśmy w korzystnej sytuacji, bo pełnie zazwyczaj mają miejsce raz w miesiącu.
Minął ją i ponownie usiadł tam, gdzie siedział wcześniej, udając, że nic nie miało miejsca. Przełknął jej ostrzeżenie, uwagę, czy karę tak, jakby nigdy się nie odważyła tego zrobić — lecz to zrobiła, a Mulciber będzie to miał w pamięci. I przyjdzie dzień, w którym to jedno zdarzenie zaważy nad wszystkim.
Otworzył wino i upił dwa spore łyki, by po chwili odłożyć je na miejsce, czyli na książki. Oparł się wygodnie, układając rękę wzdłuż pleców ławki, założył nogę na nogę i spojrzał na Constance. Teraz przynajmniej miał na nią widok en face.
— Do tego właśnie była mi potrzebna hipnotyzerka. Aby jakoś... wyciągnąć esencję z wizji, tak jak myśli do myślodsiewni— powiedział rzeczowo, ale w tej samej chwili odwrócił twarz w bok bo plany się zmieniły. Hipnoza przez Darcy (lub tym bardziej kogokolwiek innego) nie wchodziła już w grę. Musiał znaleźć innego jasnowidza, który zgodziłby się na eksperyment, ale wtedy istniało prawdopodobieństwo, że zwierciadło zostanie ukierunkowane na niewłaściwą osobę. Nie mógłby do tego dopuścić. Priorytetem było więc znalezienie rozwiązania z tej sytuacji, ale nie zamierzał dzielić się swoimi zmartwieniami z Constance. — Dlaczego nie? — spytał, odciągając swoje myśli od niewygodnego tematu. Skrzyżował z nią spojrzenie i przeczesał palcami włosy, jakby w ten sposób mógłby wyglądać lepiej. Zrobił to jednak odruchów, bo pojedyncze kosmyki opadały mu irytująco na czoło. — Nazywasz się Lestrange — podkreślił, biorąc to za główny argument. — Jesteś wybitną badaczką. A do tego członkiem klubu pojedynków. I co? Wstydzisz się zaśpiewać? Sądziłem, że takie odczucia się ciebie nie trzymają — dodał markotnie, chwytając ponownie butelkę. Wystawił ją w jej kierunku w niemej propozycji, lecz wiedział, że z niej nie skorzysta, więc bez zwłoki upił jeszcze dwa łyki i wstał, odstawiając szkło na książki. Nie zamierzał zabierać ich ze sobą. — Szkoda. Rzadko doświadczam czegoś pięknego. — Westchnął ciężko i zapiął marynarkę, która teraz idealnie leżała na jego ramionach i przylegała do jego boków. — Cieszę się, że się zjawiłaś, lady Lestrange. I wytrzymałaś bez filiżanki świeżo parzonej kawy. — Skłonił się grzecznie w jej stronę, wiedząc, że ich spotkanie dobiegło końca.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Komnata z mapą nieba
Szybka odpowiedź