Opuszczone muzeum
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Opuszczone muzeum
Tower of London niegdyś tętniło życiem – zabytkowe budynki, wcześniej pełniące funkcję mugolskiego więzienia, po przekształceniu na muzeum stanowiły atrakcję turystyczną, przez którą codziennie przelewały się tłumy odwiedzających Londyn ludzi. Po Bezksiężycowej Nocy i zamknięciu miasta dla niemagicznych, sytuacja jednak drastycznie się zmieniła: wieże, dziedzińce i budowle opustoszały, wypełnione jedynie rozlegającym się od czasu do czasu echem kroków oraz krakaniem kruków. Część zabudowań została zajęta przez czarodziejów i przerobiona na użytek magicznego więzienia, główny gmach muzeum pozostał jednak pusty, a strażnicy – z powodów znanych wyłącznie im – omijają go szerokim łukiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.11.20 12:39, w całości zmieniany 2 razy
Grupa I
Kanał cuchnął obrzydliwie. Zakonnicy co rusz zapadali się w czymś miękkim i zdecydowanie nieprzyjemnym. Na ich szczęście było za ciemno, by cokolwiek mogli zobaczyć. Zawsze mogli wyobrazić sobie, że stąpają po bielutkich obłoczkach z waty cukrowej i udawać, że podłoże nie jest usłane tym, czym było w rzeczywistości. Wędrowanie po omacku szło im pomału, mozolnie wręcz. Alexander i Garrett słyszeli nad głowami, jak strażnicy odwiedzają kolejne cele. Docierały do nich głosy, ale echo i pogłos były na tyle duże, że uniemożliwiały zrozumienie pojedynczych słów. Jedyne, co udało im się wyłapać to - druga grupa, włamanie, kanały i prysznic. O ile trzy pierwsze wydawały się całkiem racjonalne i zrozumiałe w zaistniałej sytuacji, strażnicy podejrzewali, którędy uciekają więźniowie, o tyle ostatnie ze słów stanowić miało jeszcze przez jakiś czas niepokojącą zagadkę. Ale tylko przez chwilę.
Grupa II
Kratę udało się podnieść, udało się nią nawet przecisnąć do niezbyt przyjemnych kanałów. Zaklęcie Fredericka niestety nie zadziałało. Przybyłe posiłki szybko zorientowały się, którędy umykała akcja ratunkowa. Puścili wgłąb kanału kilka zaklęć, które jednak nie trafiły celu. Z jakiegoś powodu nie kwapili się jednak do pogoni. Może to i dobrze, ponieważ Fridtjof zaczął potykać się o własny ogon, a buty zrobiły się stanowczo za ciasne dla jego nóg, które teraz bardziej przypominały kończyny smoka, tyle że porośnięte piórami.
Wszyscy
Gdzieś w oddali dało się słyszeć jakiś hałas, który poniósł się echem przez kanały. Jeżeli można było go do czegoś przyrównać, to trochę tak jakby ktoś otwierał jakieś wrota, zza których wyłaniał się ryczący smok. Tym razem na ścianach nie było ani tarcz, ani mieczy. A przynajmniej nikt takowych nie mógł dostrzec. To nie jednak wiwerna pędziła kanałami, a coś znacznie gorszego. Zanim Zakonnicy zorientowali się, co się dzieje, było już za późno. Potężny strumień wody porwał wszystkich. Wszyscy na przemian tonęli i odbijali się od ścian znacząc swoje ciała kolejnymi pokaźnymi siniakami. Obie grupy spotkały się w miejscu, z którego widać było wylot kanałów. Ten zaś zakończony był kratą. Wpadnięcie na nią w takim pędzie oznaczało jedno - pewną śmierć przez, dosłownie, rozerwanie na strzępy. Nikt nie dostrzegł, czyja różdżka wyrzuciła z siebie zaklęcie, które uratowało wszystkich. Krata dosłownie na kilka sekund uniosła się pozwalając Zakonnikom względnie bezpiecznie wpaść do Tamizy. Tuż za nimi opadła ponownie z głośnym hukiem, który jednak zagłuszył huk wody spadającej wodospadem do rzeki. Zakonnicy opuścili Tower spektakularnie, cudem uszedłszy z całej przygody z życiem. O godzinie 4:37, dnia 18 listopada zostali wypluci przez Tower of London.
Garrett wyleciał pierwszy. Nie zapamiętał jednak nic z szalonego spływu. Już w połowie korytarza uderzył się w głowę tracąc przytomność. Późniejsze obicia były dla niego jeszcze mniej szczęśliwe. W trzech miejscach złamał prawą nogę. Z lewą poszło mu nieco lepiej, ograniczając się do jednego, niestety otwartego złamania. Różdżka wyślizgnęła mu się z dłoni, gdy tak płynął bezwładnie obtłukując kolejne części ciała. Gdy wpadł do rzeki nurt natychmiast porwał go, podtapiając dość znacznie. Wreszcie Tamiza wyrzuciła Weasleya na brzeg, gdzie znalazł go pewien sędziwy mugol, który natychmiast powiadomił odpowiednie służby. Garrett spędził nieprzytomny w mugolskim szpitalu cały tydzień, w trakcie którego lekarze na wszelkie sposoby starali mu się pomóc. Gdy się ocknął minęły kolejne dwa dni zanim został zlokalizowany przez przyjaciół i zabrany do Munga, gdzie wreszcie porządnie zajęto się jego leczeniem. Medycyna mugolska nie potrafiła jednak czynić cudów w przeciwieństwie do tej magicznej. Niestety, długi okres zrastania się kości przed podaniem odpowiednich eliksirów, doprowadził do znacznie poważniejszych uszkodzeń, które wydłużyły rehabilitację. Do pełnej sprawności auror powrócił dopiero po świętach. Jednakże od tamtej pory znacznie lepiej wyczuwał w kościach np. piszczelach zmiany pogody.
Alexander wyleciał tuż za Garrettem. Miał jednak znacznie więcej szczęścia. Zachował przytomność przez cały czas. Udało mu się nawet utrzymać Luno przez całą drogę. Selwyn dopłynął do brzegu poobijany, ale żywy. Miał nawet wystarczająco dużo czasu, by zająć się Skeeterem. Jego rany okazały się dość poważne, jednak nie na tyle, by uniemożliwić mu dalsze funkcjonowanie. Trzydniowy pobyt w Mugngu i stosowanie się do lekarskich zaleceń przez kolejne dwa tygodnie wystarczyły, by przywrócić poparzonej ręce dawną sprawność. Pozostało na niej jednak kilka nowych blizn, a skóra pozostała nieco wrażliwsza.
Cynthia przez długi czas płynęła za Garrettem. Nurt rzeki porwał jednak rudzielca daleko, uniemożliwiając jej śledzenie go dalej. Sama trafiła na brzeg w całkiem niezłym stanie. Dodatkowo, jeszcze w kanałach, wpadły w jej dłonie dwie różdżki. Jedna należała do Weasleya, druga zaś do Rogera Elliota. Uzdrowicielka musiała udać się do Munga, wyjątkowo nie jako pracownik, a pacjent. Szybko poskładano jej nogę, wystarczyły dwa dni, by po ranie, przynajmniej na pierwszy rzut oka nie było śladu. Cynthia kulała jednak jeszcze przez jakiś czas. Dopiero na święta zaczęła chodzić normalnie. W pracy jednak ostrzeżono ją o znikających porcjach eliksirów. Kierownik wysłał ją na przymusowy urlop do końca roku, na czas śledztwa. Ostatecznie nie udowodniono jej winy, jednak od tamtej pory znacznie uważniej patrzono jej na ręce. Każde zaniedbanie mogło doprowadzić do końca jej kariery jako uzdrowicielki w Świętym Mungu.
Frederick przez całą podróż na fali dzielnie trzymał Cessidę. Jemu również udało się zachować przytomność dostatecznie długo, by móc jeszcze zrobić coś z ciałem kobiety zanim trafił do Munga. Tam okazało się, że jego rany noszą na sobie znamiona klątwy i wymagają znacznie dłuższej rehabilitacji. Dopiero pod koniec miesiąca Fox opuścił szpital. Jego ucho przytwierdzono, jednak po ranach pozostały mu blizny, które z czasem zblakły. O ile te szpecące twarz udało się wyleczyć, o tyle te na torsie czy plecach nigdy już nie znikły.
Fridtjof podobnie jak Garrett uderzył się w głowę tracąc przytomność. Miał jednak nieco więcej szczęścia, nic sobie nie złamał. Na brzegu jednak zauważył go czarodziej, który natychmiast poinformował Ministerstwo. Był bowiem przekonany, że jakieś dziwne stworzenie uciekło z Tamizy. Zanim specjaliści z Wydziału Zwierząt odkryli, że mają do czynienia z człowiekiem, minęło sporo czasu. W samym Mungu szybko przywrócono mu przytomność, ale odwracanie tak daleko posuniętej transmutacji zabrało wiele czasu. Brand opuścił szpital na początku grudnia. Był wówczas jednak całkowicie zdrowy, pozbył się ogona, piór i łusek.
Cressidi nie udało się uratować, zmarła jeszcze przed przybyciem Zakonników do Tower. Luno także nie przeżył. Okrutne tortury zmęczyły jego organizm, który nie miał siły dłużej walczyć. Zmarł po tygodniu, jednak w otoczeniu przyjaciół, nie w śmierdzącej celi w Tower. Rogera nie odnaleziono. Jedynym śladem po nim była różdżka wyłowiona przez Cynthię. Po miesiącu poszukiwań uznano go wreszcie za zmarłego.
To koniec eventu.
Za udział każdy z Was otrzymuje 150 PD.
Nie dotyczy to Rogera, który, jeśli się pojawi, proszony jest o kontakt z Mistrzem Gry.
Oprócz tego otrzymujecie osiągnięcia:
Garret - Garrett z Rivii;
Alexander - Zaklinacz ognia;
Cynthia - Smoczy Jeździec;
Frederick - Tańczący z wiwernami;
Fridtjof - Ojciec Smoków.
Co do leczenia - musicie uwzględnić w swoich postach opisany stan zdrowia. Wymagany jest przynajmniej jeden post, w którym opiszecie swoje leczenie. W innym przypadku oznacza to, że rehabilitacja nie przebiegła pomyślnie i rany mogą powrócić, stracicie wówczas 30 PD. Możecie rozegrać wątki związane z leczeniem. W opisach podane są ogólne wskazania, które mają pozwolić na określenie stanu zdrowia postaci, sposoby leczenia, uzdrowicieli możecie dowolnie wybrać. Wątki poza szpitalem rozgrywać można dopiero, gdy zgodnie z opisem kończy się Wasz pobyt w Mungu, wcześniejsze daty z oczywistych względów odpadają.
Cynthia ma różdżkę Garretta, ale możecie ustalić między sobą, w jaki sposób została ona zwrócona. Może się to odbyć fabularnie, ale zrozumiem, jeśli nie uda się Wam umówić na podobny wątek. W takim wypadku jednak proszę, żeby Garrett, po ustaleniu wszystkiego z Cynthią, zawarł w jakimś poście, jak odzyskał różdżkę. Post oraz forma owego wspomnienia są dowolne.
Możecie napisać kończącego posta tutaj, ale nie jest to wymagane.
Gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości - cały czas możecie pytać.
Dziękuję bardzo za event i za sprawne odpisy mimo dość gorącego okresu. Mam nadzieję, że nie było zbyt nudno. (Akcepty uzupełnię jutro, po egzaminie, ale wstawiam posta już dzisiaj, żebyście byli wolni fabularnie.)
Kanał cuchnął obrzydliwie. Zakonnicy co rusz zapadali się w czymś miękkim i zdecydowanie nieprzyjemnym. Na ich szczęście było za ciemno, by cokolwiek mogli zobaczyć. Zawsze mogli wyobrazić sobie, że stąpają po bielutkich obłoczkach z waty cukrowej i udawać, że podłoże nie jest usłane tym, czym było w rzeczywistości. Wędrowanie po omacku szło im pomału, mozolnie wręcz. Alexander i Garrett słyszeli nad głowami, jak strażnicy odwiedzają kolejne cele. Docierały do nich głosy, ale echo i pogłos były na tyle duże, że uniemożliwiały zrozumienie pojedynczych słów. Jedyne, co udało im się wyłapać to - druga grupa, włamanie, kanały i prysznic. O ile trzy pierwsze wydawały się całkiem racjonalne i zrozumiałe w zaistniałej sytuacji, strażnicy podejrzewali, którędy uciekają więźniowie, o tyle ostatnie ze słów stanowić miało jeszcze przez jakiś czas niepokojącą zagadkę. Ale tylko przez chwilę.
Grupa II
Kratę udało się podnieść, udało się nią nawet przecisnąć do niezbyt przyjemnych kanałów. Zaklęcie Fredericka niestety nie zadziałało. Przybyłe posiłki szybko zorientowały się, którędy umykała akcja ratunkowa. Puścili wgłąb kanału kilka zaklęć, które jednak nie trafiły celu. Z jakiegoś powodu nie kwapili się jednak do pogoni. Może to i dobrze, ponieważ Fridtjof zaczął potykać się o własny ogon, a buty zrobiły się stanowczo za ciasne dla jego nóg, które teraz bardziej przypominały kończyny smoka, tyle że porośnięte piórami.
Wszyscy
Gdzieś w oddali dało się słyszeć jakiś hałas, który poniósł się echem przez kanały. Jeżeli można było go do czegoś przyrównać, to trochę tak jakby ktoś otwierał jakieś wrota, zza których wyłaniał się ryczący smok. Tym razem na ścianach nie było ani tarcz, ani mieczy. A przynajmniej nikt takowych nie mógł dostrzec. To nie jednak wiwerna pędziła kanałami, a coś znacznie gorszego. Zanim Zakonnicy zorientowali się, co się dzieje, było już za późno. Potężny strumień wody porwał wszystkich. Wszyscy na przemian tonęli i odbijali się od ścian znacząc swoje ciała kolejnymi pokaźnymi siniakami. Obie grupy spotkały się w miejscu, z którego widać było wylot kanałów. Ten zaś zakończony był kratą. Wpadnięcie na nią w takim pędzie oznaczało jedno - pewną śmierć przez, dosłownie, rozerwanie na strzępy. Nikt nie dostrzegł, czyja różdżka wyrzuciła z siebie zaklęcie, które uratowało wszystkich. Krata dosłownie na kilka sekund uniosła się pozwalając Zakonnikom względnie bezpiecznie wpaść do Tamizy. Tuż za nimi opadła ponownie z głośnym hukiem, który jednak zagłuszył huk wody spadającej wodospadem do rzeki. Zakonnicy opuścili Tower spektakularnie, cudem uszedłszy z całej przygody z życiem. O godzinie 4:37, dnia 18 listopada zostali wypluci przez Tower of London.
Garrett wyleciał pierwszy. Nie zapamiętał jednak nic z szalonego spływu. Już w połowie korytarza uderzył się w głowę tracąc przytomność. Późniejsze obicia były dla niego jeszcze mniej szczęśliwe. W trzech miejscach złamał prawą nogę. Z lewą poszło mu nieco lepiej, ograniczając się do jednego, niestety otwartego złamania. Różdżka wyślizgnęła mu się z dłoni, gdy tak płynął bezwładnie obtłukując kolejne części ciała. Gdy wpadł do rzeki nurt natychmiast porwał go, podtapiając dość znacznie. Wreszcie Tamiza wyrzuciła Weasleya na brzeg, gdzie znalazł go pewien sędziwy mugol, który natychmiast powiadomił odpowiednie służby. Garrett spędził nieprzytomny w mugolskim szpitalu cały tydzień, w trakcie którego lekarze na wszelkie sposoby starali mu się pomóc. Gdy się ocknął minęły kolejne dwa dni zanim został zlokalizowany przez przyjaciół i zabrany do Munga, gdzie wreszcie porządnie zajęto się jego leczeniem. Medycyna mugolska nie potrafiła jednak czynić cudów w przeciwieństwie do tej magicznej. Niestety, długi okres zrastania się kości przed podaniem odpowiednich eliksirów, doprowadził do znacznie poważniejszych uszkodzeń, które wydłużyły rehabilitację. Do pełnej sprawności auror powrócił dopiero po świętach. Jednakże od tamtej pory znacznie lepiej wyczuwał w kościach np. piszczelach zmiany pogody.
Alexander wyleciał tuż za Garrettem. Miał jednak znacznie więcej szczęścia. Zachował przytomność przez cały czas. Udało mu się nawet utrzymać Luno przez całą drogę. Selwyn dopłynął do brzegu poobijany, ale żywy. Miał nawet wystarczająco dużo czasu, by zająć się Skeeterem. Jego rany okazały się dość poważne, jednak nie na tyle, by uniemożliwić mu dalsze funkcjonowanie. Trzydniowy pobyt w Mugngu i stosowanie się do lekarskich zaleceń przez kolejne dwa tygodnie wystarczyły, by przywrócić poparzonej ręce dawną sprawność. Pozostało na niej jednak kilka nowych blizn, a skóra pozostała nieco wrażliwsza.
Cynthia przez długi czas płynęła za Garrettem. Nurt rzeki porwał jednak rudzielca daleko, uniemożliwiając jej śledzenie go dalej. Sama trafiła na brzeg w całkiem niezłym stanie. Dodatkowo, jeszcze w kanałach, wpadły w jej dłonie dwie różdżki. Jedna należała do Weasleya, druga zaś do Rogera Elliota. Uzdrowicielka musiała udać się do Munga, wyjątkowo nie jako pracownik, a pacjent. Szybko poskładano jej nogę, wystarczyły dwa dni, by po ranie, przynajmniej na pierwszy rzut oka nie było śladu. Cynthia kulała jednak jeszcze przez jakiś czas. Dopiero na święta zaczęła chodzić normalnie. W pracy jednak ostrzeżono ją o znikających porcjach eliksirów. Kierownik wysłał ją na przymusowy urlop do końca roku, na czas śledztwa. Ostatecznie nie udowodniono jej winy, jednak od tamtej pory znacznie uważniej patrzono jej na ręce. Każde zaniedbanie mogło doprowadzić do końca jej kariery jako uzdrowicielki w Świętym Mungu.
Frederick przez całą podróż na fali dzielnie trzymał Cessidę. Jemu również udało się zachować przytomność dostatecznie długo, by móc jeszcze zrobić coś z ciałem kobiety zanim trafił do Munga. Tam okazało się, że jego rany noszą na sobie znamiona klątwy i wymagają znacznie dłuższej rehabilitacji. Dopiero pod koniec miesiąca Fox opuścił szpital. Jego ucho przytwierdzono, jednak po ranach pozostały mu blizny, które z czasem zblakły. O ile te szpecące twarz udało się wyleczyć, o tyle te na torsie czy plecach nigdy już nie znikły.
Fridtjof podobnie jak Garrett uderzył się w głowę tracąc przytomność. Miał jednak nieco więcej szczęścia, nic sobie nie złamał. Na brzegu jednak zauważył go czarodziej, który natychmiast poinformował Ministerstwo. Był bowiem przekonany, że jakieś dziwne stworzenie uciekło z Tamizy. Zanim specjaliści z Wydziału Zwierząt odkryli, że mają do czynienia z człowiekiem, minęło sporo czasu. W samym Mungu szybko przywrócono mu przytomność, ale odwracanie tak daleko posuniętej transmutacji zabrało wiele czasu. Brand opuścił szpital na początku grudnia. Był wówczas jednak całkowicie zdrowy, pozbył się ogona, piór i łusek.
Cressidi nie udało się uratować, zmarła jeszcze przed przybyciem Zakonników do Tower. Luno także nie przeżył. Okrutne tortury zmęczyły jego organizm, który nie miał siły dłużej walczyć. Zmarł po tygodniu, jednak w otoczeniu przyjaciół, nie w śmierdzącej celi w Tower. Rogera nie odnaleziono. Jedynym śladem po nim była różdżka wyłowiona przez Cynthię. Po miesiącu poszukiwań uznano go wreszcie za zmarłego.
To koniec eventu.
Za udział każdy z Was otrzymuje 150 PD.
Nie dotyczy to Rogera, który, jeśli się pojawi, proszony jest o kontakt z Mistrzem Gry.
Oprócz tego otrzymujecie osiągnięcia:
Garret - Garrett z Rivii;
Alexander - Zaklinacz ognia;
Cynthia - Smoczy Jeździec;
Frederick - Tańczący z wiwernami;
Fridtjof - Ojciec Smoków.
Co do leczenia - musicie uwzględnić w swoich postach opisany stan zdrowia. Wymagany jest przynajmniej jeden post, w którym opiszecie swoje leczenie. W innym przypadku oznacza to, że rehabilitacja nie przebiegła pomyślnie i rany mogą powrócić, stracicie wówczas 30 PD. Możecie rozegrać wątki związane z leczeniem. W opisach podane są ogólne wskazania, które mają pozwolić na określenie stanu zdrowia postaci, sposoby leczenia, uzdrowicieli możecie dowolnie wybrać. Wątki poza szpitalem rozgrywać można dopiero, gdy zgodnie z opisem kończy się Wasz pobyt w Mungu, wcześniejsze daty z oczywistych względów odpadają.
Cynthia ma różdżkę Garretta, ale możecie ustalić między sobą, w jaki sposób została ona zwrócona. Może się to odbyć fabularnie, ale zrozumiem, jeśli nie uda się Wam umówić na podobny wątek. W takim wypadku jednak proszę, żeby Garrett, po ustaleniu wszystkiego z Cynthią, zawarł w jakimś poście, jak odzyskał różdżkę. Post oraz forma owego wspomnienia są dowolne.
Możecie napisać kończącego posta tutaj, ale nie jest to wymagane.
Gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości - cały czas możecie pytać.
Dziękuję bardzo za event i za sprawne odpisy mimo dość gorącego okresu. Mam nadzieję, że nie było zbyt nudno. (Akcepty uzupełnię jutro, po egzaminie, ale wstawiam posta już dzisiaj, żebyście byli wolni fabularnie.)
Jakoś nie mieściło mi się to w głowie. Koszmar, dopiero teraz dostrzegałam, jaki to był koszmar. Chodziło o strażników, którzy leżeli nieprzytomni przez nasze działania. Chodziło o pokiereszowanego Fredericka, który dosyć długo będzie się leczył przez to, że pragnął mi pomóc. Miał dobre intencje. Chodziło o pana Branda, który zamieniał się w jakiegoś smoka… I Cressida – jej śmierć przelała czarę.
Stałam osłupiała i nie wierzyłam w to, co mówił Frederick. Nie chciałam tego słuchać. Przybyłam tu, by pomóc Cressidzie oraz Luno, a nie by zabierać jej zwłoki… z więzienia, gdzie zakatowali ją na śmierć strażnicy. Ratowałam życia, przechodziłam przez niejeden zgon pacjenta, ale to… Ona miała żyć.
Ruszyłam się z trudem, kiedy pan Brand coś do mnie powiedział. Miałam wejść do ścieków… i w tej chwili, mój strach przed wodą gdzieś znikł. Był niczym w porównaniu z tym, co tu się wydarzyło, co działo się w Anglii. W tej chwili nie mogłam zawierzać władzy… Czy oni nie zostali aresztowani za to, że znaleźli się na zewnątrz po godzinie policyjnej? W niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie…? Nie chciałam o tym myśleć.
Zeszłam do kanałów i po chwili dałam się ponieść wodzie, która zalała kanały. Ciągnęła mnie w jakimś kierunku, tym razem nie ku dnu, i poddawałam się temu. Przez to chyba wpadły mi w ręce jakieś dwie różdżki. Przypuszczałam, że moich towarzyszy, więc trzymałam je mocno i potem zabrałam ze sobą do Munga, gdzie zajęto się moją nogą. Rzucono odpowiednie zaklęcia i podano eliksiry przyspieszające gojenie. W Mungu spędziłam dwa dni, choć jeszcze długo po jego opuszczeniu kulałam na tę nogę.
Oskarżali mnie również chyba o te skradzione eliksiry, jednakże nie dbałam o to… Ponadto zgubiłam gdzieś ostatnią fiolkę. Czy mogłam powiedzieć w takim razie, że los był po mojej stronie?
Stałam osłupiała i nie wierzyłam w to, co mówił Frederick. Nie chciałam tego słuchać. Przybyłam tu, by pomóc Cressidzie oraz Luno, a nie by zabierać jej zwłoki… z więzienia, gdzie zakatowali ją na śmierć strażnicy. Ratowałam życia, przechodziłam przez niejeden zgon pacjenta, ale to… Ona miała żyć.
Ruszyłam się z trudem, kiedy pan Brand coś do mnie powiedział. Miałam wejść do ścieków… i w tej chwili, mój strach przed wodą gdzieś znikł. Był niczym w porównaniu z tym, co tu się wydarzyło, co działo się w Anglii. W tej chwili nie mogłam zawierzać władzy… Czy oni nie zostali aresztowani za to, że znaleźli się na zewnątrz po godzinie policyjnej? W niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie…? Nie chciałam o tym myśleć.
Zeszłam do kanałów i po chwili dałam się ponieść wodzie, która zalała kanały. Ciągnęła mnie w jakimś kierunku, tym razem nie ku dnu, i poddawałam się temu. Przez to chyba wpadły mi w ręce jakieś dwie różdżki. Przypuszczałam, że moich towarzyszy, więc trzymałam je mocno i potem zabrałam ze sobą do Munga, gdzie zajęto się moją nogą. Rzucono odpowiednie zaklęcia i podano eliksiry przyspieszające gojenie. W Mungu spędziłam dwa dni, choć jeszcze długo po jego opuszczeniu kulałam na tę nogę.
Oskarżali mnie również chyba o te skradzione eliksiry, jednakże nie dbałam o to… Ponadto zgubiłam gdzieś ostatnią fiolkę. Czy mogłam powiedzieć w takim razie, że los był po mojej stronie?
[z/t]
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
20 lutego
Nie powiedział ani matce ani ojcu, co zamierza. I tak byli zajęci swoimi sprawami, a kolejne zmartwienia nie powinny ich męczyć. Dlatego zrobił to po swojemu. Skontaktował się wcześniej z mężczyzną, który miał ich wprowadzić w odpowiednie miejsce. Trochę złota na początek przekonało go, by jednak pomóc młodemu opiekunowi smoków. Było to dobre źródło, które interesowało się jedynie zdobytymi pieniędzmi, a całą resztę zachowywało dla siebie. Czyli odpowiednie dla nich. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby ich zdradził, gdyby coś stało się Lucindzie… Morgoth szedł przez plac naprzeciwko wejścia do muzeum, jednak zatrzymał się w połowie, tknięty tymi właśnie wątpliwościami. Nie było jeszcze za późno. Mogli to wszystko zostawić, ale czy nie oznaczało to niewiadomej związanej z dowiedzeniem się, co stało się z Oktawianem? Równocześnie za tym szło pogorszenie się stanu jego matki, a do tego nie mógł dopuścić. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza papierośnicę i wyciągnął zębami jednego z papierosów. Następnie jak w cichym rytuale złapał srebrną zapalniczkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Gdyby gdzieś ją zgubił, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Ten przedmiot miał w sobie o wiele więcej historii niż można było przypuszczać. Yaxley zaciągnął się papierosem, czując dym wędrujący po jego gardle, a następnie płucach. Obserwował tłumy ludzi dookoła niego. Ciekawe spojrzenia rzucane w jego stronę, śmiechy dzieci, rozmowy dorosłych, wypowiedzi przewodników. Wszyscy krążyli jak mrówki w mrowisku, a on stał na środku żwirowego placu wpatrując się w budynek przed sobą. Co ich tam czekało? Morgoth Flint był jego ojcem chrzestnym, jednak nigdy go nie widział, a przynajmniej nie pamiętał jak wyglądał. Znał go tylko ze zdjęć, ale ich też nie było za wiele. Nie ufał mu. Ufał uczuciu, którym darzyła swojego brata matka. Kochała go, znając zbrodnie, które popełnił. Jednak czy przestałaby kochać swojego męża lub syna? Morgoth wiedział, że Beatrice zdawała sobie sprawę z wielu rzeczy, chociaż nikt jej o tym nie mówił wprost. A teraz jej pierworodny znajdował się tutaj… Tower of London. Początek czy koniec jego poszukiwań drogi do ocalenia matki?
Nie powiedział ani matce ani ojcu, co zamierza. I tak byli zajęci swoimi sprawami, a kolejne zmartwienia nie powinny ich męczyć. Dlatego zrobił to po swojemu. Skontaktował się wcześniej z mężczyzną, który miał ich wprowadzić w odpowiednie miejsce. Trochę złota na początek przekonało go, by jednak pomóc młodemu opiekunowi smoków. Było to dobre źródło, które interesowało się jedynie zdobytymi pieniędzmi, a całą resztę zachowywało dla siebie. Czyli odpowiednie dla nich. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby ich zdradził, gdyby coś stało się Lucindzie… Morgoth szedł przez plac naprzeciwko wejścia do muzeum, jednak zatrzymał się w połowie, tknięty tymi właśnie wątpliwościami. Nie było jeszcze za późno. Mogli to wszystko zostawić, ale czy nie oznaczało to niewiadomej związanej z dowiedzeniem się, co stało się z Oktawianem? Równocześnie za tym szło pogorszenie się stanu jego matki, a do tego nie mógł dopuścić. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza papierośnicę i wyciągnął zębami jednego z papierosów. Następnie jak w cichym rytuale złapał srebrną zapalniczkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Gdyby gdzieś ją zgubił, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Ten przedmiot miał w sobie o wiele więcej historii niż można było przypuszczać. Yaxley zaciągnął się papierosem, czując dym wędrujący po jego gardle, a następnie płucach. Obserwował tłumy ludzi dookoła niego. Ciekawe spojrzenia rzucane w jego stronę, śmiechy dzieci, rozmowy dorosłych, wypowiedzi przewodników. Wszyscy krążyli jak mrówki w mrowisku, a on stał na środku żwirowego placu wpatrując się w budynek przed sobą. Co ich tam czekało? Morgoth Flint był jego ojcem chrzestnym, jednak nigdy go nie widział, a przynajmniej nie pamiętał jak wyglądał. Znał go tylko ze zdjęć, ale ich też nie było za wiele. Nie ufał mu. Ufał uczuciu, którym darzyła swojego brata matka. Kochała go, znając zbrodnie, które popełnił. Jednak czy przestałaby kochać swojego męża lub syna? Morgoth wiedział, że Beatrice zdawała sobie sprawę z wielu rzeczy, chociaż nikt jej o tym nie mówił wprost. A teraz jej pierworodny znajdował się tutaj… Tower of London. Początek czy koniec jego poszukiwań drogi do ocalenia matki?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas uciekał jej przez palce. Dni mijały tak szybko, że nie miała nawet czasu na głębszy oddech. To było pokrzepiające. Myśl, że powrót do Londynu nie jest równy z nostalgią i spoczynkiem, którego po prostu nie cierpiała. Zawsze uważała, że najgłębszy oddech można wziąć tylko na szczycie góry po wycieńczającym szlaku. Godne każdego wysiłku. Przez te pięć dni zmuszała się do odpoczynku. Kolejna wizyta w Mungu ponownie wprowadziła ją w ponury nastrój. Dlaczego musiała trafić na uzdrowiciela, który mówił jej prawdę o stanie zdrowia, a nie pomyślał, że szczęśliwsza będzie żyjąc w obłudzie zdrowego ciała przy uciesze zdrowego ducha. Luty nie był dla niej dobrym miesiącem i przy dłuższym zastanowieniu się dochodziła do wniosku, że tak było zawsze. Roztopy, kończąca się zima… to było jej własne odzwierciedlenie choroby, którą ignorowała. Bała się dzisiejszego dnia choć otwarcie by się do tego nie przyznała. Chciała tutaj być i to nie podlegało dyskusji, ale wiedziała, że mają zbyt wiele do stracenia. Była egoistką żyjąc w przekonaniu, że tak już po prostu jest. Ich dwoje przeciwko… no właśnie przeciwko czemu? Byłaby głupia gdyby pomyślała, że to będzie proste zadanie. Kto wie.. może już dzisiaj znajdą swój własny szczyt. Wraz z wybiciem umówionej pory teleportowała się przed budynek. Nie lubiła tłumów. Skrępowanie jakie czuła od razu wybijało ją z rytmu. Już miała ruszyć w stronę drzwi, kiedy zobaczyła Morgo. Nie widział jej więc miała chwile na to by się mu przyjrzeć. Zastanawiała się o czym teraz myślał. Był zdenerwowany? Bał się, że im się nie uda? A może był pewny, że sobie poradzą? Z papierosem w dłoni wyglądał na kilka lat starszego. Był zmęczony, a przynajmniej tak jej się wydawało. Dziś jak nigdy do siebie pasowali. Ona z bladością przenikającą jej skórę o wiele bardziej niż podczas ich wcześniejszych spotkań, on zmartwiony, zmęczony z papierosem w dłoni. Ruszyła szybkim krokiem w jego stronę. Kiedy ją zauważył uśmiechnęła się lekko. - Pewnie bałeś się, że już nie przyjdę. - powiedziała zamiast powitania. Wiedziała, że się nie bał, wiedziała, że poradziłby sobie sam, a ciągnie ją za sobą tylko bo go o to poprosiła, ale choć tylko w jej głowie chciała czuć się potrzebna. Naprawdę tego potrzebowała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niepewność była nie do zniesienia i Morgoth musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie czuł takiego niepokoju. Bo przed czym? W chwili choroby matki czuł strach przed jej konsekwencjami, na sabacie nie było czasu na myślenie. Chciał jedynie wydostać Rosalie i Lilianę, a potem ciężar obaw przejął jego stryj i ojciec. Ojciec… Ciekawe co zamierzał zrobić z listem od Riddle’a? Jeśli nic poważnego nie powinno mu wypaść, na pewno by się pojawił. Szaleństwo związane z przekazywaniem funkcji nestora pochłaniało go jednak do reszty, konkurując jedynie z jego małżonką. Widząc uczucie między rodzicami, Morgoth chciał tego samego. Małżeństwa z powinności, ale również i opierające się na zaufaniu, wzajemnym zrozumieniu. Nie oschłej, przedmiotowej relacji, której symbolem były jedynie obrączki na palcach. Nie przyzwyczajał się, jednak już do nikogo, wiedząc, że spełni obowiązek, który podyktuje mu Leon Yaxley. Nieodwołalna decyzja, z którą będzie żył do końca życia. Jednak ufał mu. Na tyle by otwarcie rozmawiać na ten temat. Na razie została jedynie wysunięta pewna propozycja. Nic ponad to. Był to naprawdę długi okres. Analizowania kandydatek, ich rodowodów, stanu zdrowia, majątku, wychowania czy nawet liczenia męskich potomków urodzonych w tym rodzie. A to dopiero powoli się rozkręcało…
Yaxley przeniósł spojrzenie z budynku i zaczął patrzeć na mijających go ludzi. Nie wiedział czy szukał już Lucindy, ale jej widok na pewno pozwoliłby mu zapomnieć o tym, co nie powinno zajmować jego myśli. A przynajmniej nie teraz. Zegar dochodził już do czwartej popołudniu, ale mieli jeszcze niecałą godzinę do spotkania się z jego człowiekiem. Wolał nie zjawiać się tam tylko po to, by od razu wejść i zmierzyć się z… Morgothem. Nie bał się ich spotkania, ale nie wiedział czego się spodziewać. Miał zobaczyć członka bliskiej rodziny, którego nie znał. Wspólne imię wcale go nie pokrzepiało. Westchnął. Dopiero po chwili natrafił na znajomą twarz. Widok Lu spowodował, że się uśmiechnął. Chyba nigdy nie miał się czuć inaczej – powodował to szeroki uśmiech blondynki, którego nie dało się nie odwzajemnić. Wyglądała na chorą, co lekko go zaniepokoiło, chociaż wesoła uwaga miała przekonać go, że było inaczej.
- Moją jedyną obawą jest ciągle martwienie się o twój udział – odpowiedział i przejechał dłonią po nieogolonej twarzy. Ogarnął całą sylwetkę Lucindy wzrokiem. Naprawdę coś było nie tak. – Wszystko w porządku? – spytał, patrząc na nią w sposób jakby nie mogła go oszukać. Może i tak właśnie było. nie chciał z niej tego wyciągać. Miał nadzieję, że w końcu powie mu co ją męczyło. I nie tylko w tym momencie. Coś w jego umyśle mówiło mu, że jego rosnące przywiązanie do niej było zdecydowanie poza kontrolą. Zignorował to.
Yaxley przeniósł spojrzenie z budynku i zaczął patrzeć na mijających go ludzi. Nie wiedział czy szukał już Lucindy, ale jej widok na pewno pozwoliłby mu zapomnieć o tym, co nie powinno zajmować jego myśli. A przynajmniej nie teraz. Zegar dochodził już do czwartej popołudniu, ale mieli jeszcze niecałą godzinę do spotkania się z jego człowiekiem. Wolał nie zjawiać się tam tylko po to, by od razu wejść i zmierzyć się z… Morgothem. Nie bał się ich spotkania, ale nie wiedział czego się spodziewać. Miał zobaczyć członka bliskiej rodziny, którego nie znał. Wspólne imię wcale go nie pokrzepiało. Westchnął. Dopiero po chwili natrafił na znajomą twarz. Widok Lu spowodował, że się uśmiechnął. Chyba nigdy nie miał się czuć inaczej – powodował to szeroki uśmiech blondynki, którego nie dało się nie odwzajemnić. Wyglądała na chorą, co lekko go zaniepokoiło, chociaż wesoła uwaga miała przekonać go, że było inaczej.
- Moją jedyną obawą jest ciągle martwienie się o twój udział – odpowiedział i przejechał dłonią po nieogolonej twarzy. Ogarnął całą sylwetkę Lucindy wzrokiem. Naprawdę coś było nie tak. – Wszystko w porządku? – spytał, patrząc na nią w sposób jakby nie mogła go oszukać. Może i tak właśnie było. nie chciał z niej tego wyciągać. Miał nadzieję, że w końcu powie mu co ją męczyło. I nie tylko w tym momencie. Coś w jego umyśle mówiło mu, że jego rosnące przywiązanie do niej było zdecydowanie poza kontrolą. Zignorował to.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Była przyzwyczajona do tego, że ludzie się o nią zamartwiają. Nie wyglądała na osobę jaką naprawdę była. Miała o wiele więcej siły, umiejętności i rozumu w sobie niż można było przepuszczać. Pewnie naturalne było takie patrzenie na szlachetnie urodzone, ale ona lubiła łamać wszelkie stereotypy. Podobnie jak zasady choć istniały te, których tak sztywno się trzymało. Często dała się ponieść emocjom i uznawała to za coś dobrego. Tylko jakoś inni tego tak nie postrzegali. Może zwyczajnie widzieli w niej wtedy całkowity brak poszanowania zasad i racjonalnego myślenia, ale przecież to właśnie jest piękne. Posiadanie własnego życia i robienia z nim czegokolwiek się chce. Zwykle ignorowała zmartwione spojrzenia i uwagi dotyczące jej życia. Żyła w przekonaniu, że ludzi tak naprawdę nie obchodzi to co się z nią dzieje, a pytania to tylko sposób na wtrącanie się w cudze życie. Tym razem wiedziała, że jest inaczej. Nie wiedzieć czemu uwierzyła mu, że się o nią martwi choć tak naprawdę wcale jej nie zna. Na jego słowa miała ochotę przewrócić oczami, ale nie byłoby w tym nic złośliwego. Bardziej podziękowanie za troskę w jej własny sposób. Wiedziała też, że nie powinna i dlatego tego nie zrobiła. Nie byłoby to ani grzeczne, ani zrozumiałe. Uśmiechnęła się za to lekko przyglądając się mu uważnie. - No tak, bo jakbyś zamiast mnie w Dziurawym Kotle spotkał starego wyjadacza to nie byłoby szans na takie eskapady. Pewnie żałujesz. - powiedziała oczywiście przeradzając jego słowa w żart. Nie było czasu na zamartwianie się. Tylko chwila dzieliła ich od spotkania z człowiekiem, który miał zabrać ich do wujka Morgo. W głowie układała sobie pytania, które mogłaby mu zadać gdyby Morgo zapomniał, albo emocje wzięły nad nim górę. Różnie mogło się zdarzyć tym bardziej, że z tego co zrozumiała nigdy się jeszcze nie widzieli, a on sam jest groźnym przestępcom. Przeniosła wzrok na mijających ich mugoli. Zawsze ją bawiło, że dwa światy tak bardzo się ze sobą łączą między innymi właśnie w takich miejscach. Z rozglądania się wyrwało ją pytanie mężczyzny. Spojrzała na niego i uśmiech szedł jej lekko z ust. Wiedziała, że nie da się ukryć tego jak choroba na nią wpływa. Kiedy nie wiedziała było jej łatwiej zrzucić to wszystko na zmęczenie. Było jej o wiele łatwiej prosić o eliksiry wzmacniające myśląc, że to tylko skutek uboczny ciągłych wypraw. - Tak – odpowiedziała od razu, ale widząc jego wzrok wiedziała, że wcale jej w to nie wierzy. - Już tak. Miałam kilka ciężkich dni… i nocy. Starość nie radość, a młodość nie wieczność. - i tak znowu zaczęła obracanie wszystkiego w parodię. Nie tym razem Lynn.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie zastanawiał się, co by było gdyby spotkał kogoś innego w Dziurawym Kotle zamiast niej. Po prostu nie lubił tracić czasu na takie domysły. Było, minęło. Nie dało się tego zmienić, więc po co zajmować się czymś tak prymitywnym? Mógł być jedynie wdzięczny losowi, że była to właśnie ona.
- Znam tylko jednego wyjadacza, który zapewne nie ruszyłby się ze swojego sklepu – odpowiedział wymijająco, przypominając sobie pierwsze spotkanie z Edgarem. Jako jeszcze dzieciak kręcił się po Nokturnie. Nikt jeszcze go nie napadł, ale nie dał się zaskoczyć. Gorzej, że napastników było więcej. I wtedy właśnie pojawił się Burke. Wyratował go, a potem Morgoth zaczął zlecać mu szukanie co rzadszych i ciekawszych artefaktów. Nie dał się, jednak nabrać na jego pomoc. Kto nie chciałby mieć w Yaxley’u sojusznika? I to takiemu, któremu poratowało się honor i może życie?
Spojrzał jeszcze raz przeciągle na Lucindę, która pod tym wzrokiem zmieniła odpowiedź. Nie na tyle jednak by opowiedzieć mu, co tak naprawdę ją gnębiło. Na razie odpuścił. Ale tylko na ten moment, gdy okazało się, że duża grupa turystów wylała się dosłownie na plac, zmuszając ich do zejścia im z drogi. Wydawało mu się, że usłyszał pytanie A co teraz?, ale możliwe, że to było tylko odległe echo w jego zmęczonym umyśle.
- A teraz… Teraz czekamy – powiedział, obracając się przodem do budynku. Zaraz jednak przeniósł uwagę na Lynn i ruchem głowy zachęcił ją do przechadzki. – Dobrze nam to zrobi, jeśli się przejdziemy.
Potrzebował ruchu, podczas którego lepiej się myślało czy rozmawiało. Może też fakt, że nie patrzył na nią, mógł pomóc jej się otworzyć. Znowu przyłapał się na tym, że przejechał dłonią na wysokości mostka, czując pod palcami nierówność amuletu. Chciał coś powiedzieć, gdy zobaczył biegnącego na nich mężczyznę. Nie wyglądał na złodzieja, a jedynie kogoś w biznesowym pośpiechu. Morgoth złapał delikatnie ramię Lucindy i przyciągnął na swoją stronę, by nie zderzyła się z biegaczem. Zaraz potem znowu zaciągnął się papierosem, charakterystycznie mrużąc oczy.
- Jesteś naprawdę dobrą aktorką – mruknął już bez cienia żartu. - Ranisz tym tylko siebie, Lucindo - dodał, patrząc przed siebie.
- Znam tylko jednego wyjadacza, który zapewne nie ruszyłby się ze swojego sklepu – odpowiedział wymijająco, przypominając sobie pierwsze spotkanie z Edgarem. Jako jeszcze dzieciak kręcił się po Nokturnie. Nikt jeszcze go nie napadł, ale nie dał się zaskoczyć. Gorzej, że napastników było więcej. I wtedy właśnie pojawił się Burke. Wyratował go, a potem Morgoth zaczął zlecać mu szukanie co rzadszych i ciekawszych artefaktów. Nie dał się, jednak nabrać na jego pomoc. Kto nie chciałby mieć w Yaxley’u sojusznika? I to takiemu, któremu poratowało się honor i może życie?
Spojrzał jeszcze raz przeciągle na Lucindę, która pod tym wzrokiem zmieniła odpowiedź. Nie na tyle jednak by opowiedzieć mu, co tak naprawdę ją gnębiło. Na razie odpuścił. Ale tylko na ten moment, gdy okazało się, że duża grupa turystów wylała się dosłownie na plac, zmuszając ich do zejścia im z drogi. Wydawało mu się, że usłyszał pytanie A co teraz?, ale możliwe, że to było tylko odległe echo w jego zmęczonym umyśle.
- A teraz… Teraz czekamy – powiedział, obracając się przodem do budynku. Zaraz jednak przeniósł uwagę na Lynn i ruchem głowy zachęcił ją do przechadzki. – Dobrze nam to zrobi, jeśli się przejdziemy.
Potrzebował ruchu, podczas którego lepiej się myślało czy rozmawiało. Może też fakt, że nie patrzył na nią, mógł pomóc jej się otworzyć. Znowu przyłapał się na tym, że przejechał dłonią na wysokości mostka, czując pod palcami nierówność amuletu. Chciał coś powiedzieć, gdy zobaczył biegnącego na nich mężczyznę. Nie wyglądał na złodzieja, a jedynie kogoś w biznesowym pośpiechu. Morgoth złapał delikatnie ramię Lucindy i przyciągnął na swoją stronę, by nie zderzyła się z biegaczem. Zaraz potem znowu zaciągnął się papierosem, charakterystycznie mrużąc oczy.
- Jesteś naprawdę dobrą aktorką – mruknął już bez cienia żartu. - Ranisz tym tylko siebie, Lucindo - dodał, patrząc przed siebie.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Każdy zna kogoś takiego – powiedziała uśmiechając się lekko. Pewnie gdyby wiedziała, że mówi o Edgarze to nie powiedziałaby tego z taką lekkością w głosie. Minęło trochę czasu, a ona dalej nie mogła pozbyć się z głowy tej całej sytuacji. Nie była w stanie w tym momencie powiedzieć czy nadal czuje do niego to co czuła, bo z każdą myślą jedyne co ogarnia jej ciało to złość. Woli żyć ze świadomością, że tak właśnie miało potoczyć się jej życie. Miała się znaleźć właśnie tu i teraz. A to czy jej serce będzie w tym momencie całe czy posklejane zajmowanym czasem to już jest zależne od niej samej. - Miałam w takim razie szczęście, że nie ruszył się ze swojego sklepu. - dodała. Cieszyła się, że postanowiła wtedy pojawić się w Dziurawym Kotle. Może i miała to być chwila pracy w miejscu całkowicie oddalonym od jej prawdziwego celu. Na szczęście okazało się być czymś zupełnie innym. Co działało na nią pokrzepiająco. W końcu nic nie jest takim jakim się wydaje. Skinęła głową kiedy zaproponował by się przeszli. Ludzie kłębili się wokół nich, a ona czuła się co raz bardziej otoczona. Zastanawiała się gdzie Ci wszyscy ludzie się śpieszą. Co może być tak ważne? Oczywiście dla nich magia była wygodą na jaką mugole nie mogli sobie pozwolić. Teleportacja była najszybszą formą transportu i znała niewielu czarodziei, którzy z niej nie korzystali. Ludzie musieli radzić sobie bez takich wygód i prawdopodobnie gdyby miała zamienić się na jeden dzień z mugolem to także latałaby jak poparzona. Nie chciała go okłamywać, ale nie chciała też go martwić. Czuła, że gdyby od początku wiedział o jej chorobie nie pozwoliłby jej na zajście tak daleko. Martwił się o nią nawet wtedy, kiedy udawała, że wszystko jest w porządku. Nie odzywała się chcąc jakoś zmienić temat. Nie pomagała myśl, że on bardzo dobrze wie iż coś jest nie tak, a każde jej słowo będzie tylko potwierdzeniem wypowiedzianego przez nią kłamstwa. Poczuła dłoń mężczyzny na ramieniu kilka sekund przed pędzącym prosto na nią mężczyzną. Zamyślona nawet go nie zauważyła. Już miała podziękować, kiedy mężczyzna pociągnął ich wcześniejszy temat. Wpatrzona nie potrafiła znowu skłamać. Ile można powtarzać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, kiedy do takiego stanu ma się tak daleko? - Wiem. - zaczęła nie odrywając od niego wzroku. - Chyba chodzi o to, że nie potrafię mówić o swoich słabych stronach. - powiedziała przenosząc wzrok na chodnik. - Powiedziałam Ci ostatnio, że bardzo wiele rzeczy poświęciłam w drodze do wymarzonego zawodu. Wystarczająco by wiedzieć, że jest to jedyna rzecz jaką prawdziwie chce w życiu robić. Nie bez powodu muszę teraz zostać w Londynie. - dodała przerywając i znowu przenosząc wzrok na mężczyznę. - Pod koniec grudnia wykryto u mnie chorobę genetyczną. Choruje na śmiertelną bladość, a każdy wysiłek jest równoznaczny ze spadkiem sił i jak widać po mnie… koloru. Ostatnio trochę zaniedbałam swoje eliksiry i dlatego ostatnimi dniami musiałam poświęcić trochę więcej czasu odpoczynkowi, a mniej szaleństwom. - uśmiechnęła się choć nie było w tym uśmiechu nawet krzty szczęścia. Dopóki nie powiedziała tego na głos mogła się oszukiwać, że to tylko jej wyobraźnia. Zły sen. - Tylko proszę Cię… nie myśl przez to teraz, że sobie nie poradzę. Nie będę Ci zawadzać. Czuje się już lepiej, a w ciągu kilku dni odzyskam całkiem siły. - dodała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie skomentował jej słów, bo nie było czego dopowiadać. Cieszył się, że ją spotkał, a nie Burke’a. zresztą gdyby potrzebował akurat jego pomocy, poszedłby do niego od razu. Zamiast tego wolał powierzyć życie swojej matki komuś innemu. Nie ufał Edgarowi i raczej nie miało się to zmienić. Ich relacja była oparta na wspólnym biznesie. To wszystko. I taka miała pozostać. Gdyby to właśnie lord Burke miał teraz przez długi czas poszukiwać z nim odpowiedzi, zapewne Morgoth w końcu zostałby sam. I to zapewne już na początku tej całej kaskady informacji. Nikt inny nie mógłby poznać szczegółów życia Yaxley’ów prócz Lynn. Nie chodziło o żadne zasady. Zwyczajnie jej ufał i miał nadzieję, że o tym wiedziała. A to nie było łatwe osiągnięcie. Dziękował za to, że nie była jeszcze zaręczona i pozostawała mobilna. Brak pierścionka na palcu było rzeczą, którą dostrzegł od razu, gdy okazało się, że ma do czynienia z damskim łamaczem klątw. Zasady dalej były takie same w przypadku braku bycia po słowie. Gdyby było inaczej, Morgoth odszedłby po drugim spotkaniu. Nigdy też nie wszedłby do domu zamężnej kobiety, gdyby nie było tam jej męża. Wolałby ponieść karę za obrazę Toma niż zostać wmieszanym w podobne niejasne sytuacje. Dlatego właśnie brak narzeczeństwa Lynn zadziwiał go i równocześnie działał na jego korzyść. Życzył jej jak najlepiej, ale nie potrafiłby przeżyć tego, że zostałaby mu zabrana właśnie teraz. Nie w tym momencie. Jeszcze nie.
Czuł na sobie jej wzrok i pozwolił, by słowa padały z jej ust. Nie zatrzymywali się. Wiedział, że jeśliby się teraz odwrócił, zniszczyłby wszystko. Selwyn zamknęłaby się w sobie i nigdy nie otworzyła. Zaskoczyła go, jednak decydując się na to. Bardziej oczekiwał tego, że znowu wykręci się, obracając wszystko w żart. Najwidoczniej się mylił, a zaufanie, które mu okazała w ten sposób, było niesamowicie miłe. Słuchał uważnie, wiedząc, że pomimo nadchodzących okoliczności, coś się zmieniło. Może świadomość możliwe porażki ich do siebie zbliżyła? Morgoth nauczony był patrzenia na swoje możliwości i wygrywania. Leon zadbał jednak o to, by syn patrzył na wszystko realistycznie. Dlatego też wiedział, że może im się nie udać. Ale nie myślał teraz o tym. Zapomniał o swoim wuju, strażniku, ludziach, miejscu, gdzie się znajdowali. Słyszał jedynie jej głos. Głos, który potwierdzał chorobę, ale o wiele poważniejszą niż można było przypuszczać.
Zatrzymał się, chcąc ją jakoś pocieszyć. Sprawić, żeby nie myślała o tym w kategorii klątwy. Dla niej mogło się to wydawać wyrokiem, ale wcale nie musiało tak być. Pozwolił jej skończyć, stojąc naprzeciwko siebie ze spuszczonymi głowami. Gdy zamilkła, jeszcze przez chwilę panowała między nimi cisza.
- Gdy tylko coś się będzie działo dzisiejszego dnia, przerywamy akcję i wracamy do domu. Zrozumiałaś? – spytał, podnosząc wzrok i szukając jej spojrzenia. – Spójrz na mnie – dodał, gdy Lucinda uciekła twarzą w drugą stronę. - Nie pozwól, by strach przed chorobą odebrał ci radość twojego życia.
Wiedział, że Lynn kocha swoją pracę. On nie używał takich silnych słów, ale mówił z własnego doświadczenia. Wolał umrzeć podczas opieki nad smokami, niż zostać przykutym do łóżka i z niego nie wychodzić. A strach przed konsekwencjami nie miał nad nim zapanować. Nie miał zamiaru patrzeć jak pochłania on Selwyn.
- Hm? - mruknął, szukając w jej spojrzeniu potwierdzenia. - Musisz być silna. Silna za nas oboje, bo nie dam sobie rady bez twojej pomocy - dodał, nie pozwalając, by patrzyła gdziekolwiek indziej. - Zrobisz to?
Czuł na sobie jej wzrok i pozwolił, by słowa padały z jej ust. Nie zatrzymywali się. Wiedział, że jeśliby się teraz odwrócił, zniszczyłby wszystko. Selwyn zamknęłaby się w sobie i nigdy nie otworzyła. Zaskoczyła go, jednak decydując się na to. Bardziej oczekiwał tego, że znowu wykręci się, obracając wszystko w żart. Najwidoczniej się mylił, a zaufanie, które mu okazała w ten sposób, było niesamowicie miłe. Słuchał uważnie, wiedząc, że pomimo nadchodzących okoliczności, coś się zmieniło. Może świadomość możliwe porażki ich do siebie zbliżyła? Morgoth nauczony był patrzenia na swoje możliwości i wygrywania. Leon zadbał jednak o to, by syn patrzył na wszystko realistycznie. Dlatego też wiedział, że może im się nie udać. Ale nie myślał teraz o tym. Zapomniał o swoim wuju, strażniku, ludziach, miejscu, gdzie się znajdowali. Słyszał jedynie jej głos. Głos, który potwierdzał chorobę, ale o wiele poważniejszą niż można było przypuszczać.
Zatrzymał się, chcąc ją jakoś pocieszyć. Sprawić, żeby nie myślała o tym w kategorii klątwy. Dla niej mogło się to wydawać wyrokiem, ale wcale nie musiało tak być. Pozwolił jej skończyć, stojąc naprzeciwko siebie ze spuszczonymi głowami. Gdy zamilkła, jeszcze przez chwilę panowała między nimi cisza.
- Gdy tylko coś się będzie działo dzisiejszego dnia, przerywamy akcję i wracamy do domu. Zrozumiałaś? – spytał, podnosząc wzrok i szukając jej spojrzenia. – Spójrz na mnie – dodał, gdy Lucinda uciekła twarzą w drugą stronę. - Nie pozwól, by strach przed chorobą odebrał ci radość twojego życia.
Wiedział, że Lynn kocha swoją pracę. On nie używał takich silnych słów, ale mówił z własnego doświadczenia. Wolał umrzeć podczas opieki nad smokami, niż zostać przykutym do łóżka i z niego nie wychodzić. A strach przed konsekwencjami nie miał nad nim zapanować. Nie miał zamiaru patrzeć jak pochłania on Selwyn.
- Hm? - mruknął, szukając w jej spojrzeniu potwierdzenia. - Musisz być silna. Silna za nas oboje, bo nie dam sobie rady bez twojej pomocy - dodał, nie pozwalając, by patrzyła gdziekolwiek indziej. - Zrobisz to?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spodziewała się, że takie właśnie będą jego pierwsze słowa. Pewnie gdyby w tym momencie powiedziała mu, że się źle czuje to przerwał by to wszystko tracąc jedyną szansę na spotkanie wuja i poznania prawdy. Coś jest w ludziach, że racjonalność dochodzi do nich szybciej niż żal po niewykorzystanej okazji. Żyła w przekonaniu, że poświęcenie jest potrzebne by do czegoś dojść. Ona mogła się poświęcić choć była pewna, że gdyby sytuacja była odwrotna zachowałaby się tak samo względem Morgo. Lynn nie mogła patrzeć na czyjeś cierpienie. Zawsze myślała bardziej o innych niż o sobie i nie uważała tego za wadę. Bez względu na to jakby się czuła dzisiejszego ranka nie pozwoliłaby mu na to by zrezygnował. Mieli tylko jedną szansę, tylko jedno takie spotkanie. Jej dobre czy złe samopoczucie tak naprawdę nic nie znaczyło. Przynajmniej nie dla niej. Zastanawiała się kiedyś czy mówienie o tym będzie równie straszne jak myślenie. Chyba nie było nic dziwnego w tym, że chciała to ukryć. Przed światem i przed samą sobą. Tylko wizyty w Mungu były najbardziej realnymi i właśnie dlatego tak bardzo ich nienawidziła. Teraz czuła się źle. Nie dlatego, że mu powiedziała, bo w pewien sposób jej ulżyło. Czuła się źle bo wiedziała, że Morgo będzie patrzył na nią przez pryzmat choroby. A z tym nie potrafiła się pogodzić. Słuchała tego co do niej mówi, ale nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Jakby bała się, że zobaczy w nich więcej niż powinien. Ta rozmowa nie powinna się odbywać tutaj. Na środku placu, chwile przed tak ważnym spotkaniem. Powinna się skupić, a jedyne co czuła to całkowite roztrojenie. Wzrok utkwiła w dłoniach. Jej palce kurczowo obejmowały pierścień. Amulet, który miał ją chronić. Dawać siłę. Kiedy zmusił ją do spojrzenia na niego starała się uśmiechnąć. Przez chwile stała tak tylko analizując w myślach jego słowa. Choroba tylko przypieczętowała jej koniec. Już wcześniej wiedziała, że nie będzie w stanie robić tego z tak wielkim zapałem. Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Dla niej było to o wiele za wcześnie. Może nie miała tak wiele siły w sobie jak jej się wydawało. Zdając sobie sprawę z tego, że wpatruje się w niego w głowie tocząc wojnę z własnymi myślami pokręciła głową. - Zrobię. - powiedziała, ale widząc, że mężczyzna nie wydaje się być przekonany uśmiechnęła się. W przypływie impulsu chwyciła jego dłoń i ścisnęła ją mocno. Może i nie powinna była sobie na to pozwolić, ale już dawno wyrzuciła z głowy te sztywne granice tworzone względem bliskich sobie ludzi. Ufała mu; to już był dla niej wystarczający powód. - Poradzę sobie. Gorsze rzeczy spotykają ludzi. A ja wcale nie mam zamiaru rezygnować z tego co kocham. Nawet kosztem… zdrowia. - zawahała się przy ostatnim słowie. Mogłaby powiedzieć życia, ale zabrzmiałoby to zbyt ostatecznie. Puściła jego dłoń i rozejrzała się po placu. - Którą mamy godzinę? Myślisz, że już czas?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Oczywiście że miał na nią patrzeć przez pryzmat choroby. Jednak była to tylko jedna z części, które tworzyły jej osobę. Był to ważny aspekt, ale nie najważniejszy. Nie mniej od jej szczerości, pochodzenia czy wiedzy. Sam nie był pewny czy klątwa Ondyny nie odzewie się w najmniej spodziewanym momencie i odbierze mu szansę porozmawiania ze swoim wujem. Jeśli cokolwiek miało się dzisiaj stać, będzie to tylko jego wina. Niczyja inna.
Już wcześniej wypalony papieros został zastąpiony nowym, chociaż na pewno nie pomagało to w jego chorobie. Cóż. Tak naprawdę nic jej nie pomagało i przyzwyczaił się do tej myśli. Do faktu że umierał też przywyknął od najmłodszych już lat. Każdy w końcu umierał po trochu każdego dnia. To co działo się z nim było jego zmartwieniem. Nikogo innego. ale Morgoth nie mógł pozwolić, by ci, na których mu zależało odchodzili za wcześnie. Każdy kochający swoją matkę syn byłby w stanie się dla niej poświęcić i pewnie wszyscy staliby teraz w tym samym miejscu co on. I tak wyrzucał sobie, że nie robił wszystkiego, co było można. Pozwalał cierpieć Beatrice zdecydowanie za długo. Nie wiedział nic o Oktawianie, o wypadku i pojedynku, które zdarzyły się przed jego narodzinami. Częściowo czuł się odpowiedzialny za to, co ją spotkało.
Spojrzenie Yaxley’a padło na dłonie Lucindy, która obracała pierścień z kamieniem księżycowym na palcu. Potem posłała mu zaczątek uśmiechu, który zapewne miał mu wmówić, że wszystko już dobrze. Wiedział, że nie. Wiedział, że to dopiero początek. Może i wydawało jej się, że jest zagadką, ale z jej twarzy można było odczytać bardzo wiele. Wiedza, a znajomość to były dwie różne rzeczy i Morgoth zdawał sobie z tego stuprocentową sprawę. Podobnie jak przy obserwowaniu zachowania smoków i odczytywaniu ich intencji, wrodzony dar pomagał mu rozumieć i analizować gesty ludzi. Nie skomentował słabego potwierdzenia Lucindy, patrząc jej jedynie wymownie w oczy. Wyprostował się i chciał, by przeszli dalej, gdy poczuł jak łapie go za rękę. Zawahał się, a coś w umyśle kazało mu przestać. W tym samym czasie jednak uderzyło go coś w brzuch – żołądek w środku jakby się skurczył, a Morgoth zmarszczył brwi, patrząc na ich zaciśnięte dłonie. Potem rzucił zmieszane spojrzenie Selwyn, nie wiedząc jak zareagować. Ona jednak zaczęła mówić pierwsza, a potem zmieniła temat. Puściła go i obróciła w poszukiwaniu wyznacznika godziny. Yaxley próbował dojść do siebie, ale odpowiedział spokojnym głosem:
- Już czas. Chodźmy.
Po czym ruszył w stronę wejścia do muzeum.
Już wcześniej wypalony papieros został zastąpiony nowym, chociaż na pewno nie pomagało to w jego chorobie. Cóż. Tak naprawdę nic jej nie pomagało i przyzwyczaił się do tej myśli. Do faktu że umierał też przywyknął od najmłodszych już lat. Każdy w końcu umierał po trochu każdego dnia. To co działo się z nim było jego zmartwieniem. Nikogo innego. ale Morgoth nie mógł pozwolić, by ci, na których mu zależało odchodzili za wcześnie. Każdy kochający swoją matkę syn byłby w stanie się dla niej poświęcić i pewnie wszyscy staliby teraz w tym samym miejscu co on. I tak wyrzucał sobie, że nie robił wszystkiego, co było można. Pozwalał cierpieć Beatrice zdecydowanie za długo. Nie wiedział nic o Oktawianie, o wypadku i pojedynku, które zdarzyły się przed jego narodzinami. Częściowo czuł się odpowiedzialny za to, co ją spotkało.
Spojrzenie Yaxley’a padło na dłonie Lucindy, która obracała pierścień z kamieniem księżycowym na palcu. Potem posłała mu zaczątek uśmiechu, który zapewne miał mu wmówić, że wszystko już dobrze. Wiedział, że nie. Wiedział, że to dopiero początek. Może i wydawało jej się, że jest zagadką, ale z jej twarzy można było odczytać bardzo wiele. Wiedza, a znajomość to były dwie różne rzeczy i Morgoth zdawał sobie z tego stuprocentową sprawę. Podobnie jak przy obserwowaniu zachowania smoków i odczytywaniu ich intencji, wrodzony dar pomagał mu rozumieć i analizować gesty ludzi. Nie skomentował słabego potwierdzenia Lucindy, patrząc jej jedynie wymownie w oczy. Wyprostował się i chciał, by przeszli dalej, gdy poczuł jak łapie go za rękę. Zawahał się, a coś w umyśle kazało mu przestać. W tym samym czasie jednak uderzyło go coś w brzuch – żołądek w środku jakby się skurczył, a Morgoth zmarszczył brwi, patrząc na ich zaciśnięte dłonie. Potem rzucił zmieszane spojrzenie Selwyn, nie wiedząc jak zareagować. Ona jednak zaczęła mówić pierwsza, a potem zmieniła temat. Puściła go i obróciła w poszukiwaniu wyznacznika godziny. Yaxley próbował dojść do siebie, ale odpowiedział spokojnym głosem:
- Już czas. Chodźmy.
Po czym ruszył w stronę wejścia do muzeum.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niekonwencjonalność była u niej powszechnością. Wartości jakie znała zwykle rozszerzała na horyzonty całkowicie nieznane. Lubiła czuć się wolna i nieograniczona. Niestety teraz czuła się całkowicie odwrotnie. Jej ruchy spowolnione przez chorobę, jej umysł ogarnięty przed całość wydarzeń. Łatwiej jej było być sobą z dala od tłumów, ludzi, arystokracji i szlacheckich przyzwyczajeń. Tęskniła za tym. W końcu nie bez powodu jej patronusem jest sowa. Spełniona czuje się tylko wtedy gdy łapie wiatr w skrzydła, a nie tak jak ostatnimi dniami gdy jedyne co ją wypełnia to woda napływająca jej do gardła. Nie zwróciła uwagi na jego zachowanie. Dla niej nie było to niczym nietaktownym. Bo w tym momencie do bycia arystokratką było jej bardzo daleko. To tak jakby w jej ciele mieszkały dwie osoby. Jedna wychowana, ułożona, szlachetna, druga... inna. Teraz była łamaczem klątw i miała nadzieje, że przydatnym sojusznikiem. Na nic więcej nie patrzyła. Ulżyło jej w pewien sposób, że mu o tym powiedziała, ale nie na tyle by zacząć to akceptować i dobrze wiedziała, że żadne słowa tego nie zmienią. Kiedy ruszył w stronę muzeum dziewczyna zatrzymała się jeszcze na chwile chcąc wyrzucić to wszystko z głowy i skupić się na sprawie teraz najważniejszej. Mężczyzna, który miał ich wprowadzić pewnie już na nich czekał, a nie mogli pozwolić sobie na rozmyślenie się. Na pewno nie w tym momencie. Ruszyła za Morgo jeszcze raz oglądając się na ludzi biegających po placu. Tylu ludzi. Nieprzerwanie. Pokręciła głową z determinacją, a potem już nic nie mówiąc ruszyła w stronę drzwi nie pozwalając na siebie czekać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Praca w muzeum może i była nużąca, bo co tu ciekawego można ujrzeć, skoro i tak niczego nie można stąd wziąć. Takie klejnoty jednego z mugolskiego arystokratycznego rogu. Nie jest dla mnie ważne, do kogo one należały, ważna była ich wartość, która na pewno przekraczała sześć zer ówczesnej mugolskiej wartości nominału. Tak przynajmniej mi wiadomo.
Ale co było bardziej bezsensowne, połączenie muzeum z czarodziejskim więzieniem. Pracuję tu jako jeden z nielicznym, którzy posiadają dar magii, gdyż większość osób są zwykłymi mugolami, z którymi nawet mam dobre kontakty. Ale parę dni temu miałem spotkanie z pewnym czarodziejem. Nie interesowało mnie jego ani nazwisko, ani jego krew - czarodziej to czarodziej. W dodatku zapłacił za milczenie, więc stwierdziłem, że czemu nie miałbym pomóc w dostaniu się do tajnego przejścia między muzeum a więzieniem Tower.
Aż w końcu nastał ten dzień. Ubrany w służbowy strój strażnika, z mugolską bronią u boku dla postrachu chyba bardziej, niż dla rzeczywistej obrony, bo mugole wolą bardziej zwiedzać, niż kraść - ich strata, zjawiłem się przy wejściu do muzeum. Chwilę obserwowałem, jak jakaś mugolska rodzina weszła do środka, na którą spojrzałem z wymuszonym uśmiechem, a zaraz ujrzałem czarodzieja, z którym spotkałem się kilka dni temu. Tak jak powiedział, przyprowadził kogoś ze sobą. Zaraz do nich podszedłem spokojnym krokiem.
- Witamy w muzeum. Czy państwo są gotowi na zwiedzanie?- zacząłem kulturalnie witając się skinieniem głowy z czarodziejem. Miałem gdzieś ich status, nazwiska, cokolwiek. Ważne, że dali mi pieniądze, a w zamian mam ich doprowadzić do tajnego przejścia. Dlatego bez zwłoki wskazałem im początek trasy, bo przecież nie mogłem ich tutaj tak samych zostawić.
Ale co było bardziej bezsensowne, połączenie muzeum z czarodziejskim więzieniem. Pracuję tu jako jeden z nielicznym, którzy posiadają dar magii, gdyż większość osób są zwykłymi mugolami, z którymi nawet mam dobre kontakty. Ale parę dni temu miałem spotkanie z pewnym czarodziejem. Nie interesowało mnie jego ani nazwisko, ani jego krew - czarodziej to czarodziej. W dodatku zapłacił za milczenie, więc stwierdziłem, że czemu nie miałbym pomóc w dostaniu się do tajnego przejścia między muzeum a więzieniem Tower.
Aż w końcu nastał ten dzień. Ubrany w służbowy strój strażnika, z mugolską bronią u boku dla postrachu chyba bardziej, niż dla rzeczywistej obrony, bo mugole wolą bardziej zwiedzać, niż kraść - ich strata, zjawiłem się przy wejściu do muzeum. Chwilę obserwowałem, jak jakaś mugolska rodzina weszła do środka, na którą spojrzałem z wymuszonym uśmiechem, a zaraz ujrzałem czarodzieja, z którym spotkałem się kilka dni temu. Tak jak powiedział, przyprowadził kogoś ze sobą. Zaraz do nich podszedłem spokojnym krokiem.
- Witamy w muzeum. Czy państwo są gotowi na zwiedzanie?- zacząłem kulturalnie witając się skinieniem głowy z czarodziejem. Miałem gdzieś ich status, nazwiska, cokolwiek. Ważne, że dali mi pieniądze, a w zamian mam ich doprowadzić do tajnego przejścia. Dlatego bez zwłoki wskazałem im początek trasy, bo przecież nie mogłem ich tutaj tak samych zostawić.
I show not your face but your heart's desire
Czas leciał o wiele szybciej niż można było się spodziewać. Czterdzieści minut minęło praktycznie jak pięć, chociaż rozmowa z Lynn wydawała się naprawdę krótka. A może to miejsce przypominało o tym, że łatwo wejść, a wychodziło się po latach lub wcale? Nie był pewien, ale obecność mugoli na pewno w tym nie pomagała. Chociaż Yaxley miał teraz większe zmartwienia niż ta plaga brudnej krwi. Zbliżyli się do wejścia do muzeum, nie zwalniając kroku. Gdy Morgoth zobaczył wspomnianego człowieka, skinął mu lekko głową. Ten odpowiedział mu tym samym przy okazji pozwalając, by Lucinda przeszła przed niego. W tym tłumie łatwo było się zgubić. Wolał tego uniknąć. Strażnik czekał na nich zgodnie z obietnicą, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Był to wysoki, dość chudy mężczyzna gdzieś koło czterdziestki, jednak równie dobrze mógł mieć dziesięć lat więcej lub mniej i nikt nie zauważyłby różnicy. Morgoth nie odpowiedział na jego słowa, jednak strażnik nie wydawał się nawet zainteresowany jego odpowiedzią. Mieli to załatwić szybko i w miarę cicho. Póki miejsce przy celi było puste. Nie wiedział nic o planach Tower of London, ale mężczyzna wspominał coś o ukrytym przejściu, które miało doprowadzić ich prosto do celu. Tego właśnie chcieli. Wprowadzenia, zapewnienia im spokoju, a potem tylko szybkiego wyprowadzenia w miejsce, gdzie mogli się teleportować. Bo wejść na pewno było łatwiej niż wyjść. Szczególnie że zmierzali do groźnego przestępcy, który raczej nie mógł zostawać sam. Nawet w celi.
Gdy strażnik odwrócił się, by zaprowadzić ich w dane miejsce, Morgoth rzucił ostatnie spojrzenie w stronę Lucindy i podążył jego śladem. Zaczęło się.
Gdy strażnik odwrócił się, by zaprowadzić ich w dane miejsce, Morgoth rzucił ostatnie spojrzenie w stronę Lucindy i podążył jego śladem. Zaczęło się.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szczerze zaczęła się zastanawiać nad tym czemu mężczyzna tak od razu zgodził się ich zaprowadzić. Wiedziała, że złoto dla niektórych jest wszystkim. W końcu na swojej drodze spotykała masę kupców, przemytników i ludzi pałających się niekoniecznie legalną magią. Jednak zawsze pozostawała w takich sprawach ostrożna. Bała się, że może pójść coś nie tak, albo, że w słowach jest ukryte drugie dno, którego się całkowicie nie spodziewa. Teraz nie mieli jednak wyjścia. Pozostało im „zaufać” mężczyźnie i wierzyć, że pieniądze naprawdę znaczą dla niego tak dużo, a nie jest to pułapka czy jakiś głupi żart. Przyjrzała się mężczyźnie, ale tylko chwile. Budził w niej mieszane uczucia, a na rękach od razu pojawiła jej się gęsia skórka. Wstrzymała się od zadania jakiegokolwiek pytania. Mieli przeniknąć niezauważeni i spotkać się z groźnym przestępcą. Wzrok miała pewnie obojętny, ale to dlatego, że nałożenie maski na twarz nie było dla niej problemem. O wiele gorszym problemem okazało się być uspokojenie szalejącego w piersi serca i niepokoju ogarniającego nie tylko jej ciało, ale także umysł. Kiedy ruszyli spojrzała jeszcze raz na mężczyznę ich prowadzącego. Nie spojrzała na Morgo, ale wiedziała, że schody dla nich dopiero się zaczną.
z/t x3
z/t x3
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Opuszczone muzeum
Szybka odpowiedź