Opuszczone muzeum
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Opuszczone muzeum
Tower of London niegdyś tętniło życiem – zabytkowe budynki, wcześniej pełniące funkcję mugolskiego więzienia, po przekształceniu na muzeum stanowiły atrakcję turystyczną, przez którą codziennie przelewały się tłumy odwiedzających Londyn ludzi. Po Bezksiężycowej Nocy i zamknięciu miasta dla niemagicznych, sytuacja jednak drastycznie się zmieniła: wieże, dziedzińce i budowle opustoszały, wypełnione jedynie rozlegającym się od czasu do czasu echem kroków oraz krakaniem kruków. Część zabudowań została zajęta przez czarodziejów i przerobiona na użytek magicznego więzienia, główny gmach muzeum pozostał jednak pusty, a strażnicy – z powodów znanych wyłącznie im – omijają go szerokim łukiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.11.20 12:39, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Cynthia Vanity' has done the following action : rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Brand zauważył, że jego cios nie zrobił zbyt wiele, jednak nie zamierzał przestawać ciąć stwora. Odskoczył tylko na moment, by znaleźć jakieś lepsze miejsce, w które mógłby uderzyć. W końcu zdecydował się na wymierzenie wiwernie cięcia w podbrzusze. Od razu skierował się w tę stronę i z całej siły przyłożył mieczem w tę delikatną przecież część ciała. Musieli szybko pozbyć się i potwora, i ściany. Stracili już Rogera, nie mogli pozwolić na utratę następnej osoby, którą w tym wypadku mógł bez wątpienia być Alexander.
Fridtjof miał tylko nadzieję, że za ścianą było zwyczajne przejście do czarodziejskiej części Tower. I że nikt za nią nie czekał, by powitać "zakradających" się tam Zakonników.
Fridtjof miał tylko nadzieję, że za ścianą było zwyczajne przejście do czarodziejskiej części Tower. I że nikt za nią nie czekał, by powitać "zakradających" się tam Zakonników.
Gość
Gość
The member 'Fridtjof Brand' has done the following action : rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Zbyt wiele rzeczy działo się na raz. Zakonnicy nie byli wstanie dostrzec, czyj cios tego dokonał, ale wiwerna padła przed nimi martwa. W ostatnim przedśmiertnym odruchu wzmocniła strumień ognia, którym zalała Alexandra. Podmuch ten był za silny, żeby lord Selwyn mógł utrzymać tarczę. Płomień poraził jego lewą rękę, która wychyliła się zza tarczy, gdy czarodziej z całej siły walczył, by zachować swoją ochronę. Miał szczęście, że skończyło się zaledwie na jednej kończynie, potwór padł w ostatniej chwili, sekunda dłużej i z uzdrowiciela zostałyby zwęglone zwłoki. Ręka od ramienia aż po czubki palców wyglądała paskudnie. Stopiony płaszcz i szata wcale nie polepszały sytuacji. Ból zaś był okropny. Nie było jednak już jak zawrócić.
Cynthia, dzięki swojemu odważnemu wyczynowi poważnie zraniła się w udo. Cudem tylko kolec wiwerny, który wbił się w nie na kilka centymetrów, ominął tętnicę. Jednakże ból, który powodowało każde drgnięcie mięśnia niemalże uniemożliwiał kobiecie chodzenie. Musiała się o kogoś oprzeć, by się nie przewrócić.
Garrett, Frederick i Fridtjof skończyli bez poważniejszych urazów, walka jednak mocno ich wyczerpała. Wszyscy potrzebowali chwili na złapanie oddechu. Pojedynek z wiwerną trwał dłużej niż mogłoby się wydawać i był znacznie bardziej wymagający niż ktokolwiek przypuszczał. Całej piątce ledwo udało się powalić stworzenie.
Gdy ucichły odgłosy walki, do uszu Zakonników doszedł odgłos płaczu.
- Nie umiecie się bawiiić - zaskowyczał pokój. - Zabiiliście pana Wiwa!
Ściany zatrzęsły się niebezpiecznie.
- To boli - dodał ciszej jakby połykał łzy. Rozżarzona do czerwoności ściana była częściowo dziurawa i to prawdopodobnie na to narzekał pokój. Wszystko ponownie się zatrzęsło i czerwone kamienie opadły na podłogę tworząc przejście do Tower. Szybko jednak zaczęły jakby odrastać. Jakby pokój regenerował się po zadanych uszkodzeniach.
- Pożałujecie! - Zagroził dalej zdławionym przez szloch głosem. Zakonnicy musieli jak najszybciej przedostać się do Tower, a przejście zdawało się być bliżej niż kiedykolwiek wcześniej tego wieczoru.
Korytarz za przejściem był długi. Sądząc z mapy i posiadanych informacji Cressida i Luno nie byli daleko od siebie. Jednakże, dostanie się do ich cel było dość skomplikowane. Byli a różnych piętrach, a zgodnie z mapą, jedyne rozwidlenie znajdowało się zaledwie kilka metrów od pokoju z wiwerną, zaraz za drzwiami. Po ich otworzeniu można było pójść tylko w prawo po Luno, bądź w lewo po Cressidię. Obok obu cel znajdowały się odpływy, dość duże, by po pozbyciu się krat mógł przejść nimi dorosły człowiek. Wyjście zaś było daleko od obu cel i wymagało przejścia obok trzech posterunków strażników.
Zaraz po przejściu przez drzwi, do których wiódł korytarz za odbudowującą się ścianą, i zatrzaśnięciu ich przez ostatnią osobę, przejście zniknęło. Solidne wrota wtopiły się w kamienny mur jakby nigdy nie istniały. Zakonnicy zostali uwięzieni w Tower, musieli znaleźć inne wyjście.
|Na odpis macie 48 godzin.
Alexander i Cynthia, macie -10 do kolejnych rzutów, rana i poparzenia są bardzo poważne. Dalej jednak podziwiam Wasz heroizm.
W jednym poście możecie wyjść z pomieszczenia i wykonać jeszcze jedną czynność. Brak odpisu oznacza nieprzejście przez drzwi wiodące do więzienia i narażenie się na zemstę pokoju.
Cynthia, dzięki swojemu odważnemu wyczynowi poważnie zraniła się w udo. Cudem tylko kolec wiwerny, który wbił się w nie na kilka centymetrów, ominął tętnicę. Jednakże ból, który powodowało każde drgnięcie mięśnia niemalże uniemożliwiał kobiecie chodzenie. Musiała się o kogoś oprzeć, by się nie przewrócić.
Garrett, Frederick i Fridtjof skończyli bez poważniejszych urazów, walka jednak mocno ich wyczerpała. Wszyscy potrzebowali chwili na złapanie oddechu. Pojedynek z wiwerną trwał dłużej niż mogłoby się wydawać i był znacznie bardziej wymagający niż ktokolwiek przypuszczał. Całej piątce ledwo udało się powalić stworzenie.
Gdy ucichły odgłosy walki, do uszu Zakonników doszedł odgłos płaczu.
- Nie umiecie się bawiiić - zaskowyczał pokój. - Zabiiliście pana Wiwa!
Ściany zatrzęsły się niebezpiecznie.
- To boli - dodał ciszej jakby połykał łzy. Rozżarzona do czerwoności ściana była częściowo dziurawa i to prawdopodobnie na to narzekał pokój. Wszystko ponownie się zatrzęsło i czerwone kamienie opadły na podłogę tworząc przejście do Tower. Szybko jednak zaczęły jakby odrastać. Jakby pokój regenerował się po zadanych uszkodzeniach.
- Pożałujecie! - Zagroził dalej zdławionym przez szloch głosem. Zakonnicy musieli jak najszybciej przedostać się do Tower, a przejście zdawało się być bliżej niż kiedykolwiek wcześniej tego wieczoru.
Korytarz za przejściem był długi. Sądząc z mapy i posiadanych informacji Cressida i Luno nie byli daleko od siebie. Jednakże, dostanie się do ich cel było dość skomplikowane. Byli a różnych piętrach, a zgodnie z mapą, jedyne rozwidlenie znajdowało się zaledwie kilka metrów od pokoju z wiwerną, zaraz za drzwiami. Po ich otworzeniu można było pójść tylko w prawo po Luno, bądź w lewo po Cressidię. Obok obu cel znajdowały się odpływy, dość duże, by po pozbyciu się krat mógł przejść nimi dorosły człowiek. Wyjście zaś było daleko od obu cel i wymagało przejścia obok trzech posterunków strażników.
Zaraz po przejściu przez drzwi, do których wiódł korytarz za odbudowującą się ścianą, i zatrzaśnięciu ich przez ostatnią osobę, przejście zniknęło. Solidne wrota wtopiły się w kamienny mur jakby nigdy nie istniały. Zakonnicy zostali uwięzieni w Tower, musieli znaleźć inne wyjście.
|Na odpis macie 48 godzin.
Alexander i Cynthia, macie -10 do kolejnych rzutów, rana i poparzenia są bardzo poważne. Dalej jednak podziwiam Wasz heroizm.
W jednym poście możecie wyjść z pomieszczenia i wykonać jeszcze jedną czynność. Brak odpisu oznacza nieprzejście przez drzwi wiodące do więzienia i narażenie się na zemstę pokoju.
Było tak blisko.
Teraz pozostawało mu jedynie zawyć, padając. Skowyt urwany uderzeniem o ziemię, powodującym uwolnienie się ze świestem powietrza z płuc. Pulsująca w uszach krew i ten ból. Smród palonego ciała nie był możliwy do pomylenia z czymkolwiek innym. I wtedy to usłyszał.
Jednak ta chwila wystarczyła, by powróciła mu przytomność umysłu - w takim stopniu, by po zauważeniu prześwitu w ścianie przewrócić się na bok i przy pomocy prawej ręki dźwignąć się na nogi, oraz z lekka chwiejnie na nich stać. Obejrzał się na towarzyszy, i chociaż wciąż przeszywał go raz po raz ból, skupił się na myśleniu. Noga Cynthi wyglądała źle.
- Pomóżcie jej i chodźcie szybko - powiedział, lekko chrypiąc. Nie zauważył nigdzie Rogera ani jego ciała. Jedynym logicznym wyjaśnieniem było więc, że został po tamtej stronie drzwi. Selwyn westchnął na myśl o aurorze, gdy sam przechodził przez zasklepiającą się wyrwę w murze, a dalej przez drzwi. Dopiero wtedy rozluźnił zaciśnięte szczęki i opadł na podłogę. Jego oddech już wcześniej rozedrgany, przy zdejmowaniu płaszcza stał się urywany i krótki. Problem stanowił lewy rękaw, stopiony w jedno z pulloverem pod spodem. Jeden z bandaży trzymanych w kieszeni płaszcza wsadził sobie w zęby, by zacząć powoli i ostrożnie, kawałek po kawałku rozrywać ten materiałowy stop, by odsłonić własne, czerwone, poprzypalane mięso.
- Kurwa... kurwakurwakurwa - Alexander klął pod nosem, wciąż ściskając w zębach bandaż, gdy wraz z materiałem odchodziła jego własna skóra. Każda dama do towarzystwa poprzedzona była serią jęknięć, sapnięć, syczeń. W końcu mięsiście czerwone ciało było całkowicie wolne od krępujących je tkanin, Alexander czoło i pierś miał całe pokryte potem, a głowę oparł o mur za plecami, oddychając ciężko. Merlinie, jak bolało.
Gdy w końcu zebrał w sobie dość siły, sięgnął zdrową ręką po różdżkę. Nie wiedział, jaki efekt przyniesie to na tak rozległe oparzenia, albo czy w ogóle może znów używać magii. Jedno jednak wiedział - blizny pozostaną na pewno.
- Cauma sanavi - celując w spaloną kończynę powiedział najwyraźniej, jak był w stanie, po czym znów oparł się o mur. Przeklęta gadzina.
- Dajcie mi jeszcze chwilę - powiedział, sięgając po swoją manierkę z wodą, po czym pociągnął kilka dużych łyków.
Teraz pozostawało mu jedynie zawyć, padając. Skowyt urwany uderzeniem o ziemię, powodującym uwolnienie się ze świestem powietrza z płuc. Pulsująca w uszach krew i ten ból. Smród palonego ciała nie był możliwy do pomylenia z czymkolwiek innym. I wtedy to usłyszał.
Alexander!
Ten głos. Odległe wspomnienie. Myślał, że zapomniał. Piętnaście lat bezwzględnej ciszy. Jego powieki odsłoniły oczy. Ta panika w Jej głosie, gdy po raz pierwszy objawiły się jego zdolności magiczne... Merlinie. Dobrze, że oczy miał zaszklone z powodu bólu, nikt nie posądzi go o rozczulanie się nad wspomnieniem.Jednak ta chwila wystarczyła, by powróciła mu przytomność umysłu - w takim stopniu, by po zauważeniu prześwitu w ścianie przewrócić się na bok i przy pomocy prawej ręki dźwignąć się na nogi, oraz z lekka chwiejnie na nich stać. Obejrzał się na towarzyszy, i chociaż wciąż przeszywał go raz po raz ból, skupił się na myśleniu. Noga Cynthi wyglądała źle.
- Pomóżcie jej i chodźcie szybko - powiedział, lekko chrypiąc. Nie zauważył nigdzie Rogera ani jego ciała. Jedynym logicznym wyjaśnieniem było więc, że został po tamtej stronie drzwi. Selwyn westchnął na myśl o aurorze, gdy sam przechodził przez zasklepiającą się wyrwę w murze, a dalej przez drzwi. Dopiero wtedy rozluźnił zaciśnięte szczęki i opadł na podłogę. Jego oddech już wcześniej rozedrgany, przy zdejmowaniu płaszcza stał się urywany i krótki. Problem stanowił lewy rękaw, stopiony w jedno z pulloverem pod spodem. Jeden z bandaży trzymanych w kieszeni płaszcza wsadził sobie w zęby, by zacząć powoli i ostrożnie, kawałek po kawałku rozrywać ten materiałowy stop, by odsłonić własne, czerwone, poprzypalane mięso.
- Kurwa... kurwakurwakurwa - Alexander klął pod nosem, wciąż ściskając w zębach bandaż, gdy wraz z materiałem odchodziła jego własna skóra. Każda dama do towarzystwa poprzedzona była serią jęknięć, sapnięć, syczeń. W końcu mięsiście czerwone ciało było całkowicie wolne od krępujących je tkanin, Alexander czoło i pierś miał całe pokryte potem, a głowę oparł o mur za plecami, oddychając ciężko. Merlinie, jak bolało.
Gdy w końcu zebrał w sobie dość siły, sięgnął zdrową ręką po różdżkę. Nie wiedział, jaki efekt przyniesie to na tak rozległe oparzenia, albo czy w ogóle może znów używać magii. Jedno jednak wiedział - blizny pozostaną na pewno.
- Cauma sanavi - celując w spaloną kończynę powiedział najwyraźniej, jak był w stanie, po czym znów oparł się o mur. Przeklęta gadzina.
- Dajcie mi jeszcze chwilę - powiedział, sięgając po swoją manierkę z wodą, po czym pociągnął kilka dużych łyków.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 02.06.16 1:59, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
W chwili, kiedy Cynka porwała się z mieczem na wiwernę wstrzymałem oddech, choć w gruncie rzeczy powinienem był zatrzymać samą Vanity. I nawet nie zainteresowałem się tym, że wiwerna padła, bo wraz z gadem padła Cynthia, której noga nie prezentowała się zbyt zdrowo. Nie zastanawiając się dłużej, rzuciłem swoje rycerskie oręża, by zgodnie ze średniowiecznym kodeksem szlachetnego wojownika ruszyć na pomoc.
- Jesteś nienormalna. - Skwitowałem wyczyn przyjaciółki, nieco podekscytowany, ale chyba jednak bardziej zaniepokojony, po czym pomogłem jej wstać i przejść przez roztopioną ścianę (w samą porę, bo mur po chwili zaczął się zasklepiać) by za jej barierą osunąć się na zimną posadzkę, co uznałem za miłą odmianę.
Słyszałem jęki dochodzące z komnaty, zastanawiając się, co jeszcze czyha na nas w korytarzach Tower. Jak daleko sięgała magia, która spotkała nas za ścianą? Bywałem przecież w podziemiach więzienia i nie przypominam sobie, by funkcjonowały jako labirynt tortur – choć może tak właśnie postępowały z każdym, kto nie powinien się tu znaleźć? Czy faktycznie mogło spotkać nas coś gorszego niż w i w e r n a? Zdaje się, iż nadal nie do końca wierzyłem, że powaliliśmy to stworzenie, unikając trafienia na ruszt, choć ręka Selwyna nie prezentowała się najlepiej. Wolałem nawet nie myśleć o tym, jak niewiele zabrakło, by z Alexa został taki sam popiół, jak z kawałków jego rękawa. Ale to właśnie jego poświęcenie pozwoliło nam na przejście do właściwego korytarza.
- Co z Elliottem? Ktoś go widział? - Spojrzałem na pozostałych, nie do końca będąc pewnym, czy chcę znać prawdę. Odwróciłem się do skulonej obok mnie Cynthii, ponownie spoglądając na jej zakrwawioną nogę. - To nie wygląda dobrze. Nie jestem uzdrowicielem, ale może się uda... - W końcu jako auror przeszedłem kurs udzielania pierwszej pomocy i posiadałem podstawową wiedzę na temat magii leczniczej. Uklęknąłem obok Vanity, starając się oczyścić umysł tak, jak nauczyłem się tego w odległym Tybecie. Postanowiłem skupić się na zaklęciu (przecież magia musiała już działać!), choć trudno było odciągnąć galopadę myśli od rozważań, jak i zignorować dobijające się do świadomości sceny walki z wiwerną, które z pewnością wyryją się w mojej pamięci na dłużej. - Vulnera Sanantur – wypowiedziałem formułę, celując końcem różdżki w rozcięcie.
Bez względu na zmęczenie i odniesione rany, nie mogliśmy jednak trwonić więcej czasu na odpoczynek. Przed nami rozpościerało się rozwidlenie, a to oznaczało tylko jedno – podejmowanie decyzji. Oby bardziej trafnych, niż nasze dotychczasowe wybory.
- Dokąd teraz? - zapytałem zakonników, którzy dzierżyli w dłoniach mapy, spoglądając to na nich, to na bezkresne otchłanie więziennych tuneli.
- Jesteś nienormalna. - Skwitowałem wyczyn przyjaciółki, nieco podekscytowany, ale chyba jednak bardziej zaniepokojony, po czym pomogłem jej wstać i przejść przez roztopioną ścianę (w samą porę, bo mur po chwili zaczął się zasklepiać) by za jej barierą osunąć się na zimną posadzkę, co uznałem za miłą odmianę.
Słyszałem jęki dochodzące z komnaty, zastanawiając się, co jeszcze czyha na nas w korytarzach Tower. Jak daleko sięgała magia, która spotkała nas za ścianą? Bywałem przecież w podziemiach więzienia i nie przypominam sobie, by funkcjonowały jako labirynt tortur – choć może tak właśnie postępowały z każdym, kto nie powinien się tu znaleźć? Czy faktycznie mogło spotkać nas coś gorszego niż w i w e r n a? Zdaje się, iż nadal nie do końca wierzyłem, że powaliliśmy to stworzenie, unikając trafienia na ruszt, choć ręka Selwyna nie prezentowała się najlepiej. Wolałem nawet nie myśleć o tym, jak niewiele zabrakło, by z Alexa został taki sam popiół, jak z kawałków jego rękawa. Ale to właśnie jego poświęcenie pozwoliło nam na przejście do właściwego korytarza.
- Co z Elliottem? Ktoś go widział? - Spojrzałem na pozostałych, nie do końca będąc pewnym, czy chcę znać prawdę. Odwróciłem się do skulonej obok mnie Cynthii, ponownie spoglądając na jej zakrwawioną nogę. - To nie wygląda dobrze. Nie jestem uzdrowicielem, ale może się uda... - W końcu jako auror przeszedłem kurs udzielania pierwszej pomocy i posiadałem podstawową wiedzę na temat magii leczniczej. Uklęknąłem obok Vanity, starając się oczyścić umysł tak, jak nauczyłem się tego w odległym Tybecie. Postanowiłem skupić się na zaklęciu (przecież magia musiała już działać!), choć trudno było odciągnąć galopadę myśli od rozważań, jak i zignorować dobijające się do świadomości sceny walki z wiwerną, które z pewnością wyryją się w mojej pamięci na dłużej. - Vulnera Sanantur – wypowiedziałem formułę, celując końcem różdżki w rozcięcie.
Bez względu na zmęczenie i odniesione rany, nie mogliśmy jednak trwonić więcej czasu na odpoczynek. Przed nami rozpościerało się rozwidlenie, a to oznaczało tylko jedno – podejmowanie decyzji. Oby bardziej trafnych, niż nasze dotychczasowe wybory.
- Dokąd teraz? - zapytałem zakonników, którzy dzierżyli w dłoniach mapy, spoglądając to na nich, to na bezkresne otchłanie więziennych tuneli.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Zacisnęłam zęby, kiedy poczułam ból w udzie, ale nie poddawałam się. Wbiłam przebrzydłej wiwernie miecz w ten jej wredowaty mózg, po czym spróbowałam jakoś zsunąć z niej, by nie rozwalić sobie nogi jeszcze bardziej. Ostatecznie zleciałam z bestii, spadając na twardą posadzkę. Ale to nic w porównaniu z bólem, który pojawiał się przy każdym ruchu nogą… o utracie nogi nie chciałam myśleć, więc kiedy nie mogłam stanąć, po prostu zwróciłam się do Fredericka zaraz po tym, jak Alexander nas ponaglił. Sam miał poparzoną rękę i żałowałam, że nie jestem za bardzo w stanie mu w tej chwili pomóc.
– Fredericku… – Westchnęłam niby to ciężko. – Często mi to mówią – stwierdziłam, wyszczerzając się w szerokim uśmiechu, choć bolało bardzo mocno, co pewnie można było łatwo wyczytać z mimiki twarzy. Kiedy było się uzdrowicielem, od razu widziało się tę zmianę w oczach, mimice, zachowaniu. Nawet wtedy, kiedy się miało do czynienia z urodzonymi aktorami. Tylko że mój ból to nic.
Przekicałam jakoś ten kawałek i przeszłam przez ścianę, po drodze zmuszając jeszcze Fredericka do złapania za moją torbę. Nie zamierzałam o niej zapominać, szczególnie, że miałam w niej eliksiry dla więźniów i jeszcze ze dwa kawałki ciasta czekoladowego.
– Uważaj, lisie. Mam tam szkło – rzuciłam, odbierając swój pakunek. Zobaczyłam pospiesznie, czy wszystko jest całe. Dopiero później zerknęłam na swoje udo, co nie było sprawą prostą, bo musiałam nieźle się wygiąć, by ujrzeć ranę. Musiałam poczekać, aż wszyscy przejdą i dopiero wtedy kogoś poprosić o… pomoc Alexandra?
– Ooo… Doskonale – stwierdziłam, zbolała patrząc na swoją ranę. – Chyba się udało. Hahaha. Będziemy mieli co wspominać, a ja będę mogła chodzić – przyznałam, po czym rozejrzałam się za Rogerem. Czyżbyśmy go zgubili? Chyba nie, prawda? I musieliśmy znaleźć rannych więźniów z Zakonu.
– Jak oni się nazywali? – zapytałam, choć zaraz wpadło mi do głowy imię tego najbardziej rannego. Powinniśmy chyba wpierw pójść po niego, prawda?
– Wskaż mi Luno – odparłam niepewnie, wyciągnąwszy swą różdżkę z kieszeni. Nie miałam pojęcia, czy tu zaklęcia działają, ale jeśli nie, to nadal trawił mnie ból. I tak mnie trawiły jego pozostałości, jeśli jednak tak, ale… Gdzie Roger? Gdzie są więźniowie? Jak wydostaniemy się z tych podziemi? Ciasto czekoladowe nas z nich nie wyciągnie...
– Fredericku… – Westchnęłam niby to ciężko. – Często mi to mówią – stwierdziłam, wyszczerzając się w szerokim uśmiechu, choć bolało bardzo mocno, co pewnie można było łatwo wyczytać z mimiki twarzy. Kiedy było się uzdrowicielem, od razu widziało się tę zmianę w oczach, mimice, zachowaniu. Nawet wtedy, kiedy się miało do czynienia z urodzonymi aktorami. Tylko że mój ból to nic.
Przekicałam jakoś ten kawałek i przeszłam przez ścianę, po drodze zmuszając jeszcze Fredericka do złapania za moją torbę. Nie zamierzałam o niej zapominać, szczególnie, że miałam w niej eliksiry dla więźniów i jeszcze ze dwa kawałki ciasta czekoladowego.
– Uważaj, lisie. Mam tam szkło – rzuciłam, odbierając swój pakunek. Zobaczyłam pospiesznie, czy wszystko jest całe. Dopiero później zerknęłam na swoje udo, co nie było sprawą prostą, bo musiałam nieźle się wygiąć, by ujrzeć ranę. Musiałam poczekać, aż wszyscy przejdą i dopiero wtedy kogoś poprosić o… pomoc Alexandra?
– Ooo… Doskonale – stwierdziłam, zbolała patrząc na swoją ranę. – Chyba się udało. Hahaha. Będziemy mieli co wspominać, a ja będę mogła chodzić – przyznałam, po czym rozejrzałam się za Rogerem. Czyżbyśmy go zgubili? Chyba nie, prawda? I musieliśmy znaleźć rannych więźniów z Zakonu.
– Jak oni się nazywali? – zapytałam, choć zaraz wpadło mi do głowy imię tego najbardziej rannego. Powinniśmy chyba wpierw pójść po niego, prawda?
– Wskaż mi Luno – odparłam niepewnie, wyciągnąwszy swą różdżkę z kieszeni. Nie miałam pojęcia, czy tu zaklęcia działają, ale jeśli nie, to nadal trawił mnie ból. I tak mnie trawiły jego pozostałości, jeśli jednak tak, ale… Gdzie Roger? Gdzie są więźniowie? Jak wydostaniemy się z tych podziemi? Ciasto czekoladowe nas z nich nie wyciągnie...
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Cynthia Vanity' has done the following action : rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Nie był do końca pewien, co stało się pomiędzy zabiciem wiwerny a przeskoczeniem do kolejnego pokoju - chyba w międzyczasie zaoferował Alexowi pomoc, chyba spojrzał z obrzydzeniem i zarazem ulgą na wiwernę, chyba nawet zastanowił się, dlaczego nie było wśród nich Rogera. Walka z tym gadem wciąż zdawała mu się nierealna; pozostawał w amoku, jego gesty dyktowała adrenalina, myśli zagłuszało przyspieszone tętno.
Całkowicie opanował się dopiero wtedy, gdy pomieszczenie znów wykazało cechy istoty żywej i rozgrzana ściana zrosła się tuż po tym, jak przez nią przeszli. Obrzucił pozostałych spojrzeniem - wreszcie widzącym, wreszcie w pełni racjonalnym - i dostrzegł grupę wycieńczonych, rannych ludzi, a przecież do uratowania więźniów, ich pierwotnego celu, prowadziła jeszcze daleka droga.
- Roger - rzucił niewyraźnym, zachrypniętym głosem, tknięty słowami Freda. - Roger - powtórzył głośniej, licząc na to, że z któregoś okrytego mrokiem kąta wyskoczy nagle rudy, prążkowany kot. Nie wyskoczył. - Wrócimy po niego, pewnie został na górze - okłamał siebie i innych; nie był głupi, domyślał się, co mogło mieć miejsce. Nie mieli jednak żadnej pewności, co naprawdę się stało, a to nie był dobry moment, aby roztrząsać potencjalną śmierć.
Był aurorem, regularnie spotykał się śmiercią twarzą w twarz, nie pierwszy raz zginął ktoś, z kim ledwie chwilę temu wymieniał beztroskie słowa. Myśli o tym nie mogą zaważyć na powodzeniu ich misji.
Upije się z żalu i rozgoryczenia dopiero jutro.
Odrobinę zbyt późno dostrzegł, co się święci. - Fred, to naprawdę nie jest... - dobry pomysł; ale tego już nie zdążył powiedzieć, bo różdżka została wyciągnięta, a inkantacja padła. A może po prostu nie zdawał sobie sprawy z nadprzeciętnych zdolności Lisa? W każdym razie - mógł tylko tępo patrzeć to na Freda, to na Cynthię, to na różdżkę końcem wskazującą paskudną ranę i oczekiwać skutków rzuconego zaklęcia.
Wyjął manierkę z wodą, za nią paczkę papierosów, którą po chwili zawahania z powrotem schował. Wziął za to niewielki łyk - bardziej żeby ochłonąć, nie ugasić pragnienie.
- Panie Brand? - rzucił nieme pytanie o stan i samopoczucie, bo czy wszystko w porządku nie chciało przejść mu w gardło - oczywiście, że nie było. Nienachalnie wystawił w jego kierunku manierkę, by zaraz przejść do Alexa. - Dasz radę dalej iść? - Rana (rana? raczej usmażona ręka) nie wyglądała najlepiej i najgorsza była ta bezsilność; nie miał pojęcia, jak mógłby mu pomóc. I uderzyła go myśl, że ucierpieli jedynie medycy; właśnie ci, którzy mieli zanieść pomoc skatowanym Luno i Cressidzie.
Zerknął na mapę - korytarz rozwidlał się, a oboje więźniowie znajdowali się po przeciwległych stronach więzienia. Ciężko wypuścił powietrze. - Cress w lewo, Luno w prawo, musimy się rozdzielić - powiedział machinalnie, bez większych emocji drżących w głosie. Uniósł spojrzenie, z uwagą przyjrzał się pozostałym, jakby przepraszająco, choć nie zdradził słowami, za co przepraszał. - Pójdę po Skeetera - bo jestem ci to winien, bo jesteś mi przyjacielem, bo boję się, że strzeże cię zbyt wielu strażników. - Alex? - rzucił w przestrzeń, zastanawiając się, czy Selwyn nie zechce ruszyć razem z nim; w tym momencie o bezpieczeństwo Cynthii mogliby dbać Fred i Fridtjof, co zdawało mu się całkiem rozsądne. Przynajmniej jak na aktualne standardy. - I przede wszystkim... uważajcie na siebie - dodał trochę ciszej, sięgając po różdżkę; a nuż zaklęcie mu się uda i pozwoli zapewnić pozostałym (wciąż liche) bezpieczeństwo. - Magicus Extremos - wymruczał, choć dbał o każdą zgłoskę i dobry akcent; to było trudne zaklęcie, nie chciał się rozproszyć.
Całkowicie opanował się dopiero wtedy, gdy pomieszczenie znów wykazało cechy istoty żywej i rozgrzana ściana zrosła się tuż po tym, jak przez nią przeszli. Obrzucił pozostałych spojrzeniem - wreszcie widzącym, wreszcie w pełni racjonalnym - i dostrzegł grupę wycieńczonych, rannych ludzi, a przecież do uratowania więźniów, ich pierwotnego celu, prowadziła jeszcze daleka droga.
- Roger - rzucił niewyraźnym, zachrypniętym głosem, tknięty słowami Freda. - Roger - powtórzył głośniej, licząc na to, że z któregoś okrytego mrokiem kąta wyskoczy nagle rudy, prążkowany kot. Nie wyskoczył. - Wrócimy po niego, pewnie został na górze - okłamał siebie i innych; nie był głupi, domyślał się, co mogło mieć miejsce. Nie mieli jednak żadnej pewności, co naprawdę się stało, a to nie był dobry moment, aby roztrząsać potencjalną śmierć.
Był aurorem, regularnie spotykał się śmiercią twarzą w twarz, nie pierwszy raz zginął ktoś, z kim ledwie chwilę temu wymieniał beztroskie słowa. Myśli o tym nie mogą zaważyć na powodzeniu ich misji.
Upije się z żalu i rozgoryczenia dopiero jutro.
Odrobinę zbyt późno dostrzegł, co się święci. - Fred, to naprawdę nie jest... - dobry pomysł; ale tego już nie zdążył powiedzieć, bo różdżka została wyciągnięta, a inkantacja padła. A może po prostu nie zdawał sobie sprawy z nadprzeciętnych zdolności Lisa? W każdym razie - mógł tylko tępo patrzeć to na Freda, to na Cynthię, to na różdżkę końcem wskazującą paskudną ranę i oczekiwać skutków rzuconego zaklęcia.
Wyjął manierkę z wodą, za nią paczkę papierosów, którą po chwili zawahania z powrotem schował. Wziął za to niewielki łyk - bardziej żeby ochłonąć, nie ugasić pragnienie.
- Panie Brand? - rzucił nieme pytanie o stan i samopoczucie, bo czy wszystko w porządku nie chciało przejść mu w gardło - oczywiście, że nie było. Nienachalnie wystawił w jego kierunku manierkę, by zaraz przejść do Alexa. - Dasz radę dalej iść? - Rana (rana? raczej usmażona ręka) nie wyglądała najlepiej i najgorsza była ta bezsilność; nie miał pojęcia, jak mógłby mu pomóc. I uderzyła go myśl, że ucierpieli jedynie medycy; właśnie ci, którzy mieli zanieść pomoc skatowanym Luno i Cressidzie.
Zerknął na mapę - korytarz rozwidlał się, a oboje więźniowie znajdowali się po przeciwległych stronach więzienia. Ciężko wypuścił powietrze. - Cress w lewo, Luno w prawo, musimy się rozdzielić - powiedział machinalnie, bez większych emocji drżących w głosie. Uniósł spojrzenie, z uwagą przyjrzał się pozostałym, jakby przepraszająco, choć nie zdradził słowami, za co przepraszał. - Pójdę po Skeetera - bo jestem ci to winien, bo jesteś mi przyjacielem, bo boję się, że strzeże cię zbyt wielu strażników. - Alex? - rzucił w przestrzeń, zastanawiając się, czy Selwyn nie zechce ruszyć razem z nim; w tym momencie o bezpieczeństwo Cynthii mogliby dbać Fred i Fridtjof, co zdawało mu się całkiem rozsądne. Przynajmniej jak na aktualne standardy. - I przede wszystkim... uważajcie na siebie - dodał trochę ciszej, sięgając po różdżkę; a nuż zaklęcie mu się uda i pozwoli zapewnić pozostałym (wciąż liche) bezpieczeństwo. - Magicus Extremos - wymruczał, choć dbał o każdą zgłoskę i dobry akcent; to było trudne zaklęcie, nie chciał się rozproszyć.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Nagle, w jednej chwili, wiwerna leżała martwa na ziemi. Ściana, pod którą stał Alexander była... cóż, stopiona, a cały pokój drżał ze... złości? I płakał. Magia.
Fridtjof momentalnie odrzucił od siebie miecz i rozejrzał się po ludziach, z którymi siedział w tym bagnie. Wszyscy byli zmęczeni, można by powiedzieć, że zmordowani. A jednak żywi. Tylko Cynthii i Alexandrowi blisko było śmierci. Na szczęście wszyscy po chwili znaleźli się szczęśliwie za topiącym się murem. Brand tylko rozejrzał się nerwowo po opustoszałej już sali. Starł z twarzy pot. Oprócz zwłok stworzenia nie było tam już nikogo. Nie było Rogera.
W końcu i starszy auror znalazł się w korytarzu, zostawiając za sobą straszliwą przestrzeń magicznego pomieszczenia. I wtedy ktoś zadał pytanie. Fridtjof przełknął z trudem ślinę i skrzywił się, ściskając mocno powieki, jak gdyby doznał jakiegoś silnego bólu. Był to jednak moment. Zaraz potem spojrzał na wszystkich spokojnie. Nie powinni się teraz zatrzymywać, by opłakiwać współpracownika lub... No, nie powinni robić czegokolwiek różnego od dążenia do celu ich misji.
- Gdziekolwiek jest, na pewno sobie dobrze radzi. - odrzekł, można powiedzieć, że chłodno i sucho, ale znowu bardzo profesjonalnie.
Wtedy dostrzegł całkiem głupie posunięcie jednego z obecnych tam Zakonników. Czy on w ogóle znał się na magii leczniczej? Jeżeli nie... Cynthia może mieć większy problem niż głęboką dziurę w udzie.
- Panie Selwyn. Myślę, że to Pan powinien na to spojrzeć...
Na nieśmiałą propozycję Garretta kiwnął jedynie głową, by go uspokoić, odpowiadając na niezadane pytanie i przejął manierkę. Upił też tylko mały łyk. Przez sprawę z Elliotem trochę zaschło mu w gardle.
- W takim razie nasza trójka idzie po Cressidę. Mam tylko nadzieję, że z Twoją nogą nie będzie gorzej, Cynthio. - powiedział, zmartwiony.
Byłoby bardzo źle. I nawet Magicus Extremos nie pomogłoby w tej sytuacji, chociaż intencje Weasleya są bardzo dobre i w zupełności przez Fridtjofa zrozumiałe.
Wyższa siło. Jeżeli w ogóle w jakiejkolwiek postaci istniejesz... Nie daj im zginąć.
Fridtjof momentalnie odrzucił od siebie miecz i rozejrzał się po ludziach, z którymi siedział w tym bagnie. Wszyscy byli zmęczeni, można by powiedzieć, że zmordowani. A jednak żywi. Tylko Cynthii i Alexandrowi blisko było śmierci. Na szczęście wszyscy po chwili znaleźli się szczęśliwie za topiącym się murem. Brand tylko rozejrzał się nerwowo po opustoszałej już sali. Starł z twarzy pot. Oprócz zwłok stworzenia nie było tam już nikogo. Nie było Rogera.
W końcu i starszy auror znalazł się w korytarzu, zostawiając za sobą straszliwą przestrzeń magicznego pomieszczenia. I wtedy ktoś zadał pytanie. Fridtjof przełknął z trudem ślinę i skrzywił się, ściskając mocno powieki, jak gdyby doznał jakiegoś silnego bólu. Był to jednak moment. Zaraz potem spojrzał na wszystkich spokojnie. Nie powinni się teraz zatrzymywać, by opłakiwać współpracownika lub... No, nie powinni robić czegokolwiek różnego od dążenia do celu ich misji.
- Gdziekolwiek jest, na pewno sobie dobrze radzi. - odrzekł, można powiedzieć, że chłodno i sucho, ale znowu bardzo profesjonalnie.
Wtedy dostrzegł całkiem głupie posunięcie jednego z obecnych tam Zakonników. Czy on w ogóle znał się na magii leczniczej? Jeżeli nie... Cynthia może mieć większy problem niż głęboką dziurę w udzie.
- Panie Selwyn. Myślę, że to Pan powinien na to spojrzeć...
Na nieśmiałą propozycję Garretta kiwnął jedynie głową, by go uspokoić, odpowiadając na niezadane pytanie i przejął manierkę. Upił też tylko mały łyk. Przez sprawę z Elliotem trochę zaschło mu w gardle.
- W takim razie nasza trójka idzie po Cressidę. Mam tylko nadzieję, że z Twoją nogą nie będzie gorzej, Cynthio. - powiedział, zmartwiony.
Byłoby bardzo źle. I nawet Magicus Extremos nie pomogłoby w tej sytuacji, chociaż intencje Weasleya są bardzo dobre i w zupełności przez Fridtjofa zrozumiałe.
Wyższa siło. Jeżeli w ogóle w jakiejkolwiek postaci istniejesz... Nie daj im zginąć.
Gość
Gość
Alexandrowi udało się wykonać zaklęcie. Mógł poczuć momentalną ulgę. Chociaż rany nie zagoiły się do końca, ból znacząco ustąpił. Kończyna jednak dalej krwawiła z miejsc, z których oderwać trzeba było stopiony płaszcz. Jak uzdrowiciel lord Selwyn mógł jednak zauważyć, że te obrażenia wymagają znacznie dłuższej kuracji. Cały czas musiał uważać na rękę, ale była ona już w znacznie lepszym stanie.
Mniej szczęścia miał Frederick. Szlachetne z pewnością pobudki nie wystarczyły, by poprawnie rzucić zaklęcie, o którego działaniu wiedział tak niewiele. Zamiast pomóc Cynthii zaszkodził sam sobie. Fox poczuł jak zimne ostrza rozcinają jego skórę w kilku miejscach. Jedna duża szrama przebiegała przez całą długość jego klatki piersiowej, druga naznaczyła jego lewą łopatkę i ciągnąc się aż przez prawy pośladek kończyła się dopiero w połowie uda. Najdotkliwsze jednak było to najmniejsze z rozcięć, na głowie. Ułożyło się tak nieszczęśliwie, że prawe ucho Fredericka przestało być integralną częścią ciała Lisa i upadło na ziemię. Na szczęście uszkodzeniu nie uległo nic oprócz odciętej małżowiny. Jej odnowienie jednak wymagało więcej czasu niż Zakonnicy mieli w Tower.
Zaklęcie Cynthii także nie zadziałało tak, jak by sobie tego zażyczyła. Różdżka zaczęła obracać się we wszystkich kierunkach próbując znaleźć drogę. Najwyraźniej jednak nawet magia gubiła się w krętych korytarzach Tower of London. Zakonnicy zaufać musieli mapom.
Zaklęcia Garretta zadziałało idealnie, wszyscy mogli poczuć zastrzyk energii.
|Na odpis macie 48 godzin
Frederick, używanie magii leczniczej bez odpowiedniego przeszkolenia jest niebezpieczne, nie rób tego na przyszłość. Twoje obrażenia nie są groźne dla życia, ale znacząco osłabiają organizm, stąd od wszystkich rzutów odjąć musisz 5. Obecnie żadna magia nie zaleczy ran.
Alex, zaklęcie pomogło, dalej jednak jesteś osłabiony, od rzutów odejmujesz 5.
Cynthia, zaklęcie Fredericka z oczywistych względów nie zadziałało, dalej nie możesz chodzić, dalej masz -10 do kolejnych rzutów.
Jeżeli decydujecie się iść, nie musicie rzucać kością czy udało się wam znaleźć właściwą drogę.
Zaklęcie Garretta liczy się dopiero od tej kolejki, w sumie działać będzie przez trzy.
Pierwsza kolejka.
Mniej szczęścia miał Frederick. Szlachetne z pewnością pobudki nie wystarczyły, by poprawnie rzucić zaklęcie, o którego działaniu wiedział tak niewiele. Zamiast pomóc Cynthii zaszkodził sam sobie. Fox poczuł jak zimne ostrza rozcinają jego skórę w kilku miejscach. Jedna duża szrama przebiegała przez całą długość jego klatki piersiowej, druga naznaczyła jego lewą łopatkę i ciągnąc się aż przez prawy pośladek kończyła się dopiero w połowie uda. Najdotkliwsze jednak było to najmniejsze z rozcięć, na głowie. Ułożyło się tak nieszczęśliwie, że prawe ucho Fredericka przestało być integralną częścią ciała Lisa i upadło na ziemię. Na szczęście uszkodzeniu nie uległo nic oprócz odciętej małżowiny. Jej odnowienie jednak wymagało więcej czasu niż Zakonnicy mieli w Tower.
Zaklęcie Cynthii także nie zadziałało tak, jak by sobie tego zażyczyła. Różdżka zaczęła obracać się we wszystkich kierunkach próbując znaleźć drogę. Najwyraźniej jednak nawet magia gubiła się w krętych korytarzach Tower of London. Zakonnicy zaufać musieli mapom.
Zaklęcia Garretta zadziałało idealnie, wszyscy mogli poczuć zastrzyk energii.
|Na odpis macie 48 godzin
Frederick, używanie magii leczniczej bez odpowiedniego przeszkolenia jest niebezpieczne, nie rób tego na przyszłość. Twoje obrażenia nie są groźne dla życia, ale znacząco osłabiają organizm, stąd od wszystkich rzutów odjąć musisz 5. Obecnie żadna magia nie zaleczy ran.
Alex, zaklęcie pomogło, dalej jednak jesteś osłabiony, od rzutów odejmujesz 5.
Cynthia, zaklęcie Fredericka z oczywistych względów nie zadziałało, dalej nie możesz chodzić, dalej masz -10 do kolejnych rzutów.
Jeżeli decydujecie się iść, nie musicie rzucać kością czy udało się wam znaleźć właściwą drogę.
Zaklęcie Garretta liczy się dopiero od tej kolejki, w sumie działać będzie przez trzy.
Pierwsza kolejka.
Wraz z końcem wypowiedzianego przez Alexandra zaklęcia przyszła ulga - chociaż wpatrywał się w ścianę naprzeciwko siebie, pociągając małe łyczki z manierki, czuł jak skóra na jego ręce częściowo się zabliźnia. Nie powiedział nic o Rogerze. Najzwyczajniej z świecie nie był w stanie, nie chcąc też tracić więcej energii. Obiecał sobie jednak, że jak już z tego wyjdą to ruszy go poszukać. Nie chciał rozpatrywać tragicznych scenariuszy, nic dobrego bowiem nie mogło to przynieść w ich obecnym położeniu. Właśnie, o wilku... czy też raczej lisie mowa.
- Szlag - powiedział, jednocześnie ruszając do Fredericka. W ostatnim momencie pochwycił jeszcze zdrową ręką swój płaszcz, po czym z kieszeni wydobył bandaże.
- Fox, to było idiotyczne posunięcie z Twojej strony. Leczenie tego zaklęciem nic nie da. Ręce do góry. Panie Brand, proszę mu pomóc je podnieść - rzucił szybko, widząc wykwitającą na plecach Foxa plamę krwi. Zerknął jeszcze na nogi i.. westchnął ciężko. Następnie zdjął z Lisa koszulkę, rozwinął jeden z bandaży, by następnie złożyć go w kwadrat i przyłożyć do krwawiącej szramy po lisim uchu. Lewa ręka nadal była nie do końca sprawna, ból ustąpił jednak na tyle, by na spokojnie był w stanie wykonać tak prostą czynność, jaką stanowiło przytrzymanie kawałka materiału. Prawą zaś wprawnie owijał bandaż wokół głowy poszkodowanego, by na końcu zawiązać ze sobą oba jego końce, mocując w ten sposób opatrunek.
- Garrett, trzeba zdjąć mu resztę ubrań, rozpruło mu zakończenie pleców i udo. Mógłbym cię prosić? - zapytał, mając pewność, że Weasley mu pomoże. Sam zaś odłożył dwa bandaże na bok i jął owijać kolejnym klatkę piersiową i plecy delikwenta.
- Cynthia, może... zajęłabyś się bandażowaniem swojej nogi? - zasugerował, gdy Lisa zdobiła już tylko jego bielizna. Z małym rozbawieniem zauważył, że po chwili jedynym ubiorem aurora pozostały skarpetki. Groteskowość sytuacji z lekka go rozbawiła, więc Selwyn pozwolił sobie na lekkie drgnięcie kącików ust, niby w cieniu uśmiechu - zaraz jednak znów zmarszczył brwi i po skończeniu drugiego opatrunku zabrał się za owijanie dolnej części lisiego ciała. Bandaże zawijał na tyle mocno, by z lekka uciskały uszkodzone tkanki, spowalniając tym samym wyciekanie krwi z ran.
Ostatecznie, gdy ukończył swoje dzieło, znów zwrócił się do rudzielca, by ten pomógł mu ubrać Fredericka. Następnie Selwyn chciał sprawdzić, co z Cynthią, ale poczuł, że coś musnęło jego kolano. Z uniesioną jedną brwią podniósł z posadzki małżowinę uszną Foxa i włożył mu ją w dłonie.
- Trzymaj, przyda się później w Mungu. Żyjesz? - zapytał aurora, a w jego głosie pobrzmiewała wyraźnie troska.
W końcu Alexander zbliżył się do Cynthi.
- Jeśli pozwolisz... To musi okropnie boleć - powiedział, wyciągając różdżkę. - Spróbuję pomóc. Attrequio - wypowiedział formułę zaklęcia, celując w zranione udo kobiety.
Stanął na nogi, wybitnie zmęczony, gdy usłyszał pytanie Garretta o stan selwynowych sił. Uśmiechnął się i kiwnął głową. - Oczywiście.
Jeden z pozostałych bandaży upchnął na powrót do kieszeni, drugim zaś, znów prosząc o pomóc Weasleya, zabandażował swoją własną rękę, ozdobioną strużkami krwi, które w miedzyczasie zdążyły wypłynąć z miejsc, których nie naprawiło zaklęcie. Zarzucił na siebie resztki pullovera i płaszcza, gdy poczuł nagle przypływ sił - zaklęcie rudego aurora musiało najwyraźniej podziałać. W prawej ręce dzierżąc w silnym chwycie swoją różdżkę, popatrzył po towarzyszach. Byli już tak sponiewierani, a najważniejsze było jeszcze przed nimi. Merlin mu świadkiem, że potrzebowali dużo szczęścia, by nie zakończyć swojej misji i żywotów w murach tego przeklętego więzienia. Ach Selwyn, optymisto roku.
- Chyba nie mamy wyjścia i musimy iść dalej. Garrett? - zapytał jak Weasley chwilę temu jego, po czym wykonał pierwsze kroki ku prawemu korytarzowi.
- Szlag - powiedział, jednocześnie ruszając do Fredericka. W ostatnim momencie pochwycił jeszcze zdrową ręką swój płaszcz, po czym z kieszeni wydobył bandaże.
- Fox, to było idiotyczne posunięcie z Twojej strony. Leczenie tego zaklęciem nic nie da. Ręce do góry. Panie Brand, proszę mu pomóc je podnieść - rzucił szybko, widząc wykwitającą na plecach Foxa plamę krwi. Zerknął jeszcze na nogi i.. westchnął ciężko. Następnie zdjął z Lisa koszulkę, rozwinął jeden z bandaży, by następnie złożyć go w kwadrat i przyłożyć do krwawiącej szramy po lisim uchu. Lewa ręka nadal była nie do końca sprawna, ból ustąpił jednak na tyle, by na spokojnie był w stanie wykonać tak prostą czynność, jaką stanowiło przytrzymanie kawałka materiału. Prawą zaś wprawnie owijał bandaż wokół głowy poszkodowanego, by na końcu zawiązać ze sobą oba jego końce, mocując w ten sposób opatrunek.
- Garrett, trzeba zdjąć mu resztę ubrań, rozpruło mu zakończenie pleców i udo. Mógłbym cię prosić? - zapytał, mając pewność, że Weasley mu pomoże. Sam zaś odłożył dwa bandaże na bok i jął owijać kolejnym klatkę piersiową i plecy delikwenta.
- Cynthia, może... zajęłabyś się bandażowaniem swojej nogi? - zasugerował, gdy Lisa zdobiła już tylko jego bielizna. Z małym rozbawieniem zauważył, że po chwili jedynym ubiorem aurora pozostały skarpetki. Groteskowość sytuacji z lekka go rozbawiła, więc Selwyn pozwolił sobie na lekkie drgnięcie kącików ust, niby w cieniu uśmiechu - zaraz jednak znów zmarszczył brwi i po skończeniu drugiego opatrunku zabrał się za owijanie dolnej części lisiego ciała. Bandaże zawijał na tyle mocno, by z lekka uciskały uszkodzone tkanki, spowalniając tym samym wyciekanie krwi z ran.
Ostatecznie, gdy ukończył swoje dzieło, znów zwrócił się do rudzielca, by ten pomógł mu ubrać Fredericka. Następnie Selwyn chciał sprawdzić, co z Cynthią, ale poczuł, że coś musnęło jego kolano. Z uniesioną jedną brwią podniósł z posadzki małżowinę uszną Foxa i włożył mu ją w dłonie.
- Trzymaj, przyda się później w Mungu. Żyjesz? - zapytał aurora, a w jego głosie pobrzmiewała wyraźnie troska.
W końcu Alexander zbliżył się do Cynthi.
- Jeśli pozwolisz... To musi okropnie boleć - powiedział, wyciągając różdżkę. - Spróbuję pomóc. Attrequio - wypowiedział formułę zaklęcia, celując w zranione udo kobiety.
Stanął na nogi, wybitnie zmęczony, gdy usłyszał pytanie Garretta o stan selwynowych sił. Uśmiechnął się i kiwnął głową. - Oczywiście.
Jeden z pozostałych bandaży upchnął na powrót do kieszeni, drugim zaś, znów prosząc o pomóc Weasleya, zabandażował swoją własną rękę, ozdobioną strużkami krwi, które w miedzyczasie zdążyły wypłynąć z miejsc, których nie naprawiło zaklęcie. Zarzucił na siebie resztki pullovera i płaszcza, gdy poczuł nagle przypływ sił - zaklęcie rudego aurora musiało najwyraźniej podziałać. W prawej ręce dzierżąc w silnym chwycie swoją różdżkę, popatrzył po towarzyszach. Byli już tak sponiewierani, a najważniejsze było jeszcze przed nimi. Merlin mu świadkiem, że potrzebowali dużo szczęścia, by nie zakończyć swojej misji i żywotów w murach tego przeklętego więzienia. Ach Selwyn, optymisto roku.
- Chyba nie mamy wyjścia i musimy iść dalej. Garrett? - zapytał jak Weasley chwilę temu jego, po czym wykonał pierwsze kroki ku prawemu korytarzowi.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 06.06.16 8:56, w całości zmieniany 1 raz
Opuszczone muzeum
Szybka odpowiedź