Opuszczone muzeum
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Opuszczone muzeum
Tower of London niegdyś tętniło życiem – zabytkowe budynki, wcześniej pełniące funkcję mugolskiego więzienia, po przekształceniu na muzeum stanowiły atrakcję turystyczną, przez którą codziennie przelewały się tłumy odwiedzających Londyn ludzi. Po Bezksiężycowej Nocy i zamknięciu miasta dla niemagicznych, sytuacja jednak drastycznie się zmieniła: wieże, dziedzińce i budowle opustoszały, wypełnione jedynie rozlegającym się od czasu do czasu echem kroków oraz krakaniem kruków. Część zabudowań została zajęta przez czarodziejów i przerobiona na użytek magicznego więzienia, główny gmach muzeum pozostał jednak pusty, a strażnicy – z powodów znanych wyłącznie im – omijają go szerokim łukiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.11.20 12:39, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Cóż, wszystko znów potoczyło się dokładnie nie tak, jak powinno.
Sytuacja była na tyle paskudna, że nawet on - Garrett Weasley jedyny tego imienia, mistrz morałów i kazań - powstrzymał się nie tylko od komentarza, a także krytycznego spojrzenia pełnego rezygnacji. Fred, Fred - przemykało mu tylko przez myśl, choć, prawdę mówiąc, najnowsza przygoda Lisa wcale go nie zdziwiła. Patrząc przez pryzmat wspólnych aurorskich doświadczeń, mógł się domyślać, że jeżeli komuś dziś stanie się coś takiego, to tylko jemu.
- Mężczyzny to jeszcze w życiu nie rozbierałem - mruknął wyjątkowo poważnie, kucając przy Foxie, ale nie wytrzymał i parsknął śmiechem - choć doskonale wiedział, że była to najmniej odpowiednia chwila - właśnie w momencie, kiedy wyciągnął rękę, by pomóc aurorowi wydostać się ze spodni. - Mam wrażenie, że będą nam to wypominać przez następne pół roku - o ile dożyjemy jutrzejszego dnia; ale tego nie powiedział już na głos. - Dawaj tę nogawkę. Trzymasz się jakoś? - dodał wreszcie, gdy znów był w stanie opanować nerwowy śmiech i wysilić się na troskę.
Dość mechanicznie wykonywał wszystkie polecenia Alexa. Tu przytrzymaj, tam zawiąż, tu rozbierz; przerażał go fakt, że cel pozostawał tak daleko, a oni już teraz przypominali bardziej grupę inwalidów niż grupę ratunkową.
Gdy tylko lista jego zadań wyznaczonych przez Alexa dotarła do zaszczytnego końca (niepodobnie do siebie nawet ani razu nie zaprotestował), oparł się na chwilę o ścianę i spojrzał bez słowa na rozczłonkowanego Freda. Okaleczoną Cynthię. Na dany moment bez większych szkód na ciele (oraz umyśle) pozostali on i Fridtjof - ale jak długo jeszcze mogą cieszyć się tym stanem rzeczy?
Wiedząc, że bez wiedzy z zakresu magii leczniczej nie może już więcej pomóc, skinął niespiesznie głową na słowa Alexa.
- Musimy - a mówiąc to, ruszył z miejsca i podążył za młodym uzdrowicielem. Zatrzymał się jednak w połowie drogi, spojrzał na pozostałych przez ramię. - Pewnie już się dziś nie zobaczymy - jakoś gorzko zabrzmiały te słowa, ale nawet wysilił się na słaby, dość smutny uśmiech. - Kiedy odbijecie Cressidę, zabierzcie ją w jakieś bezpieczne miejsce. - Jeden oddech, dwa, trzy. - Powodzenia.
A potem już szedł, zerkając z uwagą to na Alexa, to na ściany pomieszczenia, a palce prawej dłoni usilnie zaciskał na różdżce.
Trzymaj się, Luno.
Sytuacja była na tyle paskudna, że nawet on - Garrett Weasley jedyny tego imienia, mistrz morałów i kazań - powstrzymał się nie tylko od komentarza, a także krytycznego spojrzenia pełnego rezygnacji. Fred, Fred - przemykało mu tylko przez myśl, choć, prawdę mówiąc, najnowsza przygoda Lisa wcale go nie zdziwiła. Patrząc przez pryzmat wspólnych aurorskich doświadczeń, mógł się domyślać, że jeżeli komuś dziś stanie się coś takiego, to tylko jemu.
- Mężczyzny to jeszcze w życiu nie rozbierałem - mruknął wyjątkowo poważnie, kucając przy Foxie, ale nie wytrzymał i parsknął śmiechem - choć doskonale wiedział, że była to najmniej odpowiednia chwila - właśnie w momencie, kiedy wyciągnął rękę, by pomóc aurorowi wydostać się ze spodni. - Mam wrażenie, że będą nam to wypominać przez następne pół roku - o ile dożyjemy jutrzejszego dnia; ale tego nie powiedział już na głos. - Dawaj tę nogawkę. Trzymasz się jakoś? - dodał wreszcie, gdy znów był w stanie opanować nerwowy śmiech i wysilić się na troskę.
Dość mechanicznie wykonywał wszystkie polecenia Alexa. Tu przytrzymaj, tam zawiąż, tu rozbierz; przerażał go fakt, że cel pozostawał tak daleko, a oni już teraz przypominali bardziej grupę inwalidów niż grupę ratunkową.
Gdy tylko lista jego zadań wyznaczonych przez Alexa dotarła do zaszczytnego końca (niepodobnie do siebie nawet ani razu nie zaprotestował), oparł się na chwilę o ścianę i spojrzał bez słowa na rozczłonkowanego Freda. Okaleczoną Cynthię. Na dany moment bez większych szkód na ciele (oraz umyśle) pozostali on i Fridtjof - ale jak długo jeszcze mogą cieszyć się tym stanem rzeczy?
Wiedząc, że bez wiedzy z zakresu magii leczniczej nie może już więcej pomóc, skinął niespiesznie głową na słowa Alexa.
- Musimy - a mówiąc to, ruszył z miejsca i podążył za młodym uzdrowicielem. Zatrzymał się jednak w połowie drogi, spojrzał na pozostałych przez ramię. - Pewnie już się dziś nie zobaczymy - jakoś gorzko zabrzmiały te słowa, ale nawet wysilił się na słaby, dość smutny uśmiech. - Kiedy odbijecie Cressidę, zabierzcie ją w jakieś bezpieczne miejsce. - Jeden oddech, dwa, trzy. - Powodzenia.
A potem już szedł, zerkając z uwagą to na Alexa, to na ściany pomieszczenia, a palce prawej dłoni usilnie zaciskał na różdżce.
Trzymaj się, Luno.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
XD
Chociaż lis mądry - rzecz to dowiedziona - nie z jednej sprawy wyszedł bez ogona.
Cóż, mogłem się domyślić, że skomplikowane zaklęcia leczące rany to nie machanie różdżką w celu wyczarowania bandaży. Przez moment wydawało mi się, że rana Cynthii się zasklepiła. Już miałem triumfować swoje przebranżowanie się na magomedyka, zbierać należne gratulacje i tak dalej, kiedy poczułem, jakby ktoś niewidzialnym ostrzem zaczął rozcinać mi skórę. Piekący ból przeszył całe moje ciało wzdłuż, od czubka głowy aż po palce. Syknąłem, zaciskając palce mocniej wokół różdżki, jakby miało to pomóc w odwróceniu niepożądanego efektu ubocznego. Zastygłem w bezruchu, w osłupieniu spoglądając na koszulę, która powoli przybierała ciemnobrunatną barwę. W tej samej chwili coś spłynęło mi po czole prosto na nos, by zakończyć swoją wędrówkę na wargach. Oblizałem się, rozpoznając smak krwi.
Zaklnąłem soczyście.
Pomimo, iż rany paliły mnie niczym żywy ogień, w pierwszej chwili zainteresowałem się raczej tym, czy Vanity jest cała. Brawo, Panie Lisie. Zachciało ci się zabaw z magią. Na całe szczęście wszystko wskazywało na to, że jej stan zdrowia nie uległ pogorszeniu, a moje zaklęcie nie podziałało. Fala gniewu wypełniła wszystkie moje połączenia nerwowe, a uwaga Alexa sprawiła, że niemal wybuchłem (poszliśmy odbijać więźniów, a ja czułem się raczej jak na wieczorku zapoznawczym piromanów). Zbyłem jego słowa milczeniem, dobrze wiedząc, iż ma rację – strzępki charakteru wyciosanego w Wiltshire nie pozwalały mi na przyznanie się do porażki. Niechętnie pozwoliłem Selwynowi na założenie mi opatrunku na głowę, czując zażenowanie tym, iż moja chęć niesienia pomocy poskutkowała trwonieniem czasu. W innych warunkach zapewne miałbym za nic takie obrażenia, jednak nie mogłem myśleć wyłącznie o własnej dumie i zgrywać bohatera – gdzieś tam w celach znajdowała się dwójka naszych, którzy zapewne nie byli w lepszej kondycji. Jeśli dalej pójdzie tak jak dotychczas, za chwilę zabraknie nam zdrowych rąk do tego, aby wywlec całą ekspedycję z Tower.
Ale najbardziej żenujący punkt wieczoru miał dopiero nadejść. I nie chodziło tu o fakt paradowania na golasa po korytarzach Tower, bo ten nieszczególnie mi przeszkadzał. Tylko dlaczego miałem pozwolić rozbierać się Garrettowi? W pierwszej chwili, rzecz jasna, żachnąłem się, że nie, że dziękuję bardzo, ale ja to sobie poradzę sam, to tylko lekkie rozcięcie i właśnie tracę trochę krwi, zdarza się w najlepszej rodzinie i takie tam. Byłem dzielny i nie potrzebowałem sztabu zakonników do tego, aby pomógł mi pozbyć się odzienia. Wystarczyłaby jedna, zgrabna panna, a sam wyskoczyłbym z ciuchów w ułamku sekundy. Ale oczywiście Garrett-Uratuję-Wszystkich (ten tok rozumowania był mi dziwnie znajomy) najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru, aby podać mi pomocną dłoń.
Niech to dementor kopnie, czy naprawdę upadłem tak nisko?
- Weasley, ja się tu wykrwawiam. - Przypominam mu, kiedy tak się romantycznie do siebie zbliżamy, a ten się jeszcze śmieje. No dobra. Mnie też chciało się śmiać i jednocześnie wyć z bólu. Później przyszła pora na romanse z Selwynem, który przerobił mnie na mumię. Byłem dobrej myśli, że bandaże wytrzymają i może jednak uda mi się nie wykrwawić, nim dotrzemy do celi Cressidy.
- Rozebrany przez Weasley'a. Szkoda, że żaden Malfoy nie mógł tego zobaczyć. Jeśli teraz natkniemy się na strażników, w ogóle nie będziemy wyglądać podejrzanie. Najlepiej od razu znajdźcie mi jakiś sarkofag. - Dobry humor jeszcze mnie nie opuścił, czego, niestety, nie można było powiedzieć o zdrowym rozsądku. - Czuję się jak nowo narodzony. - Tak naprawdę czuję paskudny ból, ale jestem dzielnym Lisem i nie dam tego po sobie poznać.
Dopiero po chwili dociera do mnie, co właśnie Selwyn wsunął mi w dłoń. Patrzę w osłupieniu na resztkę mojego ucha, wolną ręką dotykając opatrunku na głowie, i wbrew wszelkim zasadom logiki czuję tylko coraz większe zażenowanie, które zabijam śmiechem – bo to jedyne bezpieczne lekarstwo, które mogłem zażywać do woli, bez obawy, że nabawię się skutków ubocznych.
Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi...
- Zobaczymy się. Jeszcze dzisiaj. W bezpiecznym miejscu. - Zapewniłem Weasleya. Nie mam w zwyczaju rzucać słów na wiatr. - Powodzenia. - Dodaję za odchodzącymi zakonnikami. - Frid, prowadź. - Rzuciłem do starszego aurora, w końcu to on dzierżył mapę. - Dasz już radę iść, Cynthia? - Jeśli nie, to cię poniosę.
W końcu jestem Fantastycznym Panem Lisem.
Chociaż lis mądry - rzecz to dowiedziona - nie z jednej sprawy wyszedł bez ogona.
Cóż, mogłem się domyślić, że skomplikowane zaklęcia leczące rany to nie machanie różdżką w celu wyczarowania bandaży. Przez moment wydawało mi się, że rana Cynthii się zasklepiła. Już miałem triumfować swoje przebranżowanie się na magomedyka, zbierać należne gratulacje i tak dalej, kiedy poczułem, jakby ktoś niewidzialnym ostrzem zaczął rozcinać mi skórę. Piekący ból przeszył całe moje ciało wzdłuż, od czubka głowy aż po palce. Syknąłem, zaciskając palce mocniej wokół różdżki, jakby miało to pomóc w odwróceniu niepożądanego efektu ubocznego. Zastygłem w bezruchu, w osłupieniu spoglądając na koszulę, która powoli przybierała ciemnobrunatną barwę. W tej samej chwili coś spłynęło mi po czole prosto na nos, by zakończyć swoją wędrówkę na wargach. Oblizałem się, rozpoznając smak krwi.
Zaklnąłem soczyście.
Pomimo, iż rany paliły mnie niczym żywy ogień, w pierwszej chwili zainteresowałem się raczej tym, czy Vanity jest cała. Brawo, Panie Lisie. Zachciało ci się zabaw z magią. Na całe szczęście wszystko wskazywało na to, że jej stan zdrowia nie uległ pogorszeniu, a moje zaklęcie nie podziałało. Fala gniewu wypełniła wszystkie moje połączenia nerwowe, a uwaga Alexa sprawiła, że niemal wybuchłem (poszliśmy odbijać więźniów, a ja czułem się raczej jak na wieczorku zapoznawczym piromanów). Zbyłem jego słowa milczeniem, dobrze wiedząc, iż ma rację – strzępki charakteru wyciosanego w Wiltshire nie pozwalały mi na przyznanie się do porażki. Niechętnie pozwoliłem Selwynowi na założenie mi opatrunku na głowę, czując zażenowanie tym, iż moja chęć niesienia pomocy poskutkowała trwonieniem czasu. W innych warunkach zapewne miałbym za nic takie obrażenia, jednak nie mogłem myśleć wyłącznie o własnej dumie i zgrywać bohatera – gdzieś tam w celach znajdowała się dwójka naszych, którzy zapewne nie byli w lepszej kondycji. Jeśli dalej pójdzie tak jak dotychczas, za chwilę zabraknie nam zdrowych rąk do tego, aby wywlec całą ekspedycję z Tower.
Ale najbardziej żenujący punkt wieczoru miał dopiero nadejść. I nie chodziło tu o fakt paradowania na golasa po korytarzach Tower, bo ten nieszczególnie mi przeszkadzał. Tylko dlaczego miałem pozwolić rozbierać się Garrettowi? W pierwszej chwili, rzecz jasna, żachnąłem się, że nie, że dziękuję bardzo, ale ja to sobie poradzę sam, to tylko lekkie rozcięcie i właśnie tracę trochę krwi, zdarza się w najlepszej rodzinie i takie tam. Byłem dzielny i nie potrzebowałem sztabu zakonników do tego, aby pomógł mi pozbyć się odzienia. Wystarczyłaby jedna, zgrabna panna, a sam wyskoczyłbym z ciuchów w ułamku sekundy. Ale oczywiście Garrett-Uratuję-Wszystkich (ten tok rozumowania był mi dziwnie znajomy) najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru, aby podać mi pomocną dłoń.
Niech to dementor kopnie, czy naprawdę upadłem tak nisko?
- Weasley, ja się tu wykrwawiam. - Przypominam mu, kiedy tak się romantycznie do siebie zbliżamy, a ten się jeszcze śmieje. No dobra. Mnie też chciało się śmiać i jednocześnie wyć z bólu. Później przyszła pora na romanse z Selwynem, który przerobił mnie na mumię. Byłem dobrej myśli, że bandaże wytrzymają i może jednak uda mi się nie wykrwawić, nim dotrzemy do celi Cressidy.
- Rozebrany przez Weasley'a. Szkoda, że żaden Malfoy nie mógł tego zobaczyć. Jeśli teraz natkniemy się na strażników, w ogóle nie będziemy wyglądać podejrzanie. Najlepiej od razu znajdźcie mi jakiś sarkofag. - Dobry humor jeszcze mnie nie opuścił, czego, niestety, nie można było powiedzieć o zdrowym rozsądku. - Czuję się jak nowo narodzony. - Tak naprawdę czuję paskudny ból, ale jestem dzielnym Lisem i nie dam tego po sobie poznać.
Dopiero po chwili dociera do mnie, co właśnie Selwyn wsunął mi w dłoń. Patrzę w osłupieniu na resztkę mojego ucha, wolną ręką dotykając opatrunku na głowie, i wbrew wszelkim zasadom logiki czuję tylko coraz większe zażenowanie, które zabijam śmiechem – bo to jedyne bezpieczne lekarstwo, które mogłem zażywać do woli, bez obawy, że nabawię się skutków ubocznych.
Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi...
- Zobaczymy się. Jeszcze dzisiaj. W bezpiecznym miejscu. - Zapewniłem Weasleya. Nie mam w zwyczaju rzucać słów na wiatr. - Powodzenia. - Dodaję za odchodzącymi zakonnikami. - Frid, prowadź. - Rzuciłem do starszego aurora, w końcu to on dzierżył mapę. - Dasz już radę iść, Cynthia? - Jeśli nie, to cię poniosę.
W końcu jestem Fantastycznym Panem Lisem.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
- Niech to szlag. - skwitował wynik poczynań Fredericka.
Nie był nawet na niego zły. Był poddenerwowany... tak ogólnie. Po prostu. Trudno nie być, kiedy przeżyło się walkę z wywerną, co w ogóle było jedynie wstępem do prawdziwego zadania. Brand pomógł Selwynowi, jak tylko mógł, kierowany jego słowami. Dobrze, że Alexander był na tyle opanowany, by szybko udzielić zakonnikowi pomocy. Z Cynthią też nie było jednak najlepiej, toteż gdy Fridtjof nie był już tak potrzebny przy Foxie (widocznie Garrett przejął pałeczkę), ten pomógł nieco uzdrowicielce stanąć na nogi - czyli zaopatrzyć ranę, nic więcej bowiem zrobić nie potrafił.
Grupa oddelegowana z Zakonu Feniksa do misji odbicia więźniów stanęła w końcu mniej więcej gotowa do następnego kroku w ich planie. Już i tak byli pomniejszeni o jedną osobę, co na szczęście przeszło bez echa. Nie mogli przecież rozpłakać się we wnętrzu Tower. Garrett i Alex mieli jedną mapę - podążyli w stronę Luno. Frid i dwóch pokaleczonych - Frederick oraz Cynthia - pójść mieli po Cressidę.
- Gdziekolwiek będzie miejsce bezpieczne. W razie czego - patronusy! - przypomniał o ewentualności, kiedy działoby się coś naprawdę złego i potrzebna była pomoc.
- W takim razie, chodźmy... - zapowiedział pan Brand trzymając mapę w ręku i począł iść w kierunku, w którym miała być cela Cressidy.
Patrzył jednak za Cynthią - czy na pewno będzie umiała się poruszać?
Nie był nawet na niego zły. Był poddenerwowany... tak ogólnie. Po prostu. Trudno nie być, kiedy przeżyło się walkę z wywerną, co w ogóle było jedynie wstępem do prawdziwego zadania. Brand pomógł Selwynowi, jak tylko mógł, kierowany jego słowami. Dobrze, że Alexander był na tyle opanowany, by szybko udzielić zakonnikowi pomocy. Z Cynthią też nie było jednak najlepiej, toteż gdy Fridtjof nie był już tak potrzebny przy Foxie (widocznie Garrett przejął pałeczkę), ten pomógł nieco uzdrowicielce stanąć na nogi - czyli zaopatrzyć ranę, nic więcej bowiem zrobić nie potrafił.
Grupa oddelegowana z Zakonu Feniksa do misji odbicia więźniów stanęła w końcu mniej więcej gotowa do następnego kroku w ich planie. Już i tak byli pomniejszeni o jedną osobę, co na szczęście przeszło bez echa. Nie mogli przecież rozpłakać się we wnętrzu Tower. Garrett i Alex mieli jedną mapę - podążyli w stronę Luno. Frid i dwóch pokaleczonych - Frederick oraz Cynthia - pójść mieli po Cressidę.
- Gdziekolwiek będzie miejsce bezpieczne. W razie czego - patronusy! - przypomniał o ewentualności, kiedy działoby się coś naprawdę złego i potrzebna była pomoc.
- W takim razie, chodźmy... - zapowiedział pan Brand trzymając mapę w ręku i począł iść w kierunku, w którym miała być cela Cressidy.
Patrzył jednak za Cynthią - czy na pewno będzie umiała się poruszać?
Gość
Gość
Gdybym utrzymywała lepszy kontakt ze swymi przyjaciółmi, wiedziałabym, że Frederick nie ma wystarczającej wiedzy, by rzucać uzdrowicielskie zaklęcia, przy czym zwiewałabym od niego i jego różdżki, nawet ranną będąc. Tylko że to inna bajka, w której pani Vanity – ta szalona ciastkarsko-uzdrowicielka – zawierza zdolnościom Szalonego Lisa, a to, cóż, niech się dzieje wola Merlina, z nią się zawsze zgadzać trzeba, przy czym – tak sobie myślę – nic nie dzieje się bez powodu. Tak, tak. Nic nie dzieje się bez powodu i z tego też powodu krwawimy sobie i… Nie, jeszcze nie umieramy.
– To jest… TO DOPIERO JEST SZALONE, FREDERICKU! – odparłam, dźgając go machinalnie różdżką w pierś, o zgrozo!, kiedy został tak bardzo ranny, chcąc mi pomóc. Szalenie. To wszystko, co się tu działo, było szalone, niebezpieczne i na swój sposób śmieszne i bohaterskie, o ile tak naprawdę nie byliśmy głupcami, ale w końcu byłam Krukonką, nie? Krukonki nie mogły być głupie.
– Trzymaj, wypij – odparłam stanowczym głosem, którego czasami używałam jako uzdrowicielka, kiedy już panowie opatrzyli na szybko Fredericka. Miałam kilka buteleczek z eliksirem, więc musiałam je oszczędzać. – To eliksir wzmacniający krew. Powinien przyspieszyć gojenie. Weź te dwa Garrett dla Luno. Ostatni zostawię dla Cressidy. – rzuciłam, choć w tych ścianach wszystko szło tak, jak nie powinno. Moja różdżka jeszcze przez chwilę wibrowała, przy czym nie wskazała mi konkretnego celu. Trudno. Podobno na mapie było wiadomo gdzie i jak.
– I dziękuję, panie Brand, za pomoc – odparłam, wskazując na całkiem zgrabny opatrunek. Chwilowo musiał wystarczyć. Podobnie jak opatrunek Foxa, a ból? Ból zamierzałam jakoś znosić, bo obawiałam się, że znieczulenie mogłoby mi utrudniać chodzenie bardziej niż ból. Może byłam w błędzie? A może się po prostu bałam?
Wstałam z trudem z podłogi – pewnie będę musiała sobie robić przystanki przez ból – i zarzuciłam torbę na swoje ramię.
– Frederick, daj, spróbuję rzucić zaklęcie chociaż na tę ranę na plecach. Będzie ci lżej iść – stwierdziłam, kiedy reszta ruszyła na ratunek Luno. – Momencik, panie Brand – odparłam, po czym zajrzałam pod odzienie przyjaciela. Odsłoniłam nieznacznie ranę i skupiłam się. Chciałam, by tym razem się powiodła, a jako że nie byłam tego pewna, dlatego wybrałam ranę na plecach, nie zaś na głowie.
– Vulnera Sanantur – szepnęłam, patrząc z uwagą na zmiany. Czy były, czy nie, i tak musieliśmy zaraz ruszać w dalszą drogę po Cressidę.
– To jest… TO DOPIERO JEST SZALONE, FREDERICKU! – odparłam, dźgając go machinalnie różdżką w pierś, o zgrozo!, kiedy został tak bardzo ranny, chcąc mi pomóc. Szalenie. To wszystko, co się tu działo, było szalone, niebezpieczne i na swój sposób śmieszne i bohaterskie, o ile tak naprawdę nie byliśmy głupcami, ale w końcu byłam Krukonką, nie? Krukonki nie mogły być głupie.
– Trzymaj, wypij – odparłam stanowczym głosem, którego czasami używałam jako uzdrowicielka, kiedy już panowie opatrzyli na szybko Fredericka. Miałam kilka buteleczek z eliksirem, więc musiałam je oszczędzać. – To eliksir wzmacniający krew. Powinien przyspieszyć gojenie. Weź te dwa Garrett dla Luno. Ostatni zostawię dla Cressidy. – rzuciłam, choć w tych ścianach wszystko szło tak, jak nie powinno. Moja różdżka jeszcze przez chwilę wibrowała, przy czym nie wskazała mi konkretnego celu. Trudno. Podobno na mapie było wiadomo gdzie i jak.
– I dziękuję, panie Brand, za pomoc – odparłam, wskazując na całkiem zgrabny opatrunek. Chwilowo musiał wystarczyć. Podobnie jak opatrunek Foxa, a ból? Ból zamierzałam jakoś znosić, bo obawiałam się, że znieczulenie mogłoby mi utrudniać chodzenie bardziej niż ból. Może byłam w błędzie? A może się po prostu bałam?
Wstałam z trudem z podłogi – pewnie będę musiała sobie robić przystanki przez ból – i zarzuciłam torbę na swoje ramię.
– Frederick, daj, spróbuję rzucić zaklęcie chociaż na tę ranę na plecach. Będzie ci lżej iść – stwierdziłam, kiedy reszta ruszyła na ratunek Luno. – Momencik, panie Brand – odparłam, po czym zajrzałam pod odzienie przyjaciela. Odsłoniłam nieznacznie ranę i skupiłam się. Chciałam, by tym razem się powiodła, a jako że nie byłam tego pewna, dlatego wybrałam ranę na plecach, nie zaś na głowie.
– Vulnera Sanantur – szepnęłam, patrząc z uwagą na zmiany. Czy były, czy nie, i tak musieliśmy zaraz ruszać w dalszą drogę po Cressidę.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Cynthia Vanity' has done the following action : rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Zaklęcia zarówno Alexandra jaki i Cynthii nie zadziałały. Frederickowi przysłużyły się za to bandaże, które zatamowały, przynajmniej częściowo, krwawienie. Także wypicie eliksiru znacznie poprawi jego samopoczucie.
Opatrunek Cynthii również sprawdzał się całkiem nieźle. Na tyle przynajmniej, żeby mogła chodzić nieco sprawniej. Choć żeby dotrzymać tempa dwóm aurorom potrzebowała pomocy jednego z nich.
Alexander cały czas czuł ból ręki był on jednak na tle znośny, że nie odwracał całej uwagi uzdrowiciela, który mógł trzeźwo myśleć.
Garrett i Alexander przez większość drogi przeszli nie niepokojeni przez strażników. Zazwyczaj udawało im się uniknąć ewentualnych patroli. Po dość długiej i nerwowej wędrówce dotarli wreszcie do celi, w której zgodnie ze wszelkimi informacjami powinien znajdować się Luno. Drzwi naturalnie były zamknięte. Nie było przy nich jednak żadnego strażnika. W czasie wędrówki po korytarzach Zakonnicy mogli jednak zauważyć, że wszędzie tam, gdzie mogłyby znajdować się klucze, było zdecydowanie za dużo strażników, z którymi dwójka mężczyzn, nawet gdyby żaden nie był ranny, nie mogła dać sobie rady. Trzeba było wymyślić coś innego. Może czas zrobić użytek z różdżek zamiast mieczy i włóczni.
Druga grupa też przeszła większość drogi bez poważniejszych przeszkód. Nawet cela Cressidi była otwarta. Problem polegał tylko na tym, że kręciło się przy niej pięciu strażników, których trzeba było się pozbyć, by dostać się na miejsce i uwolnić przyjaciółkę.
Co znamienne, obie grupy po drodze minęły kratki kanalizacyjne dość sporych rozmiarów. Alexander i Garrett mieli do niej około 300 metrów. Musieli cofnąć się nieco by do niej dotrzeć. Drugie wejście do kanalizacji znajdowało się zaś tuż obok celi Cressidy.
Drugą drogą ucieczki było oczywiście główne wejście znajdujące się jednak dość daleko. Żeby z niego skorzystać należy wymyślić bardzo dobrą wymówkę. Tam bowiem już roi się od strażników, którzy po ostatniej ucieczce wyczuleni są na każde dziwne zachowanie i z pewnością nie dadzą więcej się w ten sposób wykiwać.
|Na odpis macie 48 godzin.
To jest ostatnia kolejka, w której macie bonus do zaklęć.
Frederick, Cynthia i Alexander w dalszym ciągu mają -5 do rzutów.
Alexander i Garrett są w zupełnie innej części Tower niż Fridtjof, Cynthia i Frederick, dlatego kontakt między wami jest niemożliwy.
Grupa przy celi Cress. Strażnicy jeszcze was nie widzą, dlatego macie nad nimi przewagę.
Rany Fredericka w związku z tym, że powstały przez nieudane zaklęcie nie mogą być wyleczone żadnym czarem, wymagają dłuższego pobytu w Mungu.
W razie jakichkolwiek wątpliwości -piszcie.
Opatrunek Cynthii również sprawdzał się całkiem nieźle. Na tyle przynajmniej, żeby mogła chodzić nieco sprawniej. Choć żeby dotrzymać tempa dwóm aurorom potrzebowała pomocy jednego z nich.
Alexander cały czas czuł ból ręki był on jednak na tle znośny, że nie odwracał całej uwagi uzdrowiciela, który mógł trzeźwo myśleć.
Garrett i Alexander przez większość drogi przeszli nie niepokojeni przez strażników. Zazwyczaj udawało im się uniknąć ewentualnych patroli. Po dość długiej i nerwowej wędrówce dotarli wreszcie do celi, w której zgodnie ze wszelkimi informacjami powinien znajdować się Luno. Drzwi naturalnie były zamknięte. Nie było przy nich jednak żadnego strażnika. W czasie wędrówki po korytarzach Zakonnicy mogli jednak zauważyć, że wszędzie tam, gdzie mogłyby znajdować się klucze, było zdecydowanie za dużo strażników, z którymi dwójka mężczyzn, nawet gdyby żaden nie był ranny, nie mogła dać sobie rady. Trzeba było wymyślić coś innego. Może czas zrobić użytek z różdżek zamiast mieczy i włóczni.
Druga grupa też przeszła większość drogi bez poważniejszych przeszkód. Nawet cela Cressidi była otwarta. Problem polegał tylko na tym, że kręciło się przy niej pięciu strażników, których trzeba było się pozbyć, by dostać się na miejsce i uwolnić przyjaciółkę.
Co znamienne, obie grupy po drodze minęły kratki kanalizacyjne dość sporych rozmiarów. Alexander i Garrett mieli do niej około 300 metrów. Musieli cofnąć się nieco by do niej dotrzeć. Drugie wejście do kanalizacji znajdowało się zaś tuż obok celi Cressidy.
Drugą drogą ucieczki było oczywiście główne wejście znajdujące się jednak dość daleko. Żeby z niego skorzystać należy wymyślić bardzo dobrą wymówkę. Tam bowiem już roi się od strażników, którzy po ostatniej ucieczce wyczuleni są na każde dziwne zachowanie i z pewnością nie dadzą więcej się w ten sposób wykiwać.
|Na odpis macie 48 godzin.
To jest ostatnia kolejka, w której macie bonus do zaklęć.
Frederick, Cynthia i Alexander w dalszym ciągu mają -5 do rzutów.
Alexander i Garrett są w zupełnie innej części Tower niż Fridtjof, Cynthia i Frederick, dlatego kontakt między wami jest niemożliwy.
Grupa przy celi Cress. Strażnicy jeszcze was nie widzą, dlatego macie nad nimi przewagę.
Rany Fredericka w związku z tym, że powstały przez nieudane zaklęcie nie mogą być wyleczone żadnym czarem, wymagają dłuższego pobytu w Mungu.
W razie jakichkolwiek wątpliwości -piszcie.
Milczał. Miał wrażenie, że cisza uwydatniała nie tylko kroki, ale też płytkie oddechy i obijające się o czaszkę myśli. Nie drżały mu ręce, nie zaciskał ust w prostą linię i nie rozglądał się nerwowo; jedyną oznaką niewyobrażalnego stresu i strachu, że coś potoczy się nie po ich myśli, był paznokieć kciuka wbijający się odrobinę zbyt mocno w osikowe drewno różdżki, której nie śmiał nawet wypuścić z dłoni.
Podążanie za mapą do celi Luno dłużyło mu się w nieskończoność. Nie pozwolił sobie jednak na utratę czujności, pozostawał wrażliwy na każdy niespodziewany szelest, każdy dźwięk ciężkich kroków, każde skrzypnięcie; jeden błąd kosztowałby ich zbyt wiele, więc musieli wyeliminować wszystkie możliwości ewentualnego ich popełnienia.
Każdy krok zbliżał ich do celu, a im bliżej byli, tym Garrett odczuwał większy niepokój objawiający się jakimś nieprzyjemnym uściskiem w klatce piersiowej; oddychał więc nieco głębiej, bo wieloletnie doświadczenie aurora zbyt często utwierdzało go w przekonaniu, że stres nie jest najlepszym sojusznikiem w trakcie wykonywania arcyważnych misji i wymagających zadań.
Gdy w polu widzenia zamajaczyła mu cela, w której powinien znajdować się Luno, zawahał się po raz pierwszy tamtego dnia. Od początku zdawał sobie sprawę z tego, jak niebezpieczny i lekkomyślny był pomysł odbicia przyjaciół z Tower, ale ani przez chwilę nie uznawał go za błędny; ukłuła go tylko myśl, że zaraz na głowie będzie miał życie nie tylko swoje, ale również to Skeetera, który mógł być aktualnie w cholera tylko wie jak krytycznym stanie. Przytłaczała go ta myśl, właściwie nie był już nawet pewien, czy w ogóle uda im się stąd kiedykolwiek wydostać, czy droga powrotna kanalizacją nie okaże się zgubna w skutkach. Było tak wiele niewiadomych i tak wielkie ryzyko, ale przecież nie mieli wyboru.
Cóż, nawet gdyby mieli, nie potrafiłby się już wycofać.
- Czekaj - wyszeptał w stronę Alexa, bo choć póki co na horyzoncie nie jawili się żadni strażnicy, w każdej chwili mogło się to zmienić. - Salvio Hexia - mruknął cicho, dbając o dobry akcent i staranne wypowiedzenie każdej zgłoski; wskazał końcem różdżki na otoczenie celi Luno. Bijące odrobinę zbyt szybko serce odwracało jego uwagę, ale starał się nie rozproszyć. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Podążanie za mapą do celi Luno dłużyło mu się w nieskończoność. Nie pozwolił sobie jednak na utratę czujności, pozostawał wrażliwy na każdy niespodziewany szelest, każdy dźwięk ciężkich kroków, każde skrzypnięcie; jeden błąd kosztowałby ich zbyt wiele, więc musieli wyeliminować wszystkie możliwości ewentualnego ich popełnienia.
Każdy krok zbliżał ich do celu, a im bliżej byli, tym Garrett odczuwał większy niepokój objawiający się jakimś nieprzyjemnym uściskiem w klatce piersiowej; oddychał więc nieco głębiej, bo wieloletnie doświadczenie aurora zbyt często utwierdzało go w przekonaniu, że stres nie jest najlepszym sojusznikiem w trakcie wykonywania arcyważnych misji i wymagających zadań.
Gdy w polu widzenia zamajaczyła mu cela, w której powinien znajdować się Luno, zawahał się po raz pierwszy tamtego dnia. Od początku zdawał sobie sprawę z tego, jak niebezpieczny i lekkomyślny był pomysł odbicia przyjaciół z Tower, ale ani przez chwilę nie uznawał go za błędny; ukłuła go tylko myśl, że zaraz na głowie będzie miał życie nie tylko swoje, ale również to Skeetera, który mógł być aktualnie w cholera tylko wie jak krytycznym stanie. Przytłaczała go ta myśl, właściwie nie był już nawet pewien, czy w ogóle uda im się stąd kiedykolwiek wydostać, czy droga powrotna kanalizacją nie okaże się zgubna w skutkach. Było tak wiele niewiadomych i tak wielkie ryzyko, ale przecież nie mieli wyboru.
Cóż, nawet gdyby mieli, nie potrafiłby się już wycofać.
- Czekaj - wyszeptał w stronę Alexa, bo choć póki co na horyzoncie nie jawili się żadni strażnicy, w każdej chwili mogło się to zmienić. - Salvio Hexia - mruknął cicho, dbając o dobry akcent i staranne wypowiedzenie każdej zgłoski; wskazał końcem różdżki na otoczenie celi Luno. Bijące odrobinę zbyt szybko serce odwracało jego uwagę, ale starał się nie rozproszyć. Nie mógł sobie na to pozwolić.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Dopiero teraz, przemykając ciemnymi korytarzami Tower i czując raz po raz tępe pulsowanie bólu w lewej ręce, Alexander uświadomił sobie, czego tak naprawdę się podjął. Adrenalina płynęła w jego żyłach, a każdy krok, szelest czy drobny hałas w ciemnościach powodował u niego przyspieszenie tętna, chociaż i tak już w uszach mógł posłyszeć szumienie krwi. Na szczęście był z nim Garrett, doświadczony auror, któremu Selwyn ufał przecież bezgranicznie.
Liczył kroki dzielące kratkę ściekową i celę Luno, zajmując czymś swój umysł, jako że szli w całkowitej ciszy odkąd tylko rozdzielili się z resztą grupy na rozwidleniu. Alexander miał szczerą nadzieję, że wszystkim im uda się bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Spojrzał za siebie, upewniając się, że nikogo tam nie ma, gdy usłyszał szept Weasleya. Stażysta zatrzymał się w miejscu natychmiastowo i obserwował, jak Garrett wymawia inkantację i wykonuje pewne ruchy różdżką. Po chwili przeszli dzielącą ich odległość do kraty. Alexander zajrzał przez nią, jednak nie potrafił powiedzieć, czy ktokolwiek jest w środku. Wymienił szybkie spojrzenie z Garrym i już po chwili celował w zamek, jako że na klucz nie mieli co liczyć. Starał się mówić naprawdę bardzo, bardzo wyraźnie, chociaż musiał jednocześnie być jak najciszej.
- Alohomora.
Liczył kroki dzielące kratkę ściekową i celę Luno, zajmując czymś swój umysł, jako że szli w całkowitej ciszy odkąd tylko rozdzielili się z resztą grupy na rozwidleniu. Alexander miał szczerą nadzieję, że wszystkim im uda się bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Spojrzał za siebie, upewniając się, że nikogo tam nie ma, gdy usłyszał szept Weasleya. Stażysta zatrzymał się w miejscu natychmiastowo i obserwował, jak Garrett wymawia inkantację i wykonuje pewne ruchy różdżką. Po chwili przeszli dzielącą ich odległość do kraty. Alexander zajrzał przez nią, jednak nie potrafił powiedzieć, czy ktokolwiek jest w środku. Wymienił szybkie spojrzenie z Garrym i już po chwili celował w zamek, jako że na klucz nie mieli co liczyć. Starał się mówić naprawdę bardzo, bardzo wyraźnie, chociaż musiał jednocześnie być jak najciszej.
- Alohomora.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Żeby przyspieszyć, będę odpisywać osobno dla dwóch grup. Grupa I - Garrett i Alexander, Grupa II - Cynthia, Frederick i Fridtjof. Podane terminy obowiązują tylko grupę, o której mowa w poście.
Grupa I
Zaklęcie Garretta zadziałało poprawnie. Bariera ochronna uniemożliwiała każdemu dostrzeżenie dwójki Zakonników. Niestety Alexander czy to przez ból, czy rozkojarzenie spowodowane niezwykłą adrenaliną, bardzo mocno pomylił się przy swoim czarze. Zamiast cichego zaklęcia otwierającego zamki, jego różdżka spowodowała niezwykle głośny wybuch tuż przed uzdrowicielem. Siła odrzutu przewróciła mężczyznę, drzwi załomotały w zawiasach, jednak się utrzymały. Garrett również poczuł potężne uderzenie, jednak jemu udało utrzymać się utrzymać na nogach. Niestety kwestią czasu było zanim w korytarzu pojawią się strażnicy, którzy z pewnością usłyszeli huk. Zakonnicy nie mogli jednak stwierdzić czy już idą, ani nawet, że w Tower rozległ się alarm. Obaj znajdowali się zbyt blisko wybuchu i ich słuch chwilowo uległ pogorszeniu. Dodatkowo Alexander stracił nieco rozeznanie w tym, co się działo. Nic poważnego jednak nikomu się nie stało. Głuchota minie niebawem, a i odzyskanie pełnej świadomości nie będzie stanowiło większego problemu dla Lorda Selwyna. Problem polegał jednak na tym, że o intruzach wiedzieli już strażnicy.
|Na odpis macie 48 godzin.
Nikomu nie stało się nic poważnego, musicie jednak spieszyć się z wymyślaniem wymówki, przygotowaniem do walki, chowaniem, uciekaniem czy czymkolwiek innym zanim przybędą strażnicy.
Grupa II
W swoich postach możecie odnieść się do alarmu, który na pewno dotarł również do waszej części Tower. Strażnicy jednak, nawet jeśli nic z nimi nie zrobiliście przed alarmem, nie odejdą z miejsca, a może się ich tylko pojawić więcej. Czas na wasz odpis pozostaje bez zmian. Alarm rozległ się po około dwóch minutach odkąd dotarliście na miejsce, gdybyście mieli problem z jego czasowym umieszczeniem.
Grupa I
Zaklęcie Garretta zadziałało poprawnie. Bariera ochronna uniemożliwiała każdemu dostrzeżenie dwójki Zakonników. Niestety Alexander czy to przez ból, czy rozkojarzenie spowodowane niezwykłą adrenaliną, bardzo mocno pomylił się przy swoim czarze. Zamiast cichego zaklęcia otwierającego zamki, jego różdżka spowodowała niezwykle głośny wybuch tuż przed uzdrowicielem. Siła odrzutu przewróciła mężczyznę, drzwi załomotały w zawiasach, jednak się utrzymały. Garrett również poczuł potężne uderzenie, jednak jemu udało utrzymać się utrzymać na nogach. Niestety kwestią czasu było zanim w korytarzu pojawią się strażnicy, którzy z pewnością usłyszeli huk. Zakonnicy nie mogli jednak stwierdzić czy już idą, ani nawet, że w Tower rozległ się alarm. Obaj znajdowali się zbyt blisko wybuchu i ich słuch chwilowo uległ pogorszeniu. Dodatkowo Alexander stracił nieco rozeznanie w tym, co się działo. Nic poważnego jednak nikomu się nie stało. Głuchota minie niebawem, a i odzyskanie pełnej świadomości nie będzie stanowiło większego problemu dla Lorda Selwyna. Problem polegał jednak na tym, że o intruzach wiedzieli już strażnicy.
|Na odpis macie 48 godzin.
Nikomu nie stało się nic poważnego, musicie jednak spieszyć się z wymyślaniem wymówki, przygotowaniem do walki, chowaniem, uciekaniem czy czymkolwiek innym zanim przybędą strażnicy.
Grupa II
W swoich postach możecie odnieść się do alarmu, który na pewno dotarł również do waszej części Tower. Strażnicy jednak, nawet jeśli nic z nimi nie zrobiliście przed alarmem, nie odejdą z miejsca, a może się ich tylko pojawić więcej. Czas na wasz odpis pozostaje bez zmian. Alarm rozległ się po około dwóch minutach odkąd dotarliście na miejsce, gdybyście mieli problem z jego czasowym umieszczeniem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.06.16 14:59, w całości zmieniany 1 raz
Błysk. Huk. Ból. Więcej bólu. Cisza. Piszczenie w uszach.
Kamienna posadzka pod stopami przemieściła się pod plecy nie wiadomo kiedy. Alexander otworzył oczy bardzo, bardzo szeroko, tak szeroko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu - nie wiadomo dokładnie czy ze zdziwienia, czy też chcąc zrekompensować sobie chwilową utratę słuchu, bardziej prawdopodobna wydaje się jednak być opcja pierwsza. Patrzył więc w sufit tym swoim cielęcym, nieobecnym wzrokiem, zapominając na chwilę gdzie był i co właśnie próbował zrobić. Naturalnie nie był również świadom konsekwencji swojego czynu. W tym dziwnym, piszczącym świecie Alexander po prostu sobie leżał, nieczuły na upływ czasu czy też wcześniejszy ból. Dopiero mocne szarpnięcie za jego zdrową rękę zaczęło przywracać Lexa ziemi. W polu widzenia zamajaczył jakiś rudzielec, strojący dziwne i niezrozumiałe miny. Rudy... Weasley.
Garrett, Tower, wiwerna, ogień, bandaże, cela, Alohomora. Luno. Ciąg wydarzeń najświeższych powrócił do Selwyna jak za trzaśnięciem bata i wybudzając się z letargu, przy pomocy Garretta pechowy stażysta stanął na nogi. Nadal praktycznie nic nie słyszał, jednak zaczął łączyć wątki. Skoro był głuchy, to musiało być naprawdę głośno. Co z kolei oznaczało, że pewnie było ich słychać, bardzo donośnie. Alexander rozejrzał się, próbując się skupić. W lewo i w prawo nie mogli iść - stamtąd zapewne przybiegną strażnicy. Pozostawało więc jedno wyjście z sytuacji - przed siebie.
Unosząc znów różdżkę - było mu już naprawdę wszystko jedno, sytuacja była conajmniej beznadziejna - znów spróbował swoich sił z kratą, słysząc jakby bardzo z oddali, zza kilku grubych tafli szkła i warstwy wody swój własny głos.
- Alohomora.
Kamienna posadzka pod stopami przemieściła się pod plecy nie wiadomo kiedy. Alexander otworzył oczy bardzo, bardzo szeroko, tak szeroko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu - nie wiadomo dokładnie czy ze zdziwienia, czy też chcąc zrekompensować sobie chwilową utratę słuchu, bardziej prawdopodobna wydaje się jednak być opcja pierwsza. Patrzył więc w sufit tym swoim cielęcym, nieobecnym wzrokiem, zapominając na chwilę gdzie był i co właśnie próbował zrobić. Naturalnie nie był również świadom konsekwencji swojego czynu. W tym dziwnym, piszczącym świecie Alexander po prostu sobie leżał, nieczuły na upływ czasu czy też wcześniejszy ból. Dopiero mocne szarpnięcie za jego zdrową rękę zaczęło przywracać Lexa ziemi. W polu widzenia zamajaczył jakiś rudzielec, strojący dziwne i niezrozumiałe miny. Rudy... Weasley.
Garrett, Tower, wiwerna, ogień, bandaże, cela, Alohomora. Luno. Ciąg wydarzeń najświeższych powrócił do Selwyna jak za trzaśnięciem bata i wybudzając się z letargu, przy pomocy Garretta pechowy stażysta stanął na nogi. Nadal praktycznie nic nie słyszał, jednak zaczął łączyć wątki. Skoro był głuchy, to musiało być naprawdę głośno. Co z kolei oznaczało, że pewnie było ich słychać, bardzo donośnie. Alexander rozejrzał się, próbując się skupić. W lewo i w prawo nie mogli iść - stamtąd zapewne przybiegną strażnicy. Pozostawało więc jedno wyjście z sytuacji - przed siebie.
Unosząc znów różdżkę - było mu już naprawdę wszystko jedno, sytuacja była conajmniej beznadziejna - znów spróbował swoich sił z kratą, słysząc jakby bardzo z oddali, zza kilku grubych tafli szkła i warstwy wody swój własny głos.
- Alohomora.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
- Kurwa, Alex - wypalił z niewyobrażalną dawką goryczy, choć istniało naprawdę spore prawdopodobieństwo, że dźwięk nagłego wybuchu całkiem zagłuszył jego słowa. Czyli to koniec? Czyli nie dość, że nie uda im się uratować Luno z tragicznej opresji, to sami przy tym zginą, a przynajmniej zgniją za kratami spleśniałej celi w Azkabanie?
Wiedział jedno - to nie był czas na zbędne rozmyślania ani dogłębne analizy sytuacji; nie mogli pozwolić, aby dostrzegli ich strażnicy. Myśl, Garrett; bywał przecież w gorszych okolicznościach, praca aurora tak często stawiała go w sytuacjach bez wyjścia.
Po pierwsze, odruchowo naciągnął na głowę kaptur. Tak czysto profilaktycznie.
Wciąż coś dziwnie piszczało mu w uszach, dźwięki pozostawały głuche, przytłumione. Marszczył w skupieniu brwi.
Po drugie i po trzecie, kontrolnie spojrzał na (znów pokiereszowanego) Alexa, a potem ruszył w jego stronę, by pomóc mu wstać.
- Cela - rzucił, mając nadzieję, że nie mówi tego zbyt głośno; dźwięki zaczęły do niego wracać, lecz wciąż nie w całej swojej okazałości.
To był głupi pomysł, ale nie mieli czasu na lepsze; jeszcze przez chwilę powinno chronić ich zaklęcie Salvio Hexia, a potem... potem zobaczą.
Jeżeli dzisiejsza wycieczka do Tower nauczyła czegoś Garretta Weasley'a, to tylko tego, że nie warto snuć planów i zanadto zastanawiać się nad skutkami działań, bo te potrafią być tak cholernie nieprzewidywalne.
No właśnie - skołowany Alex najwidoczniej dalej nie był w stanie poprawnie rzucić zaklęcia; Garry powstrzymał się od komentarza, choć ten cisnął mu się na usta, i uniósł różdżkę, by wycelować nią w zamek uniemożliwiający im wejście do celi.
- Alohomora - powiedział cicho, starając się nie myśleć o tym, że tuż za kratą znajduje się jego przyjaciel. Będący w stanie krytycznym. Potrzebujący pomocy.
Wejść do środka, stanąć pod ścianą, wstrzymać oddech i modlić się o szczęście - czy to może być aż takie trudne?
Wiedział jedno - to nie był czas na zbędne rozmyślania ani dogłębne analizy sytuacji; nie mogli pozwolić, aby dostrzegli ich strażnicy. Myśl, Garrett; bywał przecież w gorszych okolicznościach, praca aurora tak często stawiała go w sytuacjach bez wyjścia.
Po pierwsze, odruchowo naciągnął na głowę kaptur. Tak czysto profilaktycznie.
Wciąż coś dziwnie piszczało mu w uszach, dźwięki pozostawały głuche, przytłumione. Marszczył w skupieniu brwi.
Po drugie i po trzecie, kontrolnie spojrzał na (znów pokiereszowanego) Alexa, a potem ruszył w jego stronę, by pomóc mu wstać.
- Cela - rzucił, mając nadzieję, że nie mówi tego zbyt głośno; dźwięki zaczęły do niego wracać, lecz wciąż nie w całej swojej okazałości.
To był głupi pomysł, ale nie mieli czasu na lepsze; jeszcze przez chwilę powinno chronić ich zaklęcie Salvio Hexia, a potem... potem zobaczą.
Jeżeli dzisiejsza wycieczka do Tower nauczyła czegoś Garretta Weasley'a, to tylko tego, że nie warto snuć planów i zanadto zastanawiać się nad skutkami działań, bo te potrafią być tak cholernie nieprzewidywalne.
No właśnie - skołowany Alex najwidoczniej dalej nie był w stanie poprawnie rzucić zaklęcia; Garry powstrzymał się od komentarza, choć ten cisnął mu się na usta, i uniósł różdżkę, by wycelować nią w zamek uniemożliwiający im wejście do celi.
- Alohomora - powiedział cicho, starając się nie myśleć o tym, że tuż za kratą znajduje się jego przyjaciel. Będący w stanie krytycznym. Potrzebujący pomocy.
Wejść do środka, stanąć pod ścianą, wstrzymać oddech i modlić się o szczęście - czy to może być aż takie trudne?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Opuszczone muzeum
Szybka odpowiedź