Królewska Szkoła Baletowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.[bylobrzydkobedzieladnie]
Królewska Szkoła Baletowa
Królewska szkoła baletowa kształci najlepszych tancerzy baletowych w Wielkiej Brytanii, posiada również najlepszych nauczycieli. Najwyższe piętro budynku pozostaje niedostępne dla mugoli, prowadzą tam eleganckie, polerowane schody zasłonięte iluzją odpychającą niemagicznych. I właśnie najwyższy poziom szkoły przeznaczony jest w całości dla czarodziejów; kształcą się tutaj młode latorośle, najczęściej zaprzestając tejże aktywności wraz z dojściem do wieku szkolnego. A także starsze - nieustannie szlifując swój talent.
Występy tancerzy szkoły baletowej mają miejsce głównie w gmachu opery królewskiej.
Występy tancerzy szkoły baletowej mają miejsce głównie w gmachu opery królewskiej.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:14, w całości zmieniany 2 razy
Czy była w stanie odmówić prośbie, która w swym sensie dotykała kontaktu z młodymi duszami? Wizyty w placówce, ku której z pewną skrywaną skrzętnie, choć wyraźną dla oka matki tęsknotą wyglądała jej własna córka? Oczywiście, że nie. Królewska Szkoła Baletowa była jedyną taką placówką w kraju, cieszącą się renomą i wielowiekową tradycją. Odpowiadała za wykształcenie kolejnego pokolenia artystów, którzy staną kiedyś, prędzej czy później, na deskach Royal Opera House. Do tego dochodził jeszcze fakt, że prośba spływała z ust samej lady Imogen, młodej kobiety, którą Valerie zdążyła już mocno polubić, z którą łączyło ją więcej, niż mogłaby podejrzewać nawet w najśmielszych snach. Sympatia ta była silniejsza niż zalążek, odpowiednio pielęgnowana mogła splątać pnącza ich żyć całkiem mocno, nie tylko w sposób ograniczony do czerpania obopólnych korzyści. Bo madame Sallow wierzyła, że odnalazły z lady Travers coś więcej. Wspólny język.
Chyba dlatego obie czuły się tak dobrze przy drewnianym stole sali wykładowej. Śpiewaczka lustrowała spojrzeniem twarze podopiecznych szkoły. Najstarsze mogłaby nazwać młodymi dziewczętami, choć w zdecydowanej większości były to jeszcze dziewczynki. W wieku Hersilii, niektóre nawet młodsze. Dlatego nie chciała ich przestraszyć, nie chciała przypominać — przynajmniej jeszcze — surowości ich nauczycielek. Bo były tu z Imogen dla nich, przede wszystkim dla nich, choć w spotkaniu uczestniczyli także rodzice młodych adeptek sztuki baletowej.
Czuła przyjemne, ciepłe zadowolenie rozlewające się po jej klatce piersiowej, z każdą chwilą gdy dziewczęta powoli dopuszczały do siebie możliwość drobnego rozluźnienia, choćby dotyczyły one tylko mięśni twarzy. W oczy rzucała się najmłodsza z dziewczynek, blondynka (jak Hersilia, jak ja w jej wieku), Koniczynka, bo tak nazwała ją w myślach Valerie, wrażliwa na dziecięcą niewinność, którą poprzysięgła sobie bronić wszystkimi możliwymi środkami.
Wymieniła jeszcze jedno, długie spojrzenie z siedzącą naprzeciwko Imogen, nim ta — jako prawdziwa gospodyni tegoż spotkania — zabrała głos. Śpiewaczka nie martwiła się tym, jak arystokratka sprawdzi się w tej roli. Przyzwyczajona do perfekcji w swym wykonaniu Imogen nie miała chyba nigdy szans na nic innego niż zupełne spełnienie stawianych przed nią oczekiwań.
Sama postawiła dziś na swą klasyczną już czerwień, zarówno w sukni o luźnym kroju, ukrywającej rozwijający się ciążowy brzuch, jak i na wargach, wygiętych w całkowicie i szczerze radosnym uśmiechu. Włosy pozwoliła sobie puścić wolno, z racji niezobowiązującej, niewieczornej wszak okazji, ozdabiając je jedynie spinką w jasnym kolorze kości s ł o n i o w e j, choć nie zdobiła jej kość słonia, a reema.
Ze spokojem pozwalała Imogen prowadzić rozmowę — w obserwowaniu tego, jak świadomie (choć może nie do końca...) zrównywała się z młodymi dziewczętami, dodając im otuchy, pokazując, że może nie była taka jak one, ale rozumiała, próbowała rozumieć, było coś prawdziwie rozczulającego. Sama powróciła myślami do zajęć z historii muzyki, które odbierała od guwernantek zatrudnianych w Caynham dzięki znajomościom rodziców. Do czasu oczywiście, aż jedna z młodych panienek nie wspomniała o tym, że nauczycielka historii baletu nie uczyła. Valerie początkowo pomyślała, że suchy ton wynika przede wszystkim z braku afekcji względem nielubianego przedmiotu, lecz prędko skupiła spojrzenie na ciemnowłosej dziewczynce, gdy ta powiedziała, że pani Johnson była zła. Gotowa była wkroczyć, zabrać wreszcie głos, lecz kątem oka dojrzała małą dziewczynkę, wspinającą się na paluszkach, by sięgnąć jej ucha.
— Nie wypada szeptać w towarzystwie — zwróciła uwagę dziewczynce, choć w jej tonie nie zabrzmiała nawet nuta upomnienia. Zamiast tego ostrożnie chwyciła ją pod ramiona i odsuwając wcześniej krzesło, usadziła na swych kolanach. Dziewczynka roześmiała się od razu, nie mogąc najwyraźniej powstrzymać ekscytacji tym, że pani sama przejęła inicjatywę, wzięła ją na kolana tak jakby była jej mamą. W tym samym momencie kilka spojrzeń odkleiło się od Imogen, zainteresowanych poruszeniem na drugim końcu stołu, wciąż rozbrzmiewającym chichotem Koniczynki. — Twoje koleżanki też chciałyby z nami porozmawiać. Więc zacznijmy od początku. Pytałaś kto jest zły? — Valerie pochyliła się lekko do przodu, zaglądając w twarz małej dziewczynki, która nie tracąc pąsów, pokiwała podekscytowana głową, sarnie oczy skrzące od ledwo powstrzymywanej ciekawości wlepiając w śpiewaczkę. W jej ślady, czasem wstrzymując w antycypacji oddech ruszyło kilka siedzących najbliżej małych baletnic.
— Źli są ludzie, którzy nie słuchają się rodziców — zaczęła łagodnie, odgarniając jeden z okalających twarz dziewczynki kosmyków włosów za jej ucho. — Mamusia i tatuś poświęcają całe życie swoim dzieciom, prawda? Chcą, żeby było im, wam najlepiej, jak może być. Mamusia gotuje wasze ulubione jedzenie, lula do snu, tatuś pali w domu, żeby było cieplutko i zarabia na nowe pointy i sukienki — to dopiero początek metafory. Dzieciom nie można było wykładać prawd świata równie brutalnie, co nieświadomym jej dorosłym. Głuchym i ślepym na to, co działo się wokół.
Ale dzieci lubiły się łapać najmniej istotnych detali, tak też było tym razem.
— Tato obiecał mi, że przyjdzie na mój następny recital, bo znalazł sobie nowego pana do pilnowania sklepu! — zaczepiła Imogen jedna ze znów młodszych dziewcząt, o intensywnie zielonych oczach wlepionych w półwilę, z pełnym rozmarzenia uśmiechem. — Mam nadzieję, że już nikt nigdy się do niego nie włamie... Tacie wtedy bardzo przykro... — dodała już ciszej, chyba nie do końca świadoma tego, że wygłosiła swe myśli na głos. Jeżeli na sali znajdował się jej rodzic, nie dał po sobie tego faktu poznać.
— Więc gdy mamusia i tatuś robią dla dzieci tak wiele, to oczywiste, że swoje dzieci kochają. A wy? Kochacie swoich rodziców? — ciągnęła dalej madame Sallow, zgodnie z oczekiwaniami słysząc gromką odpowiedź Kochamy! wygłoszoną przez kilkanaście wysokich głosików. Skinęła głową zadowolona, Koniczynka poczęła machać nóżkami w powietrzu. — A gdy się kocha, tatusia, mamusię, siostrę czy braciszka, nie chce się, żeby stało się im nic złego. Żeby ich bolało. A pani Johnson, choć ciężko w to uwierzyć, nie kochała nikogo. A przez to, chcący lub niechcący, sprawiała komuś przykrość. I to właśnie dlatego była zła.
Konkluzja sprawiła, że Koniczynka nabrała więcej powietrza w płuca, gotowa na podzielenie się kolejną ze swoich myśli.
— Plosie pani... — chwyciła rękaw czerwonej sukni Valerie, znów pragnąc skupić na sobie całość uwagi madame Sallow. — Bo pani Johnson kaziała mojej siostsze le...le... lecytować...
Na moment jasnoniebieskie spojrzenie uniosło się ponad główkę dziewczynki, wprost na Imogen. Choć nie znała zakulisowych sposobów postępowania z wychowankami szkoły baletowej, nie mogła powstrzymać się od nieprzyjemnego odczucia, że ta recytacja była jedną z nieprzyjemnych form zachowań wychowawczych stosowanych przez mugololubną nauczycielkę.
Chyba dlatego obie czuły się tak dobrze przy drewnianym stole sali wykładowej. Śpiewaczka lustrowała spojrzeniem twarze podopiecznych szkoły. Najstarsze mogłaby nazwać młodymi dziewczętami, choć w zdecydowanej większości były to jeszcze dziewczynki. W wieku Hersilii, niektóre nawet młodsze. Dlatego nie chciała ich przestraszyć, nie chciała przypominać — przynajmniej jeszcze — surowości ich nauczycielek. Bo były tu z Imogen dla nich, przede wszystkim dla nich, choć w spotkaniu uczestniczyli także rodzice młodych adeptek sztuki baletowej.
Czuła przyjemne, ciepłe zadowolenie rozlewające się po jej klatce piersiowej, z każdą chwilą gdy dziewczęta powoli dopuszczały do siebie możliwość drobnego rozluźnienia, choćby dotyczyły one tylko mięśni twarzy. W oczy rzucała się najmłodsza z dziewczynek, blondynka (jak Hersilia, jak ja w jej wieku), Koniczynka, bo tak nazwała ją w myślach Valerie, wrażliwa na dziecięcą niewinność, którą poprzysięgła sobie bronić wszystkimi możliwymi środkami.
Wymieniła jeszcze jedno, długie spojrzenie z siedzącą naprzeciwko Imogen, nim ta — jako prawdziwa gospodyni tegoż spotkania — zabrała głos. Śpiewaczka nie martwiła się tym, jak arystokratka sprawdzi się w tej roli. Przyzwyczajona do perfekcji w swym wykonaniu Imogen nie miała chyba nigdy szans na nic innego niż zupełne spełnienie stawianych przed nią oczekiwań.
Sama postawiła dziś na swą klasyczną już czerwień, zarówno w sukni o luźnym kroju, ukrywającej rozwijający się ciążowy brzuch, jak i na wargach, wygiętych w całkowicie i szczerze radosnym uśmiechu. Włosy pozwoliła sobie puścić wolno, z racji niezobowiązującej, niewieczornej wszak okazji, ozdabiając je jedynie spinką w jasnym kolorze kości s ł o n i o w e j, choć nie zdobiła jej kość słonia, a reema.
Ze spokojem pozwalała Imogen prowadzić rozmowę — w obserwowaniu tego, jak świadomie (choć może nie do końca...) zrównywała się z młodymi dziewczętami, dodając im otuchy, pokazując, że może nie była taka jak one, ale rozumiała, próbowała rozumieć, było coś prawdziwie rozczulającego. Sama powróciła myślami do zajęć z historii muzyki, które odbierała od guwernantek zatrudnianych w Caynham dzięki znajomościom rodziców. Do czasu oczywiście, aż jedna z młodych panienek nie wspomniała o tym, że nauczycielka historii baletu nie uczyła. Valerie początkowo pomyślała, że suchy ton wynika przede wszystkim z braku afekcji względem nielubianego przedmiotu, lecz prędko skupiła spojrzenie na ciemnowłosej dziewczynce, gdy ta powiedziała, że pani Johnson była zła. Gotowa była wkroczyć, zabrać wreszcie głos, lecz kątem oka dojrzała małą dziewczynkę, wspinającą się na paluszkach, by sięgnąć jej ucha.
— Nie wypada szeptać w towarzystwie — zwróciła uwagę dziewczynce, choć w jej tonie nie zabrzmiała nawet nuta upomnienia. Zamiast tego ostrożnie chwyciła ją pod ramiona i odsuwając wcześniej krzesło, usadziła na swych kolanach. Dziewczynka roześmiała się od razu, nie mogąc najwyraźniej powstrzymać ekscytacji tym, że pani sama przejęła inicjatywę, wzięła ją na kolana tak jakby była jej mamą. W tym samym momencie kilka spojrzeń odkleiło się od Imogen, zainteresowanych poruszeniem na drugim końcu stołu, wciąż rozbrzmiewającym chichotem Koniczynki. — Twoje koleżanki też chciałyby z nami porozmawiać. Więc zacznijmy od początku. Pytałaś kto jest zły? — Valerie pochyliła się lekko do przodu, zaglądając w twarz małej dziewczynki, która nie tracąc pąsów, pokiwała podekscytowana głową, sarnie oczy skrzące od ledwo powstrzymywanej ciekawości wlepiając w śpiewaczkę. W jej ślady, czasem wstrzymując w antycypacji oddech ruszyło kilka siedzących najbliżej małych baletnic.
— Źli są ludzie, którzy nie słuchają się rodziców — zaczęła łagodnie, odgarniając jeden z okalających twarz dziewczynki kosmyków włosów za jej ucho. — Mamusia i tatuś poświęcają całe życie swoim dzieciom, prawda? Chcą, żeby było im, wam najlepiej, jak może być. Mamusia gotuje wasze ulubione jedzenie, lula do snu, tatuś pali w domu, żeby było cieplutko i zarabia na nowe pointy i sukienki — to dopiero początek metafory. Dzieciom nie można było wykładać prawd świata równie brutalnie, co nieświadomym jej dorosłym. Głuchym i ślepym na to, co działo się wokół.
Ale dzieci lubiły się łapać najmniej istotnych detali, tak też było tym razem.
— Tato obiecał mi, że przyjdzie na mój następny recital, bo znalazł sobie nowego pana do pilnowania sklepu! — zaczepiła Imogen jedna ze znów młodszych dziewcząt, o intensywnie zielonych oczach wlepionych w półwilę, z pełnym rozmarzenia uśmiechem. — Mam nadzieję, że już nikt nigdy się do niego nie włamie... Tacie wtedy bardzo przykro... — dodała już ciszej, chyba nie do końca świadoma tego, że wygłosiła swe myśli na głos. Jeżeli na sali znajdował się jej rodzic, nie dał po sobie tego faktu poznać.
— Więc gdy mamusia i tatuś robią dla dzieci tak wiele, to oczywiste, że swoje dzieci kochają. A wy? Kochacie swoich rodziców? — ciągnęła dalej madame Sallow, zgodnie z oczekiwaniami słysząc gromką odpowiedź Kochamy! wygłoszoną przez kilkanaście wysokich głosików. Skinęła głową zadowolona, Koniczynka poczęła machać nóżkami w powietrzu. — A gdy się kocha, tatusia, mamusię, siostrę czy braciszka, nie chce się, żeby stało się im nic złego. Żeby ich bolało. A pani Johnson, choć ciężko w to uwierzyć, nie kochała nikogo. A przez to, chcący lub niechcący, sprawiała komuś przykrość. I to właśnie dlatego była zła.
Konkluzja sprawiła, że Koniczynka nabrała więcej powietrza w płuca, gotowa na podzielenie się kolejną ze swoich myśli.
— Plosie pani... — chwyciła rękaw czerwonej sukni Valerie, znów pragnąc skupić na sobie całość uwagi madame Sallow. — Bo pani Johnson kaziała mojej siostsze le...le... lecytować...
Na moment jasnoniebieskie spojrzenie uniosło się ponad główkę dziewczynki, wprost na Imogen. Choć nie znała zakulisowych sposobów postępowania z wychowankami szkoły baletowej, nie mogła powstrzymać się od nieprzyjemnego odczucia, że ta recytacja była jedną z nieprzyjemnych form zachowań wychowawczych stosowanych przez mugololubną nauczycielkę.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie potrafiła oderwać spojrzenia od mówiącej Valerie, łapiąc się na tym, że ciężka gula zawisła gdzieś w połowie gardła, wpędzając w spojrzenie młodszej kobiety lekko szklistą poświatę. Jej słowa skupiały na sobie spojrzenia starszych i młodszych, choć te młodsze wydawały się szczególnie zainteresowane, wytężając małe główki by w pełnej krasie ujrzeć śpiewaczkę. Wspomniana miłość tknęła ciało Imogen o delikatne drżenie, by po chwili przytaknęła i z tymże gestem przyjęła na usta subtelny uśmiech. To miłość, ta do rodziny, pozwoliła jej przetrwać i znaleźć się w miejscu, w którym dłoń sięgała po swoje. Miała kiedyś kochać bardziej, swoje dzieci i mężczyznę, którego nazwisko przyjdzie jej nosić - z wyboru czy przymusu, z szacunku czy uczuć. Kochać, by istotom takim, jak te tutaj, nie dokładać ciężaru na drobne ramiona za waśnie i cierpienie dorosłych. Kochać, choćby w tym kłamstwie nieść miała nienawiść do samą siebie, to nigdy nie pozwoliłaby dziecięcym oczętom ujrzeć cierpienia. Jak doskonale rozumiała ją w tym Valerie, nie zdołała się jeszcze przekonać, jednak ta niewypowiedziana nić porozumienia podążała za nimi nieustannie. Miłość zdawała się smakować wspomnieniami sprzed kilku dni, oddaniu, którego senne mary powracały do niej niczym zawieszony w powietrzu zapach, niosąc coś na kształt odrealnionych wspomnień. Uśmiech, delikatny i wzruszony, nie zstępował z jej ust, potęgując wrażenie lekkiego zasmucenia. Słowa wypowiedziane tuż obok niej zwróciły uwagę Imogen, spojrzenie z Valerie i reszty dziewcząt skupiło się na tej jednej, której wypowiedź rozniosła na twarzy lady Travers subtelne zaniepokojenie, którego starała się jednak nie pokazać, gładząc kciukiem młodziutką dziewczynkę po policzku.
— To się nigdy więcej nie wydarzy, twój tata nie będzie już smutny. — Wyszeptała prosto w twarz dziewczynki, nachylając się delikatnie w jej stronę. Palce zaczesały kosmyk włosów za ucho, ukazując, przerażone wyznaniem wysmukniętym z dziecięcych ust, oczęta. To właśnie one spojrzały na Imogen, pozwalając małej łezce spłynąć po policzku, nim blondynka nie kontynuowała.
— Twój występ z pewnością uszczęśliwi tatę. Będzie bardzo dumny, bo ma ku temu powód. Jesteś śliczną, utalentowaną dziewczynką, Słoneczko. Spójrz na mnie. — A powiedziawszy to, odczekała aż skryte pod łzami oczęta ponownie uniosą się do jej tęczówek. Gdy to się stało, uśmiech poszerzył się, kciuk ztarł spływającą łzę, upatrując w tym geście skrajną delikatność. — Już niedługo wszystko będzie dobrze. — Wierzyła w to szczerze, prawdziwie i nie widziała innej opcji. Wojna nie mogła trać wiecznie, musieli wygrać, skoro dzierżyli po swojej stronie tak zmyślnych strategów, intelektualistów i prawdziwych bohaterów. Przyszło im bronić jedynej, słusznej opcji w wyborze pomiędzy szaleństwem i rozpustą, a prawdziwym bezpieczeństwem. Już nie chodziło o samą czystość krwi, co zniszczenie, które nieśli za sobą rebelianci - te właśnie kradzieże, ataki, dzikość, gwałty. Rozejrzała się z tą gorzką myślą po twarzach dziewczynek. Były tylko dziećmi.
Ona też była dzieckiem.
— Nie będziecie musiały już recytować. Ustaliłyśmy to z... — tutaj spojrzała na stojącą przy drzwiach dyrektorkę szkoły — waszą panią dyrektor. Nigdy więcej w murach tej szkoły, nie pojawi się tak niedobra osoba. — Te słowa skierowała do dziewczynek, przesuwając po nich spojrzeniem, by podnieść pewne siebie spojrzenie również na będących nieopodal rodziców. — Nigdy więcej nie będzie w tej szkole nauczycieli o niewłaciwych, krzywdzących poglądach, drodzy państwo. — A powiedziawszy to, ponownie spojrzała na Valerie, obdarzając ją porozumiewawczym uśmiechem. Nie było już miejsca na mącenie w młodych głowach; edukacja stała na piedestale potrzeb, które powinni teraz pielęgnować. To one, tutaj obecne, niosły na swoich drobnych ramionach ciężar przyszłości i przyszłych decyzji ich właśnie, dorosłych i możnych. Nie mogli zostawić kształcenia młodych umysłów na barkach osób, które swoimi omamami i pseudo-rewolucjonizmem, miały zniszczyć zalążki idealnej struktury świata. Nie niosło to bowiem bezpieczeństwa obecnych tu dzieci, a to na nim najbardziej Imogen zależało.
— Powiedzcie nam, proszę, jakie są wasze ulubione zajęcia w szkole? — Zmieniła drastycznie ton, powstając w miejsca, by z wrodzoną gracją podejść do siedzących po swojej prawicy dziewcząt i przykucając przy nich - na wpół niepoprawnie - zadać ponownie pytanie, na które odpowiedź przyszła ze szcześliwym okrzykiem w głosie. Techniki tańca, taniec ludowy, taniec dawny, techniki wzmacniające. Wszystkie skomplikowane nazwy, które niosły za sobą godziny ciężkich treningów. Na twarzy Imogen niezmiennie rozkwitał uśmiech, ciało podnosząc się z przykucu pogładziło główki dziewcząt, wracając na swoje miejsce, tym razem obdarzając uwagą dziewczęa po drugiej stronie. Każda z nich miała możliwość wypowiedzieć się, każda miała też swoje zdanie. To dobrze rokowało, gdy młode umysły - choć nauczone karkołomnej dyscypliny - potrafiły wykrzesać z siebie szczerość. To własnie była przyszłość ich narodu.
— Jak myślicie, też mogłabym ćwiczyć balet? — Dodała z lekkim rozbawieniem, słysząc po chwili gromkie 'tak'. Pytanie potwórzyła więc, w lekko zmienionej formie. — A Pani Sallow? Pewnie tak, jest przecież artystką, tak jak wy. — I tutaj spojrzenia kobiet na powrót skrzyżowały się, gdy w tle słychać było głośne słowa wsparcia dziewcząt.
Różniło je wszystko, ale nie różniło ich nic.
— To się nigdy więcej nie wydarzy, twój tata nie będzie już smutny. — Wyszeptała prosto w twarz dziewczynki, nachylając się delikatnie w jej stronę. Palce zaczesały kosmyk włosów za ucho, ukazując, przerażone wyznaniem wysmukniętym z dziecięcych ust, oczęta. To właśnie one spojrzały na Imogen, pozwalając małej łezce spłynąć po policzku, nim blondynka nie kontynuowała.
— Twój występ z pewnością uszczęśliwi tatę. Będzie bardzo dumny, bo ma ku temu powód. Jesteś śliczną, utalentowaną dziewczynką, Słoneczko. Spójrz na mnie. — A powiedziawszy to, odczekała aż skryte pod łzami oczęta ponownie uniosą się do jej tęczówek. Gdy to się stało, uśmiech poszerzył się, kciuk ztarł spływającą łzę, upatrując w tym geście skrajną delikatność. — Już niedługo wszystko będzie dobrze. — Wierzyła w to szczerze, prawdziwie i nie widziała innej opcji. Wojna nie mogła trać wiecznie, musieli wygrać, skoro dzierżyli po swojej stronie tak zmyślnych strategów, intelektualistów i prawdziwych bohaterów. Przyszło im bronić jedynej, słusznej opcji w wyborze pomiędzy szaleństwem i rozpustą, a prawdziwym bezpieczeństwem. Już nie chodziło o samą czystość krwi, co zniszczenie, które nieśli za sobą rebelianci - te właśnie kradzieże, ataki, dzikość, gwałty. Rozejrzała się z tą gorzką myślą po twarzach dziewczynek. Były tylko dziećmi.
Ona też była dzieckiem.
— Nie będziecie musiały już recytować. Ustaliłyśmy to z... — tutaj spojrzała na stojącą przy drzwiach dyrektorkę szkoły — waszą panią dyrektor. Nigdy więcej w murach tej szkoły, nie pojawi się tak niedobra osoba. — Te słowa skierowała do dziewczynek, przesuwając po nich spojrzeniem, by podnieść pewne siebie spojrzenie również na będących nieopodal rodziców. — Nigdy więcej nie będzie w tej szkole nauczycieli o niewłaciwych, krzywdzących poglądach, drodzy państwo. — A powiedziawszy to, ponownie spojrzała na Valerie, obdarzając ją porozumiewawczym uśmiechem. Nie było już miejsca na mącenie w młodych głowach; edukacja stała na piedestale potrzeb, które powinni teraz pielęgnować. To one, tutaj obecne, niosły na swoich drobnych ramionach ciężar przyszłości i przyszłych decyzji ich właśnie, dorosłych i możnych. Nie mogli zostawić kształcenia młodych umysłów na barkach osób, które swoimi omamami i pseudo-rewolucjonizmem, miały zniszczyć zalążki idealnej struktury świata. Nie niosło to bowiem bezpieczeństwa obecnych tu dzieci, a to na nim najbardziej Imogen zależało.
— Powiedzcie nam, proszę, jakie są wasze ulubione zajęcia w szkole? — Zmieniła drastycznie ton, powstając w miejsca, by z wrodzoną gracją podejść do siedzących po swojej prawicy dziewcząt i przykucając przy nich - na wpół niepoprawnie - zadać ponownie pytanie, na które odpowiedź przyszła ze szcześliwym okrzykiem w głosie. Techniki tańca, taniec ludowy, taniec dawny, techniki wzmacniające. Wszystkie skomplikowane nazwy, które niosły za sobą godziny ciężkich treningów. Na twarzy Imogen niezmiennie rozkwitał uśmiech, ciało podnosząc się z przykucu pogładziło główki dziewcząt, wracając na swoje miejsce, tym razem obdarzając uwagą dziewczęa po drugiej stronie. Każda z nich miała możliwość wypowiedzieć się, każda miała też swoje zdanie. To dobrze rokowało, gdy młode umysły - choć nauczone karkołomnej dyscypliny - potrafiły wykrzesać z siebie szczerość. To własnie była przyszłość ich narodu.
— Jak myślicie, też mogłabym ćwiczyć balet? — Dodała z lekkim rozbawieniem, słysząc po chwili gromkie 'tak'. Pytanie potwórzyła więc, w lekko zmienionej formie. — A Pani Sallow? Pewnie tak, jest przecież artystką, tak jak wy. — I tutaj spojrzenia kobiet na powrót skrzyżowały się, gdy w tle słychać było głośne słowa wsparcia dziewcząt.
Różniło je wszystko, ale nie różniło ich nic.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Taki był ich obowiązek — chronić tych, którzy nie mogli obronić się sami. Dzieci stanowiły wszak wyjątkowo łatwy cel, zwłaszcza teraz, gdy w kraju panowała wojna. Wielkie bitwy były ważne, to prawda, to one przeciągały szalę zwycięstwa w ich stronę, to one powodowały, że w sercach tłumów poczynała tlić się nadzieja, ale nie stanowiły wszystkiego. Było jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, wiele niezaopiekowanych lub pominiętych przestrzeni. Tym bardziej cieszyła się z tego, że Imogen dostrzegała tę przestrzeń jako miejsce do aktywnego działania, że podzieliła się z nią pomysłem na dzisiejszą wizytę w Królewskiej Szkole Baletowej. Tkwiły w szczególnym rodzaju więzi, gdzie niewypowiedzianego, choć znajomego było chyba więcej niż tego, co wypowiedziane wprost. Ale dzięki tej specyfice Valerie jeszcze bardziej pragnęła stać u boku młodej kobiety, wspierać ją swymi radami i zdobytym przez laty doświadczeniem. Wiek przejścia między byciem dziewczęciem a kobietą był wszak szczególnie trudnym czasem w życiu każdej z nich. Nie miał on konkretnej daty, tylko szereg niesprecyzowanych rytuałów, rozróżnianych wyłącznie przez poziom zadawanego przez nie bólu. Dziewczyńskość i kobiecość była szaleństwem, ale na każde szaleństwo znajdowała się metoda. Żadna z sióstr nie mogła i nie będzie kroczyć sama.
I tak, jak Valerie pragnęła być w miarę swych możliwości i chęci arystokratki siostrą Imogen, tak one obie miały dziś stanowić pierwszy wzór siostrzeństwa dla młodych adeptek sztuki baletu.
Na dźwięk słów Imogen o końcu przymusowych recytacji, wszystkie buzie zwrócone dotychczas ku arystokratce i artystce natychmiast rozpromieniły się znacząco. Kilka dziewczynek nie mogło pohamować swej radości. Poderwały się do góry, przez moment pragnąc wyrazić swą radość w najlepszy dla tej chwili sposób — przez energiczny taniec oraz wybuch magii*. Nie trwało to jednak długo, gdyż czujni rodzice prędko dawali swym pociechom sygnały do uspokojenia się, a dziewczynki z trudem i szeroko uśmiechniętymi buziami raz jeszcze zajęły swe miejsca.
Widok ten musiał ucieszyć każde, nawet najbardziej wymagające matczyne serce. Nic więc dziwnego, że Valerie sama rozciągnęła usta w rozmarzonym uśmiechu, niedługo później łapiąc porozumiewawcze spojrzenie z Imogen.
— Podjęłyśmy temat prywatnych poglądów nauczycieli z panią dyrektor — ciągnęła wątek rozpoczęty przez jej towarzyszkę, wzrokiem przesuwając po twarzach zgromadzonych rodziców. Widziała ulgę malującą się na napiętych do tej pory licach, usłyszała nawet jedno lub dwa westchnienia, jakby ciężar troski o przyszłość i bezpieczeństwo, także to ideologiczne, dzieci wreszcie zsunął się z serc rodziców. — Instytucja tak szanowana jak Królewska Szkoła Baletowa nie może pozwolić sobie na zgubny wpływ rewolucji. Poleciłam pani dyrektor dyrektorów programowych, z którymi współpracują między innymi Czarodziejska Opera w Hampshire, a także inne renomowane instytucje kultury, jak chociażby Teatr Palladium. Współpraca między świątyniami naszego kulturalnego dziedzictwa pozwoli nie tylko na dopełnienie najwyższych standardów moralnych, ale także zapewni najlepsze wyniki kształcenia państwa pociech — znajomości środowiskowe Valerie były szczególnie przydatne w podobnych momentach. Nie pozostawiłaby dyrektorki szkoły samej sobie. Kto wie, czy pod wpływem pogróżek ze strony rebelii nie złamałaby się, przyjmując na powrót do pracy tych, którzy nigdy nie powinni zbliżać się do czarodziejskich dzieci, których bliskość stanowiła dla nich prawdziwe niebezpieczeństwo. Dyrektorzy programowi, którzy mieli na dniach zjawić się w murach Królewskiej Szkoły Baletowej odpowiedzialni mieli być nie tylko za program, ale także wprowadzenie w życie norm i regulacji, które zapewnią ideową czystość wśród pracowników szkoły.
Widać jednak było, że dziewczynki znajdujące się najbliżej niej nie podzielały spokojnego zadowolenia swych rodziców. Nic bowiem dziwnego — niewiele mogły rozumieć z dorosłej rozmowy, większość pewnie nawet nie słuchała tego, co przed chwilą mówiła Valerie, uznając to za zwyczajnie nudne. A skoro coś było nudne, należało ową nudę przełamać.
Jako pierwsza wyszła jej naprzeciw ta sama dziewczynka, która wspomniała o włamaniu do sklepu ojca. W kilku płynnych susach zjawiła się po prawicy madame Sallow, zachęcona do zabrania jej na parkiet po pytaniu Imogen o to, czy nadawałyby się na baletnice.
— Och, jestem przekonana, że lady Travers znajduje się w lepszej kondycji do tańca... — po ponownym skrzyżowaniu spojrzenia z Imogen śpiewaczka próbowała jakoś wykręcić się z konieczności sprostania wymaganiom ich młodziutkich towarzyszek. Niestety, na nic to się zdało, gdyż dwie inne dziewczęta ujęły delikatnie dłonie Imogen, ją również prowadząc do barierek. Gdy między kobietami a owym przedmiotem zostało nie więcej niż trzy kroki, trzy małe baletnice natychmiast ustawiły się obok, a najstarsza z nich (lub najwyższa, trudno było powiedzieć), po zerknięciu w stronę dyrektorki szkoły, przemówiła wreszcie.
— Przygotowałyśmy dla pań małe przedstawienie, jeżeli będą panie chciały obejrzeć... To w podziękowaniu...
| *k3 na efekty magii dziecięcej rozradowanych uczennic:
1 - Stłumiony wybuch rozlega się po lewej stronie Valerie. Gdy tylko czarownice spoglądają w tamtą stronę, widzą około siedmioletnią dziewczynkę lewitującą w pozycji siedzącej. Wokół niej faluje złoty pyłek podobny do fae feli, który układa się pod dziewczynką w kształcie chmurki.
2 - Ciemny obrus, który do tej pory okrywał stół, przy którym odbywa się spotkanie, nagle uniósł się na kilka centymetrów w górę, choć bardzo prędko opadł. Gdy tylko materiał znów dotknął blatu, zmienił kolor na wściekle różowy, w dodatku pokrywając się haftem w tysiące malutkich stokrotek.
3 - Stojąca w rogu pomieszczenia rzeźba przedstawiająca tancerkę baletową zastygłą w arabesce ożywa; rusza w taniec wokół całego pomieszczenia, ku uciesze dziewczynek i delikatnej konsternacji dorosłych.
I tak, jak Valerie pragnęła być w miarę swych możliwości i chęci arystokratki siostrą Imogen, tak one obie miały dziś stanowić pierwszy wzór siostrzeństwa dla młodych adeptek sztuki baletu.
Na dźwięk słów Imogen o końcu przymusowych recytacji, wszystkie buzie zwrócone dotychczas ku arystokratce i artystce natychmiast rozpromieniły się znacząco. Kilka dziewczynek nie mogło pohamować swej radości. Poderwały się do góry, przez moment pragnąc wyrazić swą radość w najlepszy dla tej chwili sposób — przez energiczny taniec oraz wybuch magii*. Nie trwało to jednak długo, gdyż czujni rodzice prędko dawali swym pociechom sygnały do uspokojenia się, a dziewczynki z trudem i szeroko uśmiechniętymi buziami raz jeszcze zajęły swe miejsca.
Widok ten musiał ucieszyć każde, nawet najbardziej wymagające matczyne serce. Nic więc dziwnego, że Valerie sama rozciągnęła usta w rozmarzonym uśmiechu, niedługo później łapiąc porozumiewawcze spojrzenie z Imogen.
— Podjęłyśmy temat prywatnych poglądów nauczycieli z panią dyrektor — ciągnęła wątek rozpoczęty przez jej towarzyszkę, wzrokiem przesuwając po twarzach zgromadzonych rodziców. Widziała ulgę malującą się na napiętych do tej pory licach, usłyszała nawet jedno lub dwa westchnienia, jakby ciężar troski o przyszłość i bezpieczeństwo, także to ideologiczne, dzieci wreszcie zsunął się z serc rodziców. — Instytucja tak szanowana jak Królewska Szkoła Baletowa nie może pozwolić sobie na zgubny wpływ rewolucji. Poleciłam pani dyrektor dyrektorów programowych, z którymi współpracują między innymi Czarodziejska Opera w Hampshire, a także inne renomowane instytucje kultury, jak chociażby Teatr Palladium. Współpraca między świątyniami naszego kulturalnego dziedzictwa pozwoli nie tylko na dopełnienie najwyższych standardów moralnych, ale także zapewni najlepsze wyniki kształcenia państwa pociech — znajomości środowiskowe Valerie były szczególnie przydatne w podobnych momentach. Nie pozostawiłaby dyrektorki szkoły samej sobie. Kto wie, czy pod wpływem pogróżek ze strony rebelii nie złamałaby się, przyjmując na powrót do pracy tych, którzy nigdy nie powinni zbliżać się do czarodziejskich dzieci, których bliskość stanowiła dla nich prawdziwe niebezpieczeństwo. Dyrektorzy programowi, którzy mieli na dniach zjawić się w murach Królewskiej Szkoły Baletowej odpowiedzialni mieli być nie tylko za program, ale także wprowadzenie w życie norm i regulacji, które zapewnią ideową czystość wśród pracowników szkoły.
Widać jednak było, że dziewczynki znajdujące się najbliżej niej nie podzielały spokojnego zadowolenia swych rodziców. Nic bowiem dziwnego — niewiele mogły rozumieć z dorosłej rozmowy, większość pewnie nawet nie słuchała tego, co przed chwilą mówiła Valerie, uznając to za zwyczajnie nudne. A skoro coś było nudne, należało ową nudę przełamać.
Jako pierwsza wyszła jej naprzeciw ta sama dziewczynka, która wspomniała o włamaniu do sklepu ojca. W kilku płynnych susach zjawiła się po prawicy madame Sallow, zachęcona do zabrania jej na parkiet po pytaniu Imogen o to, czy nadawałyby się na baletnice.
— Och, jestem przekonana, że lady Travers znajduje się w lepszej kondycji do tańca... — po ponownym skrzyżowaniu spojrzenia z Imogen śpiewaczka próbowała jakoś wykręcić się z konieczności sprostania wymaganiom ich młodziutkich towarzyszek. Niestety, na nic to się zdało, gdyż dwie inne dziewczęta ujęły delikatnie dłonie Imogen, ją również prowadząc do barierek. Gdy między kobietami a owym przedmiotem zostało nie więcej niż trzy kroki, trzy małe baletnice natychmiast ustawiły się obok, a najstarsza z nich (lub najwyższa, trudno było powiedzieć), po zerknięciu w stronę dyrektorki szkoły, przemówiła wreszcie.
— Przygotowałyśmy dla pań małe przedstawienie, jeżeli będą panie chciały obejrzeć... To w podziękowaniu...
| *k3 na efekty magii dziecięcej rozradowanych uczennic:
1 - Stłumiony wybuch rozlega się po lewej stronie Valerie. Gdy tylko czarownice spoglądają w tamtą stronę, widzą około siedmioletnią dziewczynkę lewitującą w pozycji siedzącej. Wokół niej faluje złoty pyłek podobny do fae feli, który układa się pod dziewczynką w kształcie chmurki.
2 - Ciemny obrus, który do tej pory okrywał stół, przy którym odbywa się spotkanie, nagle uniósł się na kilka centymetrów w górę, choć bardzo prędko opadł. Gdy tylko materiał znów dotknął blatu, zmienił kolor na wściekle różowy, w dodatku pokrywając się haftem w tysiące malutkich stokrotek.
3 - Stojąca w rogu pomieszczenia rzeźba przedstawiająca tancerkę baletową zastygłą w arabesce ożywa; rusza w taniec wokół całego pomieszczenia, ku uciesze dziewczynek i delikatnej konsternacji dorosłych.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
To właśnie powinny pieczołowicie chronić - tradycję, godność, kobiecy honor wcale nie mniejszy niż ten hołdowany przez mężczyzn. Szlamolubne zapędy mogły doprowadzić do zguby, nie tylko samej czystości krwi, co niezrozumiałych zachowań i poglądów idących w kontrze wobec godnemu wychowaniu młodych kobiet. Nie myślała tu nawet de facto o staropanieństwie czy rozpuście, ale już samo dążenie do otwartej walki - przejmowanie niekiedy niechlubnych, męskich ról - było czymś, co nie powinno zakorzeniać się w młodych umysłach. Powinny bowiem celebrować i pilnować delikatności i ról, które już teraz miały - dbać o bezpieczeństwo, o nadane z czystej biologii nowe życie. Te dziewczęta tutaj, skroplone dobrą krwią i dobrym wychowaniem, były wspomnianym nowym życiem, które powinny ukształtowywać w słuszny sposób, wykorzystując podatny grunt. Tylko to mogło dać im przyszłość i bezpieczeństwo, spoglądała więc na nie, jako swoiste podłoże do kiełkowania lepszych plonów, których tak bardzo potrzebowali w czasie upadku i śmierci.
Widząc, jak Valerie oddaje się rozmowie z rodzicami, załapała sugestię tańca, niepewna swoich własnych umiejętności w tańcu baletowym, ale przekonana też, że podstawy i umiejętność tańca balowego wraz z wrodzoną gracją nadadzą jej ruchom godną prezencję.
— Dokładnie tak, pokażecie mi kilka figur? — Zapytała szerszą grupę dziewcząt, obserwując, jak na ich twarzach maluje się ekscytacja. Już miała ruszyć razem z nimi w stronę opadającego posągu, który w tanecznej pląsawinie, unosił się w rytm dziewczęcych kroków, kiedy zauważyła siedzącą niezmiennie przy stole dziewczynkę. Twarz skryta była pod pozorną - dla dziecka - obojętnością, oczęta zdradzały jednak pospolicie znany smutek, którego podłoże jeszcze nie było znane Imogen, a który uchwycił zaostrzone sidła w geście usidlenia i zaciśnięcia drobnych rączek na strukturze żeber. Gdy dziewczęta oddały się zabawom, przygotowywały do swojego finałowego popisu, Imogen przykucnęła obok dziewczynki, obserwując, jak oparta na maleńkich rączkach głowa kieruje się w jej stronę, a ręce oplatają szyję w silnym uścisku. Nie powinna na to pozwolić, niegodnym było takie spoufalanie się z kimkolwiek, sylwetka dziewczęcia była jednak istotniejsza i w tym geście rozczulenia, które spłynęło po kręgosłupie lady Travers, przetrzymała ciało małej tancerki, przetrzymując ją w utuleniu do własnego ciała. Rozejrzała się po rodzinach, nie widząc szczególnej reakcji wskazującej na rodziców, napotykając natomiast twarz dyrektorki, zarejestrowała jedynie coś na kształt zaskoczenia i smutku. Półwila dłoń powędrowała więc po pleckach, ciepłem wspierającego dotyku potęgując delikatne kołysanie. Trzymanie dziecka nie było czymś, czego by się uczyła - sama waga pięciolatki była dla Imogen zaskakująca, nie mniej naturalnie przyszło jej po prostu trwanie w tej chwili i gesty, które otaczały małą osóbkę uczuciem bliskości i bezpieczeństwa dorosłych ramion.
Uśmiechnęła się w stronę prezentujących dziewcząt, świadoma, że rozgrywanie płynności pomiędzy oczekiwaniami małych ludzi okazuje się wyjątkowo trudne - nie powinna nikogo urazić, a nie może działać w kilku miejscach naraz. Pozostała jednak z maleństwem na dłoniach, nie dopytując, gdy skryta pod blond włoskami głowa opadła na jej ramię a oddech zwolnił, pozwalając młodej Travers na obserwację rysującego się przedstawienia. Nie mówiła do niej, gładziła jedynie w cieple własnej troski, dając substytut bliskości opiekuna, rodzica, nikt taki bowiem nie wykazał się zainteresowaniem. I gdy podniosła się muzyka, a dziewczęta rozpoczęły taneczne lawirowanie pośród prowizorycznie obranej sceny, dama trwała nie tylko w obserwacji otoczenia, ale również małej latorośli otaczającej jej szyję w grabieżczym uścisku, spotykając się z czymś, czego nie widziała przed laty, jako dziecko - konieczność podzielenia uwagi, roztoczenia opieki i zaspokojenia wielorakich potrzeb. Jej matka otaczała ją troską wtedy, gdy chciała i mogła, zawsze w asyście osób, które dbały o całą gamę innych wymogów. Tutaj, teraz, ciało damy oblała sromotna panika, gdy małe ciało stawało się wiotkie w bliskości snu, a ona - niegotowa, nieświadoma - nie wiedziała, jak ma zareagować, kątem oka rejestrując trwający popis innych uczennic, które rzecz jasna podziwiała, ale którym nie potrafiła podarować pełni uwagi. Próbowała jedynie odnaleźć spojrzenie Valerie, niemo poprosić o radę, skonfundowana i niepewna roli, w której jako dama nie powinna się znaleźć.
A może chciała?
Widząc, jak Valerie oddaje się rozmowie z rodzicami, załapała sugestię tańca, niepewna swoich własnych umiejętności w tańcu baletowym, ale przekonana też, że podstawy i umiejętność tańca balowego wraz z wrodzoną gracją nadadzą jej ruchom godną prezencję.
— Dokładnie tak, pokażecie mi kilka figur? — Zapytała szerszą grupę dziewcząt, obserwując, jak na ich twarzach maluje się ekscytacja. Już miała ruszyć razem z nimi w stronę opadającego posągu, który w tanecznej pląsawinie, unosił się w rytm dziewczęcych kroków, kiedy zauważyła siedzącą niezmiennie przy stole dziewczynkę. Twarz skryta była pod pozorną - dla dziecka - obojętnością, oczęta zdradzały jednak pospolicie znany smutek, którego podłoże jeszcze nie było znane Imogen, a który uchwycił zaostrzone sidła w geście usidlenia i zaciśnięcia drobnych rączek na strukturze żeber. Gdy dziewczęta oddały się zabawom, przygotowywały do swojego finałowego popisu, Imogen przykucnęła obok dziewczynki, obserwując, jak oparta na maleńkich rączkach głowa kieruje się w jej stronę, a ręce oplatają szyję w silnym uścisku. Nie powinna na to pozwolić, niegodnym było takie spoufalanie się z kimkolwiek, sylwetka dziewczęcia była jednak istotniejsza i w tym geście rozczulenia, które spłynęło po kręgosłupie lady Travers, przetrzymała ciało małej tancerki, przetrzymując ją w utuleniu do własnego ciała. Rozejrzała się po rodzinach, nie widząc szczególnej reakcji wskazującej na rodziców, napotykając natomiast twarz dyrektorki, zarejestrowała jedynie coś na kształt zaskoczenia i smutku. Półwila dłoń powędrowała więc po pleckach, ciepłem wspierającego dotyku potęgując delikatne kołysanie. Trzymanie dziecka nie było czymś, czego by się uczyła - sama waga pięciolatki była dla Imogen zaskakująca, nie mniej naturalnie przyszło jej po prostu trwanie w tej chwili i gesty, które otaczały małą osóbkę uczuciem bliskości i bezpieczeństwa dorosłych ramion.
Uśmiechnęła się w stronę prezentujących dziewcząt, świadoma, że rozgrywanie płynności pomiędzy oczekiwaniami małych ludzi okazuje się wyjątkowo trudne - nie powinna nikogo urazić, a nie może działać w kilku miejscach naraz. Pozostała jednak z maleństwem na dłoniach, nie dopytując, gdy skryta pod blond włoskami głowa opadła na jej ramię a oddech zwolnił, pozwalając młodej Travers na obserwację rysującego się przedstawienia. Nie mówiła do niej, gładziła jedynie w cieple własnej troski, dając substytut bliskości opiekuna, rodzica, nikt taki bowiem nie wykazał się zainteresowaniem. I gdy podniosła się muzyka, a dziewczęta rozpoczęły taneczne lawirowanie pośród prowizorycznie obranej sceny, dama trwała nie tylko w obserwacji otoczenia, ale również małej latorośli otaczającej jej szyję w grabieżczym uścisku, spotykając się z czymś, czego nie widziała przed laty, jako dziecko - konieczność podzielenia uwagi, roztoczenia opieki i zaspokojenia wielorakich potrzeb. Jej matka otaczała ją troską wtedy, gdy chciała i mogła, zawsze w asyście osób, które dbały o całą gamę innych wymogów. Tutaj, teraz, ciało damy oblała sromotna panika, gdy małe ciało stawało się wiotkie w bliskości snu, a ona - niegotowa, nieświadoma - nie wiedziała, jak ma zareagować, kątem oka rejestrując trwający popis innych uczennic, które rzecz jasna podziwiała, ale którym nie potrafiła podarować pełni uwagi. Próbowała jedynie odnaleźć spojrzenie Valerie, niemo poprosić o radę, skonfundowana i niepewna roli, w której jako dama nie powinna się znaleźć.
A może chciała?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Momentami Valerie pragnęła łagodniej spojrzeć na te przedstawicielki płci pięknej, które występowały przeciw swemu przeznaczeniu, chociażby poprzez przyjmowanie roli mężczyzn. W takich chwilach odnajdowała w sobie współczucie, tłumacząc, że przecież gdyby miały przy boku silnych mężczyzn, mężczyzn odpowiedzialnych tak, jak odpowiedzialni za los nie tylko swój własny, ale i rodziny, całego kraju, byli Rycerze Walpurgii i ich zwolennicy, ich kobiety nie zostałyby popchnięte do podejmowania tak drastycznych kroków. Bo wynaturzenia, niezależnie od tego, czy bywały małe, czy duże, wynikać musiały przecież z jakiejś wyrwy, przestrzeni, którą dzielne kobiety musiały łatać samodzielnie, jeżeli nie mogły liczyć na męską pomoc. Ilu gnuśnych mężczyzn chowało się w swoich norach, nie wychodząc nawet na przody tego, co nazywali rewolucją? Gdy Londyn oblepiony był jeszcze plakatami, widziała na nich kobiety — nieproporcjonalnie sporo kobiet, nawet w tym podłym dziele musiały ich wyręczać.
Nie będzie jednak silnych mężczyzn, jeżeli nie będą mieli silnych partnerek. Nie takich, które wyręczą ich w każdej drobnostce, ale takich, które poprowadzą drogą ku światłu przyszłości. Ziarno zasiane wcześniej ma więcej czasu na rozkwitnięcie w pełni potencjału. Uczennice Królewskiej Szkoły Baletowej były jeszcze malutkie, do zamążpójścia zostało im sporo czasu, jednakże wcześnie powinny oswajać się z tym, co dla nich najlepsze. I że nie ma dla niemagicznych miejsca w ich nowym, pięknym świecie.
Oddając Imogen przestrzeń na skupienie uwagi na tańczących dziewczynkach, sama powróciła do stołu, za którym zasiadali rodzice oraz dyrektorka. Uznanie i wdzięczność dzieci to jedno, równie istotne, o ile nie istotniejsze w tym momencie było uzyskanie pełnego wsparcia ich opiekunów. Dlatego też, gdy zajęła swoje miejsce, posłała dyrektorce szkoły wymowne spojrzenie. Kobieta prędko zrozumiała, cóż takiego artystka pragnęła jej przekazać, dlatego przybierając wyćwiczony latami pracy pedagogicznej uśmiech, zwróciła się do rodziców.
— Pomoc madame Sallow jest doprawdy nieoceniona. W tych ciężkich czasach cieszymy się z każdego wsparcia i przyjaźni, na którą może liczyć nasza szkoła. Dla dziewcząt, jak sami państwo wiecie, nie jest to tylko nauka tańca, to nauka życia w jego najbardziej surowej formie. Pragniemy, aby nasze uczennice i absolwentki reprezentowały nie tylko te mury, swym tańcem nie uwieczniały jedynie kunsztu artystycznego i tradycji szkoły, ale były również dowodem na to, jak daleko zaszło nasze społeczeństwo. Kim jesteśmy, skąd się wywodzimy i dokąd zmierzamy. Jako jednostki i jako naród — słuchająca tegoż wystąpienia Valerie nie mogła powstrzymać się od subtelnego uśmiechu; jedynie ci, którzy znali ją bardzo dobrze mogliby odgadnąć, że za grzeczną, zaangażowaną w sprawę fasadą kryje się wyraźna duma, przede wszystkim z samej siebie. Wszak to ona przekazała dyrektorce te słowa, gdy po raz pierwszy namawiała ją do podjęcia współpracy z wybranymi przez siebie specjalistami, których kilka minut wcześniej przedstawiła także rodzicom.
— Nikt tak nie zrozumie artysty jak drugi artysta, madame — podniosła temat ponownie, wlewając w swe słowa sporą dozę skromności. Nieszczerej, performatywnej wyłącznie, ale dzięki talentowi scenicznemu odpowiednio wiarygodnej. Pragnęła, aby przysłuchujący się rozmowie rodzice zyskali wrażenie obrania przez obie kobiety jednego frontu. Jednego możliwego, jednego, który ochroni ich dzieci przed wpływami zgubnej ideologii.
— Rozumiem, że dopełni pani wszelkich starań, aby kadra nauczycielska była jednomyślna, tak? — odezwał się wreszcie jeden z mężczyzn, ojciec jednej z małych baletnic, który w poły swej szaty wpiętą miał przypinkę z logotypem Ministerstwa Magii. Valerie zdawało się, że nawet rozpoznawała jego twarz, że musiała mignąć jej w trakcie jednej z niezapowiedzianych wizyt w rządowym gmachu.
— Panie Ross — widziała iskrę w oczach mężczyzny, gdy tylko zwróciła się do niego po nazwisku, prędko wyszukanym z odmętów pamięci. Z satysfakcją narastającą w klatce piersiowej obserwowała, jak jego usta wyginają się w uśmiechu; nie tak kurtuazyjnym jak wcześniej, bardziej związanym z odczuwanymi przez niego emocjami. Wiedziała, że połaskotała jego ego, urzędnicy uwielbiali być rozpoznawani, polityka chodziła za rękę ze sztuką. — Pozwoli pan, że odpowiem na to pytanie w imieniu madame. Chyba nikt inny w tym pomieszczeniu nie wierzy tak mocno w to, że jednomyślność i poświęcenie prawdzie jest filarem naszego społeczeństwa, jak wierzy w to pan — posłała mu przeciągłe spojrzenie, obdarowała niepodzielną uwagą, gdy potraktowane czerwoną szminką wargi wypowiadały te słowa, ściszone, bo przeznaczone wyłącznie do uszu dorosłych. Mógł uwierzyć, że w tej chwili mówiła wyłącznie do niego, że to jego głos miał w tej sekundzie największe znaczenie, a opinia — niezależnie od obranej strony — będzie opinią wygranych. — Nie ma zatem innej opcji. Sam pan słyszał o tym, jak naznaczona skazą urodzenia kobieta krzywdziła dzieci, może nawet pana córkę. Nie ma na to zgody. Ani pani dyrektor, ani mojej, ani żadnego czarodzieja czy czarownicy. Przy władzy lub z daleka od niej, w najdalszym zakątku kraju. Dzieci to nasza przyszłość, dlatego pragniemy dla nich jak najlepiej. Dlatego podejmujemy się trudu wychowania, dlatego podejmujemy decyzje, które w oczach niemądrych wydawać by się mogły okrutne — płynnym gestem poprosiła zgromadzonych o nachylenie się bliżej stołu; dziewczęta znajdujące się za ich plecami nie powinny słyszeć tego, co Valerie miała do przekazania ich rodzicom. — Pani dyrektor zapewniła mnie szczerze o tym, że nie cierpi braków kadrowych i obiecała na swą głowę, że dopilnuje tego, aby wszystkie dziewczęta pod jej pieczą mogły rozwijać swe talenta bez obaw własnych, czy państwa. Ja jej zaufałam. Najpierw jako artystka, następnie jako matka, gdyż podjęłam decyzję zapisania mojej własnej córki na lekcje — przesunęła jasnym spojrzeniem po twarzach zgromadzonych. Spięte do tej pory w niepewności mięśnie rozluźniły się u większości kobiet. Słyszała też kilka westchnięć, westchnięć noszących ulgę. Zaufanie artystki to jedno. Zaufaniem drugiej matki nie przychodziło szafować tak prosto. Był to bowiem argument nie do podważenia.
— Jeżeli tak stawia pani sprawę, myślę, że jesteśmy zgodni co do tego, że to zmiany nie tylko dobre, ale i konieczne — odezwała się jedna z kobiet, nim wychyliła się nieco do tyłu, chcąc spojrzeć na swą pochłoniętą tańcem córkę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że mała miała olbrzymią pasję do tańca i krzywdą byłoby zabraniać jej dalszej edukacji. — Przyznam szczerze, że gdy tylko usłyszałam o zachowaniu tej... kobiety... Rozważałam wypisanie Madeleine z zajęć. Lecz teraz, słuchając twych słów, madame Sallow, gotowa jestem dać tej szkole drugą szansę.
Nie będzie jednak silnych mężczyzn, jeżeli nie będą mieli silnych partnerek. Nie takich, które wyręczą ich w każdej drobnostce, ale takich, które poprowadzą drogą ku światłu przyszłości. Ziarno zasiane wcześniej ma więcej czasu na rozkwitnięcie w pełni potencjału. Uczennice Królewskiej Szkoły Baletowej były jeszcze malutkie, do zamążpójścia zostało im sporo czasu, jednakże wcześnie powinny oswajać się z tym, co dla nich najlepsze. I że nie ma dla niemagicznych miejsca w ich nowym, pięknym świecie.
Oddając Imogen przestrzeń na skupienie uwagi na tańczących dziewczynkach, sama powróciła do stołu, za którym zasiadali rodzice oraz dyrektorka. Uznanie i wdzięczność dzieci to jedno, równie istotne, o ile nie istotniejsze w tym momencie było uzyskanie pełnego wsparcia ich opiekunów. Dlatego też, gdy zajęła swoje miejsce, posłała dyrektorce szkoły wymowne spojrzenie. Kobieta prędko zrozumiała, cóż takiego artystka pragnęła jej przekazać, dlatego przybierając wyćwiczony latami pracy pedagogicznej uśmiech, zwróciła się do rodziców.
— Pomoc madame Sallow jest doprawdy nieoceniona. W tych ciężkich czasach cieszymy się z każdego wsparcia i przyjaźni, na którą może liczyć nasza szkoła. Dla dziewcząt, jak sami państwo wiecie, nie jest to tylko nauka tańca, to nauka życia w jego najbardziej surowej formie. Pragniemy, aby nasze uczennice i absolwentki reprezentowały nie tylko te mury, swym tańcem nie uwieczniały jedynie kunsztu artystycznego i tradycji szkoły, ale były również dowodem na to, jak daleko zaszło nasze społeczeństwo. Kim jesteśmy, skąd się wywodzimy i dokąd zmierzamy. Jako jednostki i jako naród — słuchająca tegoż wystąpienia Valerie nie mogła powstrzymać się od subtelnego uśmiechu; jedynie ci, którzy znali ją bardzo dobrze mogliby odgadnąć, że za grzeczną, zaangażowaną w sprawę fasadą kryje się wyraźna duma, przede wszystkim z samej siebie. Wszak to ona przekazała dyrektorce te słowa, gdy po raz pierwszy namawiała ją do podjęcia współpracy z wybranymi przez siebie specjalistami, których kilka minut wcześniej przedstawiła także rodzicom.
— Nikt tak nie zrozumie artysty jak drugi artysta, madame — podniosła temat ponownie, wlewając w swe słowa sporą dozę skromności. Nieszczerej, performatywnej wyłącznie, ale dzięki talentowi scenicznemu odpowiednio wiarygodnej. Pragnęła, aby przysłuchujący się rozmowie rodzice zyskali wrażenie obrania przez obie kobiety jednego frontu. Jednego możliwego, jednego, który ochroni ich dzieci przed wpływami zgubnej ideologii.
— Rozumiem, że dopełni pani wszelkich starań, aby kadra nauczycielska była jednomyślna, tak? — odezwał się wreszcie jeden z mężczyzn, ojciec jednej z małych baletnic, który w poły swej szaty wpiętą miał przypinkę z logotypem Ministerstwa Magii. Valerie zdawało się, że nawet rozpoznawała jego twarz, że musiała mignąć jej w trakcie jednej z niezapowiedzianych wizyt w rządowym gmachu.
— Panie Ross — widziała iskrę w oczach mężczyzny, gdy tylko zwróciła się do niego po nazwisku, prędko wyszukanym z odmętów pamięci. Z satysfakcją narastającą w klatce piersiowej obserwowała, jak jego usta wyginają się w uśmiechu; nie tak kurtuazyjnym jak wcześniej, bardziej związanym z odczuwanymi przez niego emocjami. Wiedziała, że połaskotała jego ego, urzędnicy uwielbiali być rozpoznawani, polityka chodziła za rękę ze sztuką. — Pozwoli pan, że odpowiem na to pytanie w imieniu madame. Chyba nikt inny w tym pomieszczeniu nie wierzy tak mocno w to, że jednomyślność i poświęcenie prawdzie jest filarem naszego społeczeństwa, jak wierzy w to pan — posłała mu przeciągłe spojrzenie, obdarowała niepodzielną uwagą, gdy potraktowane czerwoną szminką wargi wypowiadały te słowa, ściszone, bo przeznaczone wyłącznie do uszu dorosłych. Mógł uwierzyć, że w tej chwili mówiła wyłącznie do niego, że to jego głos miał w tej sekundzie największe znaczenie, a opinia — niezależnie od obranej strony — będzie opinią wygranych. — Nie ma zatem innej opcji. Sam pan słyszał o tym, jak naznaczona skazą urodzenia kobieta krzywdziła dzieci, może nawet pana córkę. Nie ma na to zgody. Ani pani dyrektor, ani mojej, ani żadnego czarodzieja czy czarownicy. Przy władzy lub z daleka od niej, w najdalszym zakątku kraju. Dzieci to nasza przyszłość, dlatego pragniemy dla nich jak najlepiej. Dlatego podejmujemy się trudu wychowania, dlatego podejmujemy decyzje, które w oczach niemądrych wydawać by się mogły okrutne — płynnym gestem poprosiła zgromadzonych o nachylenie się bliżej stołu; dziewczęta znajdujące się za ich plecami nie powinny słyszeć tego, co Valerie miała do przekazania ich rodzicom. — Pani dyrektor zapewniła mnie szczerze o tym, że nie cierpi braków kadrowych i obiecała na swą głowę, że dopilnuje tego, aby wszystkie dziewczęta pod jej pieczą mogły rozwijać swe talenta bez obaw własnych, czy państwa. Ja jej zaufałam. Najpierw jako artystka, następnie jako matka, gdyż podjęłam decyzję zapisania mojej własnej córki na lekcje — przesunęła jasnym spojrzeniem po twarzach zgromadzonych. Spięte do tej pory w niepewności mięśnie rozluźniły się u większości kobiet. Słyszała też kilka westchnięć, westchnięć noszących ulgę. Zaufanie artystki to jedno. Zaufaniem drugiej matki nie przychodziło szafować tak prosto. Był to bowiem argument nie do podważenia.
— Jeżeli tak stawia pani sprawę, myślę, że jesteśmy zgodni co do tego, że to zmiany nie tylko dobre, ale i konieczne — odezwała się jedna z kobiet, nim wychyliła się nieco do tyłu, chcąc spojrzeć na swą pochłoniętą tańcem córkę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że mała miała olbrzymią pasję do tańca i krzywdą byłoby zabraniać jej dalszej edukacji. — Przyznam szczerze, że gdy tylko usłyszałam o zachowaniu tej... kobiety... Rozważałam wypisanie Madeleine z zajęć. Lecz teraz, słuchając twych słów, madame Sallow, gotowa jestem dać tej szkole drugą szansę.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Naturalnie przyjęły podział: Valerie rozpoczęła rozmowę z rodzicami, Imogen przejęła pałeczkę rozmowy z dziećmi, których obecność roztapiała pólwile serca i wypełniała je nieznanymi dotąd emocjami. Troska, zaangażowanie, obawy - kreali ten świat lepszym nie tylko dla siebie, ale i dla nich, aby nie musiały stykać się z obłudą szlamu i odmieńców . Nie w dysproporcji widziała wroga a w zaniechaniu naturalnych ról, które ona sama uznawała za nie tyle konieczność, co podążanie naturalnym nurtem wpisanych aktów, które powinna pełnić i była godna pełnić prawidłowo. Nie umniejszało kobietom to, że pozostawały w obrębie opieki nad rodowymi włościami i wychowaniem dzieci; nie odbierało im to charakterów, bowiem mężczyźni - naturalnie stworzeni do woju, który teraz malował swoje poplecze w wojnie - nie byli gotowi podjąć się odpowiedzialności tak wielkiej, jak uniesienie jestestwa drugiego człowieka pod względem wychowania, uczuciowości i rozwoju. W porównaniu do kształtowania charakterów, utrzymanie finansów wydawało się wyjątkowo namacalne i łatwe - wystarczyło znaleźć godną niszę, wyspecjalizować się i pojąć naukę z niektórych aspektów. Na powrót była w tym swoista wyższość, by w naturalnych talentach kobiet znaleźć użytek dla rodowego dobra - obie natomiast, i Valerie, i Imogen - pełniły funkcje zgodnie z naturalnymi umiejętnościami, ale też nie hańbiące roli mężczyzn, które w małżeństwie i tak zostały ograniczone do możliwego przezeń poniesienia.
Dziewczęta bawiły się, śmiały i prosiły wiłę do tańca, rozdygotana dziewczynka cały czas siedziała jej na kolanach, kiedy jedna z uczennic - na oko siedmioletnia, rudowłosa dziewczynka - podeszła do lady Travers, zaskarbiając sobie jej uwagę.
- Prosze pa... lady, czy pani jeszcze przyjdzie do... do nas? Moja mama pracuje, w ministerstwie, nie mogła przyjść. - Rozpoczęła, w główce formułując kolejne zdania tak, by wytłumaczyć wsłuchującej się, nieprzerywającem Imogen całą sytuację, którą zapragnęła jej przedstawić. Tego również były uczone dobrze urodzone dziewczynki - klarowności wypowiedzi, zastanowienia nim wypowie się kolejne słowa, aby nie dopuścić do hańbiących nieporozumień czy odebrania ich jako - co tu dużo kryć - niemądrych. Dziewczynka otrzymała przestrzeń do rozmowy, spoglądała na Imogen, gdy ta zadała w przerwie od wypowiedzi krótkie pytane.
- Czym zajmuje się twoja mama? - Zapytała łagodnie, jedną dłonią przetrzymując dziewczę siedzące jej na kolanach, drugą natomiast zaczesała kosmyk włosów dzieczynki za ucho.
- Pracuje w ko... Komisji Rejestracji Różdżek. Tata jest uzdrowicielem, ratuje czarodziejów, a mama, mama daje różdżki młodym czarodziejom i ja też dostanę ją kiedyś, prawda? - Znaczące uproszczenie było naturalne dla dziecka, które nie rozumiało dokładnie procederu rejestracji różdżek. Imogen uśmiechnęła się łagodnie - choć ona nie podejmowała się takiemu procesowi, bowiem byłoby to hańbiące, aby kontrolować tak oczywisty rodowód, ale samo poczynanie Ministerstwa było bardzo ważne. Tylko dzięki zapanowaniu nad haosem i demoralizajcą, niesieniem odpowiedzialności za czyny i pełną kontrolą pochodzenia, krew mogła się przyjemnie wyczyścić, bez obaw o zgliszcza brudu niesionego kłamstwami. Wierzyła, że działanie Ministerstwa przebiegało prawidłowo.
- To bardzo ważna rola, z przyjemnością pojawię się tu jeszcze raz, kiedy twoja mama będzie tu mogła być. Dzięki niej młodzi czarodzieje, tacy jak wy, mogą w pełni bezpiecznie podejmować się nauki czarów bez obaw, że będziecie na równi z kimś, kto na naukę... na samą magię nie zasługuje. Możesz być pewna, że dzięki pracy twojej mamy nic ani tobie, ani innym dziewczynkom nie grozi. - Kłamstwo wypłynęło z ust Imogen, ale plasująca się na twarzy dziewczynki reakcja motywowała ją do kolejnych słów. Widziała wiarę, widziała szczęście i dumę, bowiem dumna powinna być ze swoich rodziców. Wśród podjętych przez Ministerstwo działań, równie słuszne był podatek czystości krwi, nie miała zamiaru mówić o tym jednak dziewczynce. Podatek niósł oczyszczenie przez karę - niegodni, niskokrwiści nie chcieli sprowadzać kolejnych opłat na swoje potomstwo, tym samym z pewnością musieli użyć więcej zastanowienia nad mariażami. Nie wierzyła w tym przypadku jedynie w miłość, bo sama w sobie miłość nie niosła nic - z pewnością nie przyszłość, bo przecież już szlamolubni w swojej miłości do szlam doprowadzili co najwyżej do upadku; wierzyła w to, że aranżowane małżeństwa miały dobre podłoże do kreacji społeczeństwa, dopełniania i wypełniania naturalnych ról. Serce półwili zalała jednak fala ciepła na wspomnienie poprzednich dni -miłość zauroczenie i opłacalność mogły iść w parze, głęboko w to wierzyła, gdy wypowiadając kolejne słowa z prośbą o oddanie widziała mężczyznę godnego powzięcia jej za żonę, ale również sama była odpowiednią, by nie niweczyć jego wartościowej krwi. Połączyła ich przed laty więź, teraz jednak byli nie tylko emocjami i pragnieniami, które pchnęły ją do sprowadzenia na niego uroku, ale także elementami budowanej przyszłości i fragmentami rodzin, które miały także nieść wartość dodaną do swoich pragnień, nie tylko potomstwo, ale także sojusz.
- Każdy godny czarodziej powinien przejść przez ocenę twojej mamy, zobacz jak ważna jest to rola. Będę zaszczycona mogącspotkać twoją mamę i porozmawiać, jak ważna jest praca. Jestme przekonana, że jak tylko będzie mogła, to z pewnością pojawi się na naszym następnym spotkaniu. - Odparła, gdy gdzieś za plecami wśród zgromadzonych dziewcząt, zabłysnęło pytanie. A 'lady' czym jest? Księżniczką? Co robi księżniczka?
Pytanie leciały jedno po drugim, niekiedy odpowiadały sobie same, bo przecież pracą księżniczki było noszenie sukni. Dłoń Imogen podniosła się jednak, by w geście wyprostowania palca wskazującego, uciszyć dziewczęta i podjąć się odpowiedzi, która - w swojej banalności i lekkim poniżeniu - była naprawdę potrzebna w zrozumieniu roli kobiety samych w sobie, ale przede wszystkim kobiet w arystokracji.
- Jestem przede wszystkim córką i siostrą, bo to jest nasza najważniejsza rola, moje drogie. Powinnyśmy być wsparciem dla naszych rodzin, być przy nich i dbać o ich dobro tak, jak oni dbają o nas. Jestem damą Norfolk, dbam o dobro swojego ludu, aby na moich ziemiach panował pokój i dobrobyt. A tak jak wy tańczycie i będziecie kiedyś wybitnymi baletnicami, tak ja uczę się języków obcych, aby móc poznawać ludzi z całego świata i móc się z nimi porozumieć. - Starała się brzmieć zrozumiale jak na młode umysły, ale przede wszystkim ukazać dziewczęciom to, że była w dużej mierze taka, jak one. Również była córką i siostrą, wnuczką i kuzynką. Również miała swoje pasje, swoje ambicje i dziedzinę, na której się znała. Obejmowały te same role na różnych szczeblach społeczeństwa i ta stałość w różnorodności była kluczowa do zachowania sensu. Tylko obejmując taką rolę, nie tylko kobiety wyżej postawionej, ale po części równej im, mogła wpoić w młode umysły najwięcej wartości.
Dziewczęta bawiły się, śmiały i prosiły wiłę do tańca, rozdygotana dziewczynka cały czas siedziała jej na kolanach, kiedy jedna z uczennic - na oko siedmioletnia, rudowłosa dziewczynka - podeszła do lady Travers, zaskarbiając sobie jej uwagę.
- Prosze pa... lady, czy pani jeszcze przyjdzie do... do nas? Moja mama pracuje, w ministerstwie, nie mogła przyjść. - Rozpoczęła, w główce formułując kolejne zdania tak, by wytłumaczyć wsłuchującej się, nieprzerywającem Imogen całą sytuację, którą zapragnęła jej przedstawić. Tego również były uczone dobrze urodzone dziewczynki - klarowności wypowiedzi, zastanowienia nim wypowie się kolejne słowa, aby nie dopuścić do hańbiących nieporozumień czy odebrania ich jako - co tu dużo kryć - niemądrych. Dziewczynka otrzymała przestrzeń do rozmowy, spoglądała na Imogen, gdy ta zadała w przerwie od wypowiedzi krótkie pytane.
- Czym zajmuje się twoja mama? - Zapytała łagodnie, jedną dłonią przetrzymując dziewczę siedzące jej na kolanach, drugą natomiast zaczesała kosmyk włosów dzieczynki za ucho.
- Pracuje w ko... Komisji Rejestracji Różdżek. Tata jest uzdrowicielem, ratuje czarodziejów, a mama, mama daje różdżki młodym czarodziejom i ja też dostanę ją kiedyś, prawda? - Znaczące uproszczenie było naturalne dla dziecka, które nie rozumiało dokładnie procederu rejestracji różdżek. Imogen uśmiechnęła się łagodnie - choć ona nie podejmowała się takiemu procesowi, bowiem byłoby to hańbiące, aby kontrolować tak oczywisty rodowód, ale samo poczynanie Ministerstwa było bardzo ważne. Tylko dzięki zapanowaniu nad haosem i demoralizajcą, niesieniem odpowiedzialności za czyny i pełną kontrolą pochodzenia, krew mogła się przyjemnie wyczyścić, bez obaw o zgliszcza brudu niesionego kłamstwami. Wierzyła, że działanie Ministerstwa przebiegało prawidłowo.
- To bardzo ważna rola, z przyjemnością pojawię się tu jeszcze raz, kiedy twoja mama będzie tu mogła być. Dzięki niej młodzi czarodzieje, tacy jak wy, mogą w pełni bezpiecznie podejmować się nauki czarów bez obaw, że będziecie na równi z kimś, kto na naukę... na samą magię nie zasługuje. Możesz być pewna, że dzięki pracy twojej mamy nic ani tobie, ani innym dziewczynkom nie grozi. - Kłamstwo wypłynęło z ust Imogen, ale plasująca się na twarzy dziewczynki reakcja motywowała ją do kolejnych słów. Widziała wiarę, widziała szczęście i dumę, bowiem dumna powinna być ze swoich rodziców. Wśród podjętych przez Ministerstwo działań, równie słuszne był podatek czystości krwi, nie miała zamiaru mówić o tym jednak dziewczynce. Podatek niósł oczyszczenie przez karę - niegodni, niskokrwiści nie chcieli sprowadzać kolejnych opłat na swoje potomstwo, tym samym z pewnością musieli użyć więcej zastanowienia nad mariażami. Nie wierzyła w tym przypadku jedynie w miłość, bo sama w sobie miłość nie niosła nic - z pewnością nie przyszłość, bo przecież już szlamolubni w swojej miłości do szlam doprowadzili co najwyżej do upadku; wierzyła w to, że aranżowane małżeństwa miały dobre podłoże do kreacji społeczeństwa, dopełniania i wypełniania naturalnych ról. Serce półwili zalała jednak fala ciepła na wspomnienie poprzednich dni -
- Każdy godny czarodziej powinien przejść przez ocenę twojej mamy, zobacz jak ważna jest to rola. Będę zaszczycona mogącspotkać twoją mamę i porozmawiać, jak ważna jest praca. Jestme przekonana, że jak tylko będzie mogła, to z pewnością pojawi się na naszym następnym spotkaniu. - Odparła, gdy gdzieś za plecami wśród zgromadzonych dziewcząt, zabłysnęło pytanie. A 'lady' czym jest? Księżniczką? Co robi księżniczka?
Pytanie leciały jedno po drugim, niekiedy odpowiadały sobie same, bo przecież pracą księżniczki było noszenie sukni. Dłoń Imogen podniosła się jednak, by w geście wyprostowania palca wskazującego, uciszyć dziewczęta i podjąć się odpowiedzi, która - w swojej banalności i lekkim poniżeniu - była naprawdę potrzebna w zrozumieniu roli kobiety samych w sobie, ale przede wszystkim kobiet w arystokracji.
- Jestem przede wszystkim córką i siostrą, bo to jest nasza najważniejsza rola, moje drogie. Powinnyśmy być wsparciem dla naszych rodzin, być przy nich i dbać o ich dobro tak, jak oni dbają o nas. Jestem damą Norfolk, dbam o dobro swojego ludu, aby na moich ziemiach panował pokój i dobrobyt. A tak jak wy tańczycie i będziecie kiedyś wybitnymi baletnicami, tak ja uczę się języków obcych, aby móc poznawać ludzi z całego świata i móc się z nimi porozumieć. - Starała się brzmieć zrozumiale jak na młode umysły, ale przede wszystkim ukazać dziewczęciom to, że była w dużej mierze taka, jak one. Również była córką i siostrą, wnuczką i kuzynką. Również miała swoje pasje, swoje ambicje i dziedzinę, na której się znała. Obejmowały te same role na różnych szczeblach społeczeństwa i ta stałość w różnorodności była kluczowa do zachowania sensu. Tylko obejmując taką rolę, nie tylko kobiety wyżej postawionej, ale po części równej im, mogła wpoić w młode umysły najwięcej wartości.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Ostatnio zmieniony przez Imogen Travers dnia 11.11.23 16:08, w całości zmieniany 1 raz
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Wyłapała spojrzenie, które posłała jej zaniepokojona dyrektorka szkoły. Ta bowiem utrzymywała się przede wszystkim z czesnego, które płacone było przez rodziców w zamian za możliwość podarowania swym córkom (a także synom, wszak chłopcy również tańczyli balet) najlepszej edukacji pod okiem sprowadzanych z całego świata specjalistów. Każdy, nawet najmniejszy kryzys wizerunkowy — jeżeli mógł wpłynąć na percepcję rodziców, zmienić ich zdanie odnośnie tego, czy szkoła była faktycznie warta owych pieniędzy, czy treści w niej przekazywane nie krzywdziły chłonnych jak gąbka dziecięcych pomysłów — mógł sprawić, że jej sytuacja finansowa się załamie. Zawsze rozpoczynało się od takiej jednej mamy Madeleine. A później było już tylko gorzej.
Dlatego Valerie odwzajemniła jej spojrzenie — za łagodnym z pozoru wejrzeniem skrywały się jednak iskry. Śpiewaczka wiedziała bowiem i chciała przekazać tę samą wiedzę kierowniczce placówki, że właśnie są świadkami powstawania długu. Długu wdzięczności, bo kto wie, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby Lady Travers i Madame Sallow nie przybyły na umówione spotkanie? Gdyby nie nawiązały więzi — młodsza z dziećmi, starsza z rodzicami — która oparta na zaufaniu, wylewała się daleko poza brzegi zaufania wyłącznie do nich, jako jednostek, przenosząc się bezpośrednio do zaufania do instytucji, do kultury jako takiej? Chciała, aby dyrektorka była tego świadoma, że Valerie Sallow we własnej osobie właśnie ratowała jej skórę. Przez połączenie zaufaniem z rodzicami dawała drugą szansę, której nie można było zmarnować.
— Królewska Szkoła Baletowa nie jest byle baletową szkółką — przemówiła miękko, niemalże z czułością, która dla przeciętnego człowieka mogła zakrawać o typowy dla artystki ekscentryzm. Natychmiast przelała całą swoją uwagę na mamę małej baletnicy, nie powstrzymując się przed lekkim wychyleniem się do przodu, nad stołem, aby ułożyć swoją dłoń na tej należącej do niej. — To instytucja kultury, jedna z kluczowych dla naszego kraju. Oczywiście, że niepokoi, gdy wrogi element próbuje ją infiltrować, lecz jestem przekonana, że dyrekcja zrobi wszystko, co w jej mocy, aby ta sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła — nie musiała zresztą dawać żadnego znaku dyrektorce, sytuacja była na tyle klarowna, że kobieta, odchrząknąwszy wpierw, sama potwierdziła jej słowa.
— Dokładnie tak, drodzy państwo. Nie uda nam się stworzyć przyszłości, jeżeli nie wyciągniemy lekcji z przeszłości.
Dokładnie tak. Przodkowie wszystkich obecnych w pomieszczeniu czarodziejów popełnili szereg błędów, który niemalże zepchnął ich na margines historii. Teraz oni, ich dzieci, wnuki, prawnuki, odzyskiwali to, co wcześniej zostało im zabrane. Krok po kroku, instytucję za instytucją, metr po metrze. I nie zatrzymają się, póki nie zdobędą wszystkiego. Dla siebie, i dla następnych pokoleń, zyskując sobie wieczny szacunek, wieczną pamięć.
— Dlatego, jeżeli ktokolwiek z państwa jeszcze ma jakieś wątpliwości, czy bolączki, proszę się nie krępować — kto wie, kiedy ci ludzie będą mieli kolejną okazję na zwierzenie się ze swych problemów. Valerie słuchała cierpliwie — oferując tak wiele rad, jak tylko potrafiła, a gdy nie mogła odnaleźć już odpowiednich porad, przechodziła do słów pocieszenia. Rozmowa wszak dość prędko przesunęła się z samych bolączek szkoły baletowej do bolączek życia w mieście w ogóle. Część z osób narzekała chociażby na godzinę policyjną, jeszcze inni na kolejki w sklepach. Niespodziewanie Valerie odnalazła nowego sojusznika w postaci samego pana Rossa, który cierpliwie tłumaczył powody, dla których wprowadzone zostały określone środki ostrożności i jak z rękawa sypał sloganami na wytłumaczenie problemów z brakiem zaopatrzenia sklepów. — Wszyscy musimy być silni, moi państwo — wtrąciła się wreszcie śpiewaczka, chociaż jej położenie różniło się nieco od tego, w którym znajdował się szary obywatel Wielkiej Brytanii. Była wschodzącą gwiazdą piosenki, jej mąż znanym politykiem, obydwoje oddawali się sprawie Rycerzy Walpurgii, w bardziej lub mniej osobisty sposób, zbierając też owoce swego zaangażowania. — Im więcej będzie w nas zrozumienia i chęci pomocy dla bohaterskich działań Rycerzy Walpurgii, tym więcej i szybciej będziemy w stanie osiągnąć. Słyszeli państwo o tym, jak zmieniają się chociażby Warwickshire czy Suffolk? Londynowi niewiele brakuje do perfekcji, lecz jeżeli udało się odnieść sukces tam, to wierzę, że jedynie od naszych wspólnych wysiłków, jako obywateli tego kraju zależy, jak prędko poradzimy sobie z każdą trudnością.
Wreszcie cofnęła się, opierając plecami o krzesło. Z tej pozycji miała dobry widok na zajętą dziećmi Imogen. Och, nie chciała jej przerywać, ale powoli zbliżały się do końca spotkania. Wskazówki zawieszonego nad drzwiami zegara przesunęły się już znacząco.
Dlatego Valerie odwzajemniła jej spojrzenie — za łagodnym z pozoru wejrzeniem skrywały się jednak iskry. Śpiewaczka wiedziała bowiem i chciała przekazać tę samą wiedzę kierowniczce placówki, że właśnie są świadkami powstawania długu. Długu wdzięczności, bo kto wie, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby Lady Travers i Madame Sallow nie przybyły na umówione spotkanie? Gdyby nie nawiązały więzi — młodsza z dziećmi, starsza z rodzicami — która oparta na zaufaniu, wylewała się daleko poza brzegi zaufania wyłącznie do nich, jako jednostek, przenosząc się bezpośrednio do zaufania do instytucji, do kultury jako takiej? Chciała, aby dyrektorka była tego świadoma, że Valerie Sallow we własnej osobie właśnie ratowała jej skórę. Przez połączenie zaufaniem z rodzicami dawała drugą szansę, której nie można było zmarnować.
— Królewska Szkoła Baletowa nie jest byle baletową szkółką — przemówiła miękko, niemalże z czułością, która dla przeciętnego człowieka mogła zakrawać o typowy dla artystki ekscentryzm. Natychmiast przelała całą swoją uwagę na mamę małej baletnicy, nie powstrzymując się przed lekkim wychyleniem się do przodu, nad stołem, aby ułożyć swoją dłoń na tej należącej do niej. — To instytucja kultury, jedna z kluczowych dla naszego kraju. Oczywiście, że niepokoi, gdy wrogi element próbuje ją infiltrować, lecz jestem przekonana, że dyrekcja zrobi wszystko, co w jej mocy, aby ta sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła — nie musiała zresztą dawać żadnego znaku dyrektorce, sytuacja była na tyle klarowna, że kobieta, odchrząknąwszy wpierw, sama potwierdziła jej słowa.
— Dokładnie tak, drodzy państwo. Nie uda nam się stworzyć przyszłości, jeżeli nie wyciągniemy lekcji z przeszłości.
Dokładnie tak. Przodkowie wszystkich obecnych w pomieszczeniu czarodziejów popełnili szereg błędów, który niemalże zepchnął ich na margines historii. Teraz oni, ich dzieci, wnuki, prawnuki, odzyskiwali to, co wcześniej zostało im zabrane. Krok po kroku, instytucję za instytucją, metr po metrze. I nie zatrzymają się, póki nie zdobędą wszystkiego. Dla siebie, i dla następnych pokoleń, zyskując sobie wieczny szacunek, wieczną pamięć.
— Dlatego, jeżeli ktokolwiek z państwa jeszcze ma jakieś wątpliwości, czy bolączki, proszę się nie krępować — kto wie, kiedy ci ludzie będą mieli kolejną okazję na zwierzenie się ze swych problemów. Valerie słuchała cierpliwie — oferując tak wiele rad, jak tylko potrafiła, a gdy nie mogła odnaleźć już odpowiednich porad, przechodziła do słów pocieszenia. Rozmowa wszak dość prędko przesunęła się z samych bolączek szkoły baletowej do bolączek życia w mieście w ogóle. Część z osób narzekała chociażby na godzinę policyjną, jeszcze inni na kolejki w sklepach. Niespodziewanie Valerie odnalazła nowego sojusznika w postaci samego pana Rossa, który cierpliwie tłumaczył powody, dla których wprowadzone zostały określone środki ostrożności i jak z rękawa sypał sloganami na wytłumaczenie problemów z brakiem zaopatrzenia sklepów. — Wszyscy musimy być silni, moi państwo — wtrąciła się wreszcie śpiewaczka, chociaż jej położenie różniło się nieco od tego, w którym znajdował się szary obywatel Wielkiej Brytanii. Była wschodzącą gwiazdą piosenki, jej mąż znanym politykiem, obydwoje oddawali się sprawie Rycerzy Walpurgii, w bardziej lub mniej osobisty sposób, zbierając też owoce swego zaangażowania. — Im więcej będzie w nas zrozumienia i chęci pomocy dla bohaterskich działań Rycerzy Walpurgii, tym więcej i szybciej będziemy w stanie osiągnąć. Słyszeli państwo o tym, jak zmieniają się chociażby Warwickshire czy Suffolk? Londynowi niewiele brakuje do perfekcji, lecz jeżeli udało się odnieść sukces tam, to wierzę, że jedynie od naszych wspólnych wysiłków, jako obywateli tego kraju zależy, jak prędko poradzimy sobie z każdą trudnością.
Wreszcie cofnęła się, opierając plecami o krzesło. Z tej pozycji miała dobry widok na zajętą dziećmi Imogen. Och, nie chciała jej przerywać, ale powoli zbliżały się do końca spotkania. Wskazówki zawieszonego nad drzwiami zegara przesunęły się już znacząco.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozmowy z dziećmi były nie tylko motywujące, ale i oczyszczające, niosły wartość w postrzeganiu świata, które dorośli już dawno od siebie odsunęli. Ich wiara - głęboka wiara w kobietę siedzącą w na krześle z dzieckiem na kolanach, w członkinię arystokracji, w młodą osobę rozumiejącą ich postrzeganie - była zatrważająca, ale jednocześnie wpajała Imogen kolejne salwy motywacji. Może powinna bardziej pochylić się nad edukacją w tej szkole? Zadbać o godnych nauczycieli, bowiem Valerie była przecież kobietą zajętą?
— Jeśli ktokolwiek będzie wam sprawiał przykrość... — Chociaż wiedziała o praktykach stosowanych na zajęciach z tańca, to odsunęła tą myśl na drugi plan. — To nie bójcie się o tym mówić. Jestem tu coraz częściej, nie pozwolę, by ktokolwiek was skrzywdził. Dobrze? Obiecacie mi to? — Na ustach rozkwitł jej delikatny uśmiech, dłonią pogładziła główkę jednej z dziewczynek wokół. Zaufanie było kluczem do tego, by wejść w struktury szkoły i zdobyć informacje konieczne do odbudowy tejże, nawet gdy grunt nie sprzyjał, mając w swoich szeregach resztki szlamolubnych nauczycieli. Jak krzywdząco mogli oni wpłynąć na przyszłe pokolenia uczennic, wpajając im - nawet w półsłówkach - swoje bezmyślne poglądy? Nie mogła na to pozwolić, im dłużej spoglądała na te delikatne, dziecięce buzie, tym bardziej pewna była, że czas na zmiany. Była gotowa poświęcić wiele, aby tylko podarować im namiastkę bezpieczeństwa, najbardziej kluczowego elementu dla młodych dziewcząt.
— Jesteście bardzo utalentowanymi dziewczętami, z każdej z was jestem dumna. Już niedługo znów się tu pojawię, obiecuję. —Odstawiła dziewczynkę siedzącą jej na kolanach na ziemię, podnosząc się, by tłumnie zostać otoczoną dziecięcymi dłońmi. Uściski i chichoty mieszały się z prośbami o zostanie, niektóre dziewczynki skryły oczy w łzach, jakże doskonale znanych Imogen w jej półwiliej, ale nadal ludzkiej także naturze. Ostatnie momenty dostarczyły delikatności opuszek palców, które ostatni raz pogładziły dziecięce główki, by swoje kroki skierowała ku kończącym rozmowę rodzicom, Valerie i dyrektorce. Tej ostatniej obiecała coś, co postanowiła teraz dopełnić, skinieniem głowy przepraszając na moment zebrane towarzystwo, aby odejść z dyrektorką na kilka kroków dalej. Widziała kątem oka ostatnie słowa pożegnania, Valerie jak zwykle urzekła tłum swoją osobą.
— Tak jak obiecałam, wesprę w imieniu całego rodu waszą szkołę nie tylko finansowo, ale także swoją osobą. Bez ułudy, droga pani... nawet w kryzysie chcę wiedzieć o najgorszym. Tylko wtedy będę mogła dołożyć wszelkich starań, by szkoła na powrót wzniosła się na wyżyny swojej światłości. — Zaczęła, widząc, jak na twarzy dyrektorki zaraz obok zmieszania, pojawia się błysk w oku. Przypływ finansów, ale także wsparcie samym w sobie arystokratycznym nazwiskiem, mogło wesprzeć szkołę, która po czystkach Londynu utraciła część kadry, jak i uczennic. Wyciśnięto niczym z cytryny resztki możliwości z niegodziwców, zostali oni bez niczego, a szkoła baletowa mogła wznieść się na wyżyny, kultywując prawdziwej tradycji i historii, wybitnej sztuce niesionej magią i godnością odpowiedniej krwi.
— To zaszczyt, lady Travers. Myślę, że jest lady przekonana o tym, że ze swojej strony dołożę wszelkich starań, aby ta instytucja mogła na nowo lśnić. — Słowa kobiety wsparły uśmiech na twarzy młodej lady, skłaniając ją do lekkiego przytaknięcia. Była pewna dyrektorki, widziała dumę niesioną na wyprostowanych barkach, słyszała swobodne słowa powielające wartość czystej krwi. Tym bardziej, gdy to uczennice szkoły baletowej miały wesprzeć Norfolk w pokazie hrabstw na zwieńczeniu tegorocznych jarmarków. Nie chciała tylko czystości krwi w tej szkole, nie tylko wsparcia dziewcząt, ale także swoje nazwiska kojarzonego z instytucją kultury, z delikatnością, a jednocześnie siłą kobiet. Ród Travers był wreszcie, po latach szemranych szamotań, na stałym gruncie i w stałym poglądzie, co mógł ukazać właśnie takimi inicjatywami. Ona sama, wspierana głosami istotnych w jej życiu kobiet, ale także wypełniona nową nadzieją niesioną motylkami w podbrzuszu, była gotowa nieść na barkach odpowiedzialność wsparcia tak dużej jednostki - jako kobieta, córka, siostra, ale przede wszystkim jako Imogen Travers, której żywot nie powinna powielić żadna z obecnych tu dziewcząt.
— Wzniesiemy Królewską Szkołę Baletową na wyżyny. Dziewczęta rozwiną skrzydła i obiecuję to pani, a proszę mi wierzyć, ponad słowa cenię sobie czyny.
| Przekazuję 100 PM na Królewską Szkołę Baletową.
— Jeśli ktokolwiek będzie wam sprawiał przykrość... — Chociaż wiedziała o praktykach stosowanych na zajęciach z tańca, to odsunęła tą myśl na drugi plan. — To nie bójcie się o tym mówić. Jestem tu coraz częściej, nie pozwolę, by ktokolwiek was skrzywdził. Dobrze? Obiecacie mi to? — Na ustach rozkwitł jej delikatny uśmiech, dłonią pogładziła główkę jednej z dziewczynek wokół. Zaufanie było kluczem do tego, by wejść w struktury szkoły i zdobyć informacje konieczne do odbudowy tejże, nawet gdy grunt nie sprzyjał, mając w swoich szeregach resztki szlamolubnych nauczycieli. Jak krzywdząco mogli oni wpłynąć na przyszłe pokolenia uczennic, wpajając im - nawet w półsłówkach - swoje bezmyślne poglądy? Nie mogła na to pozwolić, im dłużej spoglądała na te delikatne, dziecięce buzie, tym bardziej pewna była, że czas na zmiany. Była gotowa poświęcić wiele, aby tylko podarować im namiastkę bezpieczeństwa, najbardziej kluczowego elementu dla młodych dziewcząt.
— Jesteście bardzo utalentowanymi dziewczętami, z każdej z was jestem dumna. Już niedługo znów się tu pojawię, obiecuję. —Odstawiła dziewczynkę siedzącą jej na kolanach na ziemię, podnosząc się, by tłumnie zostać otoczoną dziecięcymi dłońmi. Uściski i chichoty mieszały się z prośbami o zostanie, niektóre dziewczynki skryły oczy w łzach, jakże doskonale znanych Imogen w jej półwiliej, ale nadal ludzkiej także naturze. Ostatnie momenty dostarczyły delikatności opuszek palców, które ostatni raz pogładziły dziecięce główki, by swoje kroki skierowała ku kończącym rozmowę rodzicom, Valerie i dyrektorce. Tej ostatniej obiecała coś, co postanowiła teraz dopełnić, skinieniem głowy przepraszając na moment zebrane towarzystwo, aby odejść z dyrektorką na kilka kroków dalej. Widziała kątem oka ostatnie słowa pożegnania, Valerie jak zwykle urzekła tłum swoją osobą.
— Tak jak obiecałam, wesprę w imieniu całego rodu waszą szkołę nie tylko finansowo, ale także swoją osobą. Bez ułudy, droga pani... nawet w kryzysie chcę wiedzieć o najgorszym. Tylko wtedy będę mogła dołożyć wszelkich starań, by szkoła na powrót wzniosła się na wyżyny swojej światłości. — Zaczęła, widząc, jak na twarzy dyrektorki zaraz obok zmieszania, pojawia się błysk w oku. Przypływ finansów, ale także wsparcie samym w sobie arystokratycznym nazwiskiem, mogło wesprzeć szkołę, która po czystkach Londynu utraciła część kadry, jak i uczennic. Wyciśnięto niczym z cytryny resztki możliwości z niegodziwców, zostali oni bez niczego, a szkoła baletowa mogła wznieść się na wyżyny, kultywując prawdziwej tradycji i historii, wybitnej sztuce niesionej magią i godnością odpowiedniej krwi.
— To zaszczyt, lady Travers. Myślę, że jest lady przekonana o tym, że ze swojej strony dołożę wszelkich starań, aby ta instytucja mogła na nowo lśnić. — Słowa kobiety wsparły uśmiech na twarzy młodej lady, skłaniając ją do lekkiego przytaknięcia. Była pewna dyrektorki, widziała dumę niesioną na wyprostowanych barkach, słyszała swobodne słowa powielające wartość czystej krwi. Tym bardziej, gdy to uczennice szkoły baletowej miały wesprzeć Norfolk w pokazie hrabstw na zwieńczeniu tegorocznych jarmarków. Nie chciała tylko czystości krwi w tej szkole, nie tylko wsparcia dziewcząt, ale także swoje nazwiska kojarzonego z instytucją kultury, z delikatnością, a jednocześnie siłą kobiet. Ród Travers był wreszcie, po latach szemranych szamotań, na stałym gruncie i w stałym poglądzie, co mógł ukazać właśnie takimi inicjatywami. Ona sama, wspierana głosami istotnych w jej życiu kobiet, ale także wypełniona nową nadzieją niesioną motylkami w podbrzuszu, była gotowa nieść na barkach odpowiedzialność wsparcia tak dużej jednostki - jako kobieta, córka, siostra, ale przede wszystkim jako Imogen Travers, której żywot nie powinna powielić żadna z obecnych tu dziewcząt.
— Wzniesiemy Królewską Szkołę Baletową na wyżyny. Dziewczęta rozwiną skrzydła i obiecuję to pani, a proszę mi wierzyć, ponad słowa cenię sobie czyny.
| Przekazuję 100 PM na Królewską Szkołę Baletową.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nie mogła być wszędzie, naraz, jednocześnie, dlatego ewentualna możliwość rozłożenia pieczy nad Królewską Szkołą Baletową na dwoje — łącznie z podziałem ról bardziej przystosowanych pod umiejętności i pozycje obu kobiet — byłaby dla Valerie idealnym rozwiązaniem. Jako kobieta przede wszystkim zaangażowana w sztukę wszelaką, poruszyłaby (i poruszała już teraz) niebo i ziemię, aby mieć pewność, że w tejże świątyni kultury, podobnie do innych równie prestiżowych placówek, działano zgodnie z przyjętymi normami, a program sięgał wyłącznie do sprawdzonych i godnych tak, aby nie tylko dzieci, ale także ich rodzice, wszyscy widzowie przyszłych spektakli, mogli z nich wyciągnąć prawidłowe lekcje. Och, rewolucyjne tezy dość łatwo przenikały do kanonu, tym bardziej trzeba było skupić się, aby do tego nie dopuścić. Imogen z kolei, według samej madame Sallow, pomimo młodego wieku doskonale mogłaby spełnić się w roli patronki. To, jak prędko łapała kontakt z dziećmi było szczególnie urokliwe, ale przy okazji naprawdę istotne. Kto wie, może za dziesięć lat spotkają się w tym samym gronie. Ze zbliżającymi się ku dorosłości pannami, które na zawsze zapamiętają ten dzień, może uczynią sobie z nich idolki, wzory do naśladowania. To całkiem przyjemna wizja.
Powrót Imogen do świata dorosłych powitała z szerokim, ciepłym uśmiechem. Dobra robota, zdawała się chwalić ją w przeciągłym spojrzeniu, chociaż na podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Nie tutaj, nie przy dzieciach, a z pewnością nie przy rodzicach.
Nie musiała zresztą słuchać rozmowy dyrektorki i arystokratki, aby znać sedno ich konwersacji. Życie w trakcie wojny w pewnym momencie uprościło się wyłącznie do jednego mianownika — możliwości. Jeżeli się je miało, dało się przejść przez wszystko, każdy kryzys pokonać relatywnie bez wysiłku albo przynajmniej bez konieczności podejmowania dramatycznych wyborów. Możliwości dawały spokój ducha, stanowiły swoiste zabezpieczenie przed tym, co najgorsze, przed tym, co nadejść mogło i zbierało się co jakiś czas nad każdym, podobne do ciemnych, burzowych chmur. A co ostatecznie stało się walutą możliwości? Tak, jak w każdej innej dziedzinie życia — pieniądze. Oczywiście, że pieniądze.
Wkład własny lady Travers był godny pozazdroszczenia, jednakże Valerie przeczuwała, że potrzebowały czegoś więcej. Czegoś, co rozbudzi apetyt dyrektorki jeszcze bardziej, bo wdzięczność też miewała swoje granice, chciwość zaś potrafiła rozrastać się do niebotycznych rozmiarów, olbrzymia, nieposkromiona, wiecznie głodna bestia.
Należało więc dograć ostatni akt, zakończyć przedstawienie mocną puentą.
— Skoro znajdujemy się więc w gronie jednomyślnym, w którym możemy sobie ufać — ponownie podjęła temat, tym razem powoli sącząc swe słowa, przesuwając spojrzeniem po każdym z rodziców, pragnąc skupić na sobie ich uwagę; musiała być pewna, że wszyscy jej się przysłuchują, że nie uciekają uwagą w kierunku dyrektorki i damy, choć półwila natura tej drugiej z pewnością mąciła w umysłach zgromadzonych w sali mężczyzn. — Czemu nie pokazać tego bardziej? Określić się jednoznacznie po stronie nowego, lepszego porządku w Królewskiej Szkole Baletowej. Jestem przekonana, że darowizna na cele oświatowe — jakie to szczęście, że była żoną polityka, że czasami, choć zdarzało się jej nie rozumieć jego przemówień, to i tak wyciągała z nich potencjalnie przydatne zwroty, na które sama by nie wpadła! — Stanowić będzie odpowiednią motywację do utrzymania zmian w mocy. Przecież to powiedzenie znane przez całą historię i na cały świat: kto płaci, ten wymaga — pieniądz miał wszak olbrzymią moc, a swoisty rodzaj chytrego zrozumienia odbijał się w oczach i na twarzach zebranych. O to właśnie chodziło śpiewaczce, o stworzenie mniej lub bardziej złudnego wrażenia, że to rodzice mieli na coś decydujący wpływ. Tak przecież powinno być. Łożyli czesne, to prawda, ale im więcej dopłacą ponad to, tym mocniej wybrzmi ich głos, gdy przyjdzie moment podejmowania decyzji. — Pozwolą państwo, że zrobię to pierwsza — widziała, jak Ross otwierał już usta, dlatego poza zatrzepotaniem rzęsami wzniosła się ze swojego miejsca, aby miękkim krokiem przejść dystans dzielący ją i rozmawiające kobiety.
— Lady Travers, madame — pomimo użycia honoryfikatów, Imogen mogła być pewna, że życzliwość w głosie Valerie nie była jedynie elementem teatru chwili, wszak łączyła je prawdziwa zażyłość. Niespodziewana zapewne dla obu stron, jednakże niezwykle przyjemna. — Pozwoli pani, że jako pierwsza z rodziców uczennic pozwolę sobie złożyć na jej ręce ten skromny datek — intencjonalnie mówiła głośniej, aby zarówno dzieci, jak i rodzice mogli ją posłyszeć bez trudu. W tym samym czasie wręczyła kobiecie sakiewkę z odmierzoną kwotą. — Wierzę, że wspólnymi siłami doprowadzimy Królewską Szkołę Baletową na szczyt. Nie tylko angielski, nie europejski, ale światowy. — Och, jak to dumnie brzmiało.
Nie minęło wiele czasu, gdy odstąpiła na bok, pozwalając reszcie rodziców, bardziej i mniej szczodrym, na składanie swoich darowizn. Wystarczyło tylko przyjrzeć się minie dyrektorki szkoły, oddającej wszystkie uczucia od wzruszenia, wdzięczności do szczerego zadowolenia, aby mieć pewność, że przyszłość współpracy z Królewską Szkołą Baletową jawiła się w jasnych barwach.
| Ja również przekazuję 100 PM na Królewską Szkołę Baletową.
z/t x2
Powrót Imogen do świata dorosłych powitała z szerokim, ciepłym uśmiechem. Dobra robota, zdawała się chwalić ją w przeciągłym spojrzeniu, chociaż na podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Nie tutaj, nie przy dzieciach, a z pewnością nie przy rodzicach.
Nie musiała zresztą słuchać rozmowy dyrektorki i arystokratki, aby znać sedno ich konwersacji. Życie w trakcie wojny w pewnym momencie uprościło się wyłącznie do jednego mianownika — możliwości. Jeżeli się je miało, dało się przejść przez wszystko, każdy kryzys pokonać relatywnie bez wysiłku albo przynajmniej bez konieczności podejmowania dramatycznych wyborów. Możliwości dawały spokój ducha, stanowiły swoiste zabezpieczenie przed tym, co najgorsze, przed tym, co nadejść mogło i zbierało się co jakiś czas nad każdym, podobne do ciemnych, burzowych chmur. A co ostatecznie stało się walutą możliwości? Tak, jak w każdej innej dziedzinie życia — pieniądze. Oczywiście, że pieniądze.
Wkład własny lady Travers był godny pozazdroszczenia, jednakże Valerie przeczuwała, że potrzebowały czegoś więcej. Czegoś, co rozbudzi apetyt dyrektorki jeszcze bardziej, bo wdzięczność też miewała swoje granice, chciwość zaś potrafiła rozrastać się do niebotycznych rozmiarów, olbrzymia, nieposkromiona, wiecznie głodna bestia.
Należało więc dograć ostatni akt, zakończyć przedstawienie mocną puentą.
— Skoro znajdujemy się więc w gronie jednomyślnym, w którym możemy sobie ufać — ponownie podjęła temat, tym razem powoli sącząc swe słowa, przesuwając spojrzeniem po każdym z rodziców, pragnąc skupić na sobie ich uwagę; musiała być pewna, że wszyscy jej się przysłuchują, że nie uciekają uwagą w kierunku dyrektorki i damy, choć półwila natura tej drugiej z pewnością mąciła w umysłach zgromadzonych w sali mężczyzn. — Czemu nie pokazać tego bardziej? Określić się jednoznacznie po stronie nowego, lepszego porządku w Królewskiej Szkole Baletowej. Jestem przekonana, że darowizna na cele oświatowe — jakie to szczęście, że była żoną polityka, że czasami, choć zdarzało się jej nie rozumieć jego przemówień, to i tak wyciągała z nich potencjalnie przydatne zwroty, na które sama by nie wpadła! — Stanowić będzie odpowiednią motywację do utrzymania zmian w mocy. Przecież to powiedzenie znane przez całą historię i na cały świat: kto płaci, ten wymaga — pieniądz miał wszak olbrzymią moc, a swoisty rodzaj chytrego zrozumienia odbijał się w oczach i na twarzach zebranych. O to właśnie chodziło śpiewaczce, o stworzenie mniej lub bardziej złudnego wrażenia, że to rodzice mieli na coś decydujący wpływ. Tak przecież powinno być. Łożyli czesne, to prawda, ale im więcej dopłacą ponad to, tym mocniej wybrzmi ich głos, gdy przyjdzie moment podejmowania decyzji. — Pozwolą państwo, że zrobię to pierwsza — widziała, jak Ross otwierał już usta, dlatego poza zatrzepotaniem rzęsami wzniosła się ze swojego miejsca, aby miękkim krokiem przejść dystans dzielący ją i rozmawiające kobiety.
— Lady Travers, madame — pomimo użycia honoryfikatów, Imogen mogła być pewna, że życzliwość w głosie Valerie nie była jedynie elementem teatru chwili, wszak łączyła je prawdziwa zażyłość. Niespodziewana zapewne dla obu stron, jednakże niezwykle przyjemna. — Pozwoli pani, że jako pierwsza z rodziców uczennic pozwolę sobie złożyć na jej ręce ten skromny datek — intencjonalnie mówiła głośniej, aby zarówno dzieci, jak i rodzice mogli ją posłyszeć bez trudu. W tym samym czasie wręczyła kobiecie sakiewkę z odmierzoną kwotą. — Wierzę, że wspólnymi siłami doprowadzimy Królewską Szkołę Baletową na szczyt. Nie tylko angielski, nie europejski, ale światowy. — Och, jak to dumnie brzmiało.
Nie minęło wiele czasu, gdy odstąpiła na bok, pozwalając reszcie rodziców, bardziej i mniej szczodrym, na składanie swoich darowizn. Wystarczyło tylko przyjrzeć się minie dyrektorki szkoły, oddającej wszystkie uczucia od wzruszenia, wdzięczności do szczerego zadowolenia, aby mieć pewność, że przyszłość współpracy z Królewską Szkołą Baletową jawiła się w jasnych barwach.
| Ja również przekazuję 100 PM na Królewską Szkołę Baletową.
z/t x2
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
one way or another
dziesiąty września pięćdziesiątego ósmego
Żałobna czerń zdobiła smukłą kreację, budziła szacunek i respekt wobec strat. Każdy czwartek stanowił najważniejszy dzień w rozkładzie zajęć szkoły baletowej, próby ćwiczonych schematów trwały wiele godzin, stanowił zwieńczenie szlifowanych możliwości. Mgły niemocy dobierały się do Anglii coraz dalej, wyrywały fragmenty tkanek i niszczył dawno wykreowane konstrukcje. Nowo budowany stelaż społeczeństwa runął, pozostały im zapadliny, pożary i wyrwy w życiorysach, a i to wydawało się życzliwe patrząc na skalę zniszczeń. Nic nigdy nie miało być już takie samo, żadna sceneria sprzed końca świata nie mogła się powtórzyć, ale świat należało odtwarzać w miarę możliwości, aby nie zatracić tego, o co zdaje się, że przez te wszystkie lata walczyli — historii, spuścizny przodków i przyszłych możliwości. Grupa drastycznie uległa skurczeniu, cień dziecięcej śmierci tlił się łzami w kącikach ust, ale dla tych, które tutaj były — całe i zdrowe — należało nieść ciężar emocji w ryzach ograniczeń. Pierwsze po kataklizmie zajęcia odbyły się w celach głównie organizacyjnych, dotarły tylko te uczennice, których rodziny nie ucierpiały nadto, a z nich ciężko było utworzyć chociażby połowę zespołu.
Grobowość min, przewijające się lęki, tęsknoty i obawy tańczyły umiejętniej niż skamieniałe przeżyciami ciała, dziewczęce głosy podnosiły się natomiast coraz swobodniej. Nie rozumiały tego, co przydarzyło się w ich świecie, ale jak można było winić młodziutkie umysły za pustkę, skoro podobną współdzieliły z dorosłymi. Najwybitniejsze umysły podupadały, najsilniejsze mury opadały w zgliszcza i tylko w tych młodych umysłach można było zaszczepić nadzieję na lepsze jutro. Nieskażone rozumieniem okrucieństw świata, nieskalane pesymizmem, mogły — ba, musiały — za te kilkanaście lat nieść na sobie odpowiedzialność budowania nowego porządku. Sam fakt dostania się do tak dobrej jednostki, jak Królewska Szkoła Baletowa, czynił z jej uczennic kandydatki na przyszłe perły, choć niepełna kolia mierzwiła delikatną skórę. Kolejne słowa opadały, rozmowa toczyła się niczym równe z równą, choć wiek i pochodzenie tworzyły pozorną przepaść. Trzymana na kolanach dziewczynka wtulała się w ciało damy, jak zawsze stanowiła promyk rozświetlający marmurowe kuluary. Rozstawione po bokach krzesłach, niegdyś miejsce oczekiwania rodziców, teraz stanowiły spokojne miejsce na rozmowę, gdy dziewczęta oczekiwały na swoją kolej przygotowań do ćwiczeń. Puenty zwisały niezgrabnie z oparć, nogi kiwały się na boki w oczekiwaniu i ciekawości, słuchając kolejny słów dorosłej, acz nadal wyjątkowo młodej, kobiety. I mówiła. O spokoju, o bezpieczeństwie, o trosce wobec rodziców. Mówiła, pytała, dawała im uwagę — jakże kluczową w rozwoju tych, które tracą ją przez rodzicielską walkę o przetrwanie.
Ostatnie dni stanowiły ucieczkę od myśli i natrętnych uniesień rozgniewanego umysłu. Kolejny tydzień zatracania się w pomoc i wyczerpujące zadania dobiegał końca, spowite ściśle materiałem ręce ukazywały kobiecy, smukły zarys rozbudzonych z letargu mięśni. Noce poznawały natomiast smak łez, karmiły się uniesieniami wściekłości i tęsknoty, nadawały ambicjom niebotycznych rozmiarów. Na munsztuku trzymała jedynie mimikę, której stwardniała skorupa okalała świat wyjątkowo obojętnym spojrzeniem. Nie pomagała tylko dlatego, że tego chciała — robiła to, bo właśnie dzięki temu mogła oddychać głębiej, pozwolić sobie na więcej, uciec od samej siebie. Mogła przestać być sobą, wmówić sobie pozorną kontrolę, którą traciła co rusz — schemat powtarzalny niczym indyjskie mantry, niczym odtwarzana droga krzyżowa rzekomego zbawiciela. Opadła na kolana po raz drugi, elfi szlak stał się ognistymi wrotami — ból opanował ciało, panika rozsiała się po ruchach, drobne ciało poczerniało od warstwy dobierających się do niej istot.
Upadła po raz trzeci, gdy w nikczemnej próbie zemsty opętała zmysły znajomego, przyjaciela, sidłami własnego zgorzknienia. Usta zasmakowały smaku, którego nie chciało; ciało na powrót broniło się przed rozszarpującym lękiem. Choć przetrwała, to umrzeć miała jeszcze wielokrotnie, niczym kot, niczym popielica.
Masywne drzwi uchyliły się, jednak ciężar kroków nie rozległ się na długo. Kuluary skryły sylwetkę w cieniu, stanowiły opokę obserwacji zza ścian. Mimo, że spojrzenie odnalazło podobieństwo w zarysie figury, to skupienie pozostawało w obrębie dziewcząt, które pod kontrolą starszej osoby prowadziły swoje własne rozmowy. Opowieści o tragizmie ostatnich dni wpędzały dłoń półwili w nerwowe gładzenie dziecięcej głowy. Odkryta na wpół spod połów spódnicy noga kołysała się w przód i tył, ukazując niepokój. Choć pełna uwaga słuchu opierała się na dziecięcych głosach, to wzrokiem odszukała niepokojąco znajomy ruch. Broda uniosła się ku górze, wraz z oddechem dreszcz obdarzył jej plecy lekkim drżeniem. Spotkanie tęczówek trwało o kilka sekund zbyt długich, niewytłumaczalnych, choć przeświadczonych o pewnej świadomości. Powłoka buty i prowokacji rozkwitła pośród szmaragdu, niski głos nakazał dziewczętom skierowanie się do garderoby, sama natomiast wstała z krzesła, stawiając swoją czteroletnią towarzyszkę na równe nogi. Dysputy spojrzeń pozostawiły niedosyt, odpowiedzialnie podjęła się podprowadzenia dziewcząt pod płytkie schody prowadzące ku salom ćwiczeniowym. Gdy wysokie tony głosów i płytkie uderzenia stóp ukróciło zamknięcie drzwi, pozostał jedynie spokojny stukot obcasów o posadzkę i oddechy, które wydawały się wplatać w cięższą atmosferę gęstniejącej rozmowy. Gdy wszyscy wokół zajęli się objętymi lamentem, potem, krwią i tęsknotą zajęciami, w chłodnym otoczeniu szkolnej auli pozostali tylko oni, tym razem wyzbyci łagodności psiego towarzystwa i restrykcyjnego spojrzenia przyzwoitki.
Coś gryzło w podbrzuszu, przeczucie mierzwiło opuszki palców. Już nawet nie pytała, skąd wiedział, a w gardle zabrakło słów, które mogłaby wypowiedzieć. Zaplanowane dotychczas spotkanie, które ku zdziwieniu miało być powtórką podjętej w cieple festiwalu rozmowy, spełzło na niczym wraz z Nocą Tysiąca Gwiazd. Minął niecały miesiąc, na powrót ich drogi się skrzyżowały i choć głęboko pragnęła, by całą wściekłość przelać na ten zaplanowany przez kogoś odgórnie przypadek, to jednocześnie nie miała sił, by się na nią zdobyć. Spokojnym krokiem podeszła w stronę mężczyzny, wydawać by się mogło, że powitanie polegać będzie na wyższej kurtuazji. Jednak.
— Chodź za mną — przystanęła ramię w ramię, głowę unoszą w kierunku męskiej twarzy. Półszept nie obrał kształtu uśmiechu, dłoń uniosła się spokojnie do ramienia, przesunięciem opuszek palców skłaniając go do obrócenia się i kroków za kobiecą sylwetką. — Tutaj nie możemy porozmawiać — wyjrzawszy za ramię, spostrzegła czy mężczyzna kieruje się za nią i w szybkim, pełnym naturalnej gracji ruchu, skierowała się do bocznego wyjścia z budynku. Podmuch świeżego powietrza wprawił skryte w czarnym golfie ramiona o krótki dreszcz, dziedzinec zewnętrzny szkoły wypełniał się jedynie świstem rosnących tu drzew.
— Dobrze... dobrze cię widzieć, Efremie — oddech był krótki, przerwany. Sięgnęła do skórzanej kopertówki trzymanej pod ramieniem, by stamtąd wyciagnąć ozdobną papierośnicę, którą w nieprzemyślanym geście wyciągnęła w kierunku mężczyzny. W zbiorze niedopowiedzeń i złamanych protokołów, widocznych spod spódnicy kostek, palenie było iście godnym damy zachowaniem.
— Nakazano mi odwołać dzisiejsze spotkania, czyżbyś miał być tego powodem?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Powroty zdawały się być najcięższym ogniwem, jednak ognisko tęsknoty w jego sercu nie było już tak jaskrawe. Mimo że uwielbiał swoją ostoję pośród bagnistych terenów Fenland, obecnie nie dostrzegał w tym miejscu jedynego domu. Starał się cicho, ale stanowczo przyswajać ponownie środowisko, obserwując je swym trzeźwym spojrzeniem. Londyn, choć pozostawał miejscem znajomym, zmienił się, podobnie jak cała rzeczywistość, starał się zachować obiektywizm. Ludzie żyli dalej, choć w pewnym spokoju, niesionym przez nutę niepewności. Przebywanie poza granicami państwa nadawało zdystansowaną perspektywę obserwacji innych zakątków Europy. Choć anomalie w otaczającym świecie były nieuniknione, mężczyzna nie poświęcał im zbyt wiele uwagi. Jego postawa emanowała zimnym spokojem, jednak pod tą powierzchowną obojętnością ukrywała się uważność i precyzja w analizie otaczającej go rzeczywistości. Ojciec przekazywał mu najnowsze informacje w listach, a treści te dotyczyły przede wszystkim dobra hrabstwa, które od pokoleń pozostawało pod pieczą rodziny Yaxleyów. Dziedzictwo miało dla niego szczególne znaczenie, a on sam traktował je jak świętość. Cenione od wieków hrabstwa stanowiło istotny element tożsamości rodziny, będąc jednocześnie przedmiotem jego troski i zobowiązań. Choć przebywał z dala od ojczyzny, łączyła go z nią nić sentymentalnych powiązań i lojalności rodziny.
Wielokrotnie poświęcał wolne chwile, by omieść wzrokiem destrukcyjny krajobraz, w którym siła niszcząca spadła z niebios. Oczekiwania na coś złego zmaterializowały się, przynosząc ze sobą wszechobecną śmierć, chaos i zniszczenie. To jak grot strzały wryło się głęboko w ziemię, a wraz z nią jego własne emocje. Z każdego zakątka Anglii doniosły negatywne wieści, szeroko rozchodzące się jak echa. Kolorowo nie było także poza granicami kraju. Mężczyzna patrzył na zniszczenia, poczuł paraliżującą siłę chaosu i słyszał donośny płacz żałoby. To wszystko niosło w jego umyśle więcej pytań niż odpowiedzi. Spojrzał na krajobraz zniszczeń, zadając sobie pytanie, co tak naprawdę przyniesie przyszłość. Wśród trwającego chaosu wewnętrznego, uczuł, jakby cały świat, którego znał, rozsypał się w strzępy. Zaatakowane Cambridge jawiło się obecnie jako martwa ruina, oddychająca żałobą i zapomnieniem. Tam, gdzie kiedyś kwitła kultura i nauka, znana z mecenatu nad badaniami, teraz dominowały zgliszcza i ogień. Mężczyzna przemierzał ulice, które niegdyś znał jak własną kieszeń, lecz teraz nie było tam nic prócz spalonej ziemi, z ogromnym kraterem w samym centrum. Lawę kreśląc na początku swoje własne ścieżki, było widać ze znacznych odległości. Księgarnie, które były kiedyś oazą wiedzy, zamieniły się w czarne kolumny dymu. To miasto, które kiedyś było jego azylem, teraz stało się areną tragedii, a wspomnienia o nim były skąpane w smutku i żalu.
Wobec narastającego chaosu mężczyzna nie zaniedbywał swoich obowiązków. Ministerstwo Magii, będące rdzeniem magicznego społeczeństwa, znajdowało się w centrum uwagi. Tragedie rodziły bezprawie, a służby porządkowe musiały działać na pełnych obrotach. Lord, świadomy swojej roli i wpływów, wysyłał liczne listy do niemieckich dygnitarzy i dalekich krewnych, pytając o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Pomimo że wiele się działo, odpowiedzialny polityk nie zaniedbywał ważnych relacji i kontaktów, starając się utrzymać porządek i spójność w niepewnych czasach. Wpadł w karuzelę pracy, podejmując się wszelkich obowiązków, nawet jeśli nie znajdowały się w jego kompetencjach. Gdy liczyła się każda para rąk, starał się poświęcić większość czasu, bardziej zwracając uwagę na potrzeby zwykłych cywili. Każdy powrót do rodzinnej posiadłości, wiązał się z bezsensownymi dla niego dyskusjami z własną matką. Mimo stąpnięcia w burzę niebezpieczeństw i reagowania znajdowała czas, by truć mu głowę o rodzinnych obowiązkach. Początkowo omijał ją szerokim łukiem, zamykając się z pomocą magii w swoich czterech ścianach. Ataki się nie kończyły, zastraszając powzięciem pewnych kwestii w swoje dłonie. Był wykończony tym szaleństwem, napięcie pchnęło go w coś, czego nigdy nie życzył matce. Pierwszy i ostatni — jak mantrę powtarzał — podniósł głos na rodzicielkę. Zamiast zrozumieć pewne kwestie, dać złapać oddech, przyjęła postawę wywierania presji. Co zrobił? Ponownie uciekł, korzystając z okazji odpowiedniego towarzystwa, spotkanie z przyjacielem zza czasów szkolnych były odskocznią. Alkohol, rozmowa, ukojenie i wspominanie. Prostackie, niegodne szlacheckiego pochodzenia i obycia — czy miało to znaczenie? Nie dla nich, gdy połączyły ich zimno i surowość norweskiego klimatu wychowania. Po długich kalkulacjach, odrobinie relaksu i wspominek, zaczerpnął rad od bardziej doświadczonego kolegi.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę wahał się przed wejściem do Królewskiej Szkoły Baletowej, zastanawiając się nad swoim wyborem. Widok znaczącej fasady budynku, który kształcił przyszłe ikony wyrafinowania i oddania sztuce, budził w nim mieszane uczucia. Czy naprawdę to był dobry wybór? Miał przed sobą mnóstwo kwestii, które mogłyby przynieść pozytywne zmiany, a jednocześnie pragnął wynagrodzić matce ból, który sam dla niej stworzył. Chciał zacząć proces leczenia powstałych ran i udowodnić, że potrafi być lepszym synem.
— Tutejsze miejsce jest chyba ostatnim, gdzie miałbym się pokazać z własnego wyboru. Przynajmniej tak sądzę, dodatkowo… Spójrzmy prawdzie w oczy, Fortuna kolejny raz iście kpi z naszej dwójki — zdawał się marudzić, przynajmniej tak określił go w ostatnim czasie przyjaciel. Cóż mógł uczynić? Najchętniej wziąłby bardziej ambitne kwestie w ulubionym departamencie. Pochodzenie i obowiązki były jak zbyt ciasny kołnierz golfu, który przyduszał noszącego. Zakpił z tak słabego porównania, ale zwyczajnie miał takie odczucie przy swoim dzisiejszym ubiorze. Krawat i koszulę musiał zmienić na coś wygodniejszego i ciemnego, a pod marynarką doskonale się sprawdził taki manewr. — Jesteśmy świadomi ciągu zdarzeń, jakie rozpoczęły się feralnego dnia trzynastego, pragnę zdziałać cokolwiek.
Przez chwilę przeszukał zakamarki grubej, granatowej marynarki w poszukiwaniu własnych używek. Choć miał je w każdym miejscu, gdzie pracował i swoiście żył, jak po złości, nie miał ich pod ręką. Oparł się plecami o chłodne ściany, czując solidność budynku kontrastującą z lekkością dzisiejszego dnia. Skinął z subtelną wdzięcznością, biorąc jedną z używek od towarzyszki rozmowy. Powziął z tyłu głowy myśl, by przy najbliższej okazji się zrewanżować. W miarę jak wciągał pierwszy kłąb dymu, poczuł, jak napięcie w nim opada. Papieros był jednym z niewielu elementów, które na chwilę potrafiły go uspokoić i przywrócić panowanie nad emocjami. Zakręcony dym unosił się powoli w górę, a jego spojrzenie w tej chwili zdawało się być jak odprężający akcent w monotonicznej orkiestrze miejskiego chaosu.
— Niezależnie od sytuacji, w jakiej przychodzi nam się spotkać, nieplanowanie, wyglądasz niesamowicie. Jednak ubolewam, że na Twym obliczu nie maluje się spokój i pogoda ducha. Obecne czasy nawet mnie przybiły do muru, pierwszy raz od kilku miesięcy — zauważył, przerwał ciszę nieoczekiwanie. Pierwszy raz umieścił na niej swoje oziębłe w naturze spojrzenie, przerywając obserwację tutejszego nieba. Brak etykiety w obecnej sytuacji pomagał, czuł się iście w swym żywiole. Westchnął cicho, wracając do ustawienia sylwetki sprzed chwili. — Faktycznie, jestem winowajcą przerwania zajęć i szlifowania przyszłych diamentów tutejszej estrady. Poprosiłem o rozmowę ze znawcą, osobą, która spędza tutaj najwięcej czasu i kształci. Czy wiedziałem, że będzie to moja piękna krewna? Jedno licho wie… W obliczu katastrofy i niepewności przyszłych miesięcy chcę zdobyć informację o potrzebach tego miejscach, a bardziej szkolących się tutaj jednostek. Czego potrzeba najbardziej? Jakie istotne działania muszę poruszyć, by choć ułamek spokoju tu wnieść?
Wielokrotnie poświęcał wolne chwile, by omieść wzrokiem destrukcyjny krajobraz, w którym siła niszcząca spadła z niebios. Oczekiwania na coś złego zmaterializowały się, przynosząc ze sobą wszechobecną śmierć, chaos i zniszczenie. To jak grot strzały wryło się głęboko w ziemię, a wraz z nią jego własne emocje. Z każdego zakątka Anglii doniosły negatywne wieści, szeroko rozchodzące się jak echa. Kolorowo nie było także poza granicami kraju. Mężczyzna patrzył na zniszczenia, poczuł paraliżującą siłę chaosu i słyszał donośny płacz żałoby. To wszystko niosło w jego umyśle więcej pytań niż odpowiedzi. Spojrzał na krajobraz zniszczeń, zadając sobie pytanie, co tak naprawdę przyniesie przyszłość. Wśród trwającego chaosu wewnętrznego, uczuł, jakby cały świat, którego znał, rozsypał się w strzępy. Zaatakowane Cambridge jawiło się obecnie jako martwa ruina, oddychająca żałobą i zapomnieniem. Tam, gdzie kiedyś kwitła kultura i nauka, znana z mecenatu nad badaniami, teraz dominowały zgliszcza i ogień. Mężczyzna przemierzał ulice, które niegdyś znał jak własną kieszeń, lecz teraz nie było tam nic prócz spalonej ziemi, z ogromnym kraterem w samym centrum. Lawę kreśląc na początku swoje własne ścieżki, było widać ze znacznych odległości. Księgarnie, które były kiedyś oazą wiedzy, zamieniły się w czarne kolumny dymu. To miasto, które kiedyś było jego azylem, teraz stało się areną tragedii, a wspomnienia o nim były skąpane w smutku i żalu.
Wobec narastającego chaosu mężczyzna nie zaniedbywał swoich obowiązków. Ministerstwo Magii, będące rdzeniem magicznego społeczeństwa, znajdowało się w centrum uwagi. Tragedie rodziły bezprawie, a służby porządkowe musiały działać na pełnych obrotach. Lord, świadomy swojej roli i wpływów, wysyłał liczne listy do niemieckich dygnitarzy i dalekich krewnych, pytając o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Pomimo że wiele się działo, odpowiedzialny polityk nie zaniedbywał ważnych relacji i kontaktów, starając się utrzymać porządek i spójność w niepewnych czasach. Wpadł w karuzelę pracy, podejmując się wszelkich obowiązków, nawet jeśli nie znajdowały się w jego kompetencjach. Gdy liczyła się każda para rąk, starał się poświęcić większość czasu, bardziej zwracając uwagę na potrzeby zwykłych cywili. Każdy powrót do rodzinnej posiadłości, wiązał się z bezsensownymi dla niego dyskusjami z własną matką. Mimo stąpnięcia w burzę niebezpieczeństw i reagowania znajdowała czas, by truć mu głowę o rodzinnych obowiązkach. Początkowo omijał ją szerokim łukiem, zamykając się z pomocą magii w swoich czterech ścianach. Ataki się nie kończyły, zastraszając powzięciem pewnych kwestii w swoje dłonie. Był wykończony tym szaleństwem, napięcie pchnęło go w coś, czego nigdy nie życzył matce. Pierwszy i ostatni — jak mantrę powtarzał — podniósł głos na rodzicielkę. Zamiast zrozumieć pewne kwestie, dać złapać oddech, przyjęła postawę wywierania presji. Co zrobił? Ponownie uciekł, korzystając z okazji odpowiedniego towarzystwa, spotkanie z przyjacielem zza czasów szkolnych były odskocznią. Alkohol, rozmowa, ukojenie i wspominanie. Prostackie, niegodne szlacheckiego pochodzenia i obycia — czy miało to znaczenie? Nie dla nich, gdy połączyły ich zimno i surowość norweskiego klimatu wychowania. Po długich kalkulacjach, odrobinie relaksu i wspominek, zaczerpnął rad od bardziej doświadczonego kolegi.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę wahał się przed wejściem do Królewskiej Szkoły Baletowej, zastanawiając się nad swoim wyborem. Widok znaczącej fasady budynku, który kształcił przyszłe ikony wyrafinowania i oddania sztuce, budził w nim mieszane uczucia. Czy naprawdę to był dobry wybór? Miał przed sobą mnóstwo kwestii, które mogłyby przynieść pozytywne zmiany, a jednocześnie pragnął wynagrodzić matce ból, który sam dla niej stworzył. Chciał zacząć proces leczenia powstałych ran i udowodnić, że potrafi być lepszym synem.
— Tutejsze miejsce jest chyba ostatnim, gdzie miałbym się pokazać z własnego wyboru. Przynajmniej tak sądzę, dodatkowo… Spójrzmy prawdzie w oczy, Fortuna kolejny raz iście kpi z naszej dwójki — zdawał się marudzić, przynajmniej tak określił go w ostatnim czasie przyjaciel. Cóż mógł uczynić? Najchętniej wziąłby bardziej ambitne kwestie w ulubionym departamencie. Pochodzenie i obowiązki były jak zbyt ciasny kołnierz golfu, który przyduszał noszącego. Zakpił z tak słabego porównania, ale zwyczajnie miał takie odczucie przy swoim dzisiejszym ubiorze. Krawat i koszulę musiał zmienić na coś wygodniejszego i ciemnego, a pod marynarką doskonale się sprawdził taki manewr. — Jesteśmy świadomi ciągu zdarzeń, jakie rozpoczęły się feralnego dnia trzynastego, pragnę zdziałać cokolwiek.
Przez chwilę przeszukał zakamarki grubej, granatowej marynarki w poszukiwaniu własnych używek. Choć miał je w każdym miejscu, gdzie pracował i swoiście żył, jak po złości, nie miał ich pod ręką. Oparł się plecami o chłodne ściany, czując solidność budynku kontrastującą z lekkością dzisiejszego dnia. Skinął z subtelną wdzięcznością, biorąc jedną z używek od towarzyszki rozmowy. Powziął z tyłu głowy myśl, by przy najbliższej okazji się zrewanżować. W miarę jak wciągał pierwszy kłąb dymu, poczuł, jak napięcie w nim opada. Papieros był jednym z niewielu elementów, które na chwilę potrafiły go uspokoić i przywrócić panowanie nad emocjami. Zakręcony dym unosił się powoli w górę, a jego spojrzenie w tej chwili zdawało się być jak odprężający akcent w monotonicznej orkiestrze miejskiego chaosu.
— Niezależnie od sytuacji, w jakiej przychodzi nam się spotkać, nieplanowanie, wyglądasz niesamowicie. Jednak ubolewam, że na Twym obliczu nie maluje się spokój i pogoda ducha. Obecne czasy nawet mnie przybiły do muru, pierwszy raz od kilku miesięcy — zauważył, przerwał ciszę nieoczekiwanie. Pierwszy raz umieścił na niej swoje oziębłe w naturze spojrzenie, przerywając obserwację tutejszego nieba. Brak etykiety w obecnej sytuacji pomagał, czuł się iście w swym żywiole. Westchnął cicho, wracając do ustawienia sylwetki sprzed chwili. — Faktycznie, jestem winowajcą przerwania zajęć i szlifowania przyszłych diamentów tutejszej estrady. Poprosiłem o rozmowę ze znawcą, osobą, która spędza tutaj najwięcej czasu i kształci. Czy wiedziałem, że będzie to moja piękna krewna? Jedno licho wie… W obliczu katastrofy i niepewności przyszłych miesięcy chcę zdobyć informację o potrzebach tego miejscach, a bardziej szkolących się tutaj jednostek. Czego potrzeba najbardziej? Jakie istotne działania muszę poruszyć, by choć ułamek spokoju tu wnieść?
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ten świat spowiła mgła, nie dało się jej odsunąć najsilniejszymi zaklęciami. Każdy kogoś stracił, silniej i słabiej, każdy zatracił nadzieję na przyszłość na ten krótki okres czasu, gdy waliło się wszystko, co dotąd zyskali. Co robił w trakcie, gdy gwiazdy spadały na ich twarze? O kogo się martwił, o kim myślał? Spokojne pytania krążyły po półwilej głowie, gdy spojrzenie przecinało się z oczami mężczyzny. Te przypadki sprowadzały ich na powrót do siebie, napawały dziwnym poczuciem celowości, której odmawiała w każdym, najmniejszym zamyśle. W tle dalej kotłowała się wściekłość, złość na to, co kryło jutro i wczoraj; złość na wszelkie niesprawiedliwości świata, które teraz dotykały ją o tyle bardzo, że plasowały się przed jej oczyma. Cierpienie młodych ludzi, przyszłości narodu, było o tyle tkliwe, że dziewczynki, które objęła swoją troską i dobrym słowem, nie rozumiały nic, co działo się często od początku ich narodzin. Wojna, katastrofy, kataklizmy, śmierć. Jak to ukształtuje ich przyszłość, jak będą spoglądać na swoje dorosłe życie, gdy dzieciństwo zostawia bolesne wprost piętno? Odprowadziwszy dziewczęta czuła jednak coś, co dotąd kryło się za plecami młodego wieku i trudnego charakteru; coś, co przyciągało jej spojrzenie do osoby Efrema i napawało pytaniami, których nie chciała zdawać już teraz, gdy serce dalej biło boleśnie złamane.
— Fortuna? Los? Wątpliwe — odparła na początek, w głosie mogło pobrzmiewać niezadowolenie, ale twarz ukazywała raczej złośliwe usposobienie. Brwi zmarszczyły się ledwie na moment, gdy mimo skamieniałej na pozór twarzy, wzrokiem prześlizgnęła po męskiej sylwetce. Dawna niechęć napawała ją negacją, osobę kuzyna widziała w barwach wszystkiego, co dotąd uznawała za najgorsze. Teraz, o dziwo, widziała zarys sylwetki rysujący się pod ciemnym ubiorem, musiała przyznać nawet sama przed sobą, że nie był tak obskurnym, jak niekiedy powtarzała w tlącej się, dziecięcej zawiści. Zdawał się odrzucać, ciężko to było natomiast określić zgorzknieniem, chłodem, oschłością czy ponurością — pewna buta, pewność siebie, może właśnie spokojne, pełne przewartościowania doświadczonego latami polityki spojrzenie, niosło w nim swoiste granice. Jak dalece była w stanie je przekroczyć, a na ile sam jej na to pozwalał?
Mimo ciepłych słów nadal wydawał się przypadkiem wyjątkowo nieugiętym, a to wprowadzało w niej zamęt. Kciuk gładził opuszki pozostałych palców, odszukiwała w tym geście ziarna pewności, analizując zachodzące na męskiej twarzy, nikłe zmiany. Drgnięcie brwi, wachlarz rzęs odbijający się cieniem na jasnych tęczówkach, nawet ten drżący kącik ust powodowały, że coś wewnątrz nakazywało jej uważać, jak gdyby mężczyzna stanowił antidotum na jej własną truciznę; bez niej pozostawała natomiast boleśnie bezbronna.
— Nie oczekiwałam innego epitetu... nie mniej, to wyjątkowo uprzejme, dziękuję. — Prowokacyjnie, jak gdyby badając grunt, przesunęła spojrzeniem od torsu po oczy mężczyzny, pozwalając mu ten gest wyłapać. Ciekawość wzrastała, na krótki moment dolna warga trafiła pomiędzy zęby, gdy w otwartej próbie podjęcia jego spojrzenia. Naprawdę, wręcz boleśnie pragnęła dysputy pośród spojrzeń, walki na więcej niż tysiąc słów. Co zapragnie jej ukazać? — Niegodnym byłoby zanosić się radością, gdy codziennie dostajemy nowe statystyki ofiar. Słyszałam o Cambridge, to... niewyobrażalna tragedia. Hermann poinformował mnie w lakonicznym liście o poziomie zniszczeń, jeśli mogłabym jakkolwiek pomóc... — to doskonale wiedział, jak się z nią skontaktować. Nie wątpiła w to, niezliczona ilość razy, gdy męskie imie wybrzmiewało w kierowanych do niej słowach, sprawiała, że coraz bliższa była uwierzyć w spiskowość każdego z takowych czynów. W pewien sposób odsuwała od siebie myśl, że splecione koleje losu miały prowadzić do namacalnego zjednania — nadal zanosiła się epitetami o pokrewieństwie, choć te wyjątkowo istotne było jedynie w słowach jej babci, gdy wspominała o swoim własnym wuju. Coś zatliło się w podbrzuszu, zemdliło ciało i wprawiło je w osłupione niezadowolenie. Coś, co określić mogła lakonicznym ''uświadomieniem'', ale bliżej było do cholernie bolesnej świadomości. Odsunęła spojrzenie od mężczyzny, sylwetka momentalnie zmieniła się, gdy kłująca myśl wpadła wprost w sidła roztrząsania. Odpalony papieros trafił do ust ponownie, zostawiając na papierku wyraźny odcisk kobiecych ust. Starała się nie ukazać drżenia dłoni, choć każda chwila przybliżała ją do wściekłości, ukazując go zgubieniem i tak niskiego, jak na kobiecy, głosu. Zapadające się policzki wpuszczały do płuc podduszającą mieszaninę, broda unosiła ku górze, wysmuklając szyję skrytką — a jakże, bliźniaczo - w jedwabnym, cienkim materiale. Fale niepokoju przeszywały organizm, nadawały rytm panoszącemu się od dawna buntowi — tworzyły coś, co zwać mogła motywacją. Uchyliwszy usta, pozwoliła by dym wypłynął łagodnie spomiędzy warg. Twarz odsunęła od siebie przyjazny wyraz prowokacji, zamiast tego kształtując beznamiętne, a może właśnie wysublimowanie namiętne i chłodne wejrzenie. Skierowała w jego stronę głowę, gdy kolejne pytania — było w tym coś uroczego, co nie potrafiłaby określić żadnym innym słowem — naprowadziły ją na zbieg okoliczności. Kąciki ust uniosły się momentalnie w lekko kpiącym uśmiechu, nie obrażała nim jednak intencji mężczyzny, co wspomnienie odbytej niedawno rozmowy i niegodność, jaką skrył w określeniu ''kształci''.
— Schlebia mi, choć może nie powinno, iż sądzisz, że jestem tu jednym z tutorów. — Zaciągnąwszy się dymem, jeszcze chwilę oglądała fasadę budynku, starając się odnaleźć w niej ucieczkę dla zbłąkanego spojrzenia. Zaczerpnęła głośniej powietrze, pod nosem wysmyknęło się kilka łagodnych prychnięć śmiechu, gdy strzepnąwszy wypalony fragment, podeszła te dwa kroki, opierając się ramieniem o załamanie wnęki drzwi. Słońce powoli skrywało się za starymi kamienicami, tańczyło na męskich włosach nadając im miodową barwę współdzielonych przez nich korzeni.
— Wiedziałeś.
Wycedziła, płynnym norweskim, bo wszakże uświadomiono ją już niejednokrotnie, że był to dla Efrema jeden z poznanych dokładnie języków. Na moment przetrzymała papieros między wargami, aby skrzyżować dłonie pod biustem i dopiero po tym geście powziąć narzędzie rozpusty między palce.
— Nie wierzę, że madame Strielcowa zapomniała wspomnieć o rozmowie ze mną swojemu mężowi. Może to przewrażliwienie na punkcie córek, kazało mu poruszyć niebo i ziemię do ratowania tej placówki. — Napięciem ramienia odepchnęła się od chłodu fasady, stukot obcasów wprawił cichy dziedziniec w drżenie. Utrzymujący się norweski był ratunkiem, pozorna samotność była jedynie zwidami pragnących wolności umysłów, bo gdy nawet brakło za plecami bacznych spojrzeń kontrolujących godziwość zachowań, to nie one tylko czaiły się na sensację. Uczennice miewały lepiej wyczulony słuch, łase na plotki, łase na sensację w postaci młodej, acz starszej od nich damy. Zatrzymała się na krok od mężczyzny i choć ciepło drugiego ciało obejmowało mackami od granic wytrzymałości, nie pozwoliła pokusie wejść w życie. Gdy na powrót podgięła łokieć, a szarawa mgła spowiła kobiece lico, była na tyle blisko, by palony tytoń mieszał się z mieszanką męskich perfum.
— Możesz przekazać gubernatorowi Strielcowi, że budynek szkoły został objęty najrzetelniejszą, możliwą opieką. Dziewczęta pozostają bezpieczne, kadra jest wolna od szlamolubnych prymitywów... i możesz wrócić do ważniejszych zajęć. — Uniosła brodę ku górze jeszcze bardziej, zielone oczy rozszerzyły się mocniej niż z poprzedniego napięcia powiek. Ton pozostawał w obrębie kpiny, rosyjski polityk, a i owszem, posyłał do Królewskiej Szkoły Baletowej swoje córki, przekonywany był jednak wielokrotnie, że nic nie zagraża bezpieczeństwu placówki. Coś pchnęło ją do wyjścia, oczyma wyobraźni widziała już naciskaną klamkę, gdy odsunęła się od mężczyzny, by stojącej na pobliskim kwietniku popielniczce zgasić zbliżający się ku końcowi wyrób. Sromotne poczucie konieczności, wymieszane z dawną, wyolbrzymioną niechęcią nakazywały jej odejść; poprowadzić mężczyznę wprost do wyjścia. A mimo to nie sięgnęła po skrojony z mosiądzu kształt. Kilkukrotnie zamrugała, odetchnęła głębiej.
Cholerne przypadki, jak mogła w nie wierzyć?
— Możesz również zostać, jeśli tylko tego zapragniesz.
Zdaje się, że mówiła o tylko tej chwili, retrospektywnie spoglądała natomiast na odbyte już rozmowy. Szum i otulenie bliskości lasu, wspomnienie szczerości biorącej górę w konwersacji. Nie musiałby uciekać, jeśli odnalazłby wolność tutaj. Co więc wiązało mu ręce na tyle, by pojawił się przed jej oczyma na powrót?
— Fortuna? Los? Wątpliwe — odparła na początek, w głosie mogło pobrzmiewać niezadowolenie, ale twarz ukazywała raczej złośliwe usposobienie. Brwi zmarszczyły się ledwie na moment, gdy mimo skamieniałej na pozór twarzy, wzrokiem prześlizgnęła po męskiej sylwetce. Dawna niechęć napawała ją negacją, osobę kuzyna widziała w barwach wszystkiego, co dotąd uznawała za najgorsze. Teraz, o dziwo, widziała zarys sylwetki rysujący się pod ciemnym ubiorem, musiała przyznać nawet sama przed sobą, że nie był tak obskurnym, jak niekiedy powtarzała w tlącej się, dziecięcej zawiści. Zdawał się odrzucać, ciężko to było natomiast określić zgorzknieniem, chłodem, oschłością czy ponurością — pewna buta, pewność siebie, może właśnie spokojne, pełne przewartościowania doświadczonego latami polityki spojrzenie, niosło w nim swoiste granice. Jak dalece była w stanie je przekroczyć, a na ile sam jej na to pozwalał?
Mimo ciepłych słów nadal wydawał się przypadkiem wyjątkowo nieugiętym, a to wprowadzało w niej zamęt. Kciuk gładził opuszki pozostałych palców, odszukiwała w tym geście ziarna pewności, analizując zachodzące na męskiej twarzy, nikłe zmiany. Drgnięcie brwi, wachlarz rzęs odbijający się cieniem na jasnych tęczówkach, nawet ten drżący kącik ust powodowały, że coś wewnątrz nakazywało jej uważać, jak gdyby mężczyzna stanowił antidotum na jej własną truciznę; bez niej pozostawała natomiast boleśnie bezbronna.
— Nie oczekiwałam innego epitetu... nie mniej, to wyjątkowo uprzejme, dziękuję. — Prowokacyjnie, jak gdyby badając grunt, przesunęła spojrzeniem od torsu po oczy mężczyzny, pozwalając mu ten gest wyłapać. Ciekawość wzrastała, na krótki moment dolna warga trafiła pomiędzy zęby, gdy w otwartej próbie podjęcia jego spojrzenia. Naprawdę, wręcz boleśnie pragnęła dysputy pośród spojrzeń, walki na więcej niż tysiąc słów. Co zapragnie jej ukazać? — Niegodnym byłoby zanosić się radością, gdy codziennie dostajemy nowe statystyki ofiar. Słyszałam o Cambridge, to... niewyobrażalna tragedia. Hermann poinformował mnie w lakonicznym liście o poziomie zniszczeń, jeśli mogłabym jakkolwiek pomóc... — to doskonale wiedział, jak się z nią skontaktować. Nie wątpiła w to, niezliczona ilość razy, gdy męskie imie wybrzmiewało w kierowanych do niej słowach, sprawiała, że coraz bliższa była uwierzyć w spiskowość każdego z takowych czynów. W pewien sposób odsuwała od siebie myśl, że splecione koleje losu miały prowadzić do namacalnego zjednania — nadal zanosiła się epitetami o pokrewieństwie, choć te wyjątkowo istotne było jedynie w słowach jej babci, gdy wspominała o swoim własnym wuju. Coś zatliło się w podbrzuszu, zemdliło ciało i wprawiło je w osłupione niezadowolenie. Coś, co określić mogła lakonicznym ''uświadomieniem'', ale bliżej było do cholernie bolesnej świadomości. Odsunęła spojrzenie od mężczyzny, sylwetka momentalnie zmieniła się, gdy kłująca myśl wpadła wprost w sidła roztrząsania. Odpalony papieros trafił do ust ponownie, zostawiając na papierku wyraźny odcisk kobiecych ust. Starała się nie ukazać drżenia dłoni, choć każda chwila przybliżała ją do wściekłości, ukazując go zgubieniem i tak niskiego, jak na kobiecy, głosu. Zapadające się policzki wpuszczały do płuc podduszającą mieszaninę, broda unosiła ku górze, wysmuklając szyję skrytką — a jakże, bliźniaczo - w jedwabnym, cienkim materiale. Fale niepokoju przeszywały organizm, nadawały rytm panoszącemu się od dawna buntowi — tworzyły coś, co zwać mogła motywacją. Uchyliwszy usta, pozwoliła by dym wypłynął łagodnie spomiędzy warg. Twarz odsunęła od siebie przyjazny wyraz prowokacji, zamiast tego kształtując beznamiętne, a może właśnie wysublimowanie namiętne i chłodne wejrzenie. Skierowała w jego stronę głowę, gdy kolejne pytania — było w tym coś uroczego, co nie potrafiłaby określić żadnym innym słowem — naprowadziły ją na zbieg okoliczności. Kąciki ust uniosły się momentalnie w lekko kpiącym uśmiechu, nie obrażała nim jednak intencji mężczyzny, co wspomnienie odbytej niedawno rozmowy i niegodność, jaką skrył w określeniu ''kształci''.
— Schlebia mi, choć może nie powinno, iż sądzisz, że jestem tu jednym z tutorów. — Zaciągnąwszy się dymem, jeszcze chwilę oglądała fasadę budynku, starając się odnaleźć w niej ucieczkę dla zbłąkanego spojrzenia. Zaczerpnęła głośniej powietrze, pod nosem wysmyknęło się kilka łagodnych prychnięć śmiechu, gdy strzepnąwszy wypalony fragment, podeszła te dwa kroki, opierając się ramieniem o załamanie wnęki drzwi. Słońce powoli skrywało się za starymi kamienicami, tańczyło na męskich włosach nadając im miodową barwę współdzielonych przez nich korzeni.
— Wiedziałeś.
Wycedziła, płynnym norweskim, bo wszakże uświadomiono ją już niejednokrotnie, że był to dla Efrema jeden z poznanych dokładnie języków. Na moment przetrzymała papieros między wargami, aby skrzyżować dłonie pod biustem i dopiero po tym geście powziąć narzędzie rozpusty między palce.
— Nie wierzę, że madame Strielcowa zapomniała wspomnieć o rozmowie ze mną swojemu mężowi. Może to przewrażliwienie na punkcie córek, kazało mu poruszyć niebo i ziemię do ratowania tej placówki. — Napięciem ramienia odepchnęła się od chłodu fasady, stukot obcasów wprawił cichy dziedziniec w drżenie. Utrzymujący się norweski był ratunkiem, pozorna samotność była jedynie zwidami pragnących wolności umysłów, bo gdy nawet brakło za plecami bacznych spojrzeń kontrolujących godziwość zachowań, to nie one tylko czaiły się na sensację. Uczennice miewały lepiej wyczulony słuch, łase na plotki, łase na sensację w postaci młodej, acz starszej od nich damy. Zatrzymała się na krok od mężczyzny i choć ciepło drugiego ciało obejmowało mackami od granic wytrzymałości, nie pozwoliła pokusie wejść w życie. Gdy na powrót podgięła łokieć, a szarawa mgła spowiła kobiece lico, była na tyle blisko, by palony tytoń mieszał się z mieszanką męskich perfum.
— Możesz przekazać gubernatorowi Strielcowi, że budynek szkoły został objęty najrzetelniejszą, możliwą opieką. Dziewczęta pozostają bezpieczne, kadra jest wolna od szlamolubnych prymitywów... i możesz wrócić do ważniejszych zajęć. — Uniosła brodę ku górze jeszcze bardziej, zielone oczy rozszerzyły się mocniej niż z poprzedniego napięcia powiek. Ton pozostawał w obrębie kpiny, rosyjski polityk, a i owszem, posyłał do Królewskiej Szkoły Baletowej swoje córki, przekonywany był jednak wielokrotnie, że nic nie zagraża bezpieczeństwu placówki. Coś pchnęło ją do wyjścia, oczyma wyobraźni widziała już naciskaną klamkę, gdy odsunęła się od mężczyzny, by stojącej na pobliskim kwietniku popielniczce zgasić zbliżający się ku końcowi wyrób. Sromotne poczucie konieczności, wymieszane z dawną, wyolbrzymioną niechęcią nakazywały jej odejść; poprowadzić mężczyznę wprost do wyjścia. A mimo to nie sięgnęła po skrojony z mosiądzu kształt. Kilkukrotnie zamrugała, odetchnęła głębiej.
Cholerne przypadki, jak mogła w nie wierzyć?
— Możesz również zostać, jeśli tylko tego zapragniesz.
Zdaje się, że mówiła o tylko tej chwili, retrospektywnie spoglądała natomiast na odbyte już rozmowy. Szum i otulenie bliskości lasu, wspomnienie szczerości biorącej górę w konwersacji. Nie musiałby uciekać, jeśli odnalazłby wolność tutaj. Co więc wiązało mu ręce na tyle, by pojawił się przed jej oczyma na powrót?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Postać na pozór zimna i wyrachowana, stał jak posąg w zacienionej alejce w dalszym ciągu. Nie ruszał się nawet o krok, spokojnie opierając się plecami o chłodny mur. Słońce zdawało się przegrywać z jesiennymi chmurami, malując złote akcenty na fasadzie budynku. W jego zimnych oczach migotały refleksje, a umysł pracował nad knagami własnych intryg. Popołudniowe niebo rozpościerało się przed nim jak płótno, gdzie sztuka cieni tworzyła subtelne odcienie złota i szarości. Dumał w swojej prywatnej rzeczywistości, wpatrując się w to niebo niczym w źródło inspiracji. Imogen, delikatna jak wiatr, unosiła się wokół niego, ale pozostawał nieruchomy, jakby zatopiony w rozmyślaniach. Był nie tylko zbieraczem myśli, ale i swoistym łowcą, dopadając swoje trofeum z obserwacji kobiecej pewności siebie. Malutkie mankamenty zdradzały, co rzeczywiście musiało dziać się w jej głowie. Rozbawienie malowało się w jego umyśle, obserwując, jak zdaje się czuć pewną niecodzienność. Dla niego było to niczym subtelny smaczek, a satysfakcja, jak ambrozja dla wyrafinowanego podniebienia, napędzała go do kolejnych podpuszczeń i intryg. Być może w tej chwili, przy fasadzie szkoły baletowej, rodziła się kolejna, nieodgadniona jeszcze opowieść na dzisiejsze spotkanie.
Zasłyszał ostrzeżenia, szeptane cicho przez tych, którzy poznali mroczne oblicze, genów wili. Fundamentem jego działań był zawsze solidny podwaliny informacji, więc nie tracił czujności wobec tych doniesień. Wiedział, że przyszłe działania mogą przynieść różnorakie skutki, ale jedno było pewne — geny wili, kryły w sobie niebezpieczeństwo. Był świadomy wdzięku, jaki mogły emanować kobiety z tą specyficzną krwią, która nadawała im nadnaturalny urok. Jednak wraz z tą urodą wiązały się także predyspozycje do manipulacji i ukrytych motywacji. Kobiety takie potrafiły grać według własnych reguł, niekoniecznie zawsze zgodnych z zasadami moralnymi czy etycznymi. Młody arystokrata, choć na powierzchni pozostawał niezachwiany, w głębi duszy doceniał ich kunszt i zdolność do manipulacji, co sprawiało, że traktował je z ostrożnością i szacunkiem. Gdy był ledwie chłystkiem, ledwo odrośniętym od ziemi, spoglądał na kobiety z widocznym uwielbieniem. Wzdychał cicho, szeptając potem matce do ucha o późniejszych ideałach, pięknie i subtelności. Niejednokrotnie dostał od rodzicielki pstryczka w nos, jako ostrzeżenie, by nie być łatwowiernym. Musiał poczuć na własnej skórze i sercu ból zagrywek kobiet. Jedna kobieta, jedno zauroczenie, jedna miłostka i wzdychanie wystarczyło, by oziębłość dopadła. Wyzbycie się emocji, zagrzebanie ich jak najdalej w głębinach siebie było wyjściem idealnym. W obecnych czasach podchodził do pięknych, wykształconych dam z dobrze usytuowanych rodzin z pewną dozą powściągliwości. Byłby kłamcą, gdyby zaprzeczał, że niegdyś ulegał urokowi uśmiechów, elokwentnych rozmów przepełnionych emocjami, czy kuszącym spojrzeniom. Dawał się ponieść atmosferze, pozwalając na pewne zbliżenia, do czasu, gdy sam nie doświadczył gorzkiego smaku odrzucenia.
— Cambridge zawsze było częścią mnie, przez co nie mogę pozwolić, aby zniszczenia pozostały nienaprawione. Nie dla sławy czy pozycji społecznej. Sława jest bezwartościowa, gdy chodzi o ludzkie życie i dobro — mówił to dość cicho, powoli, przychodziło mu to nadzwyczaj normalnie. Wypowiadając słowa w tak znanym mu języku, odczuwał, jakby w pewien sposób cofnął się w czasie. Chłodne korytarze Durmstrangu, zaciekła rywalizacja o najlepsze pozycje, ile by oddał, by jeszcze raz poczuć niepewność na własnej skórze. Historie, których garść rozgrywał na własnych zasadach. — Podejmę się odbudowy, wszelakich działań, jednak podejmuję starania na własną rękę o pewne względy. Nie mogę tak po prostu poprosić Cię, ród Traversów i pomoc, zbyt wiele nie gwarantując od siebie. Zwyczajnie odbiega to od moich standardów pracy, działalności.
Odczuwał trudność w powrocie na angielski grunt, zwłaszcza w obliczu trudnych czasów. Zauważalne było nie tylko niebezpieczeństwo, które ogarnęło kraju, ale także wzrastające napięcie i ambicje, które zaczęły kształtować polityczne kulisy. To niepokojące zjawisko przenikało wszędzie, a on zdawał sobie sprawę, że nie można obwiniać za to tylko samej Anglii. Przyrównywał sytuację do organizmu, gdzie każda komórka miała swoje miejsce i znaczenie. Podobnie było z polityką i kondycją kraju - skomplikowaną strukturą, gdzie różne czynniki wpływały na jego stan. Efrem zdawał sobie sprawę, że aby zrozumieć i wpłynąć na obecny stan rzeczy, musi analizować sytuację ze wszystkich możliwych perspektyw.
— Polityka każdego kraju to unikatowe arcydzieło, podobnie jak charaktery i podejścia tych, którzy ją tworzą… To była jedna z pierwszych nauk, jakie zasłyszałem na stażu w tutejszym ministerstwie. Mój mentor, choć opiera do dnia dzisiejszego swe metody na starych praktykach, poglądach i prawach, miał rację. Rosyjscy politycy cechują się pewną dumą, nieugiętością, nie chcą słyszeć o niewygodnych dla nich aspektach. - Studiując rozmówcę i analizując jej schemat działania, doskonale rozumiał, że to najdrobniejsze odstępstwa w rozmowie mogą być użyteczne dla jego własnych celów. Nabrał wprawy w wykorzystywaniu każdego niuansu, a z własnych doświadczeń wyłoniła się w nim bardziej cyniczna i bezlitosna postać. Był zmienioną wersją siebie sprzed lat, której obraz mogłaby porównać do negatywnej istoty, jakiej jego umiłowana matka nigdy nie chciałaby widzieć u swojego syna. Elegancko ugasił papierosa, dbając o to, aby nie pozostawić śladu spalonej końcówki na fasadzie budynku. Następnie spojrzał na rozmówczynię z wyrazem tajemniczym, jakby manifestując swoje znużenie. To była gra, w której umiał znakomicie odgrywać swoją rolę. Poszedł w jej ślad, pozostawiając w popielnicy resztkę tak znacząco niezdrowej używki. A jakże przyjemnej, fascynującej działaniem, tak uzależniające, jak najszczersze i obłudne w jednym obietnice i zapewnienia. Rozejrzał się subtelnie wokół, starając się upewnić, że uczennice tutejszego przybytku nie są świadkami ich rozmowy. Wiedział, że subtelność i dyskrecja to kluczowe elementy w jego działaniach. Uśmiechnął się, korzystając z sytuacji, że jeszcze stali w mało rzucającym się w oczy miejscu. Zdecydował się na pewien krok w kierunku swojej rozmówczyni, obserwując uważnie zmieniające się emocje na jej twarzy. Zaczęła odczuwać niepewność, a na chwilę zamarła, jakby wstrzymała oddech. Czy to była gra, czy rzeczywiście poczuła się osaczona? To pytanie pozostawało w powietrzu. Skusił się na szept przy jej twarzy, nim pochwycił przed nią klamkę solidnych drzwi. — Oficjalnie działam z ramienia ministerstwa, jednak co powiedziałem o politykach, jest prawdą… Potrzebuje zapewnienia od TYCH konkretnych, rosyjskich polityków, których córki się uczą w tym przybytku. Rozmawiamy jak dorośli, bez zbędnych słodkości i kuszących spojrzeń, proponuję dla Twej osoby współpracę. Potrzebuję umiejętności poliglotki, która zna język carów, Ciebie.
Chociaż z daleka mogło się wydawać, że nachylił się zbyt blisko twarzy młodej kobiety, prawda była inna. Teraz uświadomił sobie, jak bardzo była niska w porównaniu do niego. Wykorzystał tę różnicę, upewniając się przedtem, czy żadna para wścibskich oczu i uszy ich nie obserwuje. Żadnych uczennic, przyzwoitki, co skłaniało do załatwiania formalności na poważnie. Jako polityk, dotrzymujący słowa, zdecydował się dać jej szansę zabłysnąć, by wyrwała się z letargu arystokratki. Rzeczywiście potrzebował pomocy. Uniósł tajemniczo kącik ust, mijając ją nieoczekiwanie. Może i doprowadzając do zawału serca. Pochwycił za klamkę, uchylając ciężkie drzwi dla ich dwójki. Zachował się zgodnie z zasadami kultury, zawsze ustępując damie. Zaprosił ją ruchem dłoni, jakby zachęcając do dalszego spaceru. Faktycznie miał zlecone dowiedzieć się jak najwięcej o tym miejscu, o jego brakach i potrzebach.
—Faktycznie potrzebuje wiadomości o tym miejscu, by uspokoić przebywających w Anglii polityków. Zwyczajnie nie biorą mnie na poważnie, sugerując, że używanie naszego języka nie jest im na rękę. Dodatkowo nie schlebiam Twojej osobie, myślałem, że rzeczywiście uczysz w tak zaszczytnej Akademii. — Spojrzał ponownie w niebo, słońce zlitowało się nad jego osobą, ponownie jego ostre rysy twarzy na chwile okraszając promieniem ciepła pamięć o lecie. Rzeczywiście przybycie do tego miejsca nie było nudne, jak nakreślił początkowe myśli. Zamknął za nimi drzwi, gdy jego towarzyszka zdecydowała się zmusić ciało do ruchu. Szli w ciszy, co nie przeszkadzało mu. Dotrzymywał kroku, zakładając dłonie za plecami, przybierając milsze usposobienie, gdy mijały pojedyncze jednostki uczennic. Kiwał głową na przywitanie, używając wyćwiczonego uśmiechu, ukazujące przyjazne intencje i szczerość.
Zasłyszał ostrzeżenia, szeptane cicho przez tych, którzy poznali mroczne oblicze, genów wili. Fundamentem jego działań był zawsze solidny podwaliny informacji, więc nie tracił czujności wobec tych doniesień. Wiedział, że przyszłe działania mogą przynieść różnorakie skutki, ale jedno było pewne — geny wili, kryły w sobie niebezpieczeństwo. Był świadomy wdzięku, jaki mogły emanować kobiety z tą specyficzną krwią, która nadawała im nadnaturalny urok. Jednak wraz z tą urodą wiązały się także predyspozycje do manipulacji i ukrytych motywacji. Kobiety takie potrafiły grać według własnych reguł, niekoniecznie zawsze zgodnych z zasadami moralnymi czy etycznymi. Młody arystokrata, choć na powierzchni pozostawał niezachwiany, w głębi duszy doceniał ich kunszt i zdolność do manipulacji, co sprawiało, że traktował je z ostrożnością i szacunkiem. Gdy był ledwie chłystkiem, ledwo odrośniętym od ziemi, spoglądał na kobiety z widocznym uwielbieniem. Wzdychał cicho, szeptając potem matce do ucha o późniejszych ideałach, pięknie i subtelności. Niejednokrotnie dostał od rodzicielki pstryczka w nos, jako ostrzeżenie, by nie być łatwowiernym. Musiał poczuć na własnej skórze i sercu ból zagrywek kobiet. Jedna kobieta, jedno zauroczenie, jedna miłostka i wzdychanie wystarczyło, by oziębłość dopadła. Wyzbycie się emocji, zagrzebanie ich jak najdalej w głębinach siebie było wyjściem idealnym. W obecnych czasach podchodził do pięknych, wykształconych dam z dobrze usytuowanych rodzin z pewną dozą powściągliwości. Byłby kłamcą, gdyby zaprzeczał, że niegdyś ulegał urokowi uśmiechów, elokwentnych rozmów przepełnionych emocjami, czy kuszącym spojrzeniom. Dawał się ponieść atmosferze, pozwalając na pewne zbliżenia, do czasu, gdy sam nie doświadczył gorzkiego smaku odrzucenia.
— Cambridge zawsze było częścią mnie, przez co nie mogę pozwolić, aby zniszczenia pozostały nienaprawione. Nie dla sławy czy pozycji społecznej. Sława jest bezwartościowa, gdy chodzi o ludzkie życie i dobro — mówił to dość cicho, powoli, przychodziło mu to nadzwyczaj normalnie. Wypowiadając słowa w tak znanym mu języku, odczuwał, jakby w pewien sposób cofnął się w czasie. Chłodne korytarze Durmstrangu, zaciekła rywalizacja o najlepsze pozycje, ile by oddał, by jeszcze raz poczuć niepewność na własnej skórze. Historie, których garść rozgrywał na własnych zasadach. — Podejmę się odbudowy, wszelakich działań, jednak podejmuję starania na własną rękę o pewne względy. Nie mogę tak po prostu poprosić Cię, ród Traversów i pomoc, zbyt wiele nie gwarantując od siebie. Zwyczajnie odbiega to od moich standardów pracy, działalności.
Odczuwał trudność w powrocie na angielski grunt, zwłaszcza w obliczu trudnych czasów. Zauważalne było nie tylko niebezpieczeństwo, które ogarnęło kraju, ale także wzrastające napięcie i ambicje, które zaczęły kształtować polityczne kulisy. To niepokojące zjawisko przenikało wszędzie, a on zdawał sobie sprawę, że nie można obwiniać za to tylko samej Anglii. Przyrównywał sytuację do organizmu, gdzie każda komórka miała swoje miejsce i znaczenie. Podobnie było z polityką i kondycją kraju - skomplikowaną strukturą, gdzie różne czynniki wpływały na jego stan. Efrem zdawał sobie sprawę, że aby zrozumieć i wpłynąć na obecny stan rzeczy, musi analizować sytuację ze wszystkich możliwych perspektyw.
— Polityka każdego kraju to unikatowe arcydzieło, podobnie jak charaktery i podejścia tych, którzy ją tworzą… To była jedna z pierwszych nauk, jakie zasłyszałem na stażu w tutejszym ministerstwie. Mój mentor, choć opiera do dnia dzisiejszego swe metody na starych praktykach, poglądach i prawach, miał rację. Rosyjscy politycy cechują się pewną dumą, nieugiętością, nie chcą słyszeć o niewygodnych dla nich aspektach. - Studiując rozmówcę i analizując jej schemat działania, doskonale rozumiał, że to najdrobniejsze odstępstwa w rozmowie mogą być użyteczne dla jego własnych celów. Nabrał wprawy w wykorzystywaniu każdego niuansu, a z własnych doświadczeń wyłoniła się w nim bardziej cyniczna i bezlitosna postać. Był zmienioną wersją siebie sprzed lat, której obraz mogłaby porównać do negatywnej istoty, jakiej jego umiłowana matka nigdy nie chciałaby widzieć u swojego syna. Elegancko ugasił papierosa, dbając o to, aby nie pozostawić śladu spalonej końcówki na fasadzie budynku. Następnie spojrzał na rozmówczynię z wyrazem tajemniczym, jakby manifestując swoje znużenie. To była gra, w której umiał znakomicie odgrywać swoją rolę. Poszedł w jej ślad, pozostawiając w popielnicy resztkę tak znacząco niezdrowej używki. A jakże przyjemnej, fascynującej działaniem, tak uzależniające, jak najszczersze i obłudne w jednym obietnice i zapewnienia. Rozejrzał się subtelnie wokół, starając się upewnić, że uczennice tutejszego przybytku nie są świadkami ich rozmowy. Wiedział, że subtelność i dyskrecja to kluczowe elementy w jego działaniach. Uśmiechnął się, korzystając z sytuacji, że jeszcze stali w mało rzucającym się w oczy miejscu. Zdecydował się na pewien krok w kierunku swojej rozmówczyni, obserwując uważnie zmieniające się emocje na jej twarzy. Zaczęła odczuwać niepewność, a na chwilę zamarła, jakby wstrzymała oddech. Czy to była gra, czy rzeczywiście poczuła się osaczona? To pytanie pozostawało w powietrzu. Skusił się na szept przy jej twarzy, nim pochwycił przed nią klamkę solidnych drzwi. — Oficjalnie działam z ramienia ministerstwa, jednak co powiedziałem o politykach, jest prawdą… Potrzebuje zapewnienia od TYCH konkretnych, rosyjskich polityków, których córki się uczą w tym przybytku. Rozmawiamy jak dorośli, bez zbędnych słodkości i kuszących spojrzeń, proponuję dla Twej osoby współpracę. Potrzebuję umiejętności poliglotki, która zna język carów, Ciebie.
Chociaż z daleka mogło się wydawać, że nachylił się zbyt blisko twarzy młodej kobiety, prawda była inna. Teraz uświadomił sobie, jak bardzo była niska w porównaniu do niego. Wykorzystał tę różnicę, upewniając się przedtem, czy żadna para wścibskich oczu i uszy ich nie obserwuje. Żadnych uczennic, przyzwoitki, co skłaniało do załatwiania formalności na poważnie. Jako polityk, dotrzymujący słowa, zdecydował się dać jej szansę zabłysnąć, by wyrwała się z letargu arystokratki. Rzeczywiście potrzebował pomocy. Uniósł tajemniczo kącik ust, mijając ją nieoczekiwanie. Może i doprowadzając do zawału serca. Pochwycił za klamkę, uchylając ciężkie drzwi dla ich dwójki. Zachował się zgodnie z zasadami kultury, zawsze ustępując damie. Zaprosił ją ruchem dłoni, jakby zachęcając do dalszego spaceru. Faktycznie miał zlecone dowiedzieć się jak najwięcej o tym miejscu, o jego brakach i potrzebach.
—Faktycznie potrzebuje wiadomości o tym miejscu, by uspokoić przebywających w Anglii polityków. Zwyczajnie nie biorą mnie na poważnie, sugerując, że używanie naszego języka nie jest im na rękę. Dodatkowo nie schlebiam Twojej osobie, myślałem, że rzeczywiście uczysz w tak zaszczytnej Akademii. — Spojrzał ponownie w niebo, słońce zlitowało się nad jego osobą, ponownie jego ostre rysy twarzy na chwile okraszając promieniem ciepła pamięć o lecie. Rzeczywiście przybycie do tego miejsca nie było nudne, jak nakreślił początkowe myśli. Zamknął za nimi drzwi, gdy jego towarzyszka zdecydowała się zmusić ciało do ruchu. Szli w ciszy, co nie przeszkadzało mu. Dotrzymywał kroku, zakładając dłonie za plecami, przybierając milsze usposobienie, gdy mijały pojedyncze jednostki uczennic. Kiwał głową na przywitanie, używając wyćwiczonego uśmiechu, ukazujące przyjazne intencje i szczerość.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rosyjska duma i buta. Kraj brutalności, przepychu, kłamstw i oligarchów. Kraj władający społeczeństwem w kolczastym kagańcu, którego zarys utkwił głęboko w przemarźniętej skórze. To właśnie znajomości z jej rosyjskimi rówieśniczkami skłoniły ją do zapoznania się ze Szkołą Baletową, której mury spowite były niegdyś koniecznością krycia się i ucieczki od mugolskich oczu. Pierwsze piętra należały do nich, do szlamolubnych uzurpatorów wszystkiego, co prawdziwie wyjątkowe i magiczne. Przywłaszczali sobie historię, miejsce, kulturę, tradycję, prawo do miejsc i swobody. Odbierali ją im, tym bardziej godnym i to była jedna z pierwszych nauk, jakie podarowały jej szarawe, londyńskie mury. Wtedy ledwie dwunastolatka, przechodząca tylnym wejściem po stromych schodach na ostatnie piętra Szkoły. Teraz niemalże dziesięć lat starsza, pewna dokonanych czynów i zamierzonych celów — wszystko to widząca w barwach zwycięstwa, bo zbyt długo pieczołowicie zakładano zaklęcia utajniające, by nie wydostać wreszcie skrzydeł z uścisku; obie wiedziały, tamta Imosia i ta tutaj Imogen, że to kiedyś się skończy.
I choć czarodzieje gotowi byli uciec z uścisku kajdan, Rosjanie mieli w nich pozostać na zawsze. W swojej obłudnej dumie, poczuciu kultu wobec matki Rasyji. Zawsze oni, zawsze ich język, ich kraj, ich historia. Choć sama wybrzmiewa to hipokryzją, bo sama zafascynowana była slawistyką, a jej przyjaciółka nosiła syberyjskie korzenie, to słowa mężczyzny wcale wydawały się nie zaskakiwać, ale zasmucać. Wszystko zawsze miało być pod mężczyzn, a gdy mowa o mężczyznach z Rosji, przybiera to niebotycznych rozmiarów.
Ale coś sprawiło, że język pozostał w gardle, a słowa nie osiadły. Już wcześniejsza wypowiedź mężczyzny wprowadziła ją w zastanowienie, kiedy jednak otwarcie powziął temat i ułożył przed nią rozłożoną talię kart, w jej umyśle krążył tylko zapach jego perfum, tego subtelnego przekroczenia odległości, które wstrzymaniem oddechu wprawiły kobietę w osłupienie. Musiał doskonale zdać sobie z tego sprawę, być może wiedział od początku, gdy tylko pojawił się w murach szkoły.
I trwał. W swoim chłodzie, pragmatyzmie, rzeczowych odpowiedziach; nie trwał jednak w słodkich słówkach i gdy tylko to negacja takiego stanu wypłynęła w jego słowach, to przez kobiece plecy przeszedł dreszcz zmieszania, który zasłyszane ledwie przed chwilą komplementy wysunął na pierwszy plan. A więc koniec z nimi.
— Kiedy? — Nie pytała jak, nie pytała co, wszakże tu nie chodziło tylko o język. Nie była jedyną osobą posługującą się rosyjskim, a skoro do polityków nie dotarły wcześniej podejmowane próby rozmów, to nie chodziło po prostu o rozmowę. Jakiś ciężar, nikły i niezrozumiały, osiadł na jej barkach, nie odjęła jednak spojrzenia od mężczyzny. Wydawała się nie tyle znudzona, zaskoczona czy niezainteresowana, co obojętna. Jak gdyby ona, cała jej persona obleczona nieskazitelnym pięknem, nawykła do takich próśb i takich form wykorzystania kobiecej obecności.
— W Anglii sytuacja kobiet nie uległa tak drastycznej zmianie. Dopóki mąż nie wyrazi wyraźnej aprobaty, nie mogę podjąć się pracy. — A tym właśnie byłaby edukacja. Choć dalej znajome ze Skandynawii, Francji czy Belgii mogły podejmować mniejsze zawody, wszakże bycie mentorką było wpisane w jestestwo w damy, to nadal mogły pełnić tę rolę dopiero po ślubie, bo przecież nie było wiedzą tajemną, że złoty pierścień na palcu dodawał kobiecie i tak nikłej inteligencji. Na krótki moment zazgrzytała zębami, wwiercanie spojrzenia i szukanie dziury w całym byłoby chyba najlepszym rozwiązaniem, ale chłody podmuch po wejściu w półmrok wnętrz otulił ją także innymi spostrzeżeniami, niż ledwie namacalną różnicą. Efrem, mimo ich nikłych kontaktów, wydawał się ostatnią osobą, wobec której powinna teraz unosić się dumą i wytykać własne niemożności. Może rzeczywiście miał celowość w pojawieniu się w murach szkoły, ale ta nie kryła się w rychłym odebraniu jej wolności, a chęć współpracy uciszyła bijące na alarm sygnały. W pewien sposób sama przed sobą starając się to przemilczeć, wydawała się wyjątkowo zaintrygowana całokształtem będącego obok towarzysza, nuta zaimponowania kiełkowała i rozwijała się coraz silniej, aby wreszcie sięgnąć apogeum. O ile przez pierwsze kroki pośród korytarzy nie spojrzała na mężczyznę na powrót, skupiała się natomiast na witaniu uczennic i kierowaniu to ku nim uwagi. Nagle, właściwie bez ostrzeżenia, przystanęła, a przestępując z nogi na nogę, obróciła się przodem do lorda, zmarszczeniem brwi kwitując sobie zastanowienie.
— Niegdyś szkoła dla czarodziejskiej socjety znajdowała się tylko na ostatnich piętrach, teraz zajmuje cały budynek. Chcesz zobaczyć coś konkretnego? Poznać dyrektorkę? — Nie mogła mu, rzecz jasna, pokazać zajęć, właściwie była przekonana, że to niespecjalnie go to może zainteresować. Jaki mógł mieć inny plan? Obleczone czarnym golfem ramiona zadrżały lekko, tęczówki przesunęły po skraju męskich barków i powróciły do twarzy, łapiąc się na tym, że nadal stał przed nią ten sam mężczyzna, który we wspomnieniach tlił się samymi, czarnymi barwami. Mimo zapewnień i słów powinna się chyba choć raz nauczyć na błędach — nawet jeśli nieświadomie, to był ten jeden raz, gdy błędu nawet nie było. Swoiste rozmemłanie, niepewność dokonanych i planowanych czynów, ale przede wszystkim ta ogromna niepewność jego samego — to wszystko sprawiało, że mimo pozornego chłodu, zaczynała się czuć niczym zwierzę uwięzione w klatce. Nie wydawał się tak prosty, jak większość mężczyzn w jej otoczeniu — mimo wprawionych komplementów, chwilę później je sromotnie ukrócił; mimo zainteresowania, spoił z nim głównie interes własnych kontaktów. Nie był zainteresowany nią, ale był. Nie była mu potrzebna, ale była. Nie znali się prawie w ogóle, ale wydawał się doskonale wiedzieć, jak wprowadzić ją w róg i sprawić, by osłabła.
Najchętniej poszłaby ponownie zapalić.
— W katastrofie straciliśmy też uczennice, mogłabym ci opowiedzieć o nich i o tym, że jak przedstawiono tę informację reszcie dziewcząt.
I choć czarodzieje gotowi byli uciec z uścisku kajdan, Rosjanie mieli w nich pozostać na zawsze. W swojej obłudnej dumie, poczuciu kultu wobec matki Rasyji. Zawsze oni, zawsze ich język, ich kraj, ich historia. Choć sama wybrzmiewa to hipokryzją, bo sama zafascynowana była slawistyką, a jej przyjaciółka nosiła syberyjskie korzenie, to słowa mężczyzny wcale wydawały się nie zaskakiwać, ale zasmucać. Wszystko zawsze miało być pod mężczyzn, a gdy mowa o mężczyznach z Rosji, przybiera to niebotycznych rozmiarów.
Ale coś sprawiło, że język pozostał w gardle, a słowa nie osiadły. Już wcześniejsza wypowiedź mężczyzny wprowadziła ją w zastanowienie, kiedy jednak otwarcie powziął temat i ułożył przed nią rozłożoną talię kart, w jej umyśle krążył tylko zapach jego perfum, tego subtelnego przekroczenia odległości, które wstrzymaniem oddechu wprawiły kobietę w osłupienie. Musiał doskonale zdać sobie z tego sprawę, być może wiedział od początku, gdy tylko pojawił się w murach szkoły.
I trwał. W swoim chłodzie, pragmatyzmie, rzeczowych odpowiedziach; nie trwał jednak w słodkich słówkach i gdy tylko to negacja takiego stanu wypłynęła w jego słowach, to przez kobiece plecy przeszedł dreszcz zmieszania, który zasłyszane ledwie przed chwilą komplementy wysunął na pierwszy plan. A więc koniec z nimi.
— Kiedy? — Nie pytała jak, nie pytała co, wszakże tu nie chodziło tylko o język. Nie była jedyną osobą posługującą się rosyjskim, a skoro do polityków nie dotarły wcześniej podejmowane próby rozmów, to nie chodziło po prostu o rozmowę. Jakiś ciężar, nikły i niezrozumiały, osiadł na jej barkach, nie odjęła jednak spojrzenia od mężczyzny. Wydawała się nie tyle znudzona, zaskoczona czy niezainteresowana, co obojętna. Jak gdyby ona, cała jej persona obleczona nieskazitelnym pięknem, nawykła do takich próśb i takich form wykorzystania kobiecej obecności.
— W Anglii sytuacja kobiet nie uległa tak drastycznej zmianie. Dopóki mąż nie wyrazi wyraźnej aprobaty, nie mogę podjąć się pracy. — A tym właśnie byłaby edukacja. Choć dalej znajome ze Skandynawii, Francji czy Belgii mogły podejmować mniejsze zawody, wszakże bycie mentorką było wpisane w jestestwo w damy, to nadal mogły pełnić tę rolę dopiero po ślubie, bo przecież nie było wiedzą tajemną, że złoty pierścień na palcu dodawał kobiecie i tak nikłej inteligencji. Na krótki moment zazgrzytała zębami, wwiercanie spojrzenia i szukanie dziury w całym byłoby chyba najlepszym rozwiązaniem, ale chłody podmuch po wejściu w półmrok wnętrz otulił ją także innymi spostrzeżeniami, niż ledwie namacalną różnicą. Efrem, mimo ich nikłych kontaktów, wydawał się ostatnią osobą, wobec której powinna teraz unosić się dumą i wytykać własne niemożności. Może rzeczywiście miał celowość w pojawieniu się w murach szkoły, ale ta nie kryła się w rychłym odebraniu jej wolności, a chęć współpracy uciszyła bijące na alarm sygnały. W pewien sposób sama przed sobą starając się to przemilczeć, wydawała się wyjątkowo zaintrygowana całokształtem będącego obok towarzysza, nuta zaimponowania kiełkowała i rozwijała się coraz silniej, aby wreszcie sięgnąć apogeum. O ile przez pierwsze kroki pośród korytarzy nie spojrzała na mężczyznę na powrót, skupiała się natomiast na witaniu uczennic i kierowaniu to ku nim uwagi. Nagle, właściwie bez ostrzeżenia, przystanęła, a przestępując z nogi na nogę, obróciła się przodem do lorda, zmarszczeniem brwi kwitując sobie zastanowienie.
— Niegdyś szkoła dla czarodziejskiej socjety znajdowała się tylko na ostatnich piętrach, teraz zajmuje cały budynek. Chcesz zobaczyć coś konkretnego? Poznać dyrektorkę? — Nie mogła mu, rzecz jasna, pokazać zajęć, właściwie była przekonana, że to niespecjalnie go to może zainteresować. Jaki mógł mieć inny plan? Obleczone czarnym golfem ramiona zadrżały lekko, tęczówki przesunęły po skraju męskich barków i powróciły do twarzy, łapiąc się na tym, że nadal stał przed nią ten sam mężczyzna, który we wspomnieniach tlił się samymi, czarnymi barwami. Mimo zapewnień i słów powinna się chyba choć raz nauczyć na błędach — nawet jeśli nieświadomie, to był ten jeden raz, gdy błędu nawet nie było. Swoiste rozmemłanie, niepewność dokonanych i planowanych czynów, ale przede wszystkim ta ogromna niepewność jego samego — to wszystko sprawiało, że mimo pozornego chłodu, zaczynała się czuć niczym zwierzę uwięzione w klatce. Nie wydawał się tak prosty, jak większość mężczyzn w jej otoczeniu — mimo wprawionych komplementów, chwilę później je sromotnie ukrócił; mimo zainteresowania, spoił z nim głównie interes własnych kontaktów. Nie był zainteresowany nią, ale był. Nie była mu potrzebna, ale była. Nie znali się prawie w ogóle, ale wydawał się doskonale wiedzieć, jak wprowadzić ją w róg i sprawić, by osłabła.
Najchętniej poszłaby ponownie zapalić.
— W katastrofie straciliśmy też uczennice, mogłabym ci opowiedzieć o nich i o tym, że jak przedstawiono tę informację reszcie dziewcząt.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Królewska Szkoła Baletowa
Szybka odpowiedź