Serpentine Lake
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Serpentine Lake
To w tej okolicy londyńczycy najchętniej schładzają się latem. Chłopcy na golasa wskakują do wody, dziewczęta ochładzają się w cieniu otaczających jezioro drzew. Grono łabędzi wyczekująco łypie na każdego, kto zjawi się w okolicy, w nadziei na poczęstowanie chlebem - choć czasem trudno stwierdzić, czy próbują prosić, czy grozić.
Nazwa jeziora czarodziejom nieodłącznie kojarzy się z legendą o młodej wiedźmie, która uciekając przed mugolskim linczem przez Hyde Park miała nagle oddać się strachowi - który jako potężny wróg przejął nad nią kontrolę i doprowadził do potężnego, ostatniego w jej życiu napadu serpentyny. Potężny wybuch magii wydrążył koryto, a płaczące niebo zalało je słoną wodą; odtąd Hyde Park został przedzielony jeziorem.
Nazwa jeziora czarodziejom nieodłącznie kojarzy się z legendą o młodej wiedźmie, która uciekając przed mugolskim linczem przez Hyde Park miała nagle oddać się strachowi - który jako potężny wróg przejął nad nią kontrolę i doprowadził do potężnego, ostatniego w jej życiu napadu serpentyny. Potężny wybuch magii wydrążył koryto, a płaczące niebo zalało je słoną wodą; odtąd Hyde Park został przedzielony jeziorem.
Josie stała w miejscu, patrząc w ciszy, jak mężczyzna podchodzi bliżej, zapewne chcąc się jej przyjrzeć. Ona też miała ku temu okazję; bystre, niebiesko-szare oczy wciąż go obserwowały, w nadziei, że był kimś, kto mógłby jej odrobinę pomóc, skoro już wpadli na siebie w tej nietypowej scenerii londyńskiego parku skąpanego w mroku nocy i niespotykanym jak na maj zimnie. Chyba oprócz eliksiru na teleportacyjną czkawkę będzie musiała zażyć też coś na wzmocnienie, by nie złapać jakiegoś przeziębienia. Choć czarodzieje byli znacznie odporniejsi niż mugole i nie łapali zwyczajnych chorób doskwierających niemagicznym, dłuższe wystawienie na zimową temperaturę bez wierzchniego okrycia nie mogło pozostać zupełnie obojętne dla młodego, osłabionego organizmu.
- Nie, nie jestem ranna... Ale od kilku godzin teleportacja przenosi mnie po całym kraju. Muszę zażyć eliksir, który mnie uleczy – powiedziała, pocierając zziębnięte ręce i dłonie. Od samiutkiego rana była na nogach, a później nie dane jej było wrócić do domu, bo dopadła ją teleportacyjna czkawka, rozpoczynając tę podróż pełną niezręcznych spotkań i dziwnych przygód, jak spotkanie zmutowanego anomaliami kuguchara zionącego ogniem, czy wpadnięcie prosto na spotkanie grupy złośliwych duchów i ministerialnego mediatora, który próbował je obłaskawić. To ostatnie spotkanie i spędzenie pewnego czasu wśród duchów miało z pewnością spory wpływ na jej obecne odczucie przenikliwego zimna, które nie znikło nawet gdy znowu została teleportowana z tamtego dziwnego, białego lasku tutaj.
Patrzyła, jak mężczyzna wyciąga różdżkę z kieszeni, ale nic nie zrobił poza schowaniem jej do spodni. Po chwili także rozpiął swój płaszcz i trzymał go w ręce przed nią, jakby czekając, aż się nim okryje. Zmarznięta Josie, zwalczając chwilową niepewność, ostrożnie chwyciła okrycie i narzuciła je na szczupłe, drżące ramiona. Było jej naprawdę obojętne, co to jest, równie dobrze mogłyby to być jakieś dziurawe łachmany, byle wreszcie przestało być tak straszliwie zimno. Na mugolskiej modzie się nie znała, ale ważne, że już nie musiała się tak trząść.
- Dziękuję – powiedziała, wdzięczna mężczyźnie, który podzielił się z nią okryciem, mimo że zupełnie się nie znali. – Rzeczywiście, teraz jest cieplej. W ciągu dnia było tak ciepło, nie przygotowałam się na ten... nocny ziąb.
Idąc rano do pracy, nie zakładała, że będzie musiała szwendać się gdzieś po zmroku bez odpowiednio ciepłego wierzchniego płaszcza. A ten dzień był naprawdę ciepły, tyle że po nastaniu zmroku temperatura zaczęła bardzo szybko spadać. Teraz było już późno, ale nie wiedziała, która to godzina. Północ? A może jeszcze później? Straciła poczucie czasu.
- Powinniśmy stąd iść – odezwała się po chwili. – Wydaje mi się, że niedaleko tego parku znajdował się jakiś magiczny lokal, może mają tam czynny kominek, z którego będzie można skorzystać. Przynajmniej mam taką nadzieję – odezwała się, przypominając sobie, że w całym mugolskim Londynie były rozproszone magiczne miejsca. Trzeba było tylko wiedzieć, gdzie patrzeć. I mieć nadzieję, że o tej porze to miejsce nadal było czynne.
Zerknęła na mężczyznę i ruszyła ścieżką w stronę, gdzie było widać jasne światła ulicy. Powinni tam dotrzeć; a Josie nie chciała, żeby i on tutaj stał na tym zimnie, skoro wspaniałomyślnie oddał jej płaszcz.
- Nie, nie jestem ranna... Ale od kilku godzin teleportacja przenosi mnie po całym kraju. Muszę zażyć eliksir, który mnie uleczy – powiedziała, pocierając zziębnięte ręce i dłonie. Od samiutkiego rana była na nogach, a później nie dane jej było wrócić do domu, bo dopadła ją teleportacyjna czkawka, rozpoczynając tę podróż pełną niezręcznych spotkań i dziwnych przygód, jak spotkanie zmutowanego anomaliami kuguchara zionącego ogniem, czy wpadnięcie prosto na spotkanie grupy złośliwych duchów i ministerialnego mediatora, który próbował je obłaskawić. To ostatnie spotkanie i spędzenie pewnego czasu wśród duchów miało z pewnością spory wpływ na jej obecne odczucie przenikliwego zimna, które nie znikło nawet gdy znowu została teleportowana z tamtego dziwnego, białego lasku tutaj.
Patrzyła, jak mężczyzna wyciąga różdżkę z kieszeni, ale nic nie zrobił poza schowaniem jej do spodni. Po chwili także rozpiął swój płaszcz i trzymał go w ręce przed nią, jakby czekając, aż się nim okryje. Zmarznięta Josie, zwalczając chwilową niepewność, ostrożnie chwyciła okrycie i narzuciła je na szczupłe, drżące ramiona. Było jej naprawdę obojętne, co to jest, równie dobrze mogłyby to być jakieś dziurawe łachmany, byle wreszcie przestało być tak straszliwie zimno. Na mugolskiej modzie się nie znała, ale ważne, że już nie musiała się tak trząść.
- Dziękuję – powiedziała, wdzięczna mężczyźnie, który podzielił się z nią okryciem, mimo że zupełnie się nie znali. – Rzeczywiście, teraz jest cieplej. W ciągu dnia było tak ciepło, nie przygotowałam się na ten... nocny ziąb.
Idąc rano do pracy, nie zakładała, że będzie musiała szwendać się gdzieś po zmroku bez odpowiednio ciepłego wierzchniego płaszcza. A ten dzień był naprawdę ciepły, tyle że po nastaniu zmroku temperatura zaczęła bardzo szybko spadać. Teraz było już późno, ale nie wiedziała, która to godzina. Północ? A może jeszcze później? Straciła poczucie czasu.
- Powinniśmy stąd iść – odezwała się po chwili. – Wydaje mi się, że niedaleko tego parku znajdował się jakiś magiczny lokal, może mają tam czynny kominek, z którego będzie można skorzystać. Przynajmniej mam taką nadzieję – odezwała się, przypominając sobie, że w całym mugolskim Londynie były rozproszone magiczne miejsca. Trzeba było tylko wiedzieć, gdzie patrzeć. I mieć nadzieję, że o tej porze to miejsce nadal było czynne.
Zerknęła na mężczyznę i ruszyła ścieżką w stronę, gdzie było widać jasne światła ulicy. Powinni tam dotrzeć; a Josie nie chciała, żeby i on tutaj stał na tym zimnie, skoro wspaniałomyślnie oddał jej płaszcz.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Na świecie nie było niczego za darmo. Czarodzieje posiadali niewiarygodne możliwości - zaklęciami potrafili kontrolować umysły zwierząt, błyskawicznie podróżować, przemieniać przedmioty, budować, a nawet decydować o życiu lub śmierci. Są bardziej odporni od mugoli, widzą więcej i dzieją się wokół nich niezwykłe rzeczy. Za to wszystko trzeba było zapłacić w odpowiedniej walucie. Jeden nieudany wieczór był małą ceną w porównaniu do tej, jaką płacą niektórzy czarodzieje, którym magia zamienia kości w kamień czy niszczy narządy wewnętrzne. Dawlisha czasami uderza myśl, że anomalie są tylko ostrzeżeniem, przypomnieniem dla magicznego społeczeństwa, któremu zaczęło się wydawać, że jest ponad całym światem i w swojej doskonałości nie musi płacić ceny za swoje umiejętności.
Uśmiechnął się słysząc, że oprócz czkawki nic jej nie doskwierało. Nie uśmiechałoby mu się zajmować kobietą, gdyby była ranna. Nie miał wiedzy medycznej, zarówno tej opartej na magii jak i tej niemagicznej. Nie wiedziałby, jak jej pomóc, gdyby miała jakąś poważniejszą kontuzję. W takim wypadku musiałby improwizować. Całe szczęście nie było to konieczne, bo chora wiedziała dokładnie co jej doskwiera i jak się wyleczyć.
- Pogoda ostatnio płata wszystkim figle - powiedział i kiwnął uprzejmie głową po tym, jak mu podziękowała. Pamiętał, że sam dał się dziś zaskoczyć tym, jak chłodno było i przed wyjściem musiał się dwa razy przebierać nim dobrał odpowiedni strój do panującej na zewnątrz temperatury. Sporo był już pozbawiony płaszcza schował dłonie do kieszeni spodni. Niezależnie od tego, czy był to grzeczny czy niegrzeczny gest, wolał nie mieć zmarzniętych palców.
- Dochodzi pierwsza w nocy. Obawiam się, że lokal ten może być już zamknięty. Gdyby tak było, to mam mieszkającego w okolicy znajomego, który z pewnością użyczy nam swojego kominka - zaproponował alternatywę lekkim, niewymuszającym tonem. Zaczął iść po lewej stronie kobiety. Miał nadzieję, że spacer trochę go rozgrzeje i podczas drogi nie będzie mu zbyt zimno.
Uśmiechnął się słysząc, że oprócz czkawki nic jej nie doskwierało. Nie uśmiechałoby mu się zajmować kobietą, gdyby była ranna. Nie miał wiedzy medycznej, zarówno tej opartej na magii jak i tej niemagicznej. Nie wiedziałby, jak jej pomóc, gdyby miała jakąś poważniejszą kontuzję. W takim wypadku musiałby improwizować. Całe szczęście nie było to konieczne, bo chora wiedziała dokładnie co jej doskwiera i jak się wyleczyć.
- Pogoda ostatnio płata wszystkim figle - powiedział i kiwnął uprzejmie głową po tym, jak mu podziękowała. Pamiętał, że sam dał się dziś zaskoczyć tym, jak chłodno było i przed wyjściem musiał się dwa razy przebierać nim dobrał odpowiedni strój do panującej na zewnątrz temperatury. Sporo był już pozbawiony płaszcza schował dłonie do kieszeni spodni. Niezależnie od tego, czy był to grzeczny czy niegrzeczny gest, wolał nie mieć zmarzniętych palców.
- Dochodzi pierwsza w nocy. Obawiam się, że lokal ten może być już zamknięty. Gdyby tak było, to mam mieszkającego w okolicy znajomego, który z pewnością użyczy nam swojego kominka - zaproponował alternatywę lekkim, niewymuszającym tonem. Zaczął iść po lewej stronie kobiety. Miał nadzieję, że spacer trochę go rozgrzeje i podczas drogi nie będzie mu zbyt zimno.
Gość
Gość
Magia zawsze była dla Jocelyn czymś naturalnym i oczywistym. Choć wychowała się w Londynie, nigdy nie miała mugolskich znajomych i nie ciągnęło ją, by wymykać się do tego świata. Dorastała pod kloszem, w pewnej izolacji. Może nie tak znaczącej jak w przypadku szlacheckich rodów pozamykanych w odludnych dworach, ale jej rodzina nie należała do tych promugolskich. Do antymugolskich też nie. Egzystowali na uboczu, całkowicie neutralni i niezainteresowani tym, co nie dotyczyło ich bezpośrednio. Matka Josie zawsze dbała, by córki nie wpadały w nieodpowiednie towarzystwo, zależało ich nie tylko na ich odpowiednim wychowaniu, ale też na reputacji, która musiała być dobra – w końcu Thea od dawna miała bardzo ambitne plany względem bliźniaczek i ich przyszłości.
Tak więc, magia była w jej życiu ważna i stale obecna zarówno w domu jak i w pracy. I nigdy nawet nie śniła, że pewnego dnia wszystko wywróci się do góry nogami i nie będzie takie oczywiste. Sama przekonała się na własnej skórze o mocy anomalii tamtej nocy pierwszego maja, a w Mungu widziała wiele ofiar, które niejednokrotnie skrzywdziła ich własna różdżka. Bała się, dlatego sama też ostrożniej niż zwykle używała magii. Niestety wykonywanie wielu czynności na sposób całkowicie niemagiczny było pewnym wyzwaniem dla młodej czarownicy czystej krwi. Nie użyła różdżki nawet po to, by jakoś się rozgrzać; zbyt duże było prawdopodobieństwo, że raczej się podpali niż ogrzeje. Dużo bezpieczniejszym sposobem było udanie się do Munga i stamtąd bezpośrednio powrót do domu.
- Niestety. A przypuszczam, że jeszcze nie raz nas czymś zaskoczy. Nie wiadomo, jak długo potrwają te wszystkie... anomalie – odezwała się. Kolejne dni były jedną wielką niewiadomą. W tej rzeczywistości nie było już miejsca na zwykłą, senną rutynę i spokój, którym cechowało się jej dotychczasowe życie pełne określonych schematów.
Zerknęła na niego, zastanawiając się w duchu, kim w ogóle był. Zwyczajnym czarodziejem, który wybrał się na nocny spacer? Pracownikiem ministerstwa, który szukał jakichś odstępstw od normy? Na pewno nie pracował w Mungu, nie przypominała też sobie, by miała okazję go kiedyś leczyć.
- Też się tego obawiam. – Zwłaszcza w tych czasach. – Miejmy nadzieję, że pański znajomy mieszka niedaleko i ma czynny kominek. Wolę się nie teleportować. – Znowu na niego zerknęła, zastanawiając się, na ile może mu ufać, by przyjąć takie zaproszenie. – Kim pan właściwie jest? Czy mogę panu zaufać? – zapytała więc, licząc, że dowie się, kim jest jej tajemniczy nocny wybawca. Świat czarodziejów nie był zbyt rozległy, nawet biorąc pod uwagę fakt te wszystkie społeczne podziały. Ale nie mogła mieć pewności, że mężczyzna powie jej prawdę. Musiała przez cały czas zachowywać ostrożność, by nie przejechać się na tym, że do pewnego stopnia musiała okazać mu zaufanie, że na pewno prowadził ją do miejsca z kominkiem.
Byli już blisko wyjścia z parku, skąd już widziała oświetloną ulicę. Miała wrażenie, że bardziej cichą i spokojną; najwyraźniej mugole też niezbyt mieli ochotę opuszczać swoje domy w takie zimno i przy anomaliach, które działały i na nich. Chciała jak najszybciej opuścić to miejsce; nawet w blasku ulicznego światła, w którym po chwili się znaleźli, nie czuła się tu zupełnie dobrze, ale wreszcie mogła nieco lepiej przyjrzeć się mężczyźnie.
Tak więc, magia była w jej życiu ważna i stale obecna zarówno w domu jak i w pracy. I nigdy nawet nie śniła, że pewnego dnia wszystko wywróci się do góry nogami i nie będzie takie oczywiste. Sama przekonała się na własnej skórze o mocy anomalii tamtej nocy pierwszego maja, a w Mungu widziała wiele ofiar, które niejednokrotnie skrzywdziła ich własna różdżka. Bała się, dlatego sama też ostrożniej niż zwykle używała magii. Niestety wykonywanie wielu czynności na sposób całkowicie niemagiczny było pewnym wyzwaniem dla młodej czarownicy czystej krwi. Nie użyła różdżki nawet po to, by jakoś się rozgrzać; zbyt duże było prawdopodobieństwo, że raczej się podpali niż ogrzeje. Dużo bezpieczniejszym sposobem było udanie się do Munga i stamtąd bezpośrednio powrót do domu.
- Niestety. A przypuszczam, że jeszcze nie raz nas czymś zaskoczy. Nie wiadomo, jak długo potrwają te wszystkie... anomalie – odezwała się. Kolejne dni były jedną wielką niewiadomą. W tej rzeczywistości nie było już miejsca na zwykłą, senną rutynę i spokój, którym cechowało się jej dotychczasowe życie pełne określonych schematów.
Zerknęła na niego, zastanawiając się w duchu, kim w ogóle był. Zwyczajnym czarodziejem, który wybrał się na nocny spacer? Pracownikiem ministerstwa, który szukał jakichś odstępstw od normy? Na pewno nie pracował w Mungu, nie przypominała też sobie, by miała okazję go kiedyś leczyć.
- Też się tego obawiam. – Zwłaszcza w tych czasach. – Miejmy nadzieję, że pański znajomy mieszka niedaleko i ma czynny kominek. Wolę się nie teleportować. – Znowu na niego zerknęła, zastanawiając się, na ile może mu ufać, by przyjąć takie zaproszenie. – Kim pan właściwie jest? Czy mogę panu zaufać? – zapytała więc, licząc, że dowie się, kim jest jej tajemniczy nocny wybawca. Świat czarodziejów nie był zbyt rozległy, nawet biorąc pod uwagę fakt te wszystkie społeczne podziały. Ale nie mogła mieć pewności, że mężczyzna powie jej prawdę. Musiała przez cały czas zachowywać ostrożność, by nie przejechać się na tym, że do pewnego stopnia musiała okazać mu zaufanie, że na pewno prowadził ją do miejsca z kominkiem.
Byli już blisko wyjścia z parku, skąd już widziała oświetloną ulicę. Miała wrażenie, że bardziej cichą i spokojną; najwyraźniej mugole też niezbyt mieli ochotę opuszczać swoje domy w takie zimno i przy anomaliach, które działały i na nich. Chciała jak najszybciej opuścić to miejsce; nawet w blasku ulicznego światła, w którym po chwili się znaleźli, nie czuła się tu zupełnie dobrze, ale wreszcie mogła nieco lepiej przyjrzeć się mężczyźnie.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Kiwnął głową w pełni zgadzając się z jej opinią dotyczącą anomalii.
- Póki nie rozgryziemy przyczyn tych dziwnych wydarzeń, będą one męczyć czarodziejską społeczność. Mam nadzieję, że wkrótce Ministerstwo znajdzie jakieś odpowiedzi – odezwał się w nim dziennikarz. Jakaś godna zaufania informacja o przyczynach anomalii, nie będąca zwykłą plotką, była w chwili obecnej dla każdego reportera niczym święty Graal. Szkoda tylko, że wszyscy zachowywali się tak, jakby nikt nie znał odpowiedzi na pytanie o przyczyny katastrofy z początku maja. Może minąć trochę czasu nim to się zmieni.
Uśmiechnął się zakłopotany.
- Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. Peter Dawlish. Jestem dziennikarzem „Proroka Codziennego”. – Roześmiał się tak jakby sama myśl o tym, że nie powinno mu się ufać, była bardzo zabawna. Trochę ironiczne, biorąc pod uwagę, że najgłupszą rzeczą jaką można było zrobić w jego towarzystwie, to uwierzyć, że jest godny zaufania. - Zajmuję się opisywaniem czynów osób, którym nie można ufać, ale zapewniam, że nie jestem jednym z nich – powiedział pewnym tonem. Nie do końca była to prawda, ale w tym akurat przypadku chora panienka nie miała czego się bać. Nie miał powodu do tego, by nadużyć jej zaufanie.
- Miałem nadzieję, że spacer pomoże mi w walce z bezsennością, nie spodziewałem się jednak spotkać kogoś o tej porze – skłamał naprędce, domyślając się, że choć nie zadała pytania, to dziewczyna będzie się również zastanawiać nad tym, co dziennikarz robił samotnie w środku chłodnej nocy nad jeziorem w centrum miasta. Niewinna nieprawda była dużo lepsza niż fakty – wolał, żeby nikt nie wiedział, kiedy i gdzie spotyka się z swoimi informatorami. Nawet niewinna kobieta będąca ofiarą czkawki.
Przeszli na opustoszałą ulicę. W dużo lepszym świetle spojrzał na nieznajomą. Wcześniej nie do końca wierzył w jej historię, lecz w chwili, kiedy wyraźnie ujrzał jej podkrążone oczy, zmęczoną twarz i rozczesane włosy uznał, że jednak opowieść o czkawce pewnie jest prawdziwa. Sam również był znużony długim dniem (choć w dużo mniejszym stopniu niż ona), lecz ukrywał to pod życzliwym, pełnym troski spojrzeniem, łagodnym uśmiechem i dynamicznych ruchach, które miały przeciwdziałać pogłębiającemu się uczuciu zimna.
Dobrze kojarzył okolicę, w której się znaleźli. Do jego znajomego mieli dosłownie chwilę drogi. Tak właściwie to dosyć słabo znał tego człowieka: w przeszłości wyciągnął od niego kilka ciekawych informacji. To wszystko. Nie spodziewał się ciepłego przywitania po zapukaniu do drzwi jego domu, ale był przekonany, że pozwoli na to, by czarownica skorzystała z jego kominka.
- Póki nie rozgryziemy przyczyn tych dziwnych wydarzeń, będą one męczyć czarodziejską społeczność. Mam nadzieję, że wkrótce Ministerstwo znajdzie jakieś odpowiedzi – odezwał się w nim dziennikarz. Jakaś godna zaufania informacja o przyczynach anomalii, nie będąca zwykłą plotką, była w chwili obecnej dla każdego reportera niczym święty Graal. Szkoda tylko, że wszyscy zachowywali się tak, jakby nikt nie znał odpowiedzi na pytanie o przyczyny katastrofy z początku maja. Może minąć trochę czasu nim to się zmieni.
Uśmiechnął się zakłopotany.
- Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. Peter Dawlish. Jestem dziennikarzem „Proroka Codziennego”. – Roześmiał się tak jakby sama myśl o tym, że nie powinno mu się ufać, była bardzo zabawna. Trochę ironiczne, biorąc pod uwagę, że najgłupszą rzeczą jaką można było zrobić w jego towarzystwie, to uwierzyć, że jest godny zaufania. - Zajmuję się opisywaniem czynów osób, którym nie można ufać, ale zapewniam, że nie jestem jednym z nich – powiedział pewnym tonem. Nie do końca była to prawda, ale w tym akurat przypadku chora panienka nie miała czego się bać. Nie miał powodu do tego, by nadużyć jej zaufanie.
- Miałem nadzieję, że spacer pomoże mi w walce z bezsennością, nie spodziewałem się jednak spotkać kogoś o tej porze – skłamał naprędce, domyślając się, że choć nie zadała pytania, to dziewczyna będzie się również zastanawiać nad tym, co dziennikarz robił samotnie w środku chłodnej nocy nad jeziorem w centrum miasta. Niewinna nieprawda była dużo lepsza niż fakty – wolał, żeby nikt nie wiedział, kiedy i gdzie spotyka się z swoimi informatorami. Nawet niewinna kobieta będąca ofiarą czkawki.
Przeszli na opustoszałą ulicę. W dużo lepszym świetle spojrzał na nieznajomą. Wcześniej nie do końca wierzył w jej historię, lecz w chwili, kiedy wyraźnie ujrzał jej podkrążone oczy, zmęczoną twarz i rozczesane włosy uznał, że jednak opowieść o czkawce pewnie jest prawdziwa. Sam również był znużony długim dniem (choć w dużo mniejszym stopniu niż ona), lecz ukrywał to pod życzliwym, pełnym troski spojrzeniem, łagodnym uśmiechem i dynamicznych ruchach, które miały przeciwdziałać pogłębiającemu się uczuciu zimna.
Dobrze kojarzył okolicę, w której się znaleźli. Do jego znajomego mieli dosłownie chwilę drogi. Tak właściwie to dosyć słabo znał tego człowieka: w przeszłości wyciągnął od niego kilka ciekawych informacji. To wszystko. Nie spodziewał się ciepłego przywitania po zapukaniu do drzwi jego domu, ale był przekonany, że pozwoli na to, by czarownica skorzystała z jego kominka.
Gość
Gość
Josie skinęła niepewnie głową. Minęły już dwa tygodnie ale nadal nie przyszedł jej do głowy żaden pomysł, skąd mogły wziąć się te anomalie. Mogła tylko wraz z innymi uzdrowicielami leczyć ich skutki już po fakcie. Tylko to mogli robić, dopóki nikt nie odkryje źródła anomalii i sposobu jak je opanować i zlikwidować. Miała nadzieję, że ministerstwo weźmie się porządnie do pracy i zajmie się tym. W końcu to oni powinni chronić obywateli, mieli władzę i największe możliwości, żeby coś zdziałać. Pytanie tylko, kiedy zdziałają coś konkretnego?
- Też mam taką nadzieję. Prędzej czy później muszą coś odkryć – powiedziała, choć nie była pewna, na ile mogą teraz ufać w prężność działań ministerstwa. Niedawne wydarzenia pokazały, że najważniejsza instytucja magicznego świata nie była tak kryształowa, za jaką mogła chcieć uchodzić. – Nam pozostaje po prostu... czekać.
Musieli być cierpliwi. I mieć nadzieję, że nikt bliski nie ucierpi, że sytuacja będzie się poprawiać, nie pogarszać.
- Jocelyn Vane. Miło pana poznać, nawet jeśli okoliczności są tak bardzo odbiegające od normalnych – przedstawiła się w odpowiedzi na jego słowa. Ostatnimi czasy sięgała po „Proroka” na tyle niechętnie, że nawet nie skojarzyła jego nazwiska, ale postanowiła się do tego nie przyznawać, by nie wyjść na zupełną ignorantkę. Nie miała nawet pewności czy naprawdę był dziennikarzem czy też nie, ale postanowiła tego nie roztrząsać. Miała tylko nadzieję, że naprawdę mogła okazać mu tą cząstkę zaufania.
Otuliła się mocniej i przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej zejść z ulicy i dostać się do miejsca z kominkiem. A stamtąd do Munga. Dobrze, że póki co chociaż sieć Fiuu działała w miarę normalnie. A przynajmniej nie słyszała jak dotąd o jakichś szczególnie drastycznych przypadkach poza wyrzuceniem w innym miejscu, co zdarzało się regularnie i w normalnych okolicznościach, kiedy zbyt niewyraźnie wypowiedziało się nazwę miejsca.
- Ja też nie. Sama raczej nie spaceruję po nocach – powiedziała. Zawsze należała do przykładnych panien, które trzymały się normalnego rozkładu dnia i normalnych, odpowiednich miejsc. Oczywiście pomijając fakt, że często siedziała do późnych godzin nad książkami i wytrwale uczyła się anatomii lub innych ważnych rzeczy.
Na szczęście nie było bardzo daleko i wkrótce dotarli do mieszkania, które wskazał mężczyzna. Josie nie wnikała, skąd się znali i jakie mieli relacje, chciała tylko przedostać się do Munga. Nieznajomy nie wyglądał na zachwyconego najściem o tej porze, ale Josie zebrała w sobie całe swoje umiejętności przekonywania i starała się na tyle dobrze zgrywać osłabioną i zmęczoną, zagubioną młódkę, że mężczyzna w końcu ich wpuścił. Nie musiała nawet kłamać, naprawdę wyglądała teraz mizernie z tą bladą twarzą, potarganymi włosami i w naddartej sukni. Cóż, najwyraźniej lekcje wpojone mimochodem przez Theę Vane zrobiły swoje, i w Jocelyn wbrew pozorom jednak czaił się choć ułamek jej umiejętności manipulacji otoczeniem?
- Dziękuję za pomoc, panie Dawlish – powiedziała jeszcze, zdejmując pożyczoną jej marynarkę i oddając ją mężczyźnie. A po chwili wskoczyła w kominek i ku swojemu zadowoleniu, przeniosła się dokładnie tam, gdzie chciała – do Munga, gdzie podano jej eliksir mający zapobiec dalszym skokom czkawki teleportacyjnej.
| zt. x 2
- Też mam taką nadzieję. Prędzej czy później muszą coś odkryć – powiedziała, choć nie była pewna, na ile mogą teraz ufać w prężność działań ministerstwa. Niedawne wydarzenia pokazały, że najważniejsza instytucja magicznego świata nie była tak kryształowa, za jaką mogła chcieć uchodzić. – Nam pozostaje po prostu... czekać.
Musieli być cierpliwi. I mieć nadzieję, że nikt bliski nie ucierpi, że sytuacja będzie się poprawiać, nie pogarszać.
- Jocelyn Vane. Miło pana poznać, nawet jeśli okoliczności są tak bardzo odbiegające od normalnych – przedstawiła się w odpowiedzi na jego słowa. Ostatnimi czasy sięgała po „Proroka” na tyle niechętnie, że nawet nie skojarzyła jego nazwiska, ale postanowiła się do tego nie przyznawać, by nie wyjść na zupełną ignorantkę. Nie miała nawet pewności czy naprawdę był dziennikarzem czy też nie, ale postanowiła tego nie roztrząsać. Miała tylko nadzieję, że naprawdę mogła okazać mu tą cząstkę zaufania.
Otuliła się mocniej i przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej zejść z ulicy i dostać się do miejsca z kominkiem. A stamtąd do Munga. Dobrze, że póki co chociaż sieć Fiuu działała w miarę normalnie. A przynajmniej nie słyszała jak dotąd o jakichś szczególnie drastycznych przypadkach poza wyrzuceniem w innym miejscu, co zdarzało się regularnie i w normalnych okolicznościach, kiedy zbyt niewyraźnie wypowiedziało się nazwę miejsca.
- Ja też nie. Sama raczej nie spaceruję po nocach – powiedziała. Zawsze należała do przykładnych panien, które trzymały się normalnego rozkładu dnia i normalnych, odpowiednich miejsc. Oczywiście pomijając fakt, że często siedziała do późnych godzin nad książkami i wytrwale uczyła się anatomii lub innych ważnych rzeczy.
Na szczęście nie było bardzo daleko i wkrótce dotarli do mieszkania, które wskazał mężczyzna. Josie nie wnikała, skąd się znali i jakie mieli relacje, chciała tylko przedostać się do Munga. Nieznajomy nie wyglądał na zachwyconego najściem o tej porze, ale Josie zebrała w sobie całe swoje umiejętności przekonywania i starała się na tyle dobrze zgrywać osłabioną i zmęczoną, zagubioną młódkę, że mężczyzna w końcu ich wpuścił. Nie musiała nawet kłamać, naprawdę wyglądała teraz mizernie z tą bladą twarzą, potarganymi włosami i w naddartej sukni. Cóż, najwyraźniej lekcje wpojone mimochodem przez Theę Vane zrobiły swoje, i w Jocelyn wbrew pozorom jednak czaił się choć ułamek jej umiejętności manipulacji otoczeniem?
- Dziękuję za pomoc, panie Dawlish – powiedziała jeszcze, zdejmując pożyczoną jej marynarkę i oddając ją mężczyźnie. A po chwili wskoczyła w kominek i ku swojemu zadowoleniu, przeniosła się dokładnie tam, gdzie chciała – do Munga, gdzie podano jej eliksir mający zapobiec dalszym skokom czkawki teleportacyjnej.
| zt. x 2
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
26 V 1956
Spacerowanie po Londynie było jedną z tych przyjemności, której nie byłby w stanie kiedykolwiek się wyrzec. Przechadzając się ulicami miasta, zawsze oddawał się w pełni swym obserwacjom; przyglądał się zmianom w krajobrazie – efektom kolejnych ingerencji w architekturę, jak i wyławiał co ciekawsze twarze z mijanego tłumu. Długie przechadzki były najlepszym sposobem na to, aby zbadać przekrój całego społeczeństwa, zrozumieć istotę jego rozwarstwienia, na własne oczy ujrzeć podobieństwa i różnice pomiędzy poszczególnymi ludźmi oraz całymi ich skupiskami. Ostatnimi czasy dostrzegał przede wszystkim podziały, jakby każdy instynktownie wyczuwał, iż nadchodzą zmiany, których nie da się przetrwać w pojedynkę, więc rozpaczliwie próbował dopasować się do większej struktury. Z jednej strony dostrzegał radykalizację pewnej części społeczeństwa, z drugiej powszechna stawała się liberalizacja w wielu obszarach życia, co tylko bardziej podgrzewało atmosferę, bo oczywistym było, iż dwa odmienne poglądy tworzone obok siebie muszą w końcu doprowadzić do konfrontacji.
Tegoż majowego dnia nie zaprzątał sobie głowy tak posępnymi refleksjami, snując się niczym cień z pochmurnym wyrazem twarzy. Po godzinach pracy spędzonych za ministerialnym biurkiem parł do przodu z wysoko uniesioną głową i dumnie wypiętą piersią, korzystając z przyjemnej pogody. Nie przeszkadzała mu wysoka temperatura powietrza, nie zniechęcał go zwabiony ciepłem nad jezioro tłum, przeciwnie, cieszył się z tego, że zewsząd otaczało go życie – feeria barw, kompozycja aromatów, morze dźwięków. Spragniony tych wszystkich bodźców instynktownie ruszył ku otwartej przestrzeni i nawet nie spostrzegł kiedy znalazł się nad jeziorem. Rozluźnienie sprawiło, że pozwolił sobie na zdjęcie granatowej marynarki. Wiadomym mu było, iż dżentelmen tę część ubioru zakłada i zdejmuje jedynie w domowym zaciszu, zaś na oczach innych może sobie co najwyżej pozwolić na rozpięcie guzika i to tylko w pozycji siedzącej, aby materiał nie napinał się nieestetycznie. Czy jednak był sens przejmować się tym jednym odstępstwem od etykiety, gdy w pobliżu zdawało się nie być nikogo, kto mógłby skrytykować go za podobne uchybienie?
Kolejna twarz mignęła mu gdzieś w oddali i z pewnością zignorowałby ten fakt, gdyby nie była to twarz dobrze mu znana. Nie tylko rozpoznał te konkretne rysy na delikatnej twarzy młodej kobiety, ale również był w stanie przypisać je do odpowiedniego imienia. Utrzymując spojrzenie na tej jednej sylwetce ruszył ku niej prężnym krokiem.
– Cressido! – zawołał ku krewnej, aby zasygnalizować jej swą obecność. – Lady Fawley – wyrzucił z siebie na wydechu, gdy tylko przed nią stanął, a wypowiedzeniu nazwiska nie towarzyszyła żadna niechęć czy kpina, jakby niesnaski rodowe całkowicie straciły na znaczeniu. Nawet jeśli znana była mu zasada, iż żona winna przyjmować poglądy męża, w tym przypadku nie zamierzał się nią przejmować. Na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech, który dosiągł również jego oczu. – Dobrze widzieć cię w dobrym zdrowiu.
To było pierwsze co dostrzegł, a właściwie czego nie dostrzegł, czyli nieprzyjemnych oznak, jakie niekiedy pojawiały się po wybuchu magii.
– Cóż cię sprowadza do Londynu, droga kuzynko? – spytał uprzejmie.
Nie przejmował się tym, że stoi przed nią z przewieszoną na ramieniu marynarką i nieprzyzwoicie uśmiechnięty jak na szlacheckie standardy, nic nie mógł zaradzić na to, iż biła od niego radość wywołana niespodziewanym spotkaniem.
– Skądś wracasz czy może przeciwnie, gdzieś zmierzasz?
Był naprawdę ciekaw odpowiedzi na tej pytanie, miał jednak pewne domysły. Nieopodal znajdowało się Ministerstwo Magii jak również Szpital św. Munga.
Spacerowanie po Londynie było jedną z tych przyjemności, której nie byłby w stanie kiedykolwiek się wyrzec. Przechadzając się ulicami miasta, zawsze oddawał się w pełni swym obserwacjom; przyglądał się zmianom w krajobrazie – efektom kolejnych ingerencji w architekturę, jak i wyławiał co ciekawsze twarze z mijanego tłumu. Długie przechadzki były najlepszym sposobem na to, aby zbadać przekrój całego społeczeństwa, zrozumieć istotę jego rozwarstwienia, na własne oczy ujrzeć podobieństwa i różnice pomiędzy poszczególnymi ludźmi oraz całymi ich skupiskami. Ostatnimi czasy dostrzegał przede wszystkim podziały, jakby każdy instynktownie wyczuwał, iż nadchodzą zmiany, których nie da się przetrwać w pojedynkę, więc rozpaczliwie próbował dopasować się do większej struktury. Z jednej strony dostrzegał radykalizację pewnej części społeczeństwa, z drugiej powszechna stawała się liberalizacja w wielu obszarach życia, co tylko bardziej podgrzewało atmosferę, bo oczywistym było, iż dwa odmienne poglądy tworzone obok siebie muszą w końcu doprowadzić do konfrontacji.
Tegoż majowego dnia nie zaprzątał sobie głowy tak posępnymi refleksjami, snując się niczym cień z pochmurnym wyrazem twarzy. Po godzinach pracy spędzonych za ministerialnym biurkiem parł do przodu z wysoko uniesioną głową i dumnie wypiętą piersią, korzystając z przyjemnej pogody. Nie przeszkadzała mu wysoka temperatura powietrza, nie zniechęcał go zwabiony ciepłem nad jezioro tłum, przeciwnie, cieszył się z tego, że zewsząd otaczało go życie – feeria barw, kompozycja aromatów, morze dźwięków. Spragniony tych wszystkich bodźców instynktownie ruszył ku otwartej przestrzeni i nawet nie spostrzegł kiedy znalazł się nad jeziorem. Rozluźnienie sprawiło, że pozwolił sobie na zdjęcie granatowej marynarki. Wiadomym mu było, iż dżentelmen tę część ubioru zakłada i zdejmuje jedynie w domowym zaciszu, zaś na oczach innych może sobie co najwyżej pozwolić na rozpięcie guzika i to tylko w pozycji siedzącej, aby materiał nie napinał się nieestetycznie. Czy jednak był sens przejmować się tym jednym odstępstwem od etykiety, gdy w pobliżu zdawało się nie być nikogo, kto mógłby skrytykować go za podobne uchybienie?
Kolejna twarz mignęła mu gdzieś w oddali i z pewnością zignorowałby ten fakt, gdyby nie była to twarz dobrze mu znana. Nie tylko rozpoznał te konkretne rysy na delikatnej twarzy młodej kobiety, ale również był w stanie przypisać je do odpowiedniego imienia. Utrzymując spojrzenie na tej jednej sylwetce ruszył ku niej prężnym krokiem.
– Cressido! – zawołał ku krewnej, aby zasygnalizować jej swą obecność. – Lady Fawley – wyrzucił z siebie na wydechu, gdy tylko przed nią stanął, a wypowiedzeniu nazwiska nie towarzyszyła żadna niechęć czy kpina, jakby niesnaski rodowe całkowicie straciły na znaczeniu. Nawet jeśli znana była mu zasada, iż żona winna przyjmować poglądy męża, w tym przypadku nie zamierzał się nią przejmować. Na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech, który dosiągł również jego oczu. – Dobrze widzieć cię w dobrym zdrowiu.
To było pierwsze co dostrzegł, a właściwie czego nie dostrzegł, czyli nieprzyjemnych oznak, jakie niekiedy pojawiały się po wybuchu magii.
– Cóż cię sprowadza do Londynu, droga kuzynko? – spytał uprzejmie.
Nie przejmował się tym, że stoi przed nią z przewieszoną na ramieniu marynarką i nieprzyzwoicie uśmiechnięty jak na szlacheckie standardy, nic nie mógł zaradzić na to, iż biła od niego radość wywołana niespodziewanym spotkaniem.
– Skądś wracasz czy może przeciwnie, gdzieś zmierzasz?
Był naprawdę ciekaw odpowiedzi na tej pytanie, miał jednak pewne domysły. Nieopodal znajdowało się Ministerstwo Magii jak również Szpital św. Munga.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Londyn może nie był ulubionym miejscem Cressidy, ale bez wątpienia były tu miejsca warte uwagi. Nie tylko instytucje i miejsca ważne dla czarodziejskiego świata, starannie ukryte przed wzrokiem mugoli, ale też miejsca istotne dla artystów, jak galerie sztuki. W tych Cressida bywała nadzwyczaj chętnie, choć w ostatnich miesiącach rzadko bywała gdziekolwiek, w końcówce ciąży i pierwszych miesiącach po porodzie uziemiona w posiadłości Fawleyów. Tam spędziła też pierwsze trzy tygodnie maja, opuszczając posiadłość tylko przy okazji wizyt u swoich rodziców, choć częściej to oni gościli u Fawleyów, by oglądać swoje wnuki. Zarówno oni, jak i mąż nie chcieli narażać Cressidy na niebezpieczeństwa związane z anomaliami, zwłaszcza na samym ich początku.
Ale to uziemienie ciążyło jej na tyle mocno, że tego dnia postanowiła wybrać się do galerii. Brakowało jej wyjść towarzyskich i obcowania ze sztuką, inną niż ta, którą tworzyła sama. Odwiedziny w parku Serpentine Lake były tylko kolejnym punktem wyprawy; Cressidę naszła bowiem nagła chęć, by usiąść na jednej z parkowych ławeczek i naszkicować tutejsze jezioro. Co prawda mieszkając w Krainie Jezior miała ich pod dostatkiem, ale był to nagły impuls, któremu uległa, chcąc trochę nacieszyć się przebywaniem poza murami posiadłości. Miała jednak wielką nadzieję, że to wyjście nie było proszeniem się o kłopoty, ale pogoda była dziś wyjątkowo ładna, biorąc pod uwagę, że pierwsza połowa maja obfitowała w deszcze, przechodzące niekiedy w nawałnice które uderzały w mury i okna, wyginały drzewa i strącały próbujące uciec ptaki. Patrzyła na to wszystko z okien, przejęta i zaniepokojona tym, co działo się w kraju od tamtej okropnej nocy na przełomie kwietnia i maja. To było naprawdę straszne i przechodziło wszelkie pojęcie młódki.
Gdy siedziała na ławeczce, nagle podleciał do niej rudzik, przysiadając na oparciu ławki i przyglądając jej się małymi, czarnymi jak paciorki oczkami. Cressida odezwała się do niego w ptasim języku, dopytując, czy nie widział w parku niczego niepokojącego. Gdy nikt na nią nie patrzył, lubiła rozmawiać z napotykanymi na swojej drodze ptakami; niektóre z nich zdawały się same przychodzić do niej.
Wtedy jednak usłyszała głos wołający ją po imieniu. Spłoszony ptaszek odleciał, a spojrzenie Cressidy zatrzymało się na sylwetce Alpharda, jej starszego kuzyna. Zdziwiła się, bo była pewna że nie napotka tu nikogo znajomego, ani tym bardziej nikogo z rodziny.
- Witaj, Alphardzie – odpowiedziała grzecznie, unosząc leciutko brwi na widok jego swobodnego wyglądu, jaki na salonach pewnie przyciągnąłby zgorszone spojrzenia dam. Ale wiedziała też, że Alphard był zupełnie inny niż jego młodszy brat Lupus, który był dużo bardziej sztywny i dystyngowany. Alphard jak na standardy Blacków wydawał się dość beztroski, ale może właśnie dlatego go polubiła. – Ciebie też dobrze zobaczyć. Choć przyznaję, że zupełnie się tego nie spodziewałam – dodała, bo już dawno nie mieli okazji się widzieć. Od czasu ślubu z Fawleyem rzadziej spotykała się z tą częścią rodziny, bowiem Fawleyów i Blacków dzieliły negatywne relacje, choć akurat Cressida była osobą która patrzyła na te kwestie z dystansem, i nie zamierzała zrywać kontaktów z rodziną którą miała przed ślubem. Poza tym, od kobiety nikt nie oczekiwał rozeznania w polityce, a i Fawleyowie jako artystyczne dusze byli dość oderwani od rzeczywistości i tak przyziemnych spraw jak polityka. Zmiana nazwiska nie oznaczała w jej przypadku zmiany poglądów; nadal była godną damą która znała swoje obowiązki i nie spoufalała się z mugolakami, nawet jeśli nigdy nie czuła do nich nienawiści, byli jej całkowicie obojętni. Większość Fawleyów mimo niepokojącego przesunięcia się z bezpiecznej neutralności w stronę polityki pozytywnej wobec mugoli, nadal pozostawała godnymi przedstawicielami wyższych sfer dbającymi o podtrzymywanie czystości swojej krwi. Nie byli jak ci biedacy Weasleyowie, którzy zaprzepaścili swoje tradycje i pragnęli zrównać się z mugolami, co budziło w Cressidzie niechęć i niezrozumienie; została wychowana według tradycyjnych wartości i nawet ślub nie mógł zmienić tego, jakie wzorce wyniosła z rodzinnego domu.
- Cóż, czas zacząć nadrabiać zaległości z ostatnich miesięcy. Byłam w Galerii Sztuki, a później nabrałam nagłej chęci na spacer po parku i może nawet uwiecznienie jeziora na szkicu – odpowiedziała. – A ty, Alphardzie? – zapytała go; wiedziała jednak, że siedziba Blacków znajdowała się właśnie w Londynie. Czyżby wybrał się na relaksujący spacer? Cieszyła się, że mieli okazję się spotkać w tym spokojnym, neutralnym miejscu.
Ale to uziemienie ciążyło jej na tyle mocno, że tego dnia postanowiła wybrać się do galerii. Brakowało jej wyjść towarzyskich i obcowania ze sztuką, inną niż ta, którą tworzyła sama. Odwiedziny w parku Serpentine Lake były tylko kolejnym punktem wyprawy; Cressidę naszła bowiem nagła chęć, by usiąść na jednej z parkowych ławeczek i naszkicować tutejsze jezioro. Co prawda mieszkając w Krainie Jezior miała ich pod dostatkiem, ale był to nagły impuls, któremu uległa, chcąc trochę nacieszyć się przebywaniem poza murami posiadłości. Miała jednak wielką nadzieję, że to wyjście nie było proszeniem się o kłopoty, ale pogoda była dziś wyjątkowo ładna, biorąc pod uwagę, że pierwsza połowa maja obfitowała w deszcze, przechodzące niekiedy w nawałnice które uderzały w mury i okna, wyginały drzewa i strącały próbujące uciec ptaki. Patrzyła na to wszystko z okien, przejęta i zaniepokojona tym, co działo się w kraju od tamtej okropnej nocy na przełomie kwietnia i maja. To było naprawdę straszne i przechodziło wszelkie pojęcie młódki.
Gdy siedziała na ławeczce, nagle podleciał do niej rudzik, przysiadając na oparciu ławki i przyglądając jej się małymi, czarnymi jak paciorki oczkami. Cressida odezwała się do niego w ptasim języku, dopytując, czy nie widział w parku niczego niepokojącego. Gdy nikt na nią nie patrzył, lubiła rozmawiać z napotykanymi na swojej drodze ptakami; niektóre z nich zdawały się same przychodzić do niej.
Wtedy jednak usłyszała głos wołający ją po imieniu. Spłoszony ptaszek odleciał, a spojrzenie Cressidy zatrzymało się na sylwetce Alpharda, jej starszego kuzyna. Zdziwiła się, bo była pewna że nie napotka tu nikogo znajomego, ani tym bardziej nikogo z rodziny.
- Witaj, Alphardzie – odpowiedziała grzecznie, unosząc leciutko brwi na widok jego swobodnego wyglądu, jaki na salonach pewnie przyciągnąłby zgorszone spojrzenia dam. Ale wiedziała też, że Alphard był zupełnie inny niż jego młodszy brat Lupus, który był dużo bardziej sztywny i dystyngowany. Alphard jak na standardy Blacków wydawał się dość beztroski, ale może właśnie dlatego go polubiła. – Ciebie też dobrze zobaczyć. Choć przyznaję, że zupełnie się tego nie spodziewałam – dodała, bo już dawno nie mieli okazji się widzieć. Od czasu ślubu z Fawleyem rzadziej spotykała się z tą częścią rodziny, bowiem Fawleyów i Blacków dzieliły negatywne relacje, choć akurat Cressida była osobą która patrzyła na te kwestie z dystansem, i nie zamierzała zrywać kontaktów z rodziną którą miała przed ślubem. Poza tym, od kobiety nikt nie oczekiwał rozeznania w polityce, a i Fawleyowie jako artystyczne dusze byli dość oderwani od rzeczywistości i tak przyziemnych spraw jak polityka. Zmiana nazwiska nie oznaczała w jej przypadku zmiany poglądów; nadal była godną damą która znała swoje obowiązki i nie spoufalała się z mugolakami, nawet jeśli nigdy nie czuła do nich nienawiści, byli jej całkowicie obojętni. Większość Fawleyów mimo niepokojącego przesunięcia się z bezpiecznej neutralności w stronę polityki pozytywnej wobec mugoli, nadal pozostawała godnymi przedstawicielami wyższych sfer dbającymi o podtrzymywanie czystości swojej krwi. Nie byli jak ci biedacy Weasleyowie, którzy zaprzepaścili swoje tradycje i pragnęli zrównać się z mugolami, co budziło w Cressidzie niechęć i niezrozumienie; została wychowana według tradycyjnych wartości i nawet ślub nie mógł zmienić tego, jakie wzorce wyniosła z rodzinnego domu.
- Cóż, czas zacząć nadrabiać zaległości z ostatnich miesięcy. Byłam w Galerii Sztuki, a później nabrałam nagłej chęci na spacer po parku i może nawet uwiecznienie jeziora na szkicu – odpowiedziała. – A ty, Alphardzie? – zapytała go; wiedziała jednak, że siedziba Blacków znajdowała się właśnie w Londynie. Czyżby wybrał się na relaksujący spacer? Cieszyła się, że mieli okazję się spotkać w tym spokojnym, neutralnym miejscu.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dostrzegł subtelne uniesienie brwi, niewielką i chwilową zmianę w mimice delikatnej twarzy, w końcu od najmłodszych lat uczulano go na to, aby uważnie przyglądał się ludzkim rysom, jak i wszystkim gestom, nawet tym drobnym, niby nic nie znaczącym. Potrafił odczytać tę reakcję i ustalić jej źródło. Rzecz jasna to jego osoba była przyczyną wszelkiego zła, lecz nie poczuł zażenowania, przeciwnie, jego uśmiech rozpromienił się pod wpływem lekkiego rozbawienia. Miał szczęście, że najdroższą kuzynka wspaniałomyślnie nie wyraziła swej dezaprobaty na głos, jak również zdecydowała się odpowiedzieć na jego powitanie, najwidoczniej nie czując się w żaden sposób urażoną. Zresztą, Cressida zawsze pozostawała mu życzliwa. Nawet jeśli czyniła to tylko z powodu pokrewieństwa, był jej za to wdzięczny. Niewiele mieli okazji zamienić ze sobą po kilka zdań, różnica wieku również stanowiła pewną przeszkodę w szukaniu większej zażyłości, lecz wciąż pozostawało pewne przywiązanie wynikające z konotacji rodzinnych.
– Zapewne powinienem przeprosić w pierwszej kolejności za prezencję niegodną dżentelmena, ale nie zrobię tego – oznajmił przekornie, wciąż będąc w dobrym nastroju. Chciał wierzyć w to, że jego humor pozostanie niezmienny, przynajmniej na dłuższą chwilę, a może i do końca dnia. Od prawie tygodnia trzymała się go dobra passa i naprawdę pragnął ją zachować jak najdłużej. To chyba obecność promieni słonecznych, muskające go przyjemnym ciepłem, tak dobrze na niego działały.
– W takim razie jest nas dwoje, bo również się nie spodziewałem tak miłej niespodzianki. Gdybym jednak jakimś cudem ją przewidział, wciąż nasze spotkanie uznawałabym za wspaniałe zrządzenie losu.
Nie zamierzał kryć się ze swym entuzjazmem, choćby dlatego, że dawno nie mieli sposobności się spotkać. I nikogo nie należało winić za taki stan rzeczy, po prostu w życiu każdego wiele się działo, a wszystko przez niespokojne czasy, które właśnie nadeszły. Z drugiej strony nie należało przez to popadać w obłęd i zamykać się w rodowych posiadłościach, które z rozpędu otoczono by wymyślnymi fortyfikacjami. Życie toczyło się dalej, należało więc wyjść naprzeciw niepokornemu światu i spróbować nim zawojować.
Przewiesił marynarkę przez oparcie ławki, po czym zajął miejsce obok swej rozmówczyni, rzecz jasna zachowując zdrowy dystans, aby nie przytłoczyć jej całkowicie swą obecnością. Nie chciał mącić jej spokoju bardziej niż to konieczne, postanowił jedna umilić jej wizytę w Londynie beztroską rozmową. Był świadom tego, że nie należy męczyć damy politycznymi rozważaniami, z drugiej strony ze sztuką wcale nie był obeznany tak dobrze, wiedział o niej tylko tyle, czego przyuczono go niegdyś za szczenięcych lat – zaledwie podstawy.
– Postanowiłem zaczerpnąć świeżego powietrza nim znów przyjdzie mi męczyć się w czterech ścianach. Grzechem byłoby nie skorzystać z tak dobrej pogody, kiedy wreszcie zaczęła dopisywać.
Wątpił, aby sprzyjające warunki atmosferyczne utrzymały się dłużej, nie chciał jednak smucić tymi domysłami swej towarzyszki.
– Jak się miewają twoje dwie pociechy? Choć złożyłem swe gratulacje jedynie listowne, naprawdę bardzo ucieszyła mnie wieść o narodzinach bliźniąt.
Oczywistym było, że nie mógł tak po prostu zjawić się w rezydencji Fawleyów. Po cichu liczył, że może jednak uda mu się ujrzeć dwójkę przedstawicieli najmłodszego pokolenia w najbliższym czasie. Jednocześnie nie sądził, aby wizyta maluchów w Londynie była czymś koniecznym, a innej sposobności na spotkanie ich właściwie nie widział.
– Zapewne powinienem przeprosić w pierwszej kolejności za prezencję niegodną dżentelmena, ale nie zrobię tego – oznajmił przekornie, wciąż będąc w dobrym nastroju. Chciał wierzyć w to, że jego humor pozostanie niezmienny, przynajmniej na dłuższą chwilę, a może i do końca dnia. Od prawie tygodnia trzymała się go dobra passa i naprawdę pragnął ją zachować jak najdłużej. To chyba obecność promieni słonecznych, muskające go przyjemnym ciepłem, tak dobrze na niego działały.
– W takim razie jest nas dwoje, bo również się nie spodziewałem tak miłej niespodzianki. Gdybym jednak jakimś cudem ją przewidział, wciąż nasze spotkanie uznawałabym za wspaniałe zrządzenie losu.
Nie zamierzał kryć się ze swym entuzjazmem, choćby dlatego, że dawno nie mieli sposobności się spotkać. I nikogo nie należało winić za taki stan rzeczy, po prostu w życiu każdego wiele się działo, a wszystko przez niespokojne czasy, które właśnie nadeszły. Z drugiej strony nie należało przez to popadać w obłęd i zamykać się w rodowych posiadłościach, które z rozpędu otoczono by wymyślnymi fortyfikacjami. Życie toczyło się dalej, należało więc wyjść naprzeciw niepokornemu światu i spróbować nim zawojować.
Przewiesił marynarkę przez oparcie ławki, po czym zajął miejsce obok swej rozmówczyni, rzecz jasna zachowując zdrowy dystans, aby nie przytłoczyć jej całkowicie swą obecnością. Nie chciał mącić jej spokoju bardziej niż to konieczne, postanowił jedna umilić jej wizytę w Londynie beztroską rozmową. Był świadom tego, że nie należy męczyć damy politycznymi rozważaniami, z drugiej strony ze sztuką wcale nie był obeznany tak dobrze, wiedział o niej tylko tyle, czego przyuczono go niegdyś za szczenięcych lat – zaledwie podstawy.
– Postanowiłem zaczerpnąć świeżego powietrza nim znów przyjdzie mi męczyć się w czterech ścianach. Grzechem byłoby nie skorzystać z tak dobrej pogody, kiedy wreszcie zaczęła dopisywać.
Wątpił, aby sprzyjające warunki atmosferyczne utrzymały się dłużej, nie chciał jednak smucić tymi domysłami swej towarzyszki.
– Jak się miewają twoje dwie pociechy? Choć złożyłem swe gratulacje jedynie listowne, naprawdę bardzo ucieszyła mnie wieść o narodzinach bliźniąt.
Oczywistym było, że nie mógł tak po prostu zjawić się w rezydencji Fawleyów. Po cichu liczył, że może jednak uda mu się ujrzeć dwójkę przedstawicieli najmłodszego pokolenia w najbliższym czasie. Jednocześnie nie sądził, aby wizyta maluchów w Londynie była czymś koniecznym, a innej sposobności na spotkanie ich właściwie nie widział.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cressida była po prostu skonsternowana i zaskoczona tym niespodziewanym spotkaniem. Jej życie towarzyskie w ostatnich miesiącach nie było imponujące z oczywistych względów, ale czas najwyższy, żeby zaległości nadrobić – i te towarzyskie i artystyczne. Była przecież damą i nie mogła zaniedbać pojawiania się na salonach, skoro aspirowała do bycia malarką z prawdziwego zdarzenia, dumą Fawleyów, którzy mimo pewnych nie do końca trafnych decyzji nadal pozostawali największymi autorytetami w świecie malarstwa.
Blackowie byli specyficzni. Jeszcze jako lady Flint czuła się dziwnie, ilekroć trafiała do ich rodowej posiadłości, która mimo bardzo nietypowego umiejscowienia wewnątrz sprawiała złowieszcze wrażenie. Ale jak przystało na szlachciankę wychowaną w szacunku do tradycji i rodziny szanowała swoich krewnych. Także po ślubie; ślub nie wymazywał wcześniejszych więzi rodzinnych i relacji. Nie dla Cressidy.
- Cóż... Podejrzewam, że w takim miejscu jak to i tak nikt nie zwróci na to większej uwagi, a dzień jest naprawdę ciepły – zauważyła z uśmiechem. Sama w młodości w ciepłe letnie dni chętnie zdejmowała buciki i pończochy i biegała boso po trawie wokół dworu Flintów lub zanurzała stópki w okolicznym strumieniu. Potrafiła zrozumieć potrzebę odrobiny swobody; mając takich kuzynów jak Alphard czy Titus musiała już przywyknąć do ekscentrycznych zachowań.
- Można uznać to za zrządzenie losu, który sprawił, że oboje postanowiliśmy odwiedzić ten park w dokładnie tym samym czasie.
Także była zadowolona, bo dość dawno nie widziała nikogo z tej części rodziny, choć czasami musząc z różnych powodów pojawiać się w Mungu widywała Lupusa. Nie tylko ciąża wycofała ją z życia, także majowe anomalie miały duży wpływ na to, że Cressida wolała unikać zagrożeń. Ale jak przystało na młódkę była osóbką naiwną i wielu rzeczy nieświadomą, wieloma była po prostu niezainteresowana. Nie próbowała zawojować świata – to było domeną mężczyzn. Rolą damy było chować się za męskimi plecami i zostawić im poważne sprawy, jak na przykład polityka. Tak robiła też Cressida, egzystując w swoim spokojnym, poukładanym światku damy z wyższych sfer, zajmując się sztuką i innymi odpowiednimi dla kobiety aktywnościami, i spoglądając z konsternacją na te damy, które próbowały zburzyć utarty schemat i robić rzeczy właściwe płci silniejszej. Nie rozumiała, co chciały tym osiągnąć, po co na siłę próbowały demonstrować światu swą niezależność.
- Dawno nie było takiego dnia – zgodziła się z nim; w Krainie Jezior, gdzie mieszkała, sporo dalej na północ stąd, nawet do tej pory częściej zdarzały się pochmurne dni i deszcze, choć ostatnie wahania temperatur nie omijały i tego regionu. – Niestety ostatnimi czasy pogoda stanęła na głowie – westchnęła, spoglądając na okoliczne rośliny, które nie były tak pięknie zielone jak mogłyby być, gdyby nocami nie atakował ich ziąb. Wychowana jako Flint nie mogła być obojętna wobec roślin i stworzeń. – Podejrzewam też, że skoro mieszkasz w mieście, tym bardziej brakuje ci takich miejsc? Poza parkami nie macie tu zbyt wiele zieleni. Przyznaję, że zawsze mnie zaskakiwał ten wybór miejsca na rodową siedzibę. Sama nigdy nie chciałabym tu mieszkać... – zauważyła; już jako dziecko dziwiła się, że Blackowie żyją w mieście pełnym mugoli, zamiast odizolować się od nich jak inne rodziny. Nawet bardziej liberalni od Blacków Fawleyowie żyli z daleka od mugoli, i zastanawiała się, jak jej ciotka przed laty zniosła te przenosiny z odizolowanego lasu Charnwood do gwarnego Londynu. Ale zapewne w przeszłości istniał ku temu jakiś powód, możliwe też, że wtedy ich posiadłość znajdowała się jeszcze w odosobnieniu i dopiero potem została wchłonięta przez rozrastające się miasto, zmuszając Blacków do skutecznego ukrywania swojego domostwa.
Słysząc pytanie o dzieci, uśmiechnęła się bezwiednie. Choć kobiety mieniące się postępowymi często demonizowały macierzyństwo, dla Cressidy dzień narodzin jej dzieci był jednym z najpiękniejszych w życiu. Nawet jeśli początki bycia matką były bardzo trudne mimo pomocy rodzin jej i męża oraz opiekunek, które zajmowały się jej maleństwami, by ona mogła mieć też czas dla siebie.
- Dziękuję za miłe słowa, Alphardzie. I za tamten list – powiedziała; wtedy otrzymała całkiem sporo listów z gratulacjami i przez kilka tygodni systematycznie na nie odpisywała. – Moje dzieci mają się dobrze... biorąc pod uwagę okoliczności. Dbamy o to, by niczego im nie brakowało. – Najmłodsze latorośle Fawleyów prawie nie opuszczały posiadłości, nawet ewentualne wizyty uzdrowicieli zwykle były wzywane tam. Parę razy zabrała je jednak do swojego rodzinnego domu, do Flintów, by ich dziadkowie też mogli spędzić z nimi trochę czasu. Dwa berbecie na tym etapie życia były niemal identyczne, różniły się tylko tym, że chłopiec miał brązowe włosy po swoim ojcu, a dziewczynka rudawe po niej.
- Wybacz mi tę ciekawość, ale... czy to prawda, że Lupus się zaręczył? – zapytała nagle z wyraźną ciekawością; niedawno usłyszała mimochodem o zaręczynach Lupusa i była ciekawa, ile było w tym prawdy. Zastanawiało ją też to, jak to się stało że starszy z braci dłużej się uchował w kawalerskim stanie, choć z drugiej strony, jej William był w jego wieku w momencie zaręczyn z nią.
Blackowie byli specyficzni. Jeszcze jako lady Flint czuła się dziwnie, ilekroć trafiała do ich rodowej posiadłości, która mimo bardzo nietypowego umiejscowienia wewnątrz sprawiała złowieszcze wrażenie. Ale jak przystało na szlachciankę wychowaną w szacunku do tradycji i rodziny szanowała swoich krewnych. Także po ślubie; ślub nie wymazywał wcześniejszych więzi rodzinnych i relacji. Nie dla Cressidy.
- Cóż... Podejrzewam, że w takim miejscu jak to i tak nikt nie zwróci na to większej uwagi, a dzień jest naprawdę ciepły – zauważyła z uśmiechem. Sama w młodości w ciepłe letnie dni chętnie zdejmowała buciki i pończochy i biegała boso po trawie wokół dworu Flintów lub zanurzała stópki w okolicznym strumieniu. Potrafiła zrozumieć potrzebę odrobiny swobody; mając takich kuzynów jak Alphard czy Titus musiała już przywyknąć do ekscentrycznych zachowań.
- Można uznać to za zrządzenie losu, który sprawił, że oboje postanowiliśmy odwiedzić ten park w dokładnie tym samym czasie.
Także była zadowolona, bo dość dawno nie widziała nikogo z tej części rodziny, choć czasami musząc z różnych powodów pojawiać się w Mungu widywała Lupusa. Nie tylko ciąża wycofała ją z życia, także majowe anomalie miały duży wpływ na to, że Cressida wolała unikać zagrożeń. Ale jak przystało na młódkę była osóbką naiwną i wielu rzeczy nieświadomą, wieloma była po prostu niezainteresowana. Nie próbowała zawojować świata – to było domeną mężczyzn. Rolą damy było chować się za męskimi plecami i zostawić im poważne sprawy, jak na przykład polityka. Tak robiła też Cressida, egzystując w swoim spokojnym, poukładanym światku damy z wyższych sfer, zajmując się sztuką i innymi odpowiednimi dla kobiety aktywnościami, i spoglądając z konsternacją na te damy, które próbowały zburzyć utarty schemat i robić rzeczy właściwe płci silniejszej. Nie rozumiała, co chciały tym osiągnąć, po co na siłę próbowały demonstrować światu swą niezależność.
- Dawno nie było takiego dnia – zgodziła się z nim; w Krainie Jezior, gdzie mieszkała, sporo dalej na północ stąd, nawet do tej pory częściej zdarzały się pochmurne dni i deszcze, choć ostatnie wahania temperatur nie omijały i tego regionu. – Niestety ostatnimi czasy pogoda stanęła na głowie – westchnęła, spoglądając na okoliczne rośliny, które nie były tak pięknie zielone jak mogłyby być, gdyby nocami nie atakował ich ziąb. Wychowana jako Flint nie mogła być obojętna wobec roślin i stworzeń. – Podejrzewam też, że skoro mieszkasz w mieście, tym bardziej brakuje ci takich miejsc? Poza parkami nie macie tu zbyt wiele zieleni. Przyznaję, że zawsze mnie zaskakiwał ten wybór miejsca na rodową siedzibę. Sama nigdy nie chciałabym tu mieszkać... – zauważyła; już jako dziecko dziwiła się, że Blackowie żyją w mieście pełnym mugoli, zamiast odizolować się od nich jak inne rodziny. Nawet bardziej liberalni od Blacków Fawleyowie żyli z daleka od mugoli, i zastanawiała się, jak jej ciotka przed laty zniosła te przenosiny z odizolowanego lasu Charnwood do gwarnego Londynu. Ale zapewne w przeszłości istniał ku temu jakiś powód, możliwe też, że wtedy ich posiadłość znajdowała się jeszcze w odosobnieniu i dopiero potem została wchłonięta przez rozrastające się miasto, zmuszając Blacków do skutecznego ukrywania swojego domostwa.
Słysząc pytanie o dzieci, uśmiechnęła się bezwiednie. Choć kobiety mieniące się postępowymi często demonizowały macierzyństwo, dla Cressidy dzień narodzin jej dzieci był jednym z najpiękniejszych w życiu. Nawet jeśli początki bycia matką były bardzo trudne mimo pomocy rodzin jej i męża oraz opiekunek, które zajmowały się jej maleństwami, by ona mogła mieć też czas dla siebie.
- Dziękuję za miłe słowa, Alphardzie. I za tamten list – powiedziała; wtedy otrzymała całkiem sporo listów z gratulacjami i przez kilka tygodni systematycznie na nie odpisywała. – Moje dzieci mają się dobrze... biorąc pod uwagę okoliczności. Dbamy o to, by niczego im nie brakowało. – Najmłodsze latorośle Fawleyów prawie nie opuszczały posiadłości, nawet ewentualne wizyty uzdrowicieli zwykle były wzywane tam. Parę razy zabrała je jednak do swojego rodzinnego domu, do Flintów, by ich dziadkowie też mogli spędzić z nimi trochę czasu. Dwa berbecie na tym etapie życia były niemal identyczne, różniły się tylko tym, że chłopiec miał brązowe włosy po swoim ojcu, a dziewczynka rudawe po niej.
- Wybacz mi tę ciekawość, ale... czy to prawda, że Lupus się zaręczył? – zapytała nagle z wyraźną ciekawością; niedawno usłyszała mimochodem o zaręczynach Lupusa i była ciekawa, ile było w tym prawdy. Zastanawiało ją też to, jak to się stało że starszy z braci dłużej się uchował w kawalerskim stanie, choć z drugiej strony, jej William był w jego wieku w momencie zaręczyn z nią.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
– Jak to dobrze, że jesteś tak wyrozumiała – rzekł żartobliwie, lekko, ale zarazem dbale, serdecznie, chcąc w ten sposób wyrazić swą wdzięczność, której nie potrafiłby wyartykułować słowami w sposób całkowicie jawny i bezpośredni. Naprawdę cenił sobie chwile, kiedy mógł pozwolić sobie na większą swobodę, ponieważ wcale nie zdarzały się tak często. Obecność Cressidy w tym parku, o tej porze i na tej ławce dawała mu możliwość oderwania się od myśli o polityce, czyli ministerialnych absurdach, nadchodzących zmianach, niepokojach. Ujrzał zdrową i szczęśliwą lady, która nie tak dawno wydała na świat dwójkę rozkosznych maluchów, a teraz cieszyła oko urokami przyrody, łapała świeże powietrze. Zdawała mu się tak żywa, a to było wspaniałe, wręcz magiczne, bo stanowiło całkowity kontrast tego, do czego ostatnimi czasy przyzwyczajał się Alphard. Może to tylko mieszkańcy Londynu stali się tak bardzo nerwowi od czasu powstania anomalii? – Poczułem się rozgrzeszony z tego rażącego postępku – dodał wesoło, po czym wziął głęboki wdech i przeciągnął się beztrosko, na ulotną chwilę zapominając o dobrym wychowaniu. Chyba po cichu liczył na to, że świeżo upieczona matka spojrzy na niej nieco łaskawiej, może nawet potraktuje go niczym dziecko, co dopiero uczy się poprawnego zachowania.
– Prawdą jest, że w Londynie nie ma zbyt wiele zieleni – szybko przyznał jej rację. – Jednak miasto ma swój ogromny urok. To labirynt ulic tętniących życiem, wąskich uliczek wypełnionych tajemnicami, gwarnych placów, gdzie mieszają się zapachy, myśli, emocje. Nic nigdy nie jest tu takie samo, jednocześnie odnaleźć można pewne stałe, których każdy się uporczywie trzyma.
Z każdym wypowiedzianym słowem jego umiłowanie dla tej aglomeracji coraz bardziej wzrastało. Nie dla niego były lasy, łąki i pastwiska, o wiele lepiej czuł się między ludzką masą, w której każdy mógł pozostać anonimowy, jeśli tylko tego chciał. Tutaj mknęło się między budynkami, doceniało ich piękno i brzydotę, szybkie tempo kroków próbowało dogonić pędzące myśli. Może i ta ciągła gonitwa, w sumie to niewiadomo za czym, bywała męcząca, jednak dla Alpharda zdawał się jednocześnie tak bardzo ekscytująca.
– Nie zapominajmy, że to tutaj ulokowane są najważniejsze instytucje dla czarodziejskiego świata. Zapewne to był jeden z ważniejszych, jeśli nie najważniejszy czynnik, który nakłonił mój ród do założenia siedziby właśnie w Londynie. Z politycznego punktu widzenia to było dobre posunięcie, część większej strategii mającej wzmocnić pozycję Blacków.
Może i były to zaledwie jego domysły, jednak szczerze wierzył w to, że mogą okazać się celne. Z pewnością gdzieś muszą kryć się jakieś wzmianki o powodzie, dla których szanowany ród czarodziejski zdecydował się osiedlić pomiędzy mugolami. Musiałby poszperać między bibliotecznymi regałami w Grimmauld Place 12, ale to była jak najbardziej przyjemna wizja.
– Dzieci to największy skarb, rozumiem więc dlaczego otaczacie je tak szczególną troską. Najważniejsze żeby były zdrowe i szczęśliwe, czyż nie?
Posłał jej ciepły uśmiech, nawet jeśli perspektywa ujrzenia szkrabów oddalała się coraz bardziej. Zapewne dalekiego wujka Alpharda przyjdzie im poznać za jakieś kilka lat.
– Zawsze zaskakuje mnie to, jak wieści szybko się rozchodzą, a przecież już dawno powinienem do tego przywyknąć – odparł w pierwszej chwili, aby jeszcze bardziej rozbudzić ciekawość Cressidy. – Nie zamierzam ukrywać, że to prawda. Mój młodszy brat zaręczył się i wydaje się być dobrej myśli co do ożenku. Pozostaje mi cieszyć się jego szczęściem.
Niestety, entuzjazm, który zabarwił swą wypowiedź, nie był prawdziwy, miał jednak nadzieję, że jego umiejętności w zaklinaniu rzeczywistości okażą się wystarczające. Życzył Lupusowi jak najlepiej.
– Pewnie już wiesz, która panna jest prawdziwą szczęściarą, czyż nie?
– Prawdą jest, że w Londynie nie ma zbyt wiele zieleni – szybko przyznał jej rację. – Jednak miasto ma swój ogromny urok. To labirynt ulic tętniących życiem, wąskich uliczek wypełnionych tajemnicami, gwarnych placów, gdzie mieszają się zapachy, myśli, emocje. Nic nigdy nie jest tu takie samo, jednocześnie odnaleźć można pewne stałe, których każdy się uporczywie trzyma.
Z każdym wypowiedzianym słowem jego umiłowanie dla tej aglomeracji coraz bardziej wzrastało. Nie dla niego były lasy, łąki i pastwiska, o wiele lepiej czuł się między ludzką masą, w której każdy mógł pozostać anonimowy, jeśli tylko tego chciał. Tutaj mknęło się między budynkami, doceniało ich piękno i brzydotę, szybkie tempo kroków próbowało dogonić pędzące myśli. Może i ta ciągła gonitwa, w sumie to niewiadomo za czym, bywała męcząca, jednak dla Alpharda zdawał się jednocześnie tak bardzo ekscytująca.
– Nie zapominajmy, że to tutaj ulokowane są najważniejsze instytucje dla czarodziejskiego świata. Zapewne to był jeden z ważniejszych, jeśli nie najważniejszy czynnik, który nakłonił mój ród do założenia siedziby właśnie w Londynie. Z politycznego punktu widzenia to było dobre posunięcie, część większej strategii mającej wzmocnić pozycję Blacków.
Może i były to zaledwie jego domysły, jednak szczerze wierzył w to, że mogą okazać się celne. Z pewnością gdzieś muszą kryć się jakieś wzmianki o powodzie, dla których szanowany ród czarodziejski zdecydował się osiedlić pomiędzy mugolami. Musiałby poszperać między bibliotecznymi regałami w Grimmauld Place 12, ale to była jak najbardziej przyjemna wizja.
– Dzieci to największy skarb, rozumiem więc dlaczego otaczacie je tak szczególną troską. Najważniejsze żeby były zdrowe i szczęśliwe, czyż nie?
Posłał jej ciepły uśmiech, nawet jeśli perspektywa ujrzenia szkrabów oddalała się coraz bardziej. Zapewne dalekiego wujka Alpharda przyjdzie im poznać za jakieś kilka lat.
– Zawsze zaskakuje mnie to, jak wieści szybko się rozchodzą, a przecież już dawno powinienem do tego przywyknąć – odparł w pierwszej chwili, aby jeszcze bardziej rozbudzić ciekawość Cressidy. – Nie zamierzam ukrywać, że to prawda. Mój młodszy brat zaręczył się i wydaje się być dobrej myśli co do ożenku. Pozostaje mi cieszyć się jego szczęściem.
Niestety, entuzjazm, który zabarwił swą wypowiedź, nie był prawdziwy, miał jednak nadzieję, że jego umiejętności w zaklinaniu rzeczywistości okażą się wystarczające. Życzył Lupusowi jak najlepiej.
– Pewnie już wiesz, która panna jest prawdziwą szczęściarą, czyż nie?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cressida uśmiechnęła się ciepło. Alphard naprawdę pod pewnymi względami odstawał od swojego młodszego brata i większości rodziny. Przy Lupusie czasem miała wrażenie, że połknął on kij – nawet jeśli wyniosłość i powaga były czymś normalnym i częstym u szlachetnie urodzonych. Podejrzewała jednak, że niektóre cechy Alpharda dla jego najbliższych mogły być wadą, nie zaletą. Blackowie byli bardzo konserwatywni.
- Sama pamiętam czasy, gdy moje dziecięce serce tęskniło za odrobiną swobody. Ale w Charnwood, poza rodziną, mogły zobaczyć mnie co najwyżej leśne zwierzęta – przyznała, choć jej szukanie swobody nigdy nie było czymś rażącym, zawsze starała się być dobrą córką i spełniać swoje obowiązki wobec rodziny. Uczyła się wszystkiego co potrzeba, nie chcąc odstawać od starszego rodzeństwa. Ale Alphard też nie zrobił niczego naprawdę rażącego, co mogłoby wzbudzić w niej oburzenie. Nie była starą matroną, by próbować prawić mu morały tylko dlatego, że zdecydował się zdjąć marynarkę w ciepły dzień i usiadł na ławce koło swojej dawno nie widzianej kuzynki. Sama czasem też chętnie rozpuściłaby luźno włosy i pozbyłaby się gorsetu, ale nie wypadało opuszczać posiadłości nie mając go pod suknią. – Wiesz, czasem tęsknię za tymi czasami. Czasami chętnie pobiegałabym znów po lasach Charnwood. Czy pamiętasz jeszcze, jak wasza matka was tam czasem zabierała?
Tereny Flintów zupełnie nie przypominały Londynu. Panieński ród Cressidy, w przeciwieństwie do Blacków, żył w starannie pielęgnowanej izolacji i trzymał się z daleka od polityki oraz zgiełku mugolskiego świata. Cressidzie prawdopodobnie trudno byłoby tu żyć, była zbyt przyzwyczajona do tej izolacji i bliskości natury, otaczającej zewsząd rodowy dwór, a w mieście prawdopodobnie szybko by się zgubiła, nie wiedząc zupełnie, jak poruszać się po tej plątaninie ulic, szczególnie tych mugolskich, ale przecież tam i tak nie miała czego szukać. Prawdziwe damy nie szukały kontaktu ze światem niemagicznym. Gdy już pojawiała się w Londynie, udawała się bezpośrednio na Pokątną, do Galerii lub w inne interesujące ją w danym momencie miejsce. Alphard jako mężczyzna miał dużo większą swobodę we włóczeniu się i poznawaniu zakamarków miasta, Cressidzie po prostu by nie wypadało, poza tym byłoby to zbyt ryzykowne dla młodego dziewczęcia.
- To pewnie kwestia tego, gdzie się wychowaliśmy. Gdybym przyszła na świat jako lady Black, pewnie postrzegałabym zupełnie inaczej życie w Londynie – zauważyła, bezwiednie bawiąc się brzegiem rękawa sukni. – Raczej nie bywałam tu za często. Na pewno nie poza czarodziejskimi miejscami. Ale chyba muszę przyznać że twój argument jest słuszny, dla rodu który interesuje się polityką takie położenie było pewnie korzystne, nawet mimo faktu, że mugolskie miasto rozrosło się szybciej niż jego magiczna część. Jako mężczyzna pewnie lepiej orientujesz się w tych sprawach, drogi Alphardzie.
Tego dawni Blackowie mogli nie przewidzieć, kiedy myśleli nad tym, jak zaznaczyć swoją pozycję i wpływy. Mimo swojego szumnego nazywania się „starożytnym rodem” istnieli znacznie krócej niż Flintowie, więc pewnie silniej musieli walczyć o pozycję i szacunek, które mieli obecnie, nawet jeśli dziś zewsząd otaczali ich niemagiczni.
- Właśnie tak, Alphardzie. Jestem pewna, że któregoś dnia sam zrozumiesz, jak to jest mieć dzieci i dlaczego są one skarbem nie tylko dla swoich rodziców, ale też dla rodu – powiedziała; wierzyła że mimo pewnego roztrzepania Alphard pójdzie w ślady braci i wkrótce zaręczy się z jakąś młodą damą, która pewnego dnia podaruje mu potomków. Cressida, choć tak młoda, była dumna z tego, że została matką i bardzo kochała swoje dzieci, i pragnęła dla nich jak najlepiej, choć teraz przede wszystkim starała się je chronić przed niepokojącym światem.
- Usłyszałam o tym zaledwie parę dni temu, będąc z wizytą u rodziców – przyznała. – Niestety nie wiem zbyt wiele o okolicznościach, wiem tylko, że Lupus się zaręczył, oby szczęśliwie. Pewnie wasi rodzice zastanawiają się też nad wyborem panny dla ciebie? Czy jeszcze nic ci nie wiadomo? – zapytała go, może nieco ciekawsko, ale życzyła starszemu kuzynowi by ułożył sobie życie, szkoda, by pozostał na zawsze kawalerem, podczas gdy jego rodzeństwo będzie się cieszyć małżeństwami i dziećmi.
- Sama pamiętam czasy, gdy moje dziecięce serce tęskniło za odrobiną swobody. Ale w Charnwood, poza rodziną, mogły zobaczyć mnie co najwyżej leśne zwierzęta – przyznała, choć jej szukanie swobody nigdy nie było czymś rażącym, zawsze starała się być dobrą córką i spełniać swoje obowiązki wobec rodziny. Uczyła się wszystkiego co potrzeba, nie chcąc odstawać od starszego rodzeństwa. Ale Alphard też nie zrobił niczego naprawdę rażącego, co mogłoby wzbudzić w niej oburzenie. Nie była starą matroną, by próbować prawić mu morały tylko dlatego, że zdecydował się zdjąć marynarkę w ciepły dzień i usiadł na ławce koło swojej dawno nie widzianej kuzynki. Sama czasem też chętnie rozpuściłaby luźno włosy i pozbyłaby się gorsetu, ale nie wypadało opuszczać posiadłości nie mając go pod suknią. – Wiesz, czasem tęsknię za tymi czasami. Czasami chętnie pobiegałabym znów po lasach Charnwood. Czy pamiętasz jeszcze, jak wasza matka was tam czasem zabierała?
Tereny Flintów zupełnie nie przypominały Londynu. Panieński ród Cressidy, w przeciwieństwie do Blacków, żył w starannie pielęgnowanej izolacji i trzymał się z daleka od polityki oraz zgiełku mugolskiego świata. Cressidzie prawdopodobnie trudno byłoby tu żyć, była zbyt przyzwyczajona do tej izolacji i bliskości natury, otaczającej zewsząd rodowy dwór, a w mieście prawdopodobnie szybko by się zgubiła, nie wiedząc zupełnie, jak poruszać się po tej plątaninie ulic, szczególnie tych mugolskich, ale przecież tam i tak nie miała czego szukać. Prawdziwe damy nie szukały kontaktu ze światem niemagicznym. Gdy już pojawiała się w Londynie, udawała się bezpośrednio na Pokątną, do Galerii lub w inne interesujące ją w danym momencie miejsce. Alphard jako mężczyzna miał dużo większą swobodę we włóczeniu się i poznawaniu zakamarków miasta, Cressidzie po prostu by nie wypadało, poza tym byłoby to zbyt ryzykowne dla młodego dziewczęcia.
- To pewnie kwestia tego, gdzie się wychowaliśmy. Gdybym przyszła na świat jako lady Black, pewnie postrzegałabym zupełnie inaczej życie w Londynie – zauważyła, bezwiednie bawiąc się brzegiem rękawa sukni. – Raczej nie bywałam tu za często. Na pewno nie poza czarodziejskimi miejscami. Ale chyba muszę przyznać że twój argument jest słuszny, dla rodu który interesuje się polityką takie położenie było pewnie korzystne, nawet mimo faktu, że mugolskie miasto rozrosło się szybciej niż jego magiczna część. Jako mężczyzna pewnie lepiej orientujesz się w tych sprawach, drogi Alphardzie.
Tego dawni Blackowie mogli nie przewidzieć, kiedy myśleli nad tym, jak zaznaczyć swoją pozycję i wpływy. Mimo swojego szumnego nazywania się „starożytnym rodem” istnieli znacznie krócej niż Flintowie, więc pewnie silniej musieli walczyć o pozycję i szacunek, które mieli obecnie, nawet jeśli dziś zewsząd otaczali ich niemagiczni.
- Właśnie tak, Alphardzie. Jestem pewna, że któregoś dnia sam zrozumiesz, jak to jest mieć dzieci i dlaczego są one skarbem nie tylko dla swoich rodziców, ale też dla rodu – powiedziała; wierzyła że mimo pewnego roztrzepania Alphard pójdzie w ślady braci i wkrótce zaręczy się z jakąś młodą damą, która pewnego dnia podaruje mu potomków. Cressida, choć tak młoda, była dumna z tego, że została matką i bardzo kochała swoje dzieci, i pragnęła dla nich jak najlepiej, choć teraz przede wszystkim starała się je chronić przed niepokojącym światem.
- Usłyszałam o tym zaledwie parę dni temu, będąc z wizytą u rodziców – przyznała. – Niestety nie wiem zbyt wiele o okolicznościach, wiem tylko, że Lupus się zaręczył, oby szczęśliwie. Pewnie wasi rodzice zastanawiają się też nad wyborem panny dla ciebie? Czy jeszcze nic ci nie wiadomo? – zapytała go, może nieco ciekawsko, ale życzyła starszemu kuzynowi by ułożył sobie życie, szkoda, by pozostał na zawsze kawalerem, podczas gdy jego rodzeństwo będzie się cieszyć małżeństwami i dziećmi.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wyobrażenie hasającej boso po leśnych labiryntach kilkuletniej Cressidy w małej, zwiewnej, białej sukience i z rozwianymi włosami pojawiło się w jego głowie nagle, niespodziewanie, ale przyniosło ze sobą radość, lekkość, przypomniało również beztroskę dawnych dni. Niegdyś jego nieodpowiednie zachowanie zrzucano na karb młodości, w późniejszych latach zaczęto je postrzegać jako przejaw kiełkującego szaleństwa. Choć nie wtapiał się w rodzinne tło idealnie, nie był jednocześnie powodem hańby dla szlachetnego i starożytnego rodu Blacków.
– Mi również bywa niekiedy tęskno za dziecięcymi latami – wyznał szczerze, skoro już ten temat został poruszony w sposób naturalny i swobodny. Zawsze, gdy myślami wracał do przeszłości, ta zdawała się o wiele bardziej barwna od teraźniejszości, z kolei daleka przyszłość, choć była jedną wielką niewiadomą, niezapisaną kartką czy też pustą plamą, kryła w sobie mnóstwo mroku. Starał się nie oglądać za siebie, lecz obrazy wspomnień były tak kuszące. – Pamiętam doskonale, zwłaszcza jej późniejsze pretensje za to, w jakim stanie wracałem po przygodach przeżytych w lesie – odparł z rozbawieniem. To dzięki wdrapywaniu się na drzewa odkrył, że patrzy na świat zupełnie inaczej niż jego bracia. Sięgał dalej, bez względu na konsekwencje i to nie dlatego, że ich nie znał, przeciwnie, świadomość ich istnienia towarzyszyła mu zawsze. Chciał jednak dotrzeć na sam szczyt do zielonej korony i wypatrywać skrawków błękitnego nieba przez liście. Wchodził na drzewa pełen nieustraszoności i mocno skupiony na swym celu, dla własnej przyjemności, choć posiadał pełne rozeznanie w sytuacji. Upadek, równoznaczny z uszczerbkiem na zdrowiu a nawet utratą życia, nie wchodził w grę. Relatywna odporność na lęk sięgała wtedy punkt kulminacyjny. Dopiero powrót pod matczyne skrzydła rozbudzał na nowo większą wrażliwość instynktu samozachowawczego. Jednak każda wizyta składana Flintom w ich rodowej siedzibie kończyła się tak samo – dzieci umykały do lasu, Alphard właził na drzewa i brudził przy tym ubrania, potem wracał z widocznymi zadrapaniami, którymi złościł swą matkę. Lecz to ona zawsze powtarzała, że dzieciom potrzeba kontaktu z naturą i świeżego powietrza, co było idealnym pretekstem ku temu, aby mogła na kilka godzin uciec od miejskiego zgiełku.
– Zgadzam się z tobą w zupełności – przyznał jej rację bez żalu. – Przyszłaś na świat jako lady Flint, więc miałaś okazję wzrastać wśród zieleni i zwierząt, co miało niewątpliwie wiele zalet. Życie w Londynie też takowe ma, a przynajmniej kilka da się znaleźć, jeśli tylko człowiek uprze się i zechce ich poszukać.
Oczywiście, wszechobecni mugole, wypełzający praktycznie zewsząd, nie cieszyli go specjalnie, jednak Londyn, będący przede wszystkim dziełem ich rąk, nieustannie budził jego zachwyt. Nie chciał zabierać im ich świata, ingerować w ich życia, pragnął tylko ochronić swój świat, ustrzec go przed wpływem mugolskiej kultury. Wszyscy rozumieją, że każdy gość, który zostanie zaproszony do cudzego domu, winien trzymać się zasad ustanowionych w jego wnętrzu przez gospodarza. Zatem, analogicznie, mugolaki dowiadujące się istnieniu magii i opierającym się na niej świecie, ale również ich najbliżsi – wszyscy powinni szanować jego tradycje, a nie wymuszać na nim dostosowanie się do ich własnych standardów.
– Za jeden z plusów uznajmy obecność wielu rozmaitych instytucji kultury, choćby wspomnianej przez ciebie Galerii Sztuki.
Temat założenia przez niego własnej rodziny, co powinien rozpocząć od znalezienia szanownej małżonki, nie był dla niego wygodny. W tej materii nie miał zbyt wiele do powiedzenia, oczekiwał raczej wytycznych ze strony ojca, lecz te wciąż nie nadchodziły. Powoli zaczynał tracić nadzieje, bo przecież nie powinno być tak, iż to jego młodszy brat zostaje zaręczony przed nim. To pominięcie odrobinę go dotknęło, jednocześnie rozumiał działanie ojca. Podejrzewał więc, że lady Flint zdążyła wspomnieć córce również o tym, że jego stan kawalerski jest mocno niepokojący. Nie zdziwiłoby go to, gdyby nadmieniła o niesmacznych plotkach dotyczących jego chwiejnej natury. Może nie szuka mu się żadnej panny, bo rzeczywiście ma nie po kolei w głowie? – mogli teraz spokojnie mawiać ludzie.
– Wydaje mi się, że nie będzie to zdradzeniem wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, iż to Victoria Parkinson ma szczęście zostać w przyszłości lady Black. Wieść nadszedł podczas jednego z bardziej uroczystych spotkań naszych rodów. Oczywiście, było to dla mnie pewnym zaskoczeniem, jednak Lupus zdawał się być opanowany, może na swój sposób zadowolony.
O wiele odpowiedniejsze byłoby określenie pogodzony z losem, Alphard nie chciał jednak po nie sięgać, wolał łudzić się, że jego brat naprawdę jest zadowolony, a może nawet po jakimś czasie naprawdę będzie szczęśliwy.
– Nie znam planów ojca co do swojej osoby, ale wierzę w jego dobre intencje – odparł w końcu, lecz nie silił się nawet na udawanie entuzjazmu. Wolał cieszyć się przyszłym ożenkiem brata niż myśleć o własnym, bo możliwe, że ten nigdy nie nadejdzie.
– Masz czas na tworzenie przy dwójce dzieci? – spytał szczerze ciekaw jej odpowiedzi, uśmiechając się przy tym życzliwie, gdy uważnym spojrzeniem ciemnych oczu studiował jej rysy twarzy. – Zawsze ceniłem twój zmysł artystyczny, bo mogę śmiało rzec, że własnego nie posiadam. Gdybyś myślała kiedyś o wręczeniu mi do dłoni pędzla czy ołówka, naprawdę nie wiedziałbym, co z tym zrobić.
Miał nadzieję, że nie zabierał jej bezcennych chwil samotności, kiedy mogłaby odprężyć się przy rysunku, a zamiast tego skazana była na prowadzenie rozmowy z dziwacznym kuzynem.
– Mi również bywa niekiedy tęskno za dziecięcymi latami – wyznał szczerze, skoro już ten temat został poruszony w sposób naturalny i swobodny. Zawsze, gdy myślami wracał do przeszłości, ta zdawała się o wiele bardziej barwna od teraźniejszości, z kolei daleka przyszłość, choć była jedną wielką niewiadomą, niezapisaną kartką czy też pustą plamą, kryła w sobie mnóstwo mroku. Starał się nie oglądać za siebie, lecz obrazy wspomnień były tak kuszące. – Pamiętam doskonale, zwłaszcza jej późniejsze pretensje za to, w jakim stanie wracałem po przygodach przeżytych w lesie – odparł z rozbawieniem. To dzięki wdrapywaniu się na drzewa odkrył, że patrzy na świat zupełnie inaczej niż jego bracia. Sięgał dalej, bez względu na konsekwencje i to nie dlatego, że ich nie znał, przeciwnie, świadomość ich istnienia towarzyszyła mu zawsze. Chciał jednak dotrzeć na sam szczyt do zielonej korony i wypatrywać skrawków błękitnego nieba przez liście. Wchodził na drzewa pełen nieustraszoności i mocno skupiony na swym celu, dla własnej przyjemności, choć posiadał pełne rozeznanie w sytuacji. Upadek, równoznaczny z uszczerbkiem na zdrowiu a nawet utratą życia, nie wchodził w grę. Relatywna odporność na lęk sięgała wtedy punkt kulminacyjny. Dopiero powrót pod matczyne skrzydła rozbudzał na nowo większą wrażliwość instynktu samozachowawczego. Jednak każda wizyta składana Flintom w ich rodowej siedzibie kończyła się tak samo – dzieci umykały do lasu, Alphard właził na drzewa i brudził przy tym ubrania, potem wracał z widocznymi zadrapaniami, którymi złościł swą matkę. Lecz to ona zawsze powtarzała, że dzieciom potrzeba kontaktu z naturą i świeżego powietrza, co było idealnym pretekstem ku temu, aby mogła na kilka godzin uciec od miejskiego zgiełku.
– Zgadzam się z tobą w zupełności – przyznał jej rację bez żalu. – Przyszłaś na świat jako lady Flint, więc miałaś okazję wzrastać wśród zieleni i zwierząt, co miało niewątpliwie wiele zalet. Życie w Londynie też takowe ma, a przynajmniej kilka da się znaleźć, jeśli tylko człowiek uprze się i zechce ich poszukać.
Oczywiście, wszechobecni mugole, wypełzający praktycznie zewsząd, nie cieszyli go specjalnie, jednak Londyn, będący przede wszystkim dziełem ich rąk, nieustannie budził jego zachwyt. Nie chciał zabierać im ich świata, ingerować w ich życia, pragnął tylko ochronić swój świat, ustrzec go przed wpływem mugolskiej kultury. Wszyscy rozumieją, że każdy gość, który zostanie zaproszony do cudzego domu, winien trzymać się zasad ustanowionych w jego wnętrzu przez gospodarza. Zatem, analogicznie, mugolaki dowiadujące się istnieniu magii i opierającym się na niej świecie, ale również ich najbliżsi – wszyscy powinni szanować jego tradycje, a nie wymuszać na nim dostosowanie się do ich własnych standardów.
– Za jeden z plusów uznajmy obecność wielu rozmaitych instytucji kultury, choćby wspomnianej przez ciebie Galerii Sztuki.
Temat założenia przez niego własnej rodziny, co powinien rozpocząć od znalezienia szanownej małżonki, nie był dla niego wygodny. W tej materii nie miał zbyt wiele do powiedzenia, oczekiwał raczej wytycznych ze strony ojca, lecz te wciąż nie nadchodziły. Powoli zaczynał tracić nadzieje, bo przecież nie powinno być tak, iż to jego młodszy brat zostaje zaręczony przed nim. To pominięcie odrobinę go dotknęło, jednocześnie rozumiał działanie ojca. Podejrzewał więc, że lady Flint zdążyła wspomnieć córce również o tym, że jego stan kawalerski jest mocno niepokojący. Nie zdziwiłoby go to, gdyby nadmieniła o niesmacznych plotkach dotyczących jego chwiejnej natury. Może nie szuka mu się żadnej panny, bo rzeczywiście ma nie po kolei w głowie? – mogli teraz spokojnie mawiać ludzie.
– Wydaje mi się, że nie będzie to zdradzeniem wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, iż to Victoria Parkinson ma szczęście zostać w przyszłości lady Black. Wieść nadszedł podczas jednego z bardziej uroczystych spotkań naszych rodów. Oczywiście, było to dla mnie pewnym zaskoczeniem, jednak Lupus zdawał się być opanowany, może na swój sposób zadowolony.
O wiele odpowiedniejsze byłoby określenie pogodzony z losem, Alphard nie chciał jednak po nie sięgać, wolał łudzić się, że jego brat naprawdę jest zadowolony, a może nawet po jakimś czasie naprawdę będzie szczęśliwy.
– Nie znam planów ojca co do swojej osoby, ale wierzę w jego dobre intencje – odparł w końcu, lecz nie silił się nawet na udawanie entuzjazmu. Wolał cieszyć się przyszłym ożenkiem brata niż myśleć o własnym, bo możliwe, że ten nigdy nie nadejdzie.
– Masz czas na tworzenie przy dwójce dzieci? – spytał szczerze ciekaw jej odpowiedzi, uśmiechając się przy tym życzliwie, gdy uważnym spojrzeniem ciemnych oczu studiował jej rysy twarzy. – Zawsze ceniłem twój zmysł artystyczny, bo mogę śmiało rzec, że własnego nie posiadam. Gdybyś myślała kiedyś o wręczeniu mi do dłoni pędzla czy ołówka, naprawdę nie wiedziałbym, co z tym zrobić.
Miał nadzieję, że nie zabierał jej bezcennych chwil samotności, kiedy mogłaby odprężyć się przy rysunku, a zamiast tego skazana była na prowadzenie rozmowy z dziwacznym kuzynem.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Właśnie tak wyglądały pierwsze lata dzieciństwa Cressidy, choć oczywiście im była starsza tym więcej pojawiało się obowiązków. Od samego początku była uczona tego, kim jest i co wiąże się ze szlachetną krwią, która płynęła w jej żyłach. Musiała uczyć się nie tylko nazw ziół i magicznych stworzeń żyjących w lasach Charnwood, ale też historii rodów, ich genealogii, ważnych dat historycznych, tańca, artystycznych aktywności, jazdy konnej i wielu innych rzeczy. Oczywiście nie sama – wszystkie latorośle rodu Flint odebrały te same nauki, by mimo pewnej izolacji rodu mogły sobie radzić na salonach.
- Chyba każdemu czasem jest. Wtedy wszystko wydawało się prostsze – rzekła, choć w sumie jej kobiece życie i tak wydawało się prostsze i mniej skomplikowane niż życie mężczyzn, w które często wolała po prostu nie wnikać, bo jej pojęcie o polityce było bardzo nikłe. To nie leżało w obrębie jej zainteresowań. – Pewnie mimo wszystko sama za tym tęskniła? – zastanowiła się, podejrzewając, że ciotce Irmie musiało bardzo brakować Charnwood po zamieszkaniu w rezydencji Blacków. – Pamiętam, że lubiłeś chodzić do lasu i wspinać się na drzewa. Chyba tylko mój brat miał odwagę wchodzić równie wysoko co ty. Ja nigdy się nie odważyłam, ale moi przyjaciele opowiadali mi, jak wygląda świat z tej perspektywy. – Miała na myśli oczywiście leśne ptaki. Sama Cressida oczywiście zaliczyła parę prób wejścia na drzewo, jak pewnie każdy młody Flint, bo chciała sprawdzić to o czym opowiadały ptaki, ale zawsze towarzyszył jej brat, i nigdy nie pozwalał jej wchodzić wyżej niż trzy metry nad ziemię, bo mogła spaść i zrobić sobie krzywdę, lub w najlepszym przypadku podrzeć sukienkę. Gdy jednak dowiedziała się o tym matka, zabroniła córkom chodzenia po drzewach, ale na poczynania chłopców przymykano oko, im zawsze wolno było więcej. Choć ciocia Irma zapewne prawiła Alphardowi długie morały, i tak robił swoje, czym imponował wtedy kilkuletniej Cressidzie.
- To niewątpliwy plus: obecność miejsc związanych ze sztuką. Ogródy magizoologiczny i magibotaniczny też są naprawdę niezwykłe. I parki mają swój urok – przyznała. Nie musiała jednak tu mieszkać by z tego wszystkiego korzystać, wystarczyła teleportacja lub proszek Fiuu, którym można było podróżować do większości magicznych miejsc. Od czasu wybuchu anomalii częściej korzystała z sieci Fiuu niż z teleportowania się.
Pewnie każdy kto miał okazję poznać Alpharda zastanawiał się nad przyczynami jego przedłużającej się samotności. Zazwyczaj wydawano potomstwo w kolejności starszeństwa, choć mężczyznom często dawano kilka lat swobody więcej niż kobietom. Cressida została zaręczona już jako osiemnastolatka, a w wieku niecałych dziewiętnastu lat wyszła za mąż, by jeszcze przed dwudziestymi urodzinami zostać matką. Jej William był dziesięć lat starszy, więc otrzymał tyle lat więcej wolności. Mogło jednak faktycznie zadziwiać, że Lupus miał już narzeczoną a Alphard nie, więc Cressida podejrzewała, że mężczyzna był już tematem plotek, lub dopiero będzie gdy zaręczyny jego brata zostaną ogłoszone w towarzystwie, a oczy wszystkich zwrócą się też na niego, jako tego, który mimo idealnego rodowodu jeszcze nie wypełnił obowiązku. Lubiła go, więc trochę mu współczuła tego, co mogło go czekać, kiedy ludzie zaczną snuć teorie na jego temat.
- Chyba kojarzę ją z salonów – rzekła, gdy usłyszała nazwisko narzeczonej Lupusa. Była chyba jej rówieśniczką, choć zapewne chodziła do Hogwartu. – Jestem pewna, że będą ładną parą. Muszę mu osobiście pogratulować, kiedy będę mieć sposobność go spotkać – dodała, ciekawa, jak będzie wyglądało życie Lupusa i przyszłej lady Black. – Pewnie na najbliższym sabacie u lady Nott wystąpią już razem? – zastanowiła się, wspominając przelotnie swój pierwszy, debiutancki sabat, na którym William poprosił ją do tańca, a kilka sabatów później ogłosili światu swoje zaręczyny. – Ciekawi mnie, czy i ty się pojawisz – spojrzała na niego ukradkiem. Nadchodzący sabat miał być jej pierwszym po porodzie, jej powrotem na salony po urodzeniu dzieci. – Jestem pewna, że ojciec prędzej czy później zatroszczy się i o twoją przyszłość – zapewniła go optymistycznie, chcąc go podnieść na duchu.
- Czasem bywa z tym różnie, ale nasza opiekunka znakomicie wywiązuje się ze swoich zadań, więc mam też czas dla siebie i dla swoich pasji – odpowiedziała. Było ich stać na opłacenie odpowiedniej osoby, która przed jej bliźniętami opiekowała się już niejednym potomkiem Fawleyów. Dzięki temu Cressida mogła malować i zacząć wychodzić, choć oczywiście nie zamierzała zrzucać całego trudu wychowawczego na barki opiekunek i później guwernantek, chciała być obecna w życiu dzieci, tak jak jej matka starała się być, choć oczywiście Cressida i jej rodzeństwo też spędzili sporo czasu pod pieczą obcych ludzi, bo tak to już było w ich świecie. Teraz jej dzieci większość doby przesypiały, pewnie zaczną być bardziej kłopotliwe gdy podrosną i zaczną poznawać świat.
- Nie każdy umie malować. Nawet wśród Fawleyów nie wszyscy rodzą się z wielkim talentem – powiedziała. Sama przejawiała talent już od najmłodszych lat, chociaż sztuka nie była jedną z rodowych pasji Flintów. Choć oczywiście i tam się przydawała, gdy trzeba było ilustrować zielniki.
- Chyba każdemu czasem jest. Wtedy wszystko wydawało się prostsze – rzekła, choć w sumie jej kobiece życie i tak wydawało się prostsze i mniej skomplikowane niż życie mężczyzn, w które często wolała po prostu nie wnikać, bo jej pojęcie o polityce było bardzo nikłe. To nie leżało w obrębie jej zainteresowań. – Pewnie mimo wszystko sama za tym tęskniła? – zastanowiła się, podejrzewając, że ciotce Irmie musiało bardzo brakować Charnwood po zamieszkaniu w rezydencji Blacków. – Pamiętam, że lubiłeś chodzić do lasu i wspinać się na drzewa. Chyba tylko mój brat miał odwagę wchodzić równie wysoko co ty. Ja nigdy się nie odważyłam, ale moi przyjaciele opowiadali mi, jak wygląda świat z tej perspektywy. – Miała na myśli oczywiście leśne ptaki. Sama Cressida oczywiście zaliczyła parę prób wejścia na drzewo, jak pewnie każdy młody Flint, bo chciała sprawdzić to o czym opowiadały ptaki, ale zawsze towarzyszył jej brat, i nigdy nie pozwalał jej wchodzić wyżej niż trzy metry nad ziemię, bo mogła spaść i zrobić sobie krzywdę, lub w najlepszym przypadku podrzeć sukienkę. Gdy jednak dowiedziała się o tym matka, zabroniła córkom chodzenia po drzewach, ale na poczynania chłopców przymykano oko, im zawsze wolno było więcej. Choć ciocia Irma zapewne prawiła Alphardowi długie morały, i tak robił swoje, czym imponował wtedy kilkuletniej Cressidzie.
- To niewątpliwy plus: obecność miejsc związanych ze sztuką. Ogródy magizoologiczny i magibotaniczny też są naprawdę niezwykłe. I parki mają swój urok – przyznała. Nie musiała jednak tu mieszkać by z tego wszystkiego korzystać, wystarczyła teleportacja lub proszek Fiuu, którym można było podróżować do większości magicznych miejsc. Od czasu wybuchu anomalii częściej korzystała z sieci Fiuu niż z teleportowania się.
Pewnie każdy kto miał okazję poznać Alpharda zastanawiał się nad przyczynami jego przedłużającej się samotności. Zazwyczaj wydawano potomstwo w kolejności starszeństwa, choć mężczyznom często dawano kilka lat swobody więcej niż kobietom. Cressida została zaręczona już jako osiemnastolatka, a w wieku niecałych dziewiętnastu lat wyszła za mąż, by jeszcze przed dwudziestymi urodzinami zostać matką. Jej William był dziesięć lat starszy, więc otrzymał tyle lat więcej wolności. Mogło jednak faktycznie zadziwiać, że Lupus miał już narzeczoną a Alphard nie, więc Cressida podejrzewała, że mężczyzna był już tematem plotek, lub dopiero będzie gdy zaręczyny jego brata zostaną ogłoszone w towarzystwie, a oczy wszystkich zwrócą się też na niego, jako tego, który mimo idealnego rodowodu jeszcze nie wypełnił obowiązku. Lubiła go, więc trochę mu współczuła tego, co mogło go czekać, kiedy ludzie zaczną snuć teorie na jego temat.
- Chyba kojarzę ją z salonów – rzekła, gdy usłyszała nazwisko narzeczonej Lupusa. Była chyba jej rówieśniczką, choć zapewne chodziła do Hogwartu. – Jestem pewna, że będą ładną parą. Muszę mu osobiście pogratulować, kiedy będę mieć sposobność go spotkać – dodała, ciekawa, jak będzie wyglądało życie Lupusa i przyszłej lady Black. – Pewnie na najbliższym sabacie u lady Nott wystąpią już razem? – zastanowiła się, wspominając przelotnie swój pierwszy, debiutancki sabat, na którym William poprosił ją do tańca, a kilka sabatów później ogłosili światu swoje zaręczyny. – Ciekawi mnie, czy i ty się pojawisz – spojrzała na niego ukradkiem. Nadchodzący sabat miał być jej pierwszym po porodzie, jej powrotem na salony po urodzeniu dzieci. – Jestem pewna, że ojciec prędzej czy później zatroszczy się i o twoją przyszłość – zapewniła go optymistycznie, chcąc go podnieść na duchu.
- Czasem bywa z tym różnie, ale nasza opiekunka znakomicie wywiązuje się ze swoich zadań, więc mam też czas dla siebie i dla swoich pasji – odpowiedziała. Było ich stać na opłacenie odpowiedniej osoby, która przed jej bliźniętami opiekowała się już niejednym potomkiem Fawleyów. Dzięki temu Cressida mogła malować i zacząć wychodzić, choć oczywiście nie zamierzała zrzucać całego trudu wychowawczego na barki opiekunek i później guwernantek, chciała być obecna w życiu dzieci, tak jak jej matka starała się być, choć oczywiście Cressida i jej rodzeństwo też spędzili sporo czasu pod pieczą obcych ludzi, bo tak to już było w ich świecie. Teraz jej dzieci większość doby przesypiały, pewnie zaczną być bardziej kłopotliwe gdy podrosną i zaczną poznawać świat.
- Nie każdy umie malować. Nawet wśród Fawleyów nie wszyscy rodzą się z wielkim talentem – powiedziała. Sama przejawiała talent już od najmłodszych lat, chociaż sztuka nie była jedną z rodowych pasji Flintów. Choć oczywiście i tam się przydawała, gdy trzeba było ilustrować zielniki.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Pytanie drogiej kuzynki dotyczące lady Black, niby wcale niezobowiązujące i zadane z lekkością, w Alphardzie rozbudziło mieszane uczucia. Kiedyś często zastanawiał się nad tym, czy jego matka jest szczęśliwa, ale nigdy nie odważył się udzielić sobie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Gdyby zaprzeczył, iż była kiedykolwiek szczęśliwa przy boku jego ojca, czy nie przekreślałby w ten sposób swojego własnego jestestwa, jak również negował istnienie reszty swego rodzeństwa? Nie sądził, aby jego matka odnalazła spełnienie w macierzyństwie, niewątpliwie jednak było ono dla niej pewnego rodzaju odskocznią od pozostałych trosk. Darzyła swe dzieci uczuciem, lecz okazywała je tylko w okresie pierwszych lat życia, które jemu osobiście wydają się tak mętne i obce, jakby wszystkie wspomnienia z tamtego okresu wcale nie należały do niego albo po prostu je wyśnił. Trudno mu było wyobrazić sobie, żeby Irmę Black ogarniała tęsknota. Po tylu latach z pewnością udało jej się zabić w sobie uczucia, które jej wspaniały małżonek zawsze uznawał za zbyt problematyczne. Z drugiej strony wciąż troszczyła się o swoje dzieci, choć w sposób nieco chłodny.
– Pewnie tak – odparł przygaszonym głosem. Niezależnie od tego, czy był owocem miłości, czy może efektem wypełnionej powinności, znalazł się na tym świecie i powinien z tego korzystać. W dzieciństwie łatwiej było nie przejmować się niczym, a cieszyć ze wszystkiego i z uporem maniaka wspinać się po drzewach w lesie Charnwood. Jako dorosły człowiek nie może pozwalać sobie na podobne zachowania, ciąży na nim więcej ograniczeń niż kiedyś. Wzmianka o przyjaciołach Cressidy, małych lotnikach, przywróciła mu dobry nastrój. Sam przecież uwielbiał latać, co prawda nie miał skrzydeł, jednak miotła wystarczała mu w zupełności. Wciąż pamiętał jak wykonywać zwisy, jak chwycić za rękojeść, aby ostro skręcić bądź w mgnieniu oka zanurkować. I te pętle, na Merlina, jak on kochał wykonywać pętle. Co o lataniu mogły prawić ptaki? Jego sowa pocztowa pewnie by się nieźle rozgadała, jak zwykle szukając atencji.
– Wyznam, że dla mnie to jednak niewielki plus, bo nie jestem zbyt wrażliwy na sztukę.
Podstawową wiedzę na temat najważniejszych dzieł miał, lecz korzystał z niej rzadko, przez co i uznawał za niepotrzebną. Dobrze, że nauczyciel nie próbował wciskać mu do ręki pędzla, chyba nawet nie wiedział, że przysłużył się tym nie tylko podopiecznemu, ale i całej ludzkości, bo nie wątpił, że spod jego ręki wyszłyby malunki makabryczne i to tak bardzo, iż każdy na ich widok traciłby zdrowe zmyły lub chęć do życia.
– To naprawdę miła panna – oznajmił śmiało i można mu było zaufać w tej kwestii, bo całkiem nieźle znał się na ludziach. – Szczerze mówiąc, to nie wiem, ale to dość prawdopodobne – odpowiedział jak najbardziej zachowawczo, nie chcąc nawet przypadkiem powiedzieć nieprawdy. Zresztą, nie mógł składać deklaracji za Lupusa. Sam nie skupiał się zbytnio na zbliżającym się sabacie, ten wydawał mu się tak bardzo nieistotny. – Jeśli tylko mi się uda, wykręcę się nadmiarem pracy. Może nawet zasymuluję chorobę. Szkoda, że nie zobaczę min niektórych na wieść, że dopadła mnie smocza ospa – rzekł z łobuzerskim uśmiechem, puszczając jej przy tym oczko. Na tę jedną chwilę wrócił do siebie z czasów, gdy w zamkowych murach Hogwartu pozwalał sobie na małe psoty, rzecz jasna nigdy nie dając się złapać na gorącym uczynku. Dowcipy jednak trzymały się go tylko na początku drugiego roku i szybko zakończyły. – Ale tobie oczywiście życzę jak najlepszej zabawy.
Zapewne jego plany na sabat nie pokrywały się z tymi ojcowskimi, jednocześnie nie chciało mu się wierzyć, żeby lord Black uwzględniał go w jakichkolwiek planach na przyszłość. Był jednak wdzięczny za próbę pocieszenia ze strony krewnej.
– Dobrze, że masz odpowiednią pomoc. Już jeden mały skarb jest wywrócić świat do góry nogami, a co dopiero dwójka.
Guwernantki, które roztaczały swa opieką nad nim i jego rodzeństwem nie były mu nigdy bliskie. Zawsze były takie zdystansowane, całkowicie obce i jakże nieciekawe, żadna z nich nie potrafiła zaintrygować Alpharda swoją osobą, nawet mimowolnie. Czasem śmiał się z Walburgii, że przypomina te stare panny, czym wprawiał ją we wściekłość.
– Byłoby nudno, gdyby wszyscy posiadali te same talenty.
Spojrzał na Cressidę, potem przeniósł wzrok na jezioro, aby na sam koniec wbić spojrzenie w niebo. Przypuszczał, że i tego wieczoru będą mieli do czynienia z burzą, choć w tej chwili nic nie zwiastowało jej nadejścia.
– Masz jeszcze jakieś plany na te wizytę w Londynie? Może gdzieś cię odprowadzić?
Nie zamierzał szlachetnej damy, na dodatek swej krewnej, pozostawić samej, praktycznie na pastwę nieprzewidywalnego Londynu. I w parku przecież może przydarzyć się jakieś nieszczęście, to wcale nie takie rzadkie w dzisiejszych czasach.
– Pewnie tak – odparł przygaszonym głosem. Niezależnie od tego, czy był owocem miłości, czy może efektem wypełnionej powinności, znalazł się na tym świecie i powinien z tego korzystać. W dzieciństwie łatwiej było nie przejmować się niczym, a cieszyć ze wszystkiego i z uporem maniaka wspinać się po drzewach w lesie Charnwood. Jako dorosły człowiek nie może pozwalać sobie na podobne zachowania, ciąży na nim więcej ograniczeń niż kiedyś. Wzmianka o przyjaciołach Cressidy, małych lotnikach, przywróciła mu dobry nastrój. Sam przecież uwielbiał latać, co prawda nie miał skrzydeł, jednak miotła wystarczała mu w zupełności. Wciąż pamiętał jak wykonywać zwisy, jak chwycić za rękojeść, aby ostro skręcić bądź w mgnieniu oka zanurkować. I te pętle, na Merlina, jak on kochał wykonywać pętle. Co o lataniu mogły prawić ptaki? Jego sowa pocztowa pewnie by się nieźle rozgadała, jak zwykle szukając atencji.
– Wyznam, że dla mnie to jednak niewielki plus, bo nie jestem zbyt wrażliwy na sztukę.
Podstawową wiedzę na temat najważniejszych dzieł miał, lecz korzystał z niej rzadko, przez co i uznawał za niepotrzebną. Dobrze, że nauczyciel nie próbował wciskać mu do ręki pędzla, chyba nawet nie wiedział, że przysłużył się tym nie tylko podopiecznemu, ale i całej ludzkości, bo nie wątpił, że spod jego ręki wyszłyby malunki makabryczne i to tak bardzo, iż każdy na ich widok traciłby zdrowe zmyły lub chęć do życia.
– To naprawdę miła panna – oznajmił śmiało i można mu było zaufać w tej kwestii, bo całkiem nieźle znał się na ludziach. – Szczerze mówiąc, to nie wiem, ale to dość prawdopodobne – odpowiedział jak najbardziej zachowawczo, nie chcąc nawet przypadkiem powiedzieć nieprawdy. Zresztą, nie mógł składać deklaracji za Lupusa. Sam nie skupiał się zbytnio na zbliżającym się sabacie, ten wydawał mu się tak bardzo nieistotny. – Jeśli tylko mi się uda, wykręcę się nadmiarem pracy. Może nawet zasymuluję chorobę. Szkoda, że nie zobaczę min niektórych na wieść, że dopadła mnie smocza ospa – rzekł z łobuzerskim uśmiechem, puszczając jej przy tym oczko. Na tę jedną chwilę wrócił do siebie z czasów, gdy w zamkowych murach Hogwartu pozwalał sobie na małe psoty, rzecz jasna nigdy nie dając się złapać na gorącym uczynku. Dowcipy jednak trzymały się go tylko na początku drugiego roku i szybko zakończyły. – Ale tobie oczywiście życzę jak najlepszej zabawy.
Zapewne jego plany na sabat nie pokrywały się z tymi ojcowskimi, jednocześnie nie chciało mu się wierzyć, żeby lord Black uwzględniał go w jakichkolwiek planach na przyszłość. Był jednak wdzięczny za próbę pocieszenia ze strony krewnej.
– Dobrze, że masz odpowiednią pomoc. Już jeden mały skarb jest wywrócić świat do góry nogami, a co dopiero dwójka.
Guwernantki, które roztaczały swa opieką nad nim i jego rodzeństwem nie były mu nigdy bliskie. Zawsze były takie zdystansowane, całkowicie obce i jakże nieciekawe, żadna z nich nie potrafiła zaintrygować Alpharda swoją osobą, nawet mimowolnie. Czasem śmiał się z Walburgii, że przypomina te stare panny, czym wprawiał ją we wściekłość.
– Byłoby nudno, gdyby wszyscy posiadali te same talenty.
Spojrzał na Cressidę, potem przeniósł wzrok na jezioro, aby na sam koniec wbić spojrzenie w niebo. Przypuszczał, że i tego wieczoru będą mieli do czynienia z burzą, choć w tej chwili nic nie zwiastowało jej nadejścia.
– Masz jeszcze jakieś plany na te wizytę w Londynie? Może gdzieś cię odprowadzić?
Nie zamierzał szlachetnej damy, na dodatek swej krewnej, pozostawić samej, praktycznie na pastwę nieprzewidywalnego Londynu. I w parku przecież może przydarzyć się jakieś nieszczęście, to wcale nie takie rzadkie w dzisiejszych czasach.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak już był urządzony ich świat, że zdecydowana większość małżeństw była aranżowana, a na związki z miłości pozwalano wtedy, kiedy było to korzystne dla rodu, oczywiście pod warunkiem że wybranka lub wybranek również byli szlachetnej krwi. Rodzice Cressidy także byli przykładem aranżowanego małżeństwa, ale Cressida nigdy nie zauważyła, by jej matka była osobą nieszczęśliwą; mogłaby nawet posunąć się do stwierdzenia, że jej rodzice na swój sposób się pokochali i żyli razem w zgodzie i przyjaźni, nawet jeśli nigdy nie opowiadali o wielkich porywach uczuć. Nie zastanawiała się, czy była owocem obowiązku czy miłości, bo nie to było istotne; istotne było to, że była chcianym dzieckiem i rodzice na swój sposób ją kochali, nawet jeśli ojciec był wymagający i faworyzował bardziej jej siostrę. Małżeństwo Cressidy także zostało zaaranżowane, i podobnie jak to miało miejsce w przypadku jej matki, dopiero z czasem zaczęła odkrywać kiełkujące uczucia do męża. Miała szczęście trafić na kogoś, z kim szybko połączyły ją przyjazne relacje, ale wiedziała też, że nie każda panna trafiła tak dobrze jak ona. Mimo to aranżowanie związków było dla niej czymś normalnym i oczywistym, czego nigdy nie ośmieliła się negować i posłusznie dostosowała się do woli rodu, wychodząc za mężczyznę, dla którego ją wybrano, i nie rozumiejąc tych, którzy nie chcieli dostosować się do zasad i wybierali odrzucenie rodziny.
Sama czasem tęskniła za życiem wśród Flintów, ale u Fawleyów też nie było jej źle, choć brakowało jej rodziny i wielu miejsc które co prawda nadal mogła odwiedzać ale już nie była w pełni częścią tamtego miejsca, a także ptasich przyjaciół, choć u Fawleyów poświęciła sporo czasu by poznać i nawiązać znajomość z tamtejszymi ptakami. W lasach Charnwood tak naprawdę nigdy nie była sama, bo gdy tylko wkraczała między drzewa słyszała gwar ptasich głosów i rozumiała je tak jak głosy ludzkie.
- Ja czasem tęsknię – wyznała. – Ale nadal mogę ich często odwiedzać. Mój ślub nie zmienił mojego stosunku do rodziny i rodzinnego domu, a mąż mój nie ma nic przeciwko moim bliskim relacjom z rodziną.
Zamyśliła się, przez moment wpatrując się w dal. William nigdy nie zabraniał jej kontaktów rodzinnych, wydawał się nie mieć nic przeciwko nawet relacjom z Blackami, choć sam trzymał się od nich na pewien uprzejmy dystans. Cressida z powodu sporej różnicy wieku też nigdy nie była z nimi bardzo blisko, ale lubiła rozmawiać z Alphardem, choć nie widywała go często. Im byli starsi tym bardziej rozchodziły się ich drogi, ale miała sentyment do czasów dzieciństwa i młodości, i wspólnego czasu spędzonego w okolicach dworu Flintów.
- Żałuję, że teraz nasze relacje pewnie nie przez wszystkich byłyby już dobrze widziane – powiedziała, niepewna czy w ogóle będzie mogła uczestniczyć w ewentualnym ślubie Lupusa, ale do niego pozostało jeszcze pewnie sporo czasu, przez który wiele mogło się zdarzyć. – Ale wiesz... dla mnie nie ma to takiego znaczenia. Nadal jesteście moją rodziną – dodała, uśmiechając się do Alpharda. Jak przystało na naiwną, kompletnie niezainteresowaną polityką młódkę o artystycznej duszy, podchodziła do pewnych spraw inaczej, a więzy krwi znaczyły dla niej więcej niż zaszłości, których prawdziwego źródła nawet nie znała.
Była nieco zawiedziona wieścią, że Alphard nie wybiera się na sabat.
- Szkoda, że się tam nie zobaczymy. Tak dawno nie byłam na żadnym sabacie, ale liczę, że uda mi się tam spotkać inne znajome twarze, z którymi już od dawna nie rozmawiałam – rzekła, zastanawiając się nad niechęcią Alpharda do tego wydarzenia; może, chociaż tego nie mówił, nie chciał znosić krzywych spojrzeń ludzi zastanawiających się, dlaczego Lupus ma już narzeczoną a on nie?
- Wszystkie szlachetnie urodzone matki muszą sobie jakoś radzić ze swoimi skarbami – powiedziała ciepło; było to normalne, że mogli sobie pozwolić na więcej niż zwykłe kobiety, było ich stać na odpowiednią opiekę dla potomstwa, dzięki czemu dorośli mogli zajmować się również swoimi sprawami. Nawet nie umiała sobie wyobrazić jak wygląda życie zwyczajnych czarownic nie mających pod ręką służby czy wynajmowanych opiekunek, i muszących samotnie radzić sobie z trudami codziennego życia. Choć kochała swoje dzieci nie chciałaby tak żyć, i nawet dla miłości nie porzuciłaby wspaniałego świata w którym było jej dane przyjść na świat.
- Masz rację, byłoby nudno. To jest piękne, że każdy z nas potrafi coś innego. Gdyby tak wszyscy potrafili dobrze malować, jaki sens miałoby istnienie galerii i wernisaży, skoro każdy sam mógłby sobie namalować takie dzieła? – zastanowiła się. Jej talent sprawiał, że była wyjątkowa, że się wyróżniała i mogła podarować kawałek swojego artystycznego świata tym, którym los poskąpił talentu, a którzy za to mogli pochwalić się innymi zdolnościami.
- Chyba już nie. Odwiedziłam Galerię, a spotkanie z tobą było dodatkową zaletą tego spontanicznego... wyjścia. Prawdopodobnie udam się prosto do domu – odpowiedziała; bo nie miała na dzisiaj innych planów, i tak już spędziła w Londynie sporo czasu i to nawet więcej niż początkowo zakładała. – Tak czy inaczej, dziękuję za tą rozmowę i wspólną chwilę, Alphardzie. I żywię nadzieję, że wkrótce znowu uda nam się gdzieś zobaczyć.
Sama czasem tęskniła za życiem wśród Flintów, ale u Fawleyów też nie było jej źle, choć brakowało jej rodziny i wielu miejsc które co prawda nadal mogła odwiedzać ale już nie była w pełni częścią tamtego miejsca, a także ptasich przyjaciół, choć u Fawleyów poświęciła sporo czasu by poznać i nawiązać znajomość z tamtejszymi ptakami. W lasach Charnwood tak naprawdę nigdy nie była sama, bo gdy tylko wkraczała między drzewa słyszała gwar ptasich głosów i rozumiała je tak jak głosy ludzkie.
- Ja czasem tęsknię – wyznała. – Ale nadal mogę ich często odwiedzać. Mój ślub nie zmienił mojego stosunku do rodziny i rodzinnego domu, a mąż mój nie ma nic przeciwko moim bliskim relacjom z rodziną.
Zamyśliła się, przez moment wpatrując się w dal. William nigdy nie zabraniał jej kontaktów rodzinnych, wydawał się nie mieć nic przeciwko nawet relacjom z Blackami, choć sam trzymał się od nich na pewien uprzejmy dystans. Cressida z powodu sporej różnicy wieku też nigdy nie była z nimi bardzo blisko, ale lubiła rozmawiać z Alphardem, choć nie widywała go często. Im byli starsi tym bardziej rozchodziły się ich drogi, ale miała sentyment do czasów dzieciństwa i młodości, i wspólnego czasu spędzonego w okolicach dworu Flintów.
- Żałuję, że teraz nasze relacje pewnie nie przez wszystkich byłyby już dobrze widziane – powiedziała, niepewna czy w ogóle będzie mogła uczestniczyć w ewentualnym ślubie Lupusa, ale do niego pozostało jeszcze pewnie sporo czasu, przez który wiele mogło się zdarzyć. – Ale wiesz... dla mnie nie ma to takiego znaczenia. Nadal jesteście moją rodziną – dodała, uśmiechając się do Alpharda. Jak przystało na naiwną, kompletnie niezainteresowaną polityką młódkę o artystycznej duszy, podchodziła do pewnych spraw inaczej, a więzy krwi znaczyły dla niej więcej niż zaszłości, których prawdziwego źródła nawet nie znała.
Była nieco zawiedziona wieścią, że Alphard nie wybiera się na sabat.
- Szkoda, że się tam nie zobaczymy. Tak dawno nie byłam na żadnym sabacie, ale liczę, że uda mi się tam spotkać inne znajome twarze, z którymi już od dawna nie rozmawiałam – rzekła, zastanawiając się nad niechęcią Alpharda do tego wydarzenia; może, chociaż tego nie mówił, nie chciał znosić krzywych spojrzeń ludzi zastanawiających się, dlaczego Lupus ma już narzeczoną a on nie?
- Wszystkie szlachetnie urodzone matki muszą sobie jakoś radzić ze swoimi skarbami – powiedziała ciepło; było to normalne, że mogli sobie pozwolić na więcej niż zwykłe kobiety, było ich stać na odpowiednią opiekę dla potomstwa, dzięki czemu dorośli mogli zajmować się również swoimi sprawami. Nawet nie umiała sobie wyobrazić jak wygląda życie zwyczajnych czarownic nie mających pod ręką służby czy wynajmowanych opiekunek, i muszących samotnie radzić sobie z trudami codziennego życia. Choć kochała swoje dzieci nie chciałaby tak żyć, i nawet dla miłości nie porzuciłaby wspaniałego świata w którym było jej dane przyjść na świat.
- Masz rację, byłoby nudno. To jest piękne, że każdy z nas potrafi coś innego. Gdyby tak wszyscy potrafili dobrze malować, jaki sens miałoby istnienie galerii i wernisaży, skoro każdy sam mógłby sobie namalować takie dzieła? – zastanowiła się. Jej talent sprawiał, że była wyjątkowa, że się wyróżniała i mogła podarować kawałek swojego artystycznego świata tym, którym los poskąpił talentu, a którzy za to mogli pochwalić się innymi zdolnościami.
- Chyba już nie. Odwiedziłam Galerię, a spotkanie z tobą było dodatkową zaletą tego spontanicznego... wyjścia. Prawdopodobnie udam się prosto do domu – odpowiedziała; bo nie miała na dzisiaj innych planów, i tak już spędziła w Londynie sporo czasu i to nawet więcej niż początkowo zakładała. – Tak czy inaczej, dziękuję za tą rozmowę i wspólną chwilę, Alphardzie. I żywię nadzieję, że wkrótce znowu uda nam się gdzieś zobaczyć.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Serpentine Lake
Szybka odpowiedź