Serpentine Lake
Nazwa jeziora czarodziejom nieodłącznie kojarzy się z legendą o młodej wiedźmie, która uciekając przed mugolskim linczem przez Hyde Park miała nagle oddać się strachowi - który jako potężny wróg przejął nad nią kontrolę i doprowadził do potężnego, ostatniego w jej życiu napadu serpentyny. Potężny wybuch magii wydrążył koryto, a płaczące niebo zalało je słoną wodą; odtąd Hyde Park został przedzielony jeziorem.
– Może więc powinniśmy dobrze się rozejrzeć, czy aby nikt z wyższych sfer nie czai się w pobliskich krzakach, aby obrzucać nas zgorszonym spojrzeniem – zaproponował z łobuzerskim uśmieszkiem, nie biorąc sobie do serca tego, że w ten sposób jawnie kpi sobie z pewnych zasad, według których żyje ta najwyższa klasa czarodziei. Oczywiście, rozumiał ogromne znaczenie tradycji dla ich świata, jednak nie w każdym przypadku należy się do nich sztywno stosować. Niby jakie zgorszenie może budzić to, że kuzynostwo ucięło sobie przyjemną pogawędkę? Choć jego droga kuzynka zmieniła nazwisko, dla niego nie miało to większego znaczenia, bo wciąż pozostawała sobą, choć już zdecydowanie dojrzalszą wersją siebie. Została już żoną, została matką, a to chyba wciąż nie wywierało na nim odpowiednio mocnego wrażenia, jakby jeszcze w to nie dowierzał. – I dla mnie nie ma to tak wielkiego znaczenia – oznajmił spokojnie. – Zawsze będę w tobie widział dziewczynkę biegnącą w kierunku ptasich treli.
Właśnie ten obraz wywarł w nim dzieciństwie największe wrażenie, więc nie potrafiłby wyrzucić go ze swojej głowy. Miał wiele podobnych wspomnień z wizyt w rodowej siedzibie Flintów.
– Już widzę te wszystkie lady, które zechcą podzielić się z tobą cennymi poradami na temat odpowiedniego wychowywania potomstwa. Ale może i te młodsze zechcą zamienić słowo ze świeżo upieczoną matką, aby przygotować się do tej roli.
Może niepotrzebnie ją straszył podobną wizją, jednak nie mógł się powstrzymać, a rozbawiony uśmiech cisnął mu się na usta. Zaraz nawiedził go kolejny scenariusz do zrealizowania na sabacie, który niezmiernie go ucieszył, więc natychmiast się nim podzielił.
– A Lupusowi na pewno przykażę zatańczyć z tobą w moim imieniu – obiecał jej z chytrym błyskiem w oku, nawet nie wstydząc się tego, że to młodszego brata obarcza podobną odpowiedzialnością. Zresztą, wierzył, że tanie z kuzynką na pewno będzie dla niego powodem samej przyjemności, choć nie miał nawet pewności, czy ten zjawi się na sabacie albo czy zechce odstąpić na krok swą zacną narzeczoną.
Przytaknął na jej opinię odnośnie talentów, z którą zresztą się zgadzał. Każdy podziwia dzieła sztuki za ich wyjątkowość, więc oczywistym jest, że straciłyby swój urok, gdyby każdy potrafił wykonać je własnymi rękoma. Ludzka różnorodność budziła w nim zachwyt, nawet jeśli była jednocześnie źródłem dla wszystkich konfliktów. Łatwiej ludziom wskazywać na różnice występujące między nimi, niż szukać punktów wspólnych. To różnice stają się zarzewiem konfliktów. Nierówności społeczne i ekonomiczne nieraz zaprzątały jego myśli, bo przecież wśród czarodziejskiej społeczności właśnie o nie się rozchodziło w głównej mierze. Z drugiej strony zawsze wierzył w to, że przypisywanie każdemu jego pozycji jest kluczem dla odpowiedniej organizacji życia społecznego.
– Zazwyczaj ciężko jest ludziom uwolnić się od mojej osoby, więc raczej nie powinnaś liczyć na to, że szybko się mnie pozbędziesz – rzucił w żartach, chcąc uczynić ich ostatnią wymianę zdań jak najbardziej wesołą. A może chciał jeszcze przez tę krótką chwilę rozkoszować się możliwością powiedzenia czegoś w pełni swobodnie, trudno mu było oszacować. Ociężale podniósł się ławki, następnie zgarnął z oparcia swoją marynarkę, co prawda nieco pogiętą, ale po cóż miałby przejmować się tym szczegółem, jakże nieistotnym. – Zatem do rychłego zobaczenia, Cressido – pożegnał ją tymi słowami wraz z lekkim ukłonem. Spokojnym krokiem skierował się dalej parkową ścieżką, rozkoszując się promieniami słońca muskającymi jego twarz.
z tematu
and giving it up
- Miejmy nadzieję, że nie. A nawet jeśli... Nie żałuję tego spotkania. – Uśmiechnęła się lekko do Alpharda; mimo wszystko jego mniej skostniałe podejście do życia działało na jego korzyść, przynajmniej w oczach Cressidy. Ona sama, mimo swojej obecnej roli żony i matki, w głębi duszy wciąż pozostawała wrażliwą nastolatką, choć musiała się przystosować do okoliczności i do obowiązków, które na niej spoczęły. Miała własną rodzinę, a to oznaczało odpowiedzialność, nawet jeśli nie tak dużą jak ta która spoczęła na barkach jej męża. W środku jednak wciąż czaiła się tamta mała, ruda dziewczynka, która biegała boso po trawie i wysłuchiwała ptasich opowieści.
- To dobrze – przytaknęła. – A ja zawsze będę przypominać sobie ciebie wspinającego się na drzewa wbrew zakazom matki – dodała z uśmiechem; Alphard jako dziecko miał odwagę do buntowania się, która mimo jej raczej spokojnego i niebuntowniczego charakteru w tamtym czasie intrygowała jej dziecięcą naturę, więc jego towarzystwo ciekawiło ją bardziej niż sztywnego i poważnego Lupusa, mimo że to on był jej bliższy wiekiem. – Może jestem sentymentalna, ale wspomnienia to coś, co warto pielęgnować. – Przynajmniej te dobre. Ale dzieciństwo Cressidy nie zostało naznaczone żadnym naprawdę złym doświadczeniem, dorastała szczęśliwie i spokojnie.
- Kto wie? Całkiem możliwe. Trochę brakowało mi towarzystwa w ostatnich tygodniach – przyznała. Właściwie to czekała na sabat, chciała nadrobić towarzyskie zaległości i spędzić przyjemny czas z mężem, bo jakby na to nie patrzeć, na każdym sabacie w jakim uczestniczyła tańczyła z nim; nawet wtedy, kiedy jeszcze nie byli małżeństwem ani nawet narzeczeństwem, a William z jakiegoś powodu do niej lgnął. – Lupus pewnie będzie zajęty własną narzeczoną – rzekła, ciekawa, czy gdzieś go tam zobaczy z kobietą wybraną mu przez ród.
Z drugiej strony trochę się przed sabatem stresowała, zastanawiając się, jak będzie wyglądał w świetle nieprzyjemnych wydarzeń ostatnich miesięcy, i jak wpłyną one na atmosferę panującą na salonach. Ale teraz nie chciała o tym myśleć, nie lubiła myśleć o niczym nieprzyjemnym.
- Do zobaczenia, Alphardzie – powiedziała, kiedy się żegnali. Odprowadziła go jeszcze wzrokiem, kiedy oddalił się ścieżką, a po chwili sama też wstała z ławeczki i znalazłszy odpowiednio ustronne miejsce, teleportowała się.
| zt.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
Uwielbiała to miejsce. Było w nim coś niesamowicie uspokajającego, choć historia, którą z nim wiązano, nie była ni trochę pozytywna. Zaszczuta czarownica, łaknący krwi tłum, rozpaczliwa próba ucieczki i ostatni, tragiczny w skutkach atak choroby, która zabrała już tyle dziewcząt z magicznych rodów... Nie, nie była pozytywna.
Druella poprawiła troskliwie fascynator, który ukrywał połowę jej twarzy za delikatną niczym mgiełka siateczką i ruszyła spokojnym krokiem w stronę drzew, schylających korony ku lazurowej wodzie jeziora. Umówiła się z Melisande wczesnym południem, gdy w okolicy nie było jeszcze tak tłoczno, a słońce nie było tak ostre. Upały dawały im się ostatnio we znaki, co w zwykle zachmurzonej, deszczowej Anglii nie było czymś normalnym, ale z drugiej strony wszystko w tych czasach ulegało drastycznej zmianie. Nawet pogoda.
Zerknęła przelotnie na pierścionek, a on błysnął do niej przekornie ciemnoniebieskim szafirem, kamieniem symbolizującym ród Blacków. Na jej drugiej dłoni wciąż, niezmiennie, połyskiwał rubin Rosierów i to do niego żywiła prawdziwe uczucia. Pierścionek zaręczynowy od Cygnusa był jedynie ciężarem, którego wcale nie chciała. Oprawiony w srebro, otoczony wianuszkiem drobnych diamentów, łypał na nią niemal z kpiną, jakby świetnie wiedział co myśli. Od chwili, w której pojawił się na jej palcu, wszystko uległo zmianie. Nawet pojawiając się w Świętym Mungu, w którym wciąż od czasu do czasu warzyła eliksiry, czuła się jak gość, a nie jak stały bywalec - wszystko przez Lupusa, który od zaręczyn zachowywał się nieracjonalnie, irytująco i niemal jak dziecko. Przywykła już do ich słownych utarczek, do rywalizacji, która trwała cały staż, ale na Merlina! Ostatnio był nie do zniesienia.
Zła na siebie, zła na Cygnusa, zła na cały świat, brunetka sięgnęła do kieszeni sukni i wyciągnęła z niej koronkowe rękawiczki, naciągając je na dłonie nerwowym ruchem. Jeszcze tego jej brakowało. Nawet biżuteria drwi z jej nieszczęścia.
Odetchnęła, wydymając lekko usta, pozwalając frustracji opuścić jej ciało wraz z kolejnym głębokim oddechem. Nie zamierzała się dziś niepotrzebnie denerwować.
Jej krok był lekki, pełen gracji; sukienka szeleściła cicho, miękki, zwiewny materiał przyjemnie łaskotał w ukryte pod pończochami łydki. Dotarła do upatrzonego miejsca i usiadła na trawie, nie bacząc na sukienkę i na fakt, że wyprostowanie nóg groziło wsunięciem trzewików do czystej jak łza wody. Kojący cień rzucany przez wierzbę płaczącą był odpowiedzią na jej prośby, bo słońce robiło się coraz mniej przyjemne.
W oczekiwaniu na ukochaną kuzynkę sięgnęła po książkę, którą do tej pory cały czas dzierżyła pod pachą. Opasłe tomisko, zabrane z rodowej biblioteki, skrywało w sobie sekrety leczniczych eliksirów i morderczych trucizn, a nic nie uspokajało jej tak, jak dobra lektura.
Nie chciała wychodzić, ale to i on poradził jej kiedyś by czasem dawała umysłowi odpocząć. Świeże powietrze potrafi nie raz zdziałać cuda, lady Rosier - powtarzał gdy napotykali na problem, który zdawał się ich całkowicie blokować. Nie kłóciła się z nim, pozwalała sobie na chwilę wytchnienia, kilka momentów spacerowania bez zaprzątania sobie głowy koniunkcjami i figuratywnością, tylko spacer - nic więcej. Może jeszcze trochę rozmowy - zwłaszcza, gdy nie zamierzała być sama.
Dotarła na serpentine lake bez większych problemów - jeśli tak można było nazwać niedziałającą teleportację i kominki, którym trudno było zawierzyć. Już z daleka dostrzegła kuzynkę, trudno było jej nie zauważyć. Cała postawa znaczyła się jednym, przynależnością do Rosierów - nie dało jej się pomylić z kimkolwiek innym. Ruszyła w jej stronę spokojnie w końcu, bez pośpiechu, miały wszak mieć dla siebie tyle czasu dziś ile tylko zapragnęły. Nie było więc potrzeby by się śpieszyć. Zresztą, jak mawiała matka, pośpiech nie przystoi damom.
Pokręciła głową rozdrażniona tym wspomnieniem, próbując strząsnąć je z ramion. Nie chciała by wspomnienie matki osiadło cieniem na ich dzisiejszym spotkaniu. Miała nadzieję na miłe popołudnie, nic więcej.
- Trucizny? - zapytała zrównując się z kuzynką i odczytując tytuł z opasłego tomiska które czytała. Uniosła lekko brew, a na usta wstąpił leniwy uśmiech. - Czyżbyś miała ku nim konkretne plany? - spytała rozglądając się wokół jeziora. Uniosła lekko głowę zerkając w górę, na niebo. Nic nie zwiastowało dzisiaj deszczu, jednak pogoda w Londynie lubiła robić ludziom niespodzianki.
You will crumble for me
like a Rome.
Opustoszałe były ulice Londynu, niemal nie dało się dostrzec żywego ducha, a częściej spotkać można było dzikiego kota niż człowieka. Pozbycie się wszystkich mugoli okropnie wyludniło miasto. Zostało może dziesięć procent wszystkich tych, którzy dbali o ulice miasta. Czardzieje zaś to istoty wygodne - mniej niż spacerem poruszali się na miotłach, gdy nie była dostępna teleportacja. Skoro mieli tak prosty środek transportu do wyboru, po co poruszać się po chodnikach? Przez to właśnie miasto wydawało się wyludniałe.
Może była naiwna, sądząc, że wystarczy tylko czarna peleryna. Zapewne była - większość policjantów patrolujących teraz ulice Londynu byli jej starymi znajomymi z branży, zapewne łatwo by ją poznali. Chociaż też niekoniecznie, bo podczas lotu zawsze nosiła gogle. Nie miały one żadnego magicznego zastosowania, po prostu ochraniały oczy przed wiatrem, deszczem czy wpadającymi weń komarami, muchami albo innymi małymi stworzeniami latającymi i uwierzcie lub nie, ale to była bezpośrednia przyczyna śmierci wielu czarownic spadających ze swoich mioteł. Czasami ma się zbyt mało czasu nawet by rzucić Lento, a mordercze owady tylko czekają, aby zdetronizować większe, ale za to mniej przystosowane do zmiennych warunków ssaki dwunożne, ponoć obdarzone inteligencją. Jednak po bezsensownych wojnach prowadzonych w imię pustych idei już sama nie wierzyła w tę inteligencję.
Wylądowała najpierw w miejscu wyglądającym na spokojne, by później ruszyć w dalszą drogę. Miała przecież jeszcze ogon. Dwie czarownice na jednej miotełce. - Dajecie radę? - Spytała. No jasne, łatwiej było jej mówić, bo była pojedynczo, ale stwierdziła, że najlepiej będzie jeśli własnie z tego powodu będzie leciała pierwsza - przodowała i sprawdzała wszystkie niebezpieczeństwa napotkane po drodze. Londyn nie był bezpieczny dla żadnej z nich. Z resztą dało się to zobaczyć choćby po listach gończych dosłownie rozwieszonych absolutnie wszędzie, by przypadkiem żaden mieszkaniec Londynu ani na chwilę nie zapomniał, na kogo zwracać szczególną uwagę. Poirytowana kobieta, widząc na jednym ze słupów wizerunek siebie samej, zerwała papier i ścisnęła go w dłoniach, prychając jeszcze tylko. Co za irytujący spektakl.
'Londyn' :
Samo przebywanie w Londynie było sporym ryzykiem, ale Lucinda doskonale zdawała sobie sprawę z tego ile może ją to kosztować. Przylatując tutaj miały plan, który należało wykonać. Ktoś mógłby powiedzieć, że to czyste szaleństwo i bezsensowne narażanie się. Mogłyby sobie to odpuścić w końcu niewiele mogły tym zmienić. Nie chodziło jednak o rezultat, a o własną satysfakcję. – Aż żałuje, że to już koniec – odparła uśmiechając się przy tym szeroko. Nigdy jakoś nie ciągnęło jej do nauki latania na miotle. Teraz trochę tego żałowała. Poruszanie się po Londynie stało się niezwykle kłopotliwe. Wejście do Błędnego Rycerza? Zbyt ryzykowne. Teleportacja? Niemożliwa. Mogła tylko liczyć na wsparcie dobrych duszyczek.
Kiedy tylko udało im się wylądować do uszu blondynki dotarły niepokojące dźwięki. – Czy to… - blondynka nie zdążyła skończyć myśli, bo z przeciwległej ulicy wylał się tłum przerażonych ludzi. Krzyki przerwane dźwiękami rzucanych zaklęć nie pozostawiały im wyboru. Nie mogły teraz uciec. Czarodzieje nie mieli zamiaru ustąpić im drogi ani zwolnić. Odejście w innym kierunku także nie wchodziło w grę. Policjanci bardzo szybko by to dostrzegli, a Merlin jeden wie, że to była ostatnia z rzeczy, których teraz potrzebowali. Rozdzielona od swoich towarzyszek zaczęła się intensywnie rozglądać. Była jednak dość niska więc wypatrzenie znajomych twarzy w tym tłumie graniczyło z cudem. Tym bardziej, że ciągle ktoś po niej deptał.
1. spostrzegawczość (II poziom)
2. k10
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k10' : 2
Podróż do centrum Londynu wiązała się z olbrzymim ryzykiem, ale zdawała się tym nie przejmować. A jednak się obawiała. Pomimo determinacji i zacięcia, niepokój tlił się w niej, jak niedopalony papieros, który w każdej chwili, trafiając na podatny materiał, mógł rozniecić pożar. Miały być ostrożne, pomimo brawury, jaka przejawiała się w ich działaniach; skrupulatne, uważne i świadome. Jeśli misja się powiedzie — będą świętować. A miała się powieść.
— Jesteśmy na miejscu, madame — rzuciła lekko, kłaniając się nisko i teatralnie, kiedy stopy ich dwóch sięgnęły już ziemi. Spojrzała na Lucindę z przekornym uśmiechem, chwytając miotłę w lewą dłoń. Okolice Hyde Parku wyglądały niespokojnie jednak, niemalże od razu mogły usłyszeć głosy. Przerażone? Spanikowane? Wrogie? Nie była pewna, skąd dochodziło ich źródło, ale była przekonana, że się zbliża.
— Tak — odpowiedziała blondynce, marszcząc brwi, kierując wzrok tam, gdzie ona. — Psia mać — szepnęła jeszcze do siebie, kiedy krwawy potok rozdygotanych, plączących się niezgrabnie sylwetek ruszył w ich stronę. Momentalnie wyciągnęła różdżkę, zaciągnęła na głowę kaptur długiej, czarnej peleryny, miotłę ścisnęła mocniej, by jej nie zgubić. — Big Ben — przypomniała, spoglądając na Marcellę jeszcze. Gdyby coś poszło nie tak, musiały się spotkać, musiały upewnić się, że są całe i zdrowe. Wycofała się, skierowała w bok. Zamaskowani czarodzieje przemknęli tuż obok nich. Goniąc, czy uciekając? W cieniu skryła twarz, zrobiła kilka kroków za siebie, jak najdalej od ludzi. Nie wiedziała kiedy, ani jak, nagle i niespodziewanie wokół zapanował znów chaos. Tak jak wtedy, na ulicach Londynu, jak tej felernej nocy, kiedy krew płynęła pomiędzy kocimi łbami. Chciała zapanować nad tym, szukała wzrokiem koleżanek, ale zniknęły jej z oczu. Szła, a może biegła przez chwilę, z tłumem, uciekając od niego, kierując się gdzieś w bok. Nad głową posypały się zaklęcia, świsnęło jej jedno tuż koło ucha. Żołądek zacisnął się mocno, mięśnie napięły. Zamieszki znów spowiły ulice Londynu. Musiała się oddalić, by jej nie stratowali, by sama nie zrobiła tego komuś, depcząc po nogach, rękach. Nigdzie nie widziała Marcelli, Lucindy, ale nie mogły całkiem zniknąć.
1. Spostrzegawczość
2. K10
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'k10' : 8
Jej dłoń drgnęła. Przez chwilę zastanawiała się czy nie zdjąć swoich gogli do latania, nie potrzebowała ich gdy była na ziemi. Wręcz tam ograniczały pole widzenia. Jednak zatrzymał ją szum, krzyki, zamieszki, znowu coś się działo. Nie mogli być bezpieczni. I kolejna grupa ludzi męczonych przez tych cholernych sprzedawczyków. Dobrze, że nie zdjęła gogli, schowała nawet bardziej włosy w kapturze. - Cacan... Mamy towarzystwo. - mruknęła i zerknęła na resztę dziewcząt. Powinny znać punkt zbioru, ale na wszelki wypadek Kiwnęła głową w stronę Hani, która wskazała je dokładnie. Musiała jednak pójść z tłumem. Nie mogła z niego wyskoczyć pojedynczo, to było zbyt ryzykowne, niestety wśród czarodziejów strzelających zaklęciami byli jej poprzedni współpracownicy. Ci, którzy zostali, nie postawili się władzy, Ci którzy zaprzedali swoją moralność na rzecz ciepłej posady, może awansu. Tylko tyle wystarczyło by ich przekupić. Starała się zrozumieć, że niektórzy mieli rodziny na utrzymaniu i nie chcieli ryzykować tym, że ktoś skrzywdzi ich najbliższych. Naprawdę starała się być wyrozumiała, wszyscy byli tylko ludźmi... Ale to już było za dużo. W momencie, gdy właśnie takie widoki jak te były londyńską codziennością. Przecież to było prawie getto. Niektórzy zostali tu uwięzieni. I dlatego potrzebowali pokrzepienia. Pokazania, że ktoś walczy dla nich. Dlatego musiała udać się w odpowiednie miejsce. Prosto do Big Bena, kiedy tylko tłum trochę się rozrzedzi.
| zt dla wszystkich atomówek
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k10' : 2
Chociaż do Londynu powoli zaczyna zaglądać lato, to w tym roku nad Serpentine Lake próżno szukać londyńczyków, beztrosko spędzających tutaj swój wolny czas. Brzegi jeziora świecą pustkami, odwiedzane jedynie przez okoliczne łabędzie, a nad całą okolicą unoszą się gęste, mlecznobiałe opary. Od czasu do czasu można jednak dostrzec pojedynczą, przemykającą między nimi sylwetkę; plotki głoszą, że pozostali w Londynie czarodzieje ukryli w tutejszych zaroślach zakamuflowane magicznie skrzynie, które działają podobnie jak szafki zniknięć - umieszczone w nich zapasy, żywność, ingrediencje, ubrania, trafiają prosto do ich bliźniaczych odpowiedników w strategicznych lokalach w centrum miasta, skąd są dostarczane do najbardziej potrzebujących. To miejsce może być istotnym punktem Londynu.
Postać rozpatruje wszelkie zabezpieczenia pozostawione przez poprzednią grupę (najpierw pułapki oraz klątwy, później ew. strażników pozostawionych przez przeciwną organizację). Jeżeli grupa jest pierwszą, która zdobywa dany teren, należy pominąć ten etap.
(niemożliwa)
Rycerze Walpurgii: Nielegalne dostawy zapasów, regularnie docierające do waszych wrogów, w żaden sposób wam nie służą - powinniście jak najszybciej im zapobiec. Odnalezienie wszystkich skrzyń jedna po drugiej może okazać się zadaniem żmudnym i nieskutecznym, możecie jednak wysłać czytelną wiadomość korzystającym z nich buntownikom. Dzięki swoim informatorom wiecie, kiedy odbędzie się kolejna próba dostarczenia zapasów - udaremnienie jej i ukaranie rebeliantów powinno na jakiś czas zniechęcić pozostałych do odwiedzania tego miejsca.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za buntownika A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za buntownika B.
Buntownik A (OPCM 15, uroki 15, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: glacius, lancea, scabbio oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Buntownik B (OPCM 15, uroki 25, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: lamino, drętwota, levissimus oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Zakon Feniksa: Teren jest patrolowany przez dwuosobowe oddziały magicznej policji. Pozbycie się jednego z takich patroli zapewni wam wystarczająco dużo czasu na nałożenie na lokację dodatkowych zabezpieczeń, które sprawią, że korzystanie z niej stanie się dla buntowników bezpieczniejsze.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za policjanta A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za policjanta B.
Policjant A (OPCM 25, uroki 15, żywotność 70) będzie atakował kolejno zaklęciami: obscuro, casa aranea, fontesio oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Policjant B (OPCM 15, uroki 25, żywotność 70) będzie atakował kolejno zaklęciami: circo igni, aeris, ignitio oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Gracz nie ma prawa zmienić woli postaci broniącej lokacji, jedyne, co robi, to rzuca za nią kością i opisuje jej działania w sposób fabularny.
Aby przejść do etapu III należy odczekać 48 godzin, w trakcie których para (grupa) może zostać zaatakowana przez przeciwną organizację.
Postaci mają 2 tury na nałożenie zabezpieczeń, pułapek lub klątw oraz wydanie dyspozycji strażnikom należącym do organizacji.
Serpentine Lake chyba żadnemu porządnemu czarodziejowi nie kojarzyło się dobrze. Może i nieduże jezioro w środku miasta zachwycało urodą, zachęcało do tego, by schłodzić się w jego chłodnych wodach gorącym latem, lecz Sigrun nigdy tego nie zrobiła, obrzydzona tym jak wielu mugoli to robiło. Wiązała się z nim także legenda o młodej czarownicy, uciekającej przed linczem niemagicznych, która na brzegu tego jeziora wyzionęła ducha przez serpentynę jaka przez stres zacisnęła swoje szpony na jej gardle.
Nic zatem dziwnego, że buntownicy wybrali to własnie miejsce, by przemycać nielegalne zapasy.
Londyn został przejęty przez Rycerzy Walpurgii dobrych kilka tygodni temu, z pomocą Cronusa Malfoya, który miał w garści całe Ministerstwo Magii, a w rzeczywistości pozostawał marionetką w rękach Czarnego Pana, wypędzili ze stolicy niemagicznych, lecz szlamu i brudu nie jest pozbyć się aż tak łatwo, jakby sobie tego życzyli. Członkowie Zakonu Feniksa przypominali magiczne karaluchy, z którymi walka musiała być długa i męcząca. Wciąż mieli zbyt wielu sojuszników w tym mieście i nie przestawali go nawiedzać, łudząc się, że zdołają je odzyskać. Rycerze Walpurgii nie mogli jednak na to pozwolić - musieli pójść za ciosem i stolicę zamknąć przed nimi w stu procentach, później zaś rozszerzyć wpływy poza nią. Może i powoli, lecz z sukcesem brnąć do przodu.
- Nie wiem, czy Macnair zdążył ci już o tym wspomnieć, ale w ostatnim czasie udało mu się wspólnie z Borginem zrobić użytek z krwi Tonks, o której mówiłam - rzekła Sigrun w stronę Mulcibera, kiedy wspólnie przemierzali parkowe ścieżki, by dotrzeć na brzeg Serpentine Lake. Mówiła cicho, tak, aby usłyszał ją jedynie Niewymowny, choć na tę chwilę nikogo nie było w pobliżu - przynajmniej tak jej się wydawało. - Nałożył na nią klątwę tropiciela. Z tego co zrozumiałam, to na pergaminie, który ma, pokazuje się miejsce, gdzie szlama chwilowo przebywa. Czasami jednak znika zupełnie - wyszeptała, po czym urwała nagle, bo usłyszała delikatny szum wody. Byli już blisko. Obleczona w lekką, ciemną szatę, mając przewieszoną przez tułów zaczarowaną torbę, przystanęła za drzewem, przyglądając się zarysom dwóch sylwetek, które wyłoniły się spomiędzy zarośli na wybrzeżu całkiem blisko. Wskazała ich Mulciberowi.
Nie mieli na co czekać - powinni zaatakować od razu.
- Larynx depopulo - powiedziała z mocą, wychodząc im naprzeciw, celując w wyższego mężczyznę.
| mam przy sobie różdżkę, maskę śmierciożercy, fluoryt, oko ślepego, zaczarowaną torbę, a w niej miotłę i eliksiry (ale jeśli zajdzie taka potrzeba, to wyślę je ponumerowane do Mistrza Gry drogą prywatnej wiadomości, to tylko eliksiry, które mam w ekwipunku na dzień 09.07.2020)
celuję w buntownika B, a ST zaklęcia obniżone dzięki poziomowi organizacji
ruined
I am
r u i n a t i o n
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k10' : 6