Greenwich Park
Potrzeba odpoczynku od przedświątecznego zgiełku zawiodła Emery do spokojnego, osadzonego na przedmieściach parku. Nieopodal znajdowali się mugole, najprawdopodobniej szukający wytchnienia dzięki samotnemu spacerowi wśród uginających się pod śniegiem drzew, w niezmąconej miastowym harmidrem ciszy.
Szlachcianka była ubrana ciepło. Miała na sobie jeden z unikalnych, zaprojektowanych zapewne na zamówienie szali, który niefortunnie odwinął się z szyi. Próba poprawienia materiału zakończyła się fiaskiem. Ten porwany przez wiatr osiadł na jednej z gałęzi dębu, znajdującej się prawie na samym czubku korony drzewa. Próba doskoczenia do szalu mogłaby skończyć się co najmniej skręconą kostką. Jednak lady Parkinson nie była w parku sama. Wciąż opodal niej kręciła się grupa mugoli. Korzystając z wolnego popołudnia, razem z dziećmi lepili bałwana. Za sobą nawet mogła zobaczyć małego chłopczyka, który próbował w śniegu znaleźć ułamaną gałązkę dębu, aby zrobić z niej ręce albo nos. Cały czas podjadał marchewkę i wpatrywał się w dziwnie ubraną kobietę. W stronę lady Parkinson szedł Crispin. Mógł cały czas obserwować z boku niefortunną scenę, gdy drogi szal owija się wokół gałęzi, a szlachcianka szuka sposobu, aby go z powrotem ściągnąć na ziemię. Czy auror postanowi jej pomóc?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zwykle zielony park, w połowie grudnia przypominał białą pustynie. Połacie śniegu ciągnęły się wokół – ciesząc oczy i działając przy tym niezwykle wyciszająco, wręcz kojąco. Dla czegoś warto nawet przecierpieć mroźny wiatr, który smaga dzisiaj bez chwili wytchnienia dla delikatnej cery. Sceneria stanowiłaby idealny krajobraz do jednego z dłuższych spacerów, które przecież tak kocham, gdyby nie mugole, którzy urządzają zabawy w parku. Cóż, jest to jednak miejsce publiczne, więc muszę tolerować obecność innych ludzi, a skoro są niemagiczni, to smagnięcie w ich kierunku zaklęciami, nie wchodzi w grę. Jeśli znajduję się w odpowiedniej odległości, mogę skupić się tylko na sobie, zupełnie jakby park był pusty. Mogę odciąć się od nadmiaru obowiązków w pracy, na chwile zapomnieć o projektach, które wkrótce zagoszczą na wystawach domu mody. Niestety, w niektórych punktach parku aż się roi od rozkrzyczanych dzieci i zachwyconych nimi dorosłych, a wyciszenie odchodzi w zapomnienie. Na spacer ubieram się niezwykle ciepło, ocieplany płaszcz chroni mnie przed zimnem, podobnie jak skórzane rękawiczki i buty. Spokój zastępuje irytacja, gdy zapięcie szalu stworzonego z piór leleka wróżebnika nagle się odpina, a wiatr porywa ozdobę, która skutecznie chroniła mnie przed zimnem. Choć szal bardziej przypominający efektowny kołnierz płaszcza, wygląda na ciężki, proste zaklęcie czyniło go lekkim jak piórko. I to właśnie stanowiło moją zgubę – szal zaczepił się o gałąź pobliskiego drzewa. Już mam zamiar sięgnąć po różdżkę, by rzucić zaklęcie, gdy przypominam sobie, gdzie się znajduję. Wzywam Melina pod nosem, dorzucając kilka innych przekleństw pod adresem mugoli. Czuję się bezradna, a rozdrażnienie potęguje tylko uczucie mroźnego wiatru, który wbija się niczym drobne igiełki w nagle odsłoniętą skórę szyi. Muszę go jednak jakoś ściągnąć, w końcu pióra są niezwykłe i mogłyby zaintrygować mugoli, którzy nawet bez specjalistycznej wiedzy, mogliby stwierdzić, że nie należą one do zwykłego ptaka. Wiązałoby się to z naruszeniem ustawy Tajności, a konflikt z Ministerstwem to ostatnie, czego mi trzeba. Na oczach niemagicznych nie mogę wysłać patronusa, nawet gdybym potrafiła go wyczarować, a przejście w mniej zaludnione miejsce, by tam się teleportować, wiąże się z przemarznięciem. Rozglądam się desperacko po otoczeniu, a małe dziecko, które się we mnie wpatruje, doprowadza mnie do białej gorączki. Gdy mój wzrok pada na samotnego mężczyznę, wpada mi do głowy pewien plan – lepszy taki niż żaden, szczególnie, że zaczynam szczękać zębami. Próbuję się opatulić w jakikolwiek sposób płaszczem zanim zaczepiam mężczyznę.
- Przepraszam! – jest najbliższym przechodniem i chyba jedynym. - Tak, właśnie ty… – mężczyzna musi się zatrzymać, przecież nie przejdzie obojętnie koło damy w opresji. Nawet mugolskie pomioty, te z jednego z gorszych sortów, powinny mieć za grosz kultury i poczucia obowiązków. Własne zadufanie i rozdrażnienie narastającym zimnem nie pozwala mi dostrzec, że sama nie szczycę się wysokim poziomem wychowania. - Wiatr porwał mój szal. Potrzebuję pomocy, by go ściągnąć – zwracam się do chłopaka tonem pewnym, nieznoszącym odmowy, choć jego wygląd sugeruje mi, że pomimo odmiennego stylu życia, jest ode mnie starszy. Unoszę dumnie podbródek, choć wiatr wieje wprost w odsłoniętą szyję. - Zapłacę ci, jeśli po niego się wdrapiesz – proponuję impulsywnie, gdyby się wahał, choć nie wiem czym mu zapłacę, w końcu złoto czarodziejów na nic się zda w świecie niemagicznych. Jednak mężczyzna nie wygląda mi na osobę, która ściągnie szal z dobroci serca.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Emery Parkinson dnia 07.07.16 22:23, w całości zmieniany 2 razy
Wybieram więc przechadzkę po Greenwich Park w poszukiwaniu innych ludzi. Mógłbym co prawa wparować do Gwenny, ale nie chcę jej przytłaczać moim problemami. Chyba jestem już całkiem dużym chłopcem. Spacerowanie wśród ludzi też może być przyjemne, a na pewno pozwala oderwać myśli. Lata praktyki aurorskiej przyzwyczaiły mnie do obserwowania otoczenia, innych dookoła i zatracaniu się w tym kompletnie. Na podstawie takiego podglądania można dowiedzieć się naprawdę wielu ciekawych rzeczy na temat danej osoby. Potrzebuję jednak jakiegoś dogodnego miejsca, bo chociaż dreptanie po całej powierzchni niemałego parku jest dosyć rozgrzewające to czuję potrzebę odsapnięcia na chwilę lub dwie. Wypatrzyłem nawet jedną odśnieżoną ławkę, gdy coś nagle przecina przestrzeń przede mną. Szalik. Widzę jak jakaś kobieta obraca się nagle za skrawkiem materiału, który jak gdyby nigdy nic niesiony porządnym podmuchem wznosi się ku górze i w zadowoleniu osiada na jednej z gałęzi rozłożystego dębu. Zadzieram głowę, aby podziwiać potęgę matki natury, a przy okazji rozejrzeć się za jakimś gołębiami. Będę potrzebował pomocy, żeby jej pomóc. Nie dziwię się więc wcale, gdy słyszę jej głos. Obracam się w stronę kobiety z bladym uśmiechem, który gaśnie jednak szybko. W jej tonie nie ma żadnej prośby, czy nawet sympatii. Co więcej brzmi trochę niczym rozkaz. Unoszę brew w wyrazie zaskoczenia, gdy proponuje mi pieniądze. Czy naprawdę wyglądam na aż tak mało empatycznego i nieprzyjemnego człowieka?
- Nie sądzisz, że zwykłe proszę zrobiłoby coś więcej niż pieniądze? - pytam, a lekka uraza przebija się przez spokojny ton mojego głosu. Skoro ona nie kłopotała się użyciem jakiejkolwiek formy grzecznościowej to i ja nie będę odstawiał takiej szopki. Mimo wszystko cofam się jednak, aby rozejrzeć za jakimś ptakiem. Nie mam ochoty wdrapywać się na drzewo, skoro mogą mi pomóc moi mali, skrzydlaci przyjaciele.
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
- W takim razie proszę o wybaczenie i proszę o pomoc – ciężko udać, że ton jest miły, ocieka przesłodzoną słodyczą nieudolnie maskującą rozkaz. Pomimo cierpkich słów, otulam się głębiej płaszczem, by nie zacząć szczękać zębami z zimna - własna choroba, jak i wszechobecny mróz nie pozwalają mi zapomnieć, że to jednak ja jestem w tej gorszej sytuacji. Jeśli nie wymagały tego warunki pracy czy wrodzona kurtuazja, nie miałam w zwyczaju prosić o cokolwiek. Od małego dostawałam, to co chciałam, będąc oczkiem w głowie każdej z guwernantek, w szkole dobre urodzenie ugruntowało moją pozycję tak, że nie musiałam się starać o uwagę; to często inni, pragnący zabłysnąć w moim cieniu sławy, robili wszystko co zachciałam – w taki sposób unikałam mozolnych esejów z eliksirów czy zielarstwa. Szkoda mi słów na dyskusję, że licząc na zwykłą, ludzką dobroć serca nic się nie zyska. Światem rządziły złote monety i wiążące się z tym przywileje. - Będziesz odpowiedzialny za mój katar – ciężko mi wymyślić jakąś poważniejszą mugolską chorobę… Nie znam się na niemagicznych przypadkach, lecz na pewno istnieją inne, o wiele gorsze przypadłości niż cieknący nos.
- Taką szczerością przekonasz prędzej szalik, żeby spadł sam niż mnie - odpowiadam cierpko krzyżując ręce na piersi. Naprawdę wolałbym już, żeby po prostu przewróciła oczami zamiast odzywać się w ten sposób. To ona ma problem, nie ja. Równie dobrze mógłbym odwrócić się na pięcie i zostawić ją sam. Nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia. Nie chce mi się jednak już wracać do domu, a mogę się założyć, że to jedna z tych kobiet, która pofatyguje się za mną tylko po to, żeby posyłać mnie do samych diabłów, dopóki nie teleportowałbym się w siną dal. Słodki Salazarze, co ty każesz mi znosić. - Z tego, co wiem katar nie jest śmiertelny. Można wtedy bezkarnie poleżeć sobie w łóżku. - Jako dzieciak niespecjalnie chorowałem, ale wszyscy dookoła raz na jakiś czas lądowali u publicznego doktorka, więc nauczyłem się co nieco. W końcu świat mugoli przez pewien czas był jedynym, jaki znałem.
Odwracam się do szanownej damy plecami i zbliżam się do rozłożystego dębu. Jak na złość na ośnieżonych konarach nie siedzi ani jeden gołąb, który mógłby mi pomóc. Parszywe ptaki, pojawiają się zawsze wtedy, kiedy nie są potrzebne. Opieram się więc plecami o konar i spoglądam na szanowną damę.
- To jeszcze chwilę potrwa. Chyba, że masz jakąś bułkę albo coś w tym stylu - rzucam jak gdyby nigdy nic. Jestem prawie na sto procent pewien, że to czarownica i mam absolutną pewność, że będzie tym wszystkim oburzona. Jak miło.
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
- Każdy może jeść bułki. Czy to jakieś gorsze jakościowo jedzenie? - pytam wzruszając ramionami. Jednak bezwiednie przenoszę spojrzenie na wskazane przez nią dzieci. Bawią się wesoło w śniegu w ogóle nie zwracają uwagi na szczypiącą w nos pogodę. Spod czapki dziewczynki wystają blond kosmyki i nie mogę powstrzymać dziwnego skurczu, gdzieś tam w środku. Prawdopodobnie w okolicach serca. Przełykam jednak ślinę i odwracam wzrok z powrotem na kobietę. - Nie, marchewka tu nic nie da - odpowiadam rozglądając się jeszcze raz w nadziei. I nagle jest, mam ochotę wydać triumfalny okrzyk, gdy widzę jakiegoś szarego gołębia lądującego nieopodal. - Zaczekaj - rzucam w kierunku nieznajomej i ruszam w tamtą stronę. Liczę, że nie pójdzie jeszcze za mną, bo wystraszy mojego potencjalnego przeciwnika. Już na sam mój widok chce się zerwać, ale uspokajam go cichym tonem. Wiem, że podobno dziwnie to brzmi, gdy rozmawiam z ptakami, chociaż brzmi to dla mnie absolutnie tak samo jak ludzka mowa. Na szczęście gołąb jest tak bardzo zaskoczony, że słysząc moją prośbę podekscytowany wzbija się w powietrze. Pozostaje czekać.
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
Ściąga brwi z niesmakiem, gdy ten uparcie czegoś wypatruje zamiast wyjść na to drzewo. Na Merlina, czy to aż tak trudne? Jakiekolwiek zainteresowanie przejawia dopiero, gdy mężczyzna podchodzi do gołębia i… Grucha. Mruga kilkakrotnie, jakby w niedowierzaniu. Szaleństwo. Ot co! Przecież mówiła! Marnuje tutaj tylko swój czas… Najpewniej już by odeszła, gdyby ptaszysko – przy okazji jak ona nie znosiła ptaków, stworzeń paskudzących pod siebie i wszędzie rozrzucających pióra – zrywa się w powietrze, po kilku uderzeniach skrzydeł wznosi się w powietrze, by mocować się z… z szalikiem.
-Niemożliwe – usta poruszają się prawie że bezgłośnie zanim przenosi oskarżający wzrok na napotkanego mężczyznę. Czyżby to był przypadek? Nie, niemożliwe, ptak zachowuje się na to stanowczo zbyt dziwnie. - Skuteczne działanie – rzuca w przestrzeń ni to do mężczyzny ni to do stworzenia. Gdy szalik ląduje na śniegu, zrzucony przez ptaka, w końcu szczelnie się opatula ciepłym materiałem. Nie chciała wyrażać zainteresowania całą sytuacją, ale, na Merlina!, była ciekawa, chciała usłyszeć potwierdzenie własnych analiz.
Na szczęście tym razem wszystko poszło po mojej myśli. Trafiłem na przyjazny człowiekowi okaz, widocznie życie nie zdążyło go jeszcze skrzywdzić, a nie ukrywajmy - ludzie potrafią być okrutni wobec wszelkich zwierząt. Co prawda mógł jeszcze się rozmyślić w połowie drogi, jednak nie zawiódł mnie. Kamień spadł mi z serca, bo oznaczało to, że nie zbłaźniłem się przed panną Idealną, ani nie byłem zmuszony do podjęcia wspinaczki po oblodzonym drzewie. Nie mam wątpliwości, że nie pozwoliłaby mi po prostu odejść be udzielenia jej pomocy. Mam wrażenie, że nie bardzo obchodzi ją, co sam myślę na ten temat. Czułem na sobie jej krytyczne spojrzenie, kiedy obróciłem się w kierunku drzewa. Zapewne była przekonana, że mam zamiar zdezerterować. Cóż, mam nadzieję, że ją pozytywnie zaskoczyłem. Odwracam się w sam raz, aby ujrzeć jej pełną zdumienia minę, bo słyszę szum gałęzi oznaczający mocowanie się gołębia z szalikiem. Zaraz potem sam przedmiot całego zamieszania opada łagodnie na ziemię. Rozglądam się bezwiednie, sprawdzając, czy jakiś mugol się nami zainteresował, ale wszyscy wydają się być pochłonięci swoimi zajęciami. Zresztą nie ma żadnego dekretu Ministerstwa Magii zakazującego używania wrodzonego talentu w obecności istot niemagicznych. W końcu, jako auror znam całe to prawo całkiem nieźle. Uśmiecham się rozbawiony słysząc jej słowa rzucone na wiatr.
- Mam nadzieję, że nie przemókł od śniegu na gałęziach - mówię szczerze, bo w porównaniu do niektórych nie zwykłem gardzić ludźmi, jeśli nie mam do tego dobrego powodu. Omiatam wzrokiem szalik i z miejsca zauważam, że nie są to pióra zwykłego ptaka. Miała szczęście trafiając na mnie, bo pierwszy lepszy mugol mógłby wykazać albo niezdrowe zainteresowanie, albo nawet chęć przywłaszczenia sobie niezwykłego szala. - Jakoś jeszcze mogę pomóc? - pytam, a ironia przebija przez moje słowa. Nie mogę jednak powiedzieć, że na nią nie zasłużyła.
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
| zt
- Nie omieszkam powtórzyć - odpowiadam i wtedy coś mnie zastanawia. Czy zauważyła, że potrafię rozmawiać z ptakami? Czy uznała to za dziwne? Nie wyglądała w żadnym stopniu na przestraszoną. Na jej twarzy maluje się to samo zblazowane znudzenie, co wcześniej. Może uznała to za coś niewartego uwagi albo, że odważyłem się użyć magii na tym stworzeniu wbrew wszelkim zasadom? Nie miałem pojęcia, co sobie myśli i trochę mnie to irytowało. Gdyby była normalna mógłbym nawet uciąć sobie z nią krótką pogawędkę, ale nie wyglądała na palącą się do rozmowy ze mną. Nawet, gdy szalik już ją opatulał i nie mogła narzekać na zimno. Cóż, mała strata. Uśmiecham się rozbawiony ironią tej całej sytuacji. Brzmi, jak gdyby odprawiała służącego. Nie obwiniam jej, to pewnie nawyk. Nie żegna się ze mną w żaden sposób i nie dodając nic więcej odchodzi, więc nie mogę się powstrzymać i wołam za nią. - Naprawdę nie ma za co! Tobie też życzę dobrego dnia! - Robię to na tyle głośno, że odwraca się kilku mugoli, ale nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie, szczerzę się jeszcze bardziej, gdy zadowolony wracam do domu.
|zt
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
Przymknięte powieki mogły sugerować, że drobna, samotna sylwetka siedząca na ławce - spała. Ułożone obok pudełeczko z zieloną kokardą, odrobinę uchylone, ukazywało ciekawskiemu obserwatorowi kolekcję czekoladek. Marcowe słońce, wciąż nieśmiało wyglądało zza płynących po niebie chmur, ale promienie sięgały ciemnych włosów siedzącej kobiety, zatrzymując się w postaci lekkiej poświaty. A Inara odpoczywała.
Szaleńczo kołatane myśli urządziły sobie w głowie alchemiczki pokazowy huragan, zupełnie nie odzwierciedlany na jasnych licach, zarumienionych od chłodu. Początkowo zapomniała o swoich urodzinach. To, czym ostatnio żyła - wypłukiwało ważne, jakby się zdawało, informacje. Choćby o tak szczególnych datach. Może dlatego chciała przez moment być nierozpoznawalna przez nikogo. Obca, wśród obcych, którzy mijali ławkę, od czasu do czasu przyglądając się nie do końca codziennemu widokowi. I mimo braku obecności obok niej jakiejkolwiek osoby, kiedy w końcu uchyliła powieki, odsłaniając ciemne, niczym kawa źrenice, na ustach pojawiło się delikatne wygięcie, sugerujące bezsprzecznie uśmiech. To, że burzowe chmury zebrały się ostatnio nad jej głową, wciąż nie mogło przegonić ciepłej, niegasnącej iskry, tak naturalnej dla jej osoby. Nie, to nie znaczyło, że kłopoty odpłynęły. Były, twardo szarpiąc jej serce i rozpraszając wokół cienie. Ale - uleganie nie było dla niej. Nawet jeśli strach podpowiadał, że wszystkie jej działania nie będą miały sensu. Kłamstwa. To wszystko były kłamstwa, w które nie mogła uwierzyć. Musiał tylko pomyśleć, co robić dalej. I przypomnieć bliskim, że nie mogą jej trzymać w nieświadomości. Nawet, jeśli służyło tylko jej ochronie.
Nie oczekiwała nikogo, nie przewidywała nikogo. A mimo to wydawało się, że miejsce obok niej na kogoś czekało. Niespiesznie. Tańcząc z cieniem pobliskich drzew, z ciemną zielenią ławki, z chłodnym powiewem wiatru, który targał rozpuszczone włosy. Inara powoli odchyliła się, sięgając po pudełeczko, które ułożyła na kolanach, uchylając wieczko. Zdjęła rękawiczkę i w zamyśleniu sięgnęła po czekoladową muszlę. Zielona kokarda upadła niżej, zsuwając się powoli na ziemię.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Musiał zorganizować tak wiele spotkań, pozałatwiać kilka osobistych spraw i gdzie tu jeszcze miejsce na pracę? A jak na złość dostał więcej niż zazwyczaj interesujących zleceń, nad którymi wolałby przysiąść dla samej przyjemności a nie tylko z poczucia obowiązku. Zawsze tak było. Jeżeli było coś do zrobienia, wykonania, to nigdy pojedynczo a całymi watahami, które szczerząc kły, czekały tylko na okazję do wydarcia jak największego kawałka jego cennego czasu.
W spokojniejszych momentach natomiast, gdy monotonnia stawała się jego nierozłącznym towarzyszem, tak bardzo pożądane zajęcia rozpierzchały się, znikały, wsiąkały niczym woda w suche piaski pustyni, na których on mógł skonać niczym pielgrzym bez kropli wody.
A skoro już tak bardzo odwlekał ten moment rzucenia się w wir zabieganej codzienności i zdecydował na tą bezcelową wędrówkę, czemu by nie przedłużyć jej jeszcze bardziej przysiadając gdzieś aby sobie zapalić? Może to pozwoli mu zebrać myśli i ułożyć jakiś plan..
Park był jednak rozległy a miejsca do siedzenia porozstawiane w sporych odstępach, dlatego też kiedy minął trzecią ławkę, postanowił, że kolejną zajmie już bez względu na to kto będzie ją zajmował.
Dopisało mu jednak szczęście, bo była to kobieta. Młoda, o ślicznej buzi, ponieważ jednak wyglądała na kogoś rozkoszującego się panującą wkoło relaksującą ciszą, postanowił jej nie tego nie zabierać. Powitał ją jedynie uprzejmym skinieniem głowy i zajął wolne miejsce, pudełko z uśpionym kociakiem odstawiając na bok. Rozrabiaka usnął na szczęście zaraz po tym jak włożył do środka swój szal, co by mu było wygodniej. Miał zatem i on chwilę spokoju, bez pośpiechu.
Wiedział, że skręcanie papierosa w wyciągniętej z torby papierośnicy będzie wymagało odrobiny sprytu i zaradności przy panującym wietrze, ale nie zamierzał się poddać. Ostatnio ten mały nałóg stał się niestety zbyt naglący.
Zauważywszy, że siedząca obok kobieta raczy się w tym czasie czekoladkami z pudełka wyglądającego jak prezent, uśmiechnął się dyskretnie pod nosem. Czyżby kolejna solenizantka? Cóż.. to byłoby dopiero niezły zbieg okoliczności. Aż kusiło by sie o to dopytać, ale nie ugiął się. Nie chciał jej brutalnie sprowadzać na ziemię.
Po chwili był już gotów by ruszać w dalszą drogę. Zarzucił torbę na ramię i pożegnawszy nieznajomą uśmiechem, ruszył w swoją stronę. Jedną z dłoni wsunął do kieszeni płaszcza, tak jak lubił najbardziej, drugą przysuwając papierosa do ust by móc w końcu ugasić swój głód. Jego myśli szybko powróciły na swój tor, tylko dlaczego u licha on potrzebował aż usiąść do tego?
Wróciła do pozycji, którą zajmowała, akurat, gdy mężczyzna uśmiechnął się do niej lekko i wstał z miejsca. Mimowolnie odwzajemniła gest, odchylając się w miejscu, a w jasnej dłoni, wciąż zaciskając materiał kokardy. Czy Inara tak długo trwała w zamyśleniu, czy w obserwacji? - Nie była pewna. To jednak, co skłoniło ją do otworzenia ust, nie było do końca nazwane. Intuicja? Czy może nagłe, niewyraźne poruszenie w pudełku, które mężczyzna z taką troską podniósł? Odsunęła gdzieś na bok melancholijną aurę, która do tej pory otulała ją szczelnie, zamykając na otaczające ją osoby. Trwała w dziwnej, zastygłej przez smutek przestrzeni, omijając rzeczy, które aż prosiły się o uwagę. Od kiedy tak mocno penetrowała swoje wewnętrzne cienie, by zapomnieć się w swojej wyznaniowej naturze?. Kiedyś, już na wstępie odezwałaby się do sylwetki, która tak cicho się do niej przysiadła, jakby nie chciała burzyć jej spokoju. Nienahalne ciepło było chyba pierwszy, co wyczuła. nauczyła się ufać swojej intuicji względem spotykanych ludzi, ale to w oczach dostrzegała najwięcej. Co mogła odkryć w jasnych błękitach jego źrenic?
- Mam propozycję - zaczęła, kiedy nieznajomy postawił pierwszy krok ku odejściu, splatając dłonie na trzymanym, tajemniczym pudełku, które przyciągało uwagę Inary - Czekoladka, za możliwość zajrzenia do pudełka? - możliwe, że było to zupełnie absurdalnie dziwne pytanie i prośba, ale...w końcu miała urodziny. Czy nie mogła pozwolić sobie na większą dawkę beztroski? Zmywając buzujące wokół niej cienie, spychające ją w otchłań, w którą nawet zaglądać nie chciała?
Kąciki ust mimowolnie uniosły się do góry, a ciemne oczy otoczone fasadą czarnych rzęs skupiły się ponownie na twarzy ciemnowłosego nieznajomego. Nawet jeśli zostanie uznana za zbyt bezpośrednią, kusiła ją wizja odkrycia, tak samej zawartości (wyraźnie wcześniej się poruszającej), jak i samego właściciela - Przepraszam za śmiałość - dodała jeszcze, podnosząc się samej z miejsca. Wyciągnęła przed siebie pudełko czekając na decyzję. I nawet jeśli miała za chwilę zostać zbesztana, bądź zignorowana - nie przestawała się uśmiechać. Ostatnio za często go gubiła.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped