Greenwich Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Greenwich Park
Olbrzymie, zielone tereny przeznaczane nie tylko na niezwykle urokliwe spacery pozwalające odpocząć od zgiełku miasta, ale i stanowią doskonałe tereny łowieckie. Specjalnie sprowadzone do parku jelenie stanowią wyjątkową rozrywkę podczas letnio-jesiennych polowań, a mieszczące się nieopodal sokolarnie oraz, bardziej popularne wśród czarodziejów, sowiarnie, zapewniają, że to najlepsze miejsce na odbycie polowania wraz z drapieżnymi ptakami. Okoliczne stadniny zachęcają natomiast do konnych przejażdżek specjalnie wytyczonymi do tego szlakami. Niestety, ze względu na bliskość mugoli, nie jest możliwe dosiąść tutaj skrzydlatego wierzchowca.
Zbliżający się nowy rok, stanowczo był czymś co mogło dawać wielu ludziom nadzieje - choć Thomas raczej starał się nie martwić na zapas, bo w końcu jeszcze kilka dni do cieszenia się czymś w rodzaju wolnością miał. Nie miał pojęcia, co miało czekać na niego w styczniu, co przyniesie sylwester i nowe miesiące, czy w ogóle przeżyje styczeń, ale... musiał wierzyć i być dobrej myśli, że tak będzie, prawda? Że nic mu się nie stanie. A przynajmniej nic śmiertelnego, kiedy pojawi się znów na dziedzińcu Tower, tym razem... może... może już nie w takich okolicznościach w jakich był?
Na razie starał się jeszcze zagospodarować czas w jakikolwiek sposób. Wiedział, że nie powinien przeciążać nogi, ale... To samo jakoś wychodziło. No i nie potrafił usiedzieć na czterech literach w mieszkaniu, potrzebował tego ruchu i zajęcia, nawet jeśli tego drugiego od momentu przyjęcia do Czarownicy miał nieco.
Teraz jednak po prostu grał na harmonijce w parku skoczne melodie, tylko odrobinę zaczepiając przechodzących czarodziejów. Jego kaszkiet leżał na ziemi, a Dynia - czarno-biały i coraz to większy kociak - wesoło biegał między jego nogami, to zaraz zaczepiając przechodniów. No i od czasu do czasu spróbował wskoczyć czy to na ptaka, czy inną suchą trawę, którą poruszył wiatr. Chyba poza myślami o drobnym zarobku, po prostu potrzebował oderwać nieco myśli i nacieszyć się świeżym powietrzem - a do tego i może posłuchać ludzi rozmawiających na spacerach. Odkąd rzeczywiście dostał staż w Czarownicy, zaczął bardziej zwracać uwagę na czarodziejów rozmawiających dookoła niego, bo przecież potencjalnie na takich informacjach miał i zarabiać, prawda? W przyszłości...
Naprawdę miał szczęście do pakowania się w prace, które nie przynosiły zarobku. Ech. Pierw wyjazd do pracy charytatywnie, później to donoszenie za spartaczoną pomoc uzdrowiciela i teraz staż. Chociaż... Jeśli Steffen zarabiał, możliwe że i on szybciej zacznie zdobywać jakieś pieniądze za podobne artykuły?
Na razie jednak skupił się na grze na tym prostym, acz urokliwym instrumencie jakim jest harmonijka, wzrokiem wodząc po przechodniach.
Ah, zbliżała się już godzina trzynasta, a to oznaczało jedno — to pora na spacerek z dzieckiem, aby wykorzystać czas wolny! I nie, Silke nie lubiła spacerować ze swoim dzieckiem. Silke w ogóle nie lubiła spacerować, mogłaby większość dnia spędzać w domu, ale... po pierwsze — nie była aż tak beznadziejna w roli matki, aby nie spełniać podstawowych potrzeb swojej pociechy. Po drugie — nawet gdyby miała jego rozwój kompletnie gdzieś, to wciąż musiała stwarzać jakieś pozory normalnej osoby, a normalne osoby chodziły na spacery z dziećmi w takie miejsca jak Greenwich Park właśnie i przynajmniej udawały, że ich brodzący w śniegu karzeł wygląda dziś wyjątkowo pociesznie. Edwin bardzo polubił zabawę w śniegu, odkąd miniaturowa Lady Black pokazała mu, w jaki sposób tworzyć z niego olbrzymie kule. Nie odkrył jeszcze do końca, o co w tym chodzi — nie pomyślał nawet, że miałby stworzyć trzy kule i ułożyć je na sobie, bo po co? Po prostu toczył ją tak długo jak tylko potrafił, a kiedy już nie był w stanie jej pchnąć — porzucał ją. Niech ginie, skoro nie chciała się z nim bawić. W Greenwich Park odkrył jednak coś szalonego. Pochyły teren nie tylko ułatwiał toczenie takich kul, ale umożliwiał spychanie ich z góry i oglądanie tego jak spadają. Silke obserwowała te poczynania zza najnowszego wydania Walczącego Maga (w którym tym razem nie ukryła najnowszej Czarownicy — tę przeczytała już w mieszkaniu, bo skończyły się jej krzyżówki), siedząc na ławce nieopodal jakiegoś... ugh grajka. Czy nie mógłby być bezdomny gdzieś indziej? Z dala od jej oczu i uszu? Najbardziej obrzydliwy z tego wszystkiego wydał jej się ten paskudny kot, niemożebnie podobny do tego pchlarza, którego zrzuciła z wieży astronomicznej w piątej klasie Hogwartu. Pewnie by w końcu pękła i zagroziła mu policją, gdyby nie fakt, że jej dziecko rozprawiło się z Doe szybciej. Nawet doceniła to, że tak polubił ten śnieg. Ale tylko dlatego, że utoczona przez niego kula nie zatrzymała się przy chodniku, tylko uderzyła Thomasa w plecy. Edwin pobladł, szybko podbiegł do matki, żeby się za nią schować. Silke wydawała się być tym zupełnie niewzruszona. Tylko te małe oczy wystające zza oparcia ławki przyglądały się Cyganowi ze strachem i zaciekawieniem.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Dzieci biegające dookoła to było coś, co nigdy mu nie przeszkadzało. Ba, zazwyczaj dużo częściej to właśnie nimi się zajmował i opowiadał im różnorodne bajki, przekonywał że każde wyimaginowane historie są najprawdziwsze, chociaż stanowczo łatwiej było zachwycić nimi dzieci mugolskie, które nie znały magii i innych zaklęć. Przy czarodziejskich, szczególnie tych wychowanych od małego w pełni wiedząc o tym, że magia istnieje, było nieco trudniej. Ale każde z nich uwielbiało legendy i baśnie…
Nie przeszkadzało mu, gdy jakieś dziecko zachowało się przy nim w taki, a nie inny sposób - biegało, śmiało się czy nawet rzuciło w niego śnieżką. Było po prostu dzieckiem i sam miał ogromną tolerancję na takie zachowania, tym bardziej, że sam za młodu był… cóż, wszędzie. Nie było wcale łatwo go opanować i chyba jego rodzeństwo doskonale o tym wiedziało - nie wspominając już nawet o profesorach w Hogwarcie czy starszych w taborze.
Czując kulę śniegu, zaraz się nieco zachwiał, postępując nogą do przodu i łapiąc na nowo równowagę. Chociaż to też spowodowało, że kompletnie zafałszował i urwał graną melodię. Dmuchnął mocniej, a dźwięki wydostały się głośne, bez ładu i składu, ale nie przypuszczał, żeby komukolwiek to miało teraz przeszkadzać. Za to rozejrzał się, po chwili posyłając lekki uśmiech do dzieciaka, który właśnie sie chował najwyraźniej za mamą, siostrą czy inną opiekunką. Bał się, że na niego nakrzyczy?
- Oho, piękna kula śniegu - zaraz rzucił, wyraźnie niezrażony, obracając się bardziej do nieznanej mu kobiety przodem, czy raczej w domyśle do dziecka. - Chcesz posłuchać piosenki? Znam kilka, do których możesz potańczyć jeśli chcesz - rzucił, a nie czekając na odpowiedź, bo w końcu niektóre dzieciaki bywały nieśmiałe w stosunku do obcych, zaraz przysunął harmonijkę do ust i zaczął grać. Z uśmiechem, z zadowoleniem, po prostu kontynuował melodię, którą moment wcześniej przerwał. Nikt by się nie martwił tym, że w tak piękne popołudnie o trzynastej coś złego mogłoby się wydarzyć, prawda?
Nie przeszkadzało mu, gdy jakieś dziecko zachowało się przy nim w taki, a nie inny sposób - biegało, śmiało się czy nawet rzuciło w niego śnieżką. Było po prostu dzieckiem i sam miał ogromną tolerancję na takie zachowania, tym bardziej, że sam za młodu był… cóż, wszędzie. Nie było wcale łatwo go opanować i chyba jego rodzeństwo doskonale o tym wiedziało - nie wspominając już nawet o profesorach w Hogwarcie czy starszych w taborze.
Czując kulę śniegu, zaraz się nieco zachwiał, postępując nogą do przodu i łapiąc na nowo równowagę. Chociaż to też spowodowało, że kompletnie zafałszował i urwał graną melodię. Dmuchnął mocniej, a dźwięki wydostały się głośne, bez ładu i składu, ale nie przypuszczał, żeby komukolwiek to miało teraz przeszkadzać. Za to rozejrzał się, po chwili posyłając lekki uśmiech do dzieciaka, który właśnie sie chował najwyraźniej za mamą, siostrą czy inną opiekunką. Bał się, że na niego nakrzyczy?
- Oho, piękna kula śniegu - zaraz rzucił, wyraźnie niezrażony, obracając się bardziej do nieznanej mu kobiety przodem, czy raczej w domyśle do dziecka. - Chcesz posłuchać piosenki? Znam kilka, do których możesz potańczyć jeśli chcesz - rzucił, a nie czekając na odpowiedź, bo w końcu niektóre dzieciaki bywały nieśmiałe w stosunku do obcych, zaraz przysunął harmonijkę do ust i zaczął grać. Z uśmiechem, z zadowoleniem, po prostu kontynuował melodię, którą moment wcześniej przerwał. Nikt by się nie martwił tym, że w tak piękne popołudnie o trzynastej coś złego mogłoby się wydarzyć, prawda?
Mysie oczy wystające zza ławki wpatrywały się w Thomasa z coraz większym zaciekawieniem i pozornie wszystko się zgadzało — wesoła muzyka miała zwabić kolejne dziecko do wspólnej zabawy. Być może, jeżeli dopisze mu szczęście, kilka monet wyląduje w wyłożonej na ziemi czapce. Ale tak się nie stało, bo młody Edwin Multon różnił się od innych dzieci. Jego matka nie podniosła oczu znad gazety, kiedy powoli przesuwał się w stronę grajka. Dopiero kiedy uniósł małą rączkę w górę i pokazał na niego palcem, Silke przesunęła wzrokiem w jego stronę. Uniosła jedną z brwi.
— Cygan — powiedział swoim cichym, piskliwym, dziecięcym głosem. Cygan? Na brodę Merlina, skąd jej dziecko wiedziało, kto to jest Cygan? Trzymana przez nią gazeta zaszeleściła, kiedy złożyła ją i zwinęła w rulon. Odgrodziła nim przestrzeń pomiędzy Thomasem a swoim synem.
— Nie dotykaj go słońce, jeszcze się czymś zarazisz — wyjaśniła zdecydowanie zbyt słodkim głosem jak na to, co właśnie powiedziała. Prawdopodobnie, gdyby nie trzymana bez choćby cienia wstydu, propagandowa gazeta, obraz Silke wskazywałby teraz na kogoś pozytywnego — odziana pudroworóżowy płaszczyk, dopasowany do niego mały, szpiczasty kapelusik i perłowe pantofelki, odpoczywała na parkowej ławce wśród pokrytych białym puchem drzew. Wyglądała jak Oaza niewinności, którą z pewnością nie była.
— Pewnie jest bezdomny, dlatego żebrze, bo raczej nie dzieli się z nami tym rzępoleniem przez wzgląd na altruizm czy sympatię... ta muzyka brzmi jak błaganie o litość. — Wzrok Silke przesunął się na Thomasa. Nie spoglądała na niego w spodziewany przez niego zapewne sposób pełen pogardy dla takich jak on i mu podobnych. Niebieskie oczy pełne były ciepła i sympatii, ale to właśnie przerażało w tym najbardziej, bo kobieta była ich pozbawiona, co udowodniła zaledwie dwoma wypowiedzianymi przed chwilą zdaniami.
Chłopiec pokiwał głową, opuszczając dłoń. Wciąż jednak wpatrywał się w Doe, jakby chciał przeanalizować dobrze wszystko, co robił.
— Kot — stwierdził jakże inteligentnie. — Moja mama nie lubi kotów. Wujek Faustus mówi, że...
— Stop — przerwała mu. — Nie możemy wrócić do tego, jak rzucałeś w niego śniegiem? — Może wtedy sobie pójdzie... albo przynajmniej ten pchlarz przestanie się do niej zbliżać...
— Cygan — powiedział swoim cichym, piskliwym, dziecięcym głosem. Cygan? Na brodę Merlina, skąd jej dziecko wiedziało, kto to jest Cygan? Trzymana przez nią gazeta zaszeleściła, kiedy złożyła ją i zwinęła w rulon. Odgrodziła nim przestrzeń pomiędzy Thomasem a swoim synem.
— Nie dotykaj go słońce, jeszcze się czymś zarazisz — wyjaśniła zdecydowanie zbyt słodkim głosem jak na to, co właśnie powiedziała. Prawdopodobnie, gdyby nie trzymana bez choćby cienia wstydu, propagandowa gazeta, obraz Silke wskazywałby teraz na kogoś pozytywnego — odziana pudroworóżowy płaszczyk, dopasowany do niego mały, szpiczasty kapelusik i perłowe pantofelki, odpoczywała na parkowej ławce wśród pokrytych białym puchem drzew. Wyglądała jak Oaza niewinności, którą z pewnością nie była.
— Pewnie jest bezdomny, dlatego żebrze, bo raczej nie dzieli się z nami tym rzępoleniem przez wzgląd na altruizm czy sympatię... ta muzyka brzmi jak błaganie o litość. — Wzrok Silke przesunął się na Thomasa. Nie spoglądała na niego w spodziewany przez niego zapewne sposób pełen pogardy dla takich jak on i mu podobnych. Niebieskie oczy pełne były ciepła i sympatii, ale to właśnie przerażało w tym najbardziej, bo kobieta była ich pozbawiona, co udowodniła zaledwie dwoma wypowiedzianymi przed chwilą zdaniami.
Chłopiec pokiwał głową, opuszczając dłoń. Wciąż jednak wpatrywał się w Doe, jakby chciał przeanalizować dobrze wszystko, co robił.
— Kot — stwierdził jakże inteligentnie. — Moja mama nie lubi kotów. Wujek Faustus mówi, że...
— Stop — przerwała mu. — Nie możemy wrócić do tego, jak rzucałeś w niego śniegiem? — Może wtedy sobie pójdzie... albo przynajmniej ten pchlarz przestanie się do niej zbliżać...
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
- Rom - poprawił zaraz dzieciaka, zupełnie się nie przejmując. Cóż, ciężko było go urazić takim słowem jak Cygan, ale lubił czasem zabawić się ludźmi, poprawiając ich w ten sposób. Jeśli nazwą go Romem, poprawi ich na Cygana i na odwrót - bo dlaczego nie? Skoro musieli już wytykać jego pochodzenie.
Jednak zaraz zmarszczył brwi, słysząc kobiety. Już mu się wydawało, że miał szansę coś ugrać, bo obca wydawała się być raczej przyjazną osobą - tak jak większość kobiet z dziećmi przechadzających się po parku. Chociaż może rzeczywiście w tych ładniejszych i bogatszych dzielnicach wiele osób spoglądało na niego z obrzydzeniem i lękiem, dlatego wolał zostawać w okolicach typowo handlowych niż wypoczynkowych. Różnorodny tłum dawał mu większe pole do popisu…
Zmarszczył jednak brwi, zaraz słysząc kolejne słowa kobiety. Rzępolenie?
- Nie lubi kotów, nie lubi muzyki. Pewnie niewiele rzeczy lubi poza ubliżaniem ludziom - stwierdził, wbijając wzrok w gazetę. Słabo już z nim było, że po ostatnim ślęczeniu nad Czarownicą, był w stanie rozpoznać, że to nie był ten konkretny magazyn w jej rękach. Horyzont zaklęć? A może propagandowa? Ech, nie zdziwiłby się na to drugie.
Zaraz jednak znów sięgnął do harmonijki, przykładając ją do ust i specjalnie fałszując tak jak tylko mógł, wydając jak najgłośniejsze dźwięki tylko potrafił, a płuca już miał wytrzymałe i pojemne od lat grania na tym instrumencie, więc zdołał to przytrzymać przez dłuższy moment.
- Och, mówisz o mojej muzyce? Myślałem, że mówisz o innym rzępoleniu, o swoim głosie - dodał, odsuwając zaraz instrument od ust i odkładając go do kieszeni. No naprawdę, co za babsztyl. Nie miała niczego innego do roboty niż głośnego narzekania i obrażania go z pochodzenia? - Angielka? Czy inna Brytolka? Anglicy się na muzyce nie znają, na tańcach i zabawach tym bardziej, biedne dziecko pewnie nawet nie wie jak zaprosić do tańca kogoś - zaczął mówić po romsku, wyraźnie nie mając zamiaru przestać drażnić się z kobietą. Skoro tak bardzo chciała uznawać go za zwykłego cygana to nie musiała rozumieć, co mówić.
Jednak zaraz zmarszczył brwi, słysząc kobiety. Już mu się wydawało, że miał szansę coś ugrać, bo obca wydawała się być raczej przyjazną osobą - tak jak większość kobiet z dziećmi przechadzających się po parku. Chociaż może rzeczywiście w tych ładniejszych i bogatszych dzielnicach wiele osób spoglądało na niego z obrzydzeniem i lękiem, dlatego wolał zostawać w okolicach typowo handlowych niż wypoczynkowych. Różnorodny tłum dawał mu większe pole do popisu…
Zmarszczył jednak brwi, zaraz słysząc kolejne słowa kobiety. Rzępolenie?
- Nie lubi kotów, nie lubi muzyki. Pewnie niewiele rzeczy lubi poza ubliżaniem ludziom - stwierdził, wbijając wzrok w gazetę. Słabo już z nim było, że po ostatnim ślęczeniu nad Czarownicą, był w stanie rozpoznać, że to nie był ten konkretny magazyn w jej rękach. Horyzont zaklęć? A może propagandowa? Ech, nie zdziwiłby się na to drugie.
Zaraz jednak znów sięgnął do harmonijki, przykładając ją do ust i specjalnie fałszując tak jak tylko mógł, wydając jak najgłośniejsze dźwięki tylko potrafił, a płuca już miał wytrzymałe i pojemne od lat grania na tym instrumencie, więc zdołał to przytrzymać przez dłuższy moment.
- Och, mówisz o mojej muzyce? Myślałem, że mówisz o innym rzępoleniu, o swoim głosie - dodał, odsuwając zaraz instrument od ust i odkładając go do kieszeni. No naprawdę, co za babsztyl. Nie miała niczego innego do roboty niż głośnego narzekania i obrażania go z pochodzenia? - Angielka? Czy inna Brytolka? Anglicy się na muzyce nie znają, na tańcach i zabawach tym bardziej, biedne dziecko pewnie nawet nie wie jak zaprosić do tańca kogoś - zaczął mówić po romsku, wyraźnie nie mając zamiaru przestać drażnić się z kobietą. Skoro tak bardzo chciała uznawać go za zwykłego cygana to nie musiała rozumieć, co mówić.
— Czym różni się Cygan od Roma? — Zapytał od razu, nieco niewyraźnie, jak to dziecko, ale jednocześnie całkiem rozsądnie, już nie jak dziecko. Podobnie jak Silke, dorastał zdecydowanie za szybko jak na swój wiek, zauważając coraz więcej rzeczy zupełnie obcych rówieśnikom. Kobieta była z tego powodu całkiem zadowolona, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że jej syn jest taki przez wzgląd na pewne braki w swoim życiu.
— Zagraj na tej swojej fujarce Bacha, to może zmienię co do ciebie zdanie, brudasie — powiedziała z nutą zażenowania przebijającą się przez słodki głos. Przypadkiem wydała się tym samym, że nie miała pojęcia, na jakim instrumencie właściwie grał Thomas. Jej wiedza muzyczna opierała się wyłącznie na tym, czego wymagała od niej rodzina — musiała udawać, że lubi muzykę klasyczną i nie nudzą jej rozmowy o tym jak niesamowicie zagrał dzisiaj jakiś tam skrzypek... Szczerze, to nie czuła nigdy żadnej różnicy pomiędzy występami różnych skrzypków. Wszyscy brzmieli tak samo. Mąż jej mówił, że jest głucha na muzykę i chyba miał rację. Na szczęście rola kobiety była prosta — trzeba było uśmiechać się, przytakiwać i zadawać pytania. Nikt nigdy nie oczekiwał od niej tego, że się zacznie uzewnętrzniać i komentować cokolwiek z siłą podobną mężczyźnie. Musiała tylko opanować kilka kroków, coby Multonom ani Wilkesom nie narobić wstydu, a tak poza tym... większość jej życia stanowiły liczby.
Teraz na przykład liczyła, jak daleko odleciałyby zwłoki Thomasa, gdyby rzucić zaklęcie wysadzające na jego kota. Skoro się już tak krzątał pomiędzy jego nogami, to niech się jej do czegoś przyda. Jedno machnięcie różdżką... ale też pewnie jakaś trauma dla Edwina. Prościej by było, gdyby sobie po prostu poszedł i przestał jej przeszkadzać w... podziwianiu parku i narzekaniu na wszystko. Zasłaniał jej widok na najładniejsze drzewo w okolicy.
— Nie wiedziałam, że bezdomni opracowali już własny język — przyznała. — Teraz tylko usypcie sobie jakąś wyspę ze śmieci na morzu i zamieszkajcie tam, żebym nie musiała nas was patrzeć.
— Zagraj na tej swojej fujarce Bacha, to może zmienię co do ciebie zdanie, brudasie — powiedziała z nutą zażenowania przebijającą się przez słodki głos. Przypadkiem wydała się tym samym, że nie miała pojęcia, na jakim instrumencie właściwie grał Thomas. Jej wiedza muzyczna opierała się wyłącznie na tym, czego wymagała od niej rodzina — musiała udawać, że lubi muzykę klasyczną i nie nudzą jej rozmowy o tym jak niesamowicie zagrał dzisiaj jakiś tam skrzypek... Szczerze, to nie czuła nigdy żadnej różnicy pomiędzy występami różnych skrzypków. Wszyscy brzmieli tak samo. Mąż jej mówił, że jest głucha na muzykę i chyba miał rację. Na szczęście rola kobiety była prosta — trzeba było uśmiechać się, przytakiwać i zadawać pytania. Nikt nigdy nie oczekiwał od niej tego, że się zacznie uzewnętrzniać i komentować cokolwiek z siłą podobną mężczyźnie. Musiała tylko opanować kilka kroków, coby Multonom ani Wilkesom nie narobić wstydu, a tak poza tym... większość jej życia stanowiły liczby.
Teraz na przykład liczyła, jak daleko odleciałyby zwłoki Thomasa, gdyby rzucić zaklęcie wysadzające na jego kota. Skoro się już tak krzątał pomiędzy jego nogami, to niech się jej do czegoś przyda. Jedno machnięcie różdżką... ale też pewnie jakaś trauma dla Edwina. Prościej by było, gdyby sobie po prostu poszedł i przestał jej przeszkadzać w... podziwianiu parku i narzekaniu na wszystko. Zasłaniał jej widok na najładniejsze drzewo w okolicy.
— Nie wiedziałam, że bezdomni opracowali już własny język — przyznała. — Teraz tylko usypcie sobie jakąś wyspę ze śmieci na morzu i zamieszkajcie tam, żebym nie musiała nas was patrzeć.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
- Pochodzeniem, dialektem, kulturą. Widzisz, cygan by cię już ukradł i wyrzucił gdzieś do rzeki, a jako Rom mam więcej ogłady i kultury - odpowiedział że czysto kłamiąc i zmyślając, dosłownie wdając się w kłótnię z dzieciakiem. Małym gówniakiem! Chociaż takie dyskusje z pewnością były na poziomie Tomka. A przynajmniej ci, którzy go znają, wcale by się nie zdziwili na fakt, że ten zaczyna się wyzywać z jakimś dzieciakiem.
Zmarszczył brwi, coraz bardziej zdenerwowany i oburzony takim zachowaniem. Fujarka! Ha! I co jeszcze?! Zero poszanowania dla pięknych instrumentów. Co ona sobie w ogóle wyobrażała?! Nie dość, że obrażała kulturę to jeszcze instrument, z którego sama nie byłaby w stanie wydać żadnego dźwięku. Puste łby, tyle było z kobiet z wyższych sfer w tych czasach. Czy ona nie powinna znać się chociaż minimalnie na tej całej muzyce? Wyraźnie można było być jeszcze gorszym kulturalnym ignorantem niż niektórzy biedacy.
Chociaż co jak co, ale muzyka dla Thomasa i jego rodziny była tą dziedziną, na której znało się lepiej niż po prostu dobrze. Wychowali się wśród niej, żyli nią każdego dnia. Tańce, śpiewy i instrumenty. Nawet jeśli harmonijka była niewielka i niepozorna, wciąż znaczyła wiele. Była z nim przez te wszystkie lata...
- Sama będziesz bezdomna, jak ci ktoś tę ruderę spali. Londyn to duże miasto, nikt nie zauważy że jedna kamienica spłonęła - rzucił, chociaż tym razem po gaelicku, a nie po romsku, który brzmiał znów zupełnie inaczej. Chociaż czy przypadkiem każdy obcy język, z którym się nie zaznajomiło, nie brzmiał po prostu jak zwykły bełkot? - Nie rozumiesz tępa babo? To może romski? Zatkało? Ignorantka jebana - warknął po romsku, wpatrując się w nieznajomą, po chwili przenosząc wzrok na dzieciaka.
- Proszę Bardzo, twoja matka ma na siebie klątwę głuchoty na trzy pokolenia w przód, ciesz się swoim słuchem póki możesz. Chociaż i tak wam się na nic nie przydaje - rzucił, uśmiechając się po chwili w przesłodzony sposób jakby chciał przedrzeźnić sposób bycia Silke. I Co z tego, że rzucanie klątw było jakimś dziwnym, nigdy dla niego niezrozumiałym stereotypem wymyślonym przez obcych? Mógł czasami tego użyć na swoją korzyść.
Zmarszczył brwi, coraz bardziej zdenerwowany i oburzony takim zachowaniem. Fujarka! Ha! I co jeszcze?! Zero poszanowania dla pięknych instrumentów. Co ona sobie w ogóle wyobrażała?! Nie dość, że obrażała kulturę to jeszcze instrument, z którego sama nie byłaby w stanie wydać żadnego dźwięku. Puste łby, tyle było z kobiet z wyższych sfer w tych czasach. Czy ona nie powinna znać się chociaż minimalnie na tej całej muzyce? Wyraźnie można było być jeszcze gorszym kulturalnym ignorantem niż niektórzy biedacy.
Chociaż co jak co, ale muzyka dla Thomasa i jego rodziny była tą dziedziną, na której znało się lepiej niż po prostu dobrze. Wychowali się wśród niej, żyli nią każdego dnia. Tańce, śpiewy i instrumenty. Nawet jeśli harmonijka była niewielka i niepozorna, wciąż znaczyła wiele. Była z nim przez te wszystkie lata...
- Sama będziesz bezdomna, jak ci ktoś tę ruderę spali. Londyn to duże miasto, nikt nie zauważy że jedna kamienica spłonęła - rzucił, chociaż tym razem po gaelicku, a nie po romsku, który brzmiał znów zupełnie inaczej. Chociaż czy przypadkiem każdy obcy język, z którym się nie zaznajomiło, nie brzmiał po prostu jak zwykły bełkot? - Nie rozumiesz tępa babo? To może romski? Zatkało? Ignorantka jebana - warknął po romsku, wpatrując się w nieznajomą, po chwili przenosząc wzrok na dzieciaka.
- Proszę Bardzo, twoja matka ma na siebie klątwę głuchoty na trzy pokolenia w przód, ciesz się swoim słuchem póki możesz. Chociaż i tak wam się na nic nie przydaje - rzucił, uśmiechając się po chwili w przesłodzony sposób jakby chciał przedrzeźnić sposób bycia Silke. I Co z tego, że rzucanie klątw było jakimś dziwnym, nigdy dla niego niezrozumiałym stereotypem wymyślonym przez obcych? Mógł czasami tego użyć na swoją korzyść.
Chłopiec zmarszczył brwi. Nie wyglądał na wystraszonego, a po prostu na zdziwionego. I ku możliwemu zdziwieniu wzruszył ramionami i powrócił do toczenia kuli ze śniegu. Najwyraźniej Thomas zdołał zaspokoić jego ciekawość. Silke natomiast zniesmaczyła się tym już kompletnie. Darowałaby mu obelgi w swoją stronę, bo przywykła już do tego, że biedacy byli biedakami, ale mówienie jej synowi, że ktoś miał wyrzucić go w worku do rzeki, nie należało do rzeczy, które chciała pozostawić bez komentarza. Wyrzuciła zwiniętą w rulon gazetę do pobliskiego kosza i wstała. Thomas mógł być od niej wyższy, ale że nosiła buty na obcasie, wyglądała na o wiele wyższą niż w rzeczywistości była. Jedną rękę oparła o biodro, drugą wyciągnęła z płaszcza różdżkę i wycelowała nią w chłopaka.
— Bardzo dobrze. Głusi ludzie nie muszą słuchać twojego jazgotu.
Na nieszczęście Thomasa Silke nie była ignorantką jedynie w kwestii muzyki. Miejskie legendy o miejscowych Cyganach ominęły ją łukiem może nie tak szerokim jak można się było spodziewać (bo przecież musiała orientować się w tym, co dzieje się wokół niej, skoro pracowała w biurze Rzecznika), ale nawet jeżeli uszczknęła trochę plotek o ich zdolnościach to... przecież wiedziała mniej-więcej, jak działają klątwy. Nie na tyle, aby mogła ich użyć, bo nie była nawet adeptką czarnej magii — ledwo kiełkowała. Mogła jednak zrozumieć absurd sytuacji.
— Ceruus — powiedziała, celując w jego głowę. Proste zaklęcie transmutacyjne miało wyczarować na jego głowie pokaźnych rozmiarów poroże. Było nieszkodliwe, dowcipne, ale jednak ciężkie do zdjęcia bez odpowiedniego eliksiru lub cierpliwości, a liczyła na to, że Doe będzie obu tych rzeczy pozbawiony. Jeżeli to go nie ugasi, mogła jeszcze zamienić go w żabę... i najlepiej zabrać przy okazji jego różdżkę. I kopnąć kota. To uczyniwszy, planowała się najzwyczajniej w świecie z parku ulotnić. Nic tu po niej skoro odpoczynek zakłócał jej jakiś bałwan. Męczyło ją trochę wrażenie, że już się znali. Być może ze szkoły? Skoro tutaj stał, to musiał być czarodziejem, prawda? Nie zamierzała jednak poświęcać mu ani chwili czasu więcej niż było to konieczne.
— Bardzo dobrze. Głusi ludzie nie muszą słuchać twojego jazgotu.
Na nieszczęście Thomasa Silke nie była ignorantką jedynie w kwestii muzyki. Miejskie legendy o miejscowych Cyganach ominęły ją łukiem może nie tak szerokim jak można się było spodziewać (bo przecież musiała orientować się w tym, co dzieje się wokół niej, skoro pracowała w biurze Rzecznika), ale nawet jeżeli uszczknęła trochę plotek o ich zdolnościach to... przecież wiedziała mniej-więcej, jak działają klątwy. Nie na tyle, aby mogła ich użyć, bo nie była nawet adeptką czarnej magii — ledwo kiełkowała. Mogła jednak zrozumieć absurd sytuacji.
— Ceruus — powiedziała, celując w jego głowę. Proste zaklęcie transmutacyjne miało wyczarować na jego głowie pokaźnych rozmiarów poroże. Było nieszkodliwe, dowcipne, ale jednak ciężkie do zdjęcia bez odpowiedniego eliksiru lub cierpliwości, a liczyła na to, że Doe będzie obu tych rzeczy pozbawiony. Jeżeli to go nie ugasi, mogła jeszcze zamienić go w żabę... i najlepiej zabrać przy okazji jego różdżkę. I kopnąć kota. To uczyniwszy, planowała się najzwyczajniej w świecie z parku ulotnić. Nic tu po niej skoro odpoczynek zakłócał jej jakiś bałwan. Męczyło ją trochę wrażenie, że już się znali. Być może ze szkoły? Skoro tutaj stał, to musiał być czarodziejem, prawda? Nie zamierzała jednak poświęcać mu ani chwili czasu więcej niż było to konieczne.
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Był coraz bardziej zirytowany i zdenerwowany na jakąś głupią babę. Co ona sobie w ogóle wyobrażała? Miał takie samo prawo przebywać tutaj co i ona, ba! To ona nie miała prawa tutaj go obrażać. Chociaż mimowolnie się spiął, widząc jak ta wyciąga różdżkę. Ach, tak, doskonale. Oczywiście, że tchórze się w pierwszej kolejności chowali za magią! Bo co by lepszego użyć? Pfff!
Nie zdążył zareagować, spróbować wykonać uniku lub czegokolwiek, bo też Dynia pod jego nogami coraz bardziej domagał się uwagi z jego strony, ocierając się o jego nogi. Głupi kot! Chociaż i tak go uwielbiał... Był przeuroczy i jak żaden inny zwierz rzeczywiście go polubił... Ach, pierwszy jego zwierzak. Musiał się nauczyć jak się lepiej nad nim zajmować...
- Ty pieprzona babo! - warknął na nią po romsku. - Niedojebali cię czy co!? Na bachora rzucaj takie zaklęcia, a nie na mnie! - zaraz warknął znów, bezkarnie, korzystając wciąż z języka, który był mu najbliższy, bo to głównie nim posługiwał się z rodziną kiedy byli sam na sam.
Czując rogi wyrastające mu z głowy, skrzywił się. Oj, cudownie. Znał to zaklęcie, jak raz je rozpoznawał i jeszcze bardziej się w nim zagotowało!
Zaraz pochylił się, zbierając śnieg w gołe dłonie i szybko ugniatając je. Tak się chciała magią posługiwać, to niech ma! Babsko głupie! Co ona sobie wyobrażała!?
Zamachnął się zaraz, rzucając w kobietę śnieżką, a tuż po tym schylił się po kota - chociaż był niemalże pewny, że Dynia sam by za nim pobiegł. Zawsze za nim biegł, chcąc towarzyszyć mu w drodze do domu. Zadziwiająco, bo zawsze myślał, że koty chadzały własnymi ścieżkami w przeciwieństwie do psów... ale miło było się przekonać, że jest inaczej w tej kwestii.
Zaraz jednak, nie obracając się więcej na kobietę, ruszył ścieżką czym prędzej. Powinien uciekać, zanim to babsko zawoła kogoś tutaj albo pożali się komuś, jak to została zaatakowana przez bezdomnego. Niech ją szlag, przynajmniej dostała za swoje!
|Rzut śnieżką, stoimy raczej niedaleko, więc ST 30 (spostrzegawczość I zbijam do 20), + 30 do rzutu za zwinność (-10 przez kolano)
Zt.
Nie zdążył zareagować, spróbować wykonać uniku lub czegokolwiek, bo też Dynia pod jego nogami coraz bardziej domagał się uwagi z jego strony, ocierając się o jego nogi. Głupi kot! Chociaż i tak go uwielbiał... Był przeuroczy i jak żaden inny zwierz rzeczywiście go polubił... Ach, pierwszy jego zwierzak. Musiał się nauczyć jak się lepiej nad nim zajmować...
- Ty pieprzona babo! - warknął na nią po romsku. - Niedojebali cię czy co!? Na bachora rzucaj takie zaklęcia, a nie na mnie! - zaraz warknął znów, bezkarnie, korzystając wciąż z języka, który był mu najbliższy, bo to głównie nim posługiwał się z rodziną kiedy byli sam na sam.
Czując rogi wyrastające mu z głowy, skrzywił się. Oj, cudownie. Znał to zaklęcie, jak raz je rozpoznawał i jeszcze bardziej się w nim zagotowało!
Zaraz pochylił się, zbierając śnieg w gołe dłonie i szybko ugniatając je. Tak się chciała magią posługiwać, to niech ma! Babsko głupie! Co ona sobie wyobrażała!?
Zamachnął się zaraz, rzucając w kobietę śnieżką, a tuż po tym schylił się po kota - chociaż był niemalże pewny, że Dynia sam by za nim pobiegł. Zawsze za nim biegł, chcąc towarzyszyć mu w drodze do domu. Zadziwiająco, bo zawsze myślał, że koty chadzały własnymi ścieżkami w przeciwieństwie do psów... ale miło było się przekonać, że jest inaczej w tej kwestii.
Zaraz jednak, nie obracając się więcej na kobietę, ruszył ścieżką czym prędzej. Powinien uciekać, zanim to babsko zawoła kogoś tutaj albo pożali się komuś, jak to została zaatakowana przez bezdomnego. Niech ją szlag, przynajmniej dostała za swoje!
|Rzut śnieżką, stoimy raczej niedaleko, więc ST 30 (spostrzegawczość I zbijam do 20), + 30 do rzutu za zwinność (-10 przez kolano)
Zt.
Silke nie rozumiała tego, co mówi do niej Thomas, ale nie przeszkadzało jej to szczególnie. Niech sobie bełkocze sam do siebie w swoim języku, skoro pomaga mu to przełknąć to, jaką porażką było jego życie. Komiczne zdenerwowanie, którym tryskał we wszystkie strony, przyniosło Silke jakiś cień chorej satysfakcji. Skoro on zepsuł dzień jej, to i ona musiała zepsuć dzień jemu — ta potrzeba była w niej silniejsza niż cokolwiek innego. Miała cichą nadzieję, że Doe spędzi następną dobę na nieudolnym rzucaniu w rogi Finite, albo że go ktoś za to chociaż zbeszta, że się znowu w jakieś kłopoty wpakował. Multon natomiast wróci spokojnie do mieszkania, aby usiąść przy kominku i rozwiązywać nowy zestaw krzyżówek. Cały ten konflikt był przykładem czegoś kompletnie niepotrzebnego w życiu obojga, a jednak starli się ze sobą tak gwałtownie, jak iskra podpala suchą trawę. Po co? Dlaczego? Nie umiała na to odpowiedzieć. Może to narastająca w niej frustracja, a może coś innego? Coraz intensywniej rozważała przystanie na wzięcie udziału w badaniach Perseusa, bo miał jakiś pomysł. Cel, do którego dążył. I jakkolwiek absurdalny by nie był, dawał Silke do roboty cokolwiek poza pracą i walką z własnymi demonami. Chciała spróbować czegoś nowego.
— Acus — powiedziała, celując w śnieżkę, aby transmutować ją w kulkę waty, którą następnie strzepnęła z rękawa płaszcza. Najwidoczniej zabrakło mu zapału do walki, bo poza tym nie zrobił absolutnie nic, co mogłaby odebrać jako atak. Przetarła więc różdżkę chusteczką i schowała ją na powrót do kieszeni płaszcza. Dlaczego nie rzucił w nią żadnym zaklęciem, tylko skleił śnieg rękoma? Wzruszyła ramionami do tej myśli. Skoro wolał zrobić to tak, jego sprawa. I w sumie dobrze dla niego, że postanowił uciec, bo wizyta w Tower mogła stać się jego najmniejszym problemem.
— Edwin, wracamy do domu — zarządziła. Chłopiec podszedł do tego pomysłu niechętnie, ale że był posłusznym dzieckiem, to porzucił swoje najnowsze dzieło — śnieżny walec, a następnie podążył za Silke niczym mała kaczuszka. Ta złapała go za rękę i ruszyła w stronę Pokątnej. — Kto właściwie nauczył cię tego słowa...?
| Z tematu
— Acus — powiedziała, celując w śnieżkę, aby transmutować ją w kulkę waty, którą następnie strzepnęła z rękawa płaszcza. Najwidoczniej zabrakło mu zapału do walki, bo poza tym nie zrobił absolutnie nic, co mogłaby odebrać jako atak. Przetarła więc różdżkę chusteczką i schowała ją na powrót do kieszeni płaszcza. Dlaczego nie rzucił w nią żadnym zaklęciem, tylko skleił śnieg rękoma? Wzruszyła ramionami do tej myśli. Skoro wolał zrobić to tak, jego sprawa. I w sumie dobrze dla niego, że postanowił uciec, bo wizyta w Tower mogła stać się jego najmniejszym problemem.
— Edwin, wracamy do domu — zarządziła. Chłopiec podszedł do tego pomysłu niechętnie, ale że był posłusznym dzieckiem, to porzucił swoje najnowsze dzieło — śnieżny walec, a następnie podążył za Silke niczym mała kaczuszka. Ta złapała go za rękę i ruszyła w stronę Pokątnej. — Kto właściwie nauczył cię tego słowa...?
| Z tematu
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Trzynaście, zagrzmiała babcia w jej wspomnieniach, trzynaście to pechowa liczba. Ja czuję w kościach!
Spacerując po soczyście zielonej, zadbanej trawie, Adda doszła do wniosku, że tak naprawdę nie wierzy w przesądy. Miłość od pierwszego wejrzenia? Pff. Czarny kot zwiastujący okropności? Dobre sobie. Pęknięte lustro i siedem lat nieszczęść? Też coś. Przynoszące pecha piątki trzynastego lub ― jak mówiła jej babcia ― cokolwiek, co w dacie zawiera tę przeklętą liczbę? Zabobony i ciemnota.
Obróciła w palcach cienki, złoty pierścionek ze szmaragdowym oczkiem; przyczynę jej dzisiejszych rozmyślań i lekkiego bujania w obłokach. Lśniący krążek ― pamiątka po babci ― musiał być w jakiś sposób zaklęty, bo kiedy tylko brała go do rąk, przywoływał wspomnienia z nią związane. Nie zawsze przyjemne, ale też nie zawsze smutne, zawsze jednak pozostawiające ją w stanie dziwnego zawieszenia, w nastroju chwiejnym: raz pozwalającym jej się cieszyć tym, co było, a innym razem ściągając na dno.
Jeszcze nie wiedziała, dokąd zostanie zaprowadzona tym razem.
Podrzuciła pierścionek w dłoni, promienie słońca załamały się na krawędzi metalu, poraziły ją w oczy. Natychmiast zacisnęła powieki, odwróciła twarz i… nie poczuła ciężaru złota opadającego na rękę. Rozejrzała się, podejrzewając, że być może zbyt szarpnęła ręką, że przeleciał gdzieś obok, ale nie. Nie było go w pobliżu w trawie, nie było go na pobliskiej ścieżce. Adda poczuła nieprzyjemny dreszcz spływający w dół kręgosłupa, kosteczka po kosteczce. To była jedyna pamiątka, jaką miała po babci. Jedyna i jedna z najdroższych jej sercu.
Szybko i sprawnie obejrzała najbliższy krzak i już kierowała się w stronę następnego, kiedy jej uwagę przykuło ćwierkanie. Niby ładne, melodyjne, ale podszyte srogą dawką kpiny. Adda zadarła głowę ku górze, od razu trafiając na śpiewającego intruza. Nie znała gatunku tego ptaka, zauważyła tyle, że był prawie dwakroć większy niż wróbel, czubek jego głowy porastały żółte piórka, a w szponach patykowatej nóżki zaciskał jej pierścionek. No to, kurwa, świetnie.
― Acc-... ― Już wypowiadała czar, kiedy ptak sfrunął z gałęzi, poleciał prosto na nią. Adda odpędziła go ręką, pacnęła w powietrze raz, drugi, poczuła też, jak starannie upięte włosy wymykają się spod kontroli.
Ptasia gnida przysiadła na przeciwległym drzewie, znów cała uradowana, znów ćwierkając słodko i uszczypliwie.
― Ty mały… ― Znów się zamachnęła, ptak ponownie nie dał jej dojść do głosu. Skuliła się, osłoniła dłońmi uszy (jeszcze tego brakowało, żeby wyrwał jej kolczyki), w duchu już poprzysięgając zemstę. Niech tylko go dorwie, to oskubie i ugotuje rosół. Będzie obrzydliwy i niesmaczny, ale trudno, nie ważne.
― Arresto Momentum! ― krzyknęła w końcu raz, drugi, potem trzeci, ale nie mogła trafić. Ptak poruszał się zbyt szybko, zbyt nieprzewidywalnie, jakby igraszki w parku z czarownicami były dla niego chlebem powszednim. W końcu znów na nią natarł, tym razem wyrywając z dłoni różdżkę.
Adda stłumiła cisnące się na usta przekleństwo.
― Niech ja cię złapię… ― powiedziała, zbierając z ziemi parę kamieni ― oskubię cię, wypatroszę ― z każdym słowem ciskała w niego kolejnymi pociskami ― utopię w smole, potem wskrzeszę, ukatrupię jeszcze raz!
Ostatni kamień odbił się od pnia sosny, przekoziołkował po trawie w bok i chyba kogoś uderzył. Tak jej się przynajmniej wydawało, głuchego odgłosu uderzenia w ciało nie dało się za bardzo pomylić z niczym innym. Obejrzała się przez ramię, złapała spojrzenie jakiejś kobiety. Nie widziała jej nigdy wcześniej.
Odchrząknęła, szybko przeczesała dłonią zwichrzone włosy.
― Możesz mi pomóc? ― spytała, tak po prostu. ― Obawiam się, że z tej opresji nie wyjdę bez ratunku.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Trzynaście strzałów doprowadziło mnie do tego parku. Zaledwie trzy trafienia, marnie. Czarodziejska broń powinna być niedościgła, zawsze bezbłędnie zanurzająca się w ofierze. A jednak wymagała czujnego oka, idealnego wyczucia i przewidywania ruchów. Najwyraźniej ci czarodzieje minęli się z powołaniem, wybierając profesję łowcy. Już z oddali wyczuwałam rechot ptaszysk w popłochu zmieniających kierunki lotu, szybujących panicznie jak najdalej od dymiących strzelb. O tej broni niewiele wiedziałam. Zwykle stawiałam na kuszę lub różdżkę, choć moim pobratymcom zdarzało się na polowania zabierać strzelby. Uznawałam jednak, że niedostatecznie lokują się w moich preferencjach.
Greenwich Park było miejscem, o którym słyszałam już kilka razy. Gdy komukolwiek wspomniałam o swej profesji, polecał mi wybrać się właśnie tutaj. Sądząc po okolicy i wyciu ptasich dziobów, wyłącznie te lotne stworzenia konały na zielonych równinach. Kto miał ambicje na większą zdobycz, musiał wybrać się jeszcze dalej - gdzie zupełnie niknie londyński ślad. Po miejscu tym spodziewałam się raczej przestrzeni weekendowej rozrywki dla fraków spragnionych okazyjnych łowów, niż prawdziwego pola walki. I nie myliłam się.
Rozbestwione pióra fruwały na wszelkie strony, zagarniając dla siebie ogromne kawałki ziemi i powietrza. Demonstracja siły, zasygnalizowanie władzy, przedstawienie pozornej wolności. Podejrzewałam, że mało kto tutaj nad nimi panował, a już na pewno nie tego dnia. Ludziom jednak ten gwar zdawał się wcale nie przeszkadzać. Zaobserwowałam nawet odpoczynek i rozluźnienie w spacerujących alejami sylwetkach. Przysiadali, tonęli w grzecznych pogawędkach o niczym i uważali, że doświadczają przystępnej natury. Tymczasem nad ich głowami pióra ostre jak noże rozrywały chmury i kłęby szarości, które - wbrew pozorom - dotarły tutaj z zabrudzonych dzielnic przemysłowych. Przysiadali na ławkach, podziwiali naturę, czytali poezje i robili te wszystkie sielskie rzeczy, które mnie wydawały się totalną bzdurą. Stratą czasu.
Wiedziałam już, że znajdę tutaj mnóstwo ptasich siedzib i podekscytowanych mężczyzn, którym czapki opadały z siwiejących głów przy każdym oddanym strzale. Przykucnęłam, dłoń zanurzyłam w zieleniejącej się wiosennie trawie. Pojedyncze pióro, nieopodal górka ziemi po krecie, a między tym wszystkim wyraźny ślad końskich kopyt - na kawałku wytartej ziemi. Ślad świeży, wyraźny. Koń kłusował godzinę temu, może dwie. Zmrużyłam oczy, a potem pozwoliłam sobie objąć spojrzeniem okolice jeszcze jeden raz. W oddali, między świeżo zakwitającymi drzewami stała stadnina. Odkrycie to zdołało mnie nieznacznie poruszyć. Chęć na przejażdżkę zdominowała niespodziewanie każdą z myśli. Stukot silnych kopyt rozgniatających wszystko, co tylko spotkały na swej drodze. Na moment znalazłam się gdzieś daleko stąd. Właśnie tam.
Z beznadziejnej nostalgii wyrwał mnie czyjś zrozpaczony głos. Szybko rozmazał się ślad po tamtym wejrzeniu. Wyprostowałam się i natychmiast poszukałam sprawcy zamieszania. Było ich dwóch. Kobieta i ptak złodziejsko zabawiający się jej własnością. Co za żałosny widok. Tylko głupiec pozwala się okraść byle ptaszysku. Obserwowałam przez chwilę waleczne zmagania. Nie miała z nim szans. Nawet z różdżką. Nie wiedziała, jak jej użyć. Wielką mocą należało umieć pokierować stosownie do okoliczności. Nim ona wypowie formułę, krzykacz zdąży w powietrzu okrążyć ją pięć razy. Była szybka? Była czujna? Znała zachowanie tego zwierzęcia? Najwyraźniej nie.
Stałam jak ten posąg, który w kamiennym ciele kryje nieskończone pokłady drwin, ale trwa w ciszy, czyniąc z obserwacji wielka rozrywkę. W przedstawieniu odwracały się role. Greenwich Park proponował inny ich układ: człowiek stawał się ofiarą a ptak łowcą. Nawet nie żałowałam, że czarodziejska kusza pozostała w domu.
Jeden z bezradnie wyrzuconych kamieni drasnął mnie, ale ból był mdły, prawie go nie poczułam. Zostałam jednak zauważona przez nieznajomą. - Pomóc - wymówiłam z wyraźnym wschodnim akceptem. Słowo znałam, było najbardziej wyraźne ze wszystkiego, co powiedziała. Pytanie, błaganie, oczywista droga za ratunkiem. Drugie zdanie było już trudniejsze. Zrozumieć ją mogłam bardziej z oceny sytuacji i analizy gestów, niż dokładności tłumaczenia. Bez błyskotki, bez różdżki, bez nadziei. Chciała kogoś, kto będzie umiał to zrobić. Wyrwać ptaszysku to, co należało do niej. Odpięłam guziki płaszcza, koncentrując spojrzenia na ptaku, który bezczelnie pogwizdywał na gałęzi. Tam gdzieś w cieniu młodych liści poukrywał wszystko. - Trzymaj - odparłam krótko, wciskając jej w dłonie własny płaszcz. Bez niego będzie mi o wiele wygodniej. Podeszłam do drzewa. Ręką objęłam pień. Twardy, stateczny. Wysokość nie stanowiła problemu. Ptak spojrzał na mnie lekceważąco, ale odpłaciłam się tym samym. - Nie uwierzysz? - zakpiłam po rosyjsku. - No to spójrz - dopełniłam krótko, wciskając śmiało stopę w wystający kawałek gałęzi. Tak zaczęłam się wspinać. Drzewa nie stanowiły wyzwania. Panowałam nad kończynami, dbałam o właściwy chwyt. Spodziewałam, że ptak odfrunie, widząc mnie tak blisko. On jednak uparcie siedział, pilnując łupów. Byłam mu intruzem.
Greenwich Park było miejscem, o którym słyszałam już kilka razy. Gdy komukolwiek wspomniałam o swej profesji, polecał mi wybrać się właśnie tutaj. Sądząc po okolicy i wyciu ptasich dziobów, wyłącznie te lotne stworzenia konały na zielonych równinach. Kto miał ambicje na większą zdobycz, musiał wybrać się jeszcze dalej - gdzie zupełnie niknie londyński ślad. Po miejscu tym spodziewałam się raczej przestrzeni weekendowej rozrywki dla fraków spragnionych okazyjnych łowów, niż prawdziwego pola walki. I nie myliłam się.
Rozbestwione pióra fruwały na wszelkie strony, zagarniając dla siebie ogromne kawałki ziemi i powietrza. Demonstracja siły, zasygnalizowanie władzy, przedstawienie pozornej wolności. Podejrzewałam, że mało kto tutaj nad nimi panował, a już na pewno nie tego dnia. Ludziom jednak ten gwar zdawał się wcale nie przeszkadzać. Zaobserwowałam nawet odpoczynek i rozluźnienie w spacerujących alejami sylwetkach. Przysiadali, tonęli w grzecznych pogawędkach o niczym i uważali, że doświadczają przystępnej natury. Tymczasem nad ich głowami pióra ostre jak noże rozrywały chmury i kłęby szarości, które - wbrew pozorom - dotarły tutaj z zabrudzonych dzielnic przemysłowych. Przysiadali na ławkach, podziwiali naturę, czytali poezje i robili te wszystkie sielskie rzeczy, które mnie wydawały się totalną bzdurą. Stratą czasu.
Wiedziałam już, że znajdę tutaj mnóstwo ptasich siedzib i podekscytowanych mężczyzn, którym czapki opadały z siwiejących głów przy każdym oddanym strzale. Przykucnęłam, dłoń zanurzyłam w zieleniejącej się wiosennie trawie. Pojedyncze pióro, nieopodal górka ziemi po krecie, a między tym wszystkim wyraźny ślad końskich kopyt - na kawałku wytartej ziemi. Ślad świeży, wyraźny. Koń kłusował godzinę temu, może dwie. Zmrużyłam oczy, a potem pozwoliłam sobie objąć spojrzeniem okolice jeszcze jeden raz. W oddali, między świeżo zakwitającymi drzewami stała stadnina. Odkrycie to zdołało mnie nieznacznie poruszyć. Chęć na przejażdżkę zdominowała niespodziewanie każdą z myśli. Stukot silnych kopyt rozgniatających wszystko, co tylko spotkały na swej drodze. Na moment znalazłam się gdzieś daleko stąd. Właśnie tam.
Z beznadziejnej nostalgii wyrwał mnie czyjś zrozpaczony głos. Szybko rozmazał się ślad po tamtym wejrzeniu. Wyprostowałam się i natychmiast poszukałam sprawcy zamieszania. Było ich dwóch. Kobieta i ptak złodziejsko zabawiający się jej własnością. Co za żałosny widok. Tylko głupiec pozwala się okraść byle ptaszysku. Obserwowałam przez chwilę waleczne zmagania. Nie miała z nim szans. Nawet z różdżką. Nie wiedziała, jak jej użyć. Wielką mocą należało umieć pokierować stosownie do okoliczności. Nim ona wypowie formułę, krzykacz zdąży w powietrzu okrążyć ją pięć razy. Była szybka? Była czujna? Znała zachowanie tego zwierzęcia? Najwyraźniej nie.
Stałam jak ten posąg, który w kamiennym ciele kryje nieskończone pokłady drwin, ale trwa w ciszy, czyniąc z obserwacji wielka rozrywkę. W przedstawieniu odwracały się role. Greenwich Park proponował inny ich układ: człowiek stawał się ofiarą a ptak łowcą. Nawet nie żałowałam, że czarodziejska kusza pozostała w domu.
Jeden z bezradnie wyrzuconych kamieni drasnął mnie, ale ból był mdły, prawie go nie poczułam. Zostałam jednak zauważona przez nieznajomą. - Pomóc - wymówiłam z wyraźnym wschodnim akceptem. Słowo znałam, było najbardziej wyraźne ze wszystkiego, co powiedziała. Pytanie, błaganie, oczywista droga za ratunkiem. Drugie zdanie było już trudniejsze. Zrozumieć ją mogłam bardziej z oceny sytuacji i analizy gestów, niż dokładności tłumaczenia. Bez błyskotki, bez różdżki, bez nadziei. Chciała kogoś, kto będzie umiał to zrobić. Wyrwać ptaszysku to, co należało do niej. Odpięłam guziki płaszcza, koncentrując spojrzenia na ptaku, który bezczelnie pogwizdywał na gałęzi. Tam gdzieś w cieniu młodych liści poukrywał wszystko. - Trzymaj - odparłam krótko, wciskając jej w dłonie własny płaszcz. Bez niego będzie mi o wiele wygodniej. Podeszłam do drzewa. Ręką objęłam pień. Twardy, stateczny. Wysokość nie stanowiła problemu. Ptak spojrzał na mnie lekceważąco, ale odpłaciłam się tym samym. - Nie uwierzysz? - zakpiłam po rosyjsku. - No to spójrz - dopełniłam krótko, wciskając śmiało stopę w wystający kawałek gałęzi. Tak zaczęłam się wspinać. Drzewa nie stanowiły wyzwania. Panowałam nad kończynami, dbałam o właściwy chwyt. Spodziewałam, że ptak odfrunie, widząc mnie tak blisko. On jednak uparcie siedział, pilnując łupów. Byłam mu intruzem.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wyraźnie wschodni akcent, tak doskonale jej znany. Adda zacisnęła mimowolnie wargi, ale natychmiast nadeszło wyuczone opanowanie, a usta ułożyły się w wypracowanym, niewiele mówiącym uśmiechu.
Igor miał taki sam akcent, pomyślała, przyjmując płaszcz nieznajomej. Wygładziła materiał gładkim ruchem, machinalnie przewiesiła go przez przedramię. Nie chciała generalizować, ale czy z powodu właśnie tego akcentu nie powinna bardziej trzymać się na baczności? Spotkała już paru Rosjan w swojej karierze, w ogólnie pojętym życiu. I nigdy nie były to relacje, które wspominałaby z ciepłem i przyjemnym sentymentem.
Choć, z drugiej strony, kto powiedział, że z tą młodą damą musi łączyć ją cokolwiek innego, niż chwila w parku?
Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, obejrzała się na chwilę przez ramię. Gdzieś w oddali ujadały ogary, spłoszone ptaki podrywały się z krzykiem do lotu. Polowania tego dnia były dość liczne, park wydawał się oblegany, aż trudno było zebrać myśli. Przez chwilę żałowała, że w ogóle tu przyszła.
Wróciła spojrzeniem do nieznajomej, uniosła nieznacznie brwi, widząc, jak brawurowo szykuje się do wejścia na drzewo. Gdyby nie elegancki ubiór ― pewnie sama spróbowałaby tej drogi, w końcu brudzenie sobie rąk nie było dla niej czymś, z czym czuła się źle. Choć, jako szpieg, wolała oczywiście by jej dłonie pozostawały nienagannie czyste i zadbane. Generowało to mniej późniejszych problemów.
Jej mina nie zmieniła się, kiedy usłyszała kolejne słowa wypowiedziane w znanym-nieznanym języku. Igor kiedyś próbował ją czegoś nauczyć, jeszcze wtedy, kiedy faktycznie dobrze im było razem. Nie kojarzyła jednak tego, co powiedziała tamta dziewczyna, równie dobrze mogłaby ją wykląć na głos, a jej pozostałoby jedynie odczytanie mowy ciała i zinterpretowanie głosu. Z obserwacji Addy wynikało, że była raczej średnio zadowolona incydentem z panem ptaszkiem.
― Zaatakuje ― przestrzegła ją, ale nie miała pojęcia, czy w ogóle ją usłyszy; jak na złość, sfora ogarów była coraz bliżej, ujadanie stawało się nieznośne. Ptak spuszył się cały, zaczął walić dziobem w gałąź pod sobą, jakby odstraszając intruza.
Jak miała jej powiedzieć więcej, kiedy obie najwyraźniej miały problemy natury komunikacyjnej?
Zanim nieznajoma zdołała wdrapać się wyżej, zanim dosięgnęła ptaka, z krzaków wypadły dwa czarne psy. Jeden zaczął znów szczekać ― gardłowo, nisko, drugi najeżył się i zaczął warczeć. Nie minęła chwila, a pojawił się trzeci ― rozjemca. Adda odetchnęła mimowolnie; bez różdżki perspektywa szarpania się z psami wyglądała dość… nieciekawie, żeby nie powiedzieć: chujowo.
Igor miał taki sam akcent, pomyślała, przyjmując płaszcz nieznajomej. Wygładziła materiał gładkim ruchem, machinalnie przewiesiła go przez przedramię. Nie chciała generalizować, ale czy z powodu właśnie tego akcentu nie powinna bardziej trzymać się na baczności? Spotkała już paru Rosjan w swojej karierze, w ogólnie pojętym życiu. I nigdy nie były to relacje, które wspominałaby z ciepłem i przyjemnym sentymentem.
Choć, z drugiej strony, kto powiedział, że z tą młodą damą musi łączyć ją cokolwiek innego, niż chwila w parku?
Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, obejrzała się na chwilę przez ramię. Gdzieś w oddali ujadały ogary, spłoszone ptaki podrywały się z krzykiem do lotu. Polowania tego dnia były dość liczne, park wydawał się oblegany, aż trudno było zebrać myśli. Przez chwilę żałowała, że w ogóle tu przyszła.
Wróciła spojrzeniem do nieznajomej, uniosła nieznacznie brwi, widząc, jak brawurowo szykuje się do wejścia na drzewo. Gdyby nie elegancki ubiór ― pewnie sama spróbowałaby tej drogi, w końcu brudzenie sobie rąk nie było dla niej czymś, z czym czuła się źle. Choć, jako szpieg, wolała oczywiście by jej dłonie pozostawały nienagannie czyste i zadbane. Generowało to mniej późniejszych problemów.
Jej mina nie zmieniła się, kiedy usłyszała kolejne słowa wypowiedziane w znanym-nieznanym języku. Igor kiedyś próbował ją czegoś nauczyć, jeszcze wtedy, kiedy faktycznie dobrze im było razem. Nie kojarzyła jednak tego, co powiedziała tamta dziewczyna, równie dobrze mogłaby ją wykląć na głos, a jej pozostałoby jedynie odczytanie mowy ciała i zinterpretowanie głosu. Z obserwacji Addy wynikało, że była raczej średnio zadowolona incydentem z panem ptaszkiem.
― Zaatakuje ― przestrzegła ją, ale nie miała pojęcia, czy w ogóle ją usłyszy; jak na złość, sfora ogarów była coraz bliżej, ujadanie stawało się nieznośne. Ptak spuszył się cały, zaczął walić dziobem w gałąź pod sobą, jakby odstraszając intruza.
Jak miała jej powiedzieć więcej, kiedy obie najwyraźniej miały problemy natury komunikacyjnej?
Zanim nieznajoma zdołała wdrapać się wyżej, zanim dosięgnęła ptaka, z krzaków wypadły dwa czarne psy. Jeden zaczął znów szczekać ― gardłowo, nisko, drugi najeżył się i zaczął warczeć. Nie minęła chwila, a pojawił się trzeci ― rozjemca. Adda odetchnęła mimowolnie; bez różdżki perspektywa szarpania się z psami wyglądała dość… nieciekawie, żeby nie powiedzieć: chujowo.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Ignorowanie jednego niepozornego bodźca mogło zniweczyć cały plan. Łowca miał oczy z tyłu głowy i przynajmniej jedną dodatkową parę uszu. Świat nie mógł go zaskakiwać. Szczegółowość w badaniu rzeczywistości w jej byle drobinie gwarantować miała możliwość zareagowania na to, co dopiero miało nadejść - albo zapobiegnięcie temu. Musiałam mieć kontrolę, trzymać sytuację na ciasnej smyczy. Zawsze. Nawet w tak głupich i nieistotnych okolicznościach.
Drzewo czy skaliste wzgórze - były jak droga usłana przeszkodami i groźbami, ale dotarcie do celu odsłaniało widok, pozwalało przez chwilę być panem tego wszystkiego, co znajdowało się poniżej. Nie bez powodu ptaki wiły gniazda wysoko, nie bez powodu niektóre gatunki upodobały sobie budowanie domów wysoko w górach. Przyzwyczajenie zwierząt nie brały się znikąd one też, podobnie jak ludzie, potrzebowały czuć bezpieczeństwo. Ten mały złotoczub nie spodziewał się, że zdołałam się zbliżyć. Za plecami była kobieta, za plecami prześcigały się psiska głodne kudłatego trofeum. Ja zadzierałam prostą spódnicę wysoko, by bez trudu wspinać się na coraz to śmielsze partie drzewa. Zamiast patrzeć na to, co chwytałam, nie traciłam z oczu ptaszyska. Jego nerwowe ruchy zdawały się bardziej wynikać z chaotycznego, głośnego otoczenia niż tego wielkiego intruza w mojej osobie. Jeszcze głębsze spojrzenie wbijałam w zestresowane pióra.
Jej nie odpowiedziałam, bo głośne pokrzykiwanie naszej sprawie nie służyło i mogło zniweczyć cały mój plan - to po pierwsze. Po drugie tam w dole, jak zdążyłam się w przelocie zorientować, zbiegły się polujące psy i to ich pazury rozrywały powłoki drzewa u ziemi. To jednak było na tyle masywne, że nie zatrzęsło się ani o centymetr. Oby kobieta była na tyle bystra, by te psy zostawić w spokoju. Miałam poczucie, że dałam się wciągnąć w środek przedstawienia, ale nie interesowało mnie to. Prowadzona przez determinację łowcy postanowiłam zignorować każdy rozpraszacz.
Gdy dotarłam na wysokość gałęzi, na której rozsiadł się złodziej, wyciągnęłam się bardziej w jej stronę. Różdżka i pierścień znajdowały się na tyle blisko, że wystarczyło tylko pociągnąć odpowiednio ciało i poprowadzić dłoń do przedmiotów. Ptak mnie nie interesował, ale z racji tego, iż bawić się chciał w wyjątkowo upartego łotra, nie mogłam go zupełnie zignorować. Musiałam tylko odebrać mu obydwie rzeczy jednocześnie - by nie zdążył zareagować. Płoszenie go rękami czy kijami nie miało sensu. Nie przeszkadzał mi, dopóki mogłam mu odebrać łupy.
- Jeszcze trochę - mruknęłam do siebie cicho, znów w swojej mowie. Gdy jako dziecko uczyłam się zbliżać do stworzeń niepostrzeżenie, wtapiać się w tłum i pilnować, aby każdy ruch był bezdźwięczny, wyćwiczyłam także spokój. Panika i gwałtowność prowadziły do katastrofy tak samo jak toporność gestu. W skupieniu więc dłoń pociągałam do ptasich zdobyczy. Złotoczub walił dziobem w takt upierdliwego poszczekiwania. Czas na chwilę zupełnie stanął w miejscu.
Jest. Po szybkim, dobrze wymierzonym wyciągnięciu ręki nastąpiło zaciśniecie palców i już wolny, spokojny ich odwrót. Miałam jedno, sięgnęłam po drugie. Pierwsze fale satysfakcji wyostrzyły wyraz na mojej twarzy. Wykonałam zadanie. Ptak przestał nerwowo uderzać. Przekręcił krótko łeb, by popatrzeć w kilka punktów na gałęzi, a potem poszukał mnie - mojej dłoni odbierającej mu zabawki. Byłam bezlitosna, ale mogłam być jeszcze bardziej. Zabicie kilku takich piór nie stanowiło przecież żadnego problemu - chyba że było się którymś z tych zacnych dżentelmenów biegających z dyndającą bezużytecznie strzelbą u boku. Darowałam jednak złośliwcowi życie. Chyba spodobały mi się jego niecne zagrywki. Zrobi tak komuś któregoś dnia znów.
Zamiast wrócić taką samą drogą, po prostu zeskoczyłam z gałęzi, lądując dość porządnie za ogonami gniewnych psisk. Kucałam, analizując ich ruchy. Obróciły się w moją stronę, przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Nie byłam przedmiotem ich zainteresowania. Mocnym spojrzeniem próbowałam stępić ich gniewne zamiary. - Już dość - wymówiłam stanowczo prosto w te psidwacze oczyska. Jeden z nich kłapnął pyskiem, z którego pociekła strużka gęstej śliny. Drugi obrócił łeb w stronę gałęzi.
Wiedziały, że nie miały czego tu szukać, a mimo to ten trzeci spróbował jeszcze raz warknąć. Potraktowałam go obojętnym spojrzeniem. Gdy ciało nie zadrży, być może pojmą, jak niewielkie robiły na mnie wrażenie. Z takimi jak one biegałam po krainach, siejąc grozę pośród tamtejszej zwierzyny. Tym razem jednak mierzyliśmy się z zupełnie inną sytuacją. Wyprostowałam się, tracąc zainteresowanie psami. Te rozbiegły się niemal w tej samej chwili.
Popatrzyłam na kobietę. - To twoje rzeczy - wygłosiłam prostymi słowami. - Nie jego - dodałam, mając na myśli opierzoną bestię.
Drzewo czy skaliste wzgórze - były jak droga usłana przeszkodami i groźbami, ale dotarcie do celu odsłaniało widok, pozwalało przez chwilę być panem tego wszystkiego, co znajdowało się poniżej. Nie bez powodu ptaki wiły gniazda wysoko, nie bez powodu niektóre gatunki upodobały sobie budowanie domów wysoko w górach. Przyzwyczajenie zwierząt nie brały się znikąd one też, podobnie jak ludzie, potrzebowały czuć bezpieczeństwo. Ten mały złotoczub nie spodziewał się, że zdołałam się zbliżyć. Za plecami była kobieta, za plecami prześcigały się psiska głodne kudłatego trofeum. Ja zadzierałam prostą spódnicę wysoko, by bez trudu wspinać się na coraz to śmielsze partie drzewa. Zamiast patrzeć na to, co chwytałam, nie traciłam z oczu ptaszyska. Jego nerwowe ruchy zdawały się bardziej wynikać z chaotycznego, głośnego otoczenia niż tego wielkiego intruza w mojej osobie. Jeszcze głębsze spojrzenie wbijałam w zestresowane pióra.
Jej nie odpowiedziałam, bo głośne pokrzykiwanie naszej sprawie nie służyło i mogło zniweczyć cały mój plan - to po pierwsze. Po drugie tam w dole, jak zdążyłam się w przelocie zorientować, zbiegły się polujące psy i to ich pazury rozrywały powłoki drzewa u ziemi. To jednak było na tyle masywne, że nie zatrzęsło się ani o centymetr. Oby kobieta była na tyle bystra, by te psy zostawić w spokoju. Miałam poczucie, że dałam się wciągnąć w środek przedstawienia, ale nie interesowało mnie to. Prowadzona przez determinację łowcy postanowiłam zignorować każdy rozpraszacz.
Gdy dotarłam na wysokość gałęzi, na której rozsiadł się złodziej, wyciągnęłam się bardziej w jej stronę. Różdżka i pierścień znajdowały się na tyle blisko, że wystarczyło tylko pociągnąć odpowiednio ciało i poprowadzić dłoń do przedmiotów. Ptak mnie nie interesował, ale z racji tego, iż bawić się chciał w wyjątkowo upartego łotra, nie mogłam go zupełnie zignorować. Musiałam tylko odebrać mu obydwie rzeczy jednocześnie - by nie zdążył zareagować. Płoszenie go rękami czy kijami nie miało sensu. Nie przeszkadzał mi, dopóki mogłam mu odebrać łupy.
- Jeszcze trochę - mruknęłam do siebie cicho, znów w swojej mowie. Gdy jako dziecko uczyłam się zbliżać do stworzeń niepostrzeżenie, wtapiać się w tłum i pilnować, aby każdy ruch był bezdźwięczny, wyćwiczyłam także spokój. Panika i gwałtowność prowadziły do katastrofy tak samo jak toporność gestu. W skupieniu więc dłoń pociągałam do ptasich zdobyczy. Złotoczub walił dziobem w takt upierdliwego poszczekiwania. Czas na chwilę zupełnie stanął w miejscu.
Jest. Po szybkim, dobrze wymierzonym wyciągnięciu ręki nastąpiło zaciśniecie palców i już wolny, spokojny ich odwrót. Miałam jedno, sięgnęłam po drugie. Pierwsze fale satysfakcji wyostrzyły wyraz na mojej twarzy. Wykonałam zadanie. Ptak przestał nerwowo uderzać. Przekręcił krótko łeb, by popatrzeć w kilka punktów na gałęzi, a potem poszukał mnie - mojej dłoni odbierającej mu zabawki. Byłam bezlitosna, ale mogłam być jeszcze bardziej. Zabicie kilku takich piór nie stanowiło przecież żadnego problemu - chyba że było się którymś z tych zacnych dżentelmenów biegających z dyndającą bezużytecznie strzelbą u boku. Darowałam jednak złośliwcowi życie. Chyba spodobały mi się jego niecne zagrywki. Zrobi tak komuś któregoś dnia znów.
Zamiast wrócić taką samą drogą, po prostu zeskoczyłam z gałęzi, lądując dość porządnie za ogonami gniewnych psisk. Kucałam, analizując ich ruchy. Obróciły się w moją stronę, przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Nie byłam przedmiotem ich zainteresowania. Mocnym spojrzeniem próbowałam stępić ich gniewne zamiary. - Już dość - wymówiłam stanowczo prosto w te psidwacze oczyska. Jeden z nich kłapnął pyskiem, z którego pociekła strużka gęstej śliny. Drugi obrócił łeb w stronę gałęzi.
Wiedziały, że nie miały czego tu szukać, a mimo to ten trzeci spróbował jeszcze raz warknąć. Potraktowałam go obojętnym spojrzeniem. Gdy ciało nie zadrży, być może pojmą, jak niewielkie robiły na mnie wrażenie. Z takimi jak one biegałam po krainach, siejąc grozę pośród tamtejszej zwierzyny. Tym razem jednak mierzyliśmy się z zupełnie inną sytuacją. Wyprostowałam się, tracąc zainteresowanie psami. Te rozbiegły się niemal w tej samej chwili.
Popatrzyłam na kobietę. - To twoje rzeczy - wygłosiłam prostymi słowami. - Nie jego - dodałam, mając na myśli opierzoną bestię.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W domu rodzinnym zawsze były jakieś psy. Większe, mniejsze, bardziej ułożone, mniej. Duże i małe, puchate i krótkowłose. Adriana większość swojego życia spędziła z psami, ale w pobliżu ogarów szkolonych stricte pod polowania zawsze czuła się w pewien sposób nieswojo. Nie potrafiła tego wyjaśnić, nie analizowała tego zbytnio ― niewiele było w końcu sytuacji w których stawała oko w oko z psem ułożonym w ten sposób. Zazwyczaj szybko wyrzucała to z głowy, zapominała. Aż do następnej sytuacji tego typu, aż do kolejnej sceny w której stała jak kołek i zastanawiała się, czy to jakiś ponury żart od losu. Kaprys dziwki Fortuny, złe ułożenie planet, spełnienie jakiejś głupiej wróżby.
Nienawidziła czuć się bezużyteczna. Ze wszystkiego, co było jej w jakikolwiek sposób niemiłe, to bezczynność właśnie była najgorsza. Bezczynność i konieczność złożenia zaufania w obce ręce. Naturalnym było, że ― jako szpieg ― miała z tym ogromne problemy. Była nauczona radzić sobie sama, wynajdywać rozwiązania nawet w najgorszych scenariuszach. Co się stało tym razem? Dlaczego od razu zawołała jakąś nieznajomą do pomocy, zamiast polegać na sobie?
Znów wygładziła plisy, szorstki materiał płaszcza przemknął pod palcami. Odruchowo oceniła wykonanie tej konkretnej części garderoby, myśli spłynęły posłusznie na tor analizy. Co mogłaby powiedzieć na podstawie tego skrawka informacji, który wręczył jej los? Przechyliła głowę, w milczeniu przeciągnęła spojrzeniem po smukłej sylwetce nieznajomej, dokładnie prześledziła jej ruchy: ostrożne, ale nie do przesady; pewne, ale nie pyszne. Musiała długo szkolić się w fachu. Cokolwiek robiła, bo przecież jej specjalizacja nie mogła kończyć się tylko na zwinnym pokonywaniu kolejnych konarów.
Kobieta uporała się z ptakiem nader sprawnie, całość akcji zajęła jej co najwyżej parę minut. Zeskoczyła zwinnie z drzewa, zastygła w bezruchu. Addzie przez chwilę wydawało się, jakby w jakiś niewyjaśniony sposób doszła z nimi do porozumienia. Może była to po prostu znajomość tajników mowy ciała. Może co innego.
― Dziękuję. ― Skinęła głową, podała kobiecie płaszcz, chcąc wymienić go za swoją różdżkę i pierścionek babci. Przez chwilę analizowała jeszcze, co mogłaby jej powiedzieć, co nie było zbyt skomplikowane. Zanim jednak wpadła na coś konkretnego, wróciły psy. Nie wykazywały agresji, wyglądały bardziej na podekscytowane. Jeden zaczął zapamiętale kopać pod drzewem ptaka-złodzieja, drugi stanął tuż obok i bezczelnie się przyglądał, jak nadzorca kontrolujący przebieg robót. Trzeci pies wyłonił się z krzaków dopiero po kolejnej chwili ― w pysku trzymał jakiś krzywy badyl.
Adda uśmiechnęła się kątem warg. Przypominał jej trochę Gnatołama, choć pies jej rodziców był przecież znacznie większy.
― Pod drzewem… ― zawahała się. Proste słowa, napomniała samą siebie. ― Skarb? Nora?
Jeden z psów zaszczekał głośno na dźwięk słowa, ten drugi ― dotychczas tylko nadzorujący ― dołączył do kopania. Co one u licha tam znalazły? Legowisko jakiegoś bogu ducha winnego zwierzęcia? Może… przez chwilę znów poczuła nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Mówi się, że najciemniej pod latarnią, równie dobrze mogły trafić na jakąś nieprzyjemną niespodziankę ― jak to w dzień teoretycznie pechowy.
Nienawidziła czuć się bezużyteczna. Ze wszystkiego, co było jej w jakikolwiek sposób niemiłe, to bezczynność właśnie była najgorsza. Bezczynność i konieczność złożenia zaufania w obce ręce. Naturalnym było, że ― jako szpieg ― miała z tym ogromne problemy. Była nauczona radzić sobie sama, wynajdywać rozwiązania nawet w najgorszych scenariuszach. Co się stało tym razem? Dlaczego od razu zawołała jakąś nieznajomą do pomocy, zamiast polegać na sobie?
Znów wygładziła plisy, szorstki materiał płaszcza przemknął pod palcami. Odruchowo oceniła wykonanie tej konkretnej części garderoby, myśli spłynęły posłusznie na tor analizy. Co mogłaby powiedzieć na podstawie tego skrawka informacji, który wręczył jej los? Przechyliła głowę, w milczeniu przeciągnęła spojrzeniem po smukłej sylwetce nieznajomej, dokładnie prześledziła jej ruchy: ostrożne, ale nie do przesady; pewne, ale nie pyszne. Musiała długo szkolić się w fachu. Cokolwiek robiła, bo przecież jej specjalizacja nie mogła kończyć się tylko na zwinnym pokonywaniu kolejnych konarów.
Kobieta uporała się z ptakiem nader sprawnie, całość akcji zajęła jej co najwyżej parę minut. Zeskoczyła zwinnie z drzewa, zastygła w bezruchu. Addzie przez chwilę wydawało się, jakby w jakiś niewyjaśniony sposób doszła z nimi do porozumienia. Może była to po prostu znajomość tajników mowy ciała. Może co innego.
― Dziękuję. ― Skinęła głową, podała kobiecie płaszcz, chcąc wymienić go za swoją różdżkę i pierścionek babci. Przez chwilę analizowała jeszcze, co mogłaby jej powiedzieć, co nie było zbyt skomplikowane. Zanim jednak wpadła na coś konkretnego, wróciły psy. Nie wykazywały agresji, wyglądały bardziej na podekscytowane. Jeden zaczął zapamiętale kopać pod drzewem ptaka-złodzieja, drugi stanął tuż obok i bezczelnie się przyglądał, jak nadzorca kontrolujący przebieg robót. Trzeci pies wyłonił się z krzaków dopiero po kolejnej chwili ― w pysku trzymał jakiś krzywy badyl.
Adda uśmiechnęła się kątem warg. Przypominał jej trochę Gnatołama, choć pies jej rodziców był przecież znacznie większy.
― Pod drzewem… ― zawahała się. Proste słowa, napomniała samą siebie. ― Skarb? Nora?
Jeden z psów zaszczekał głośno na dźwięk słowa, ten drugi ― dotychczas tylko nadzorujący ― dołączył do kopania. Co one u licha tam znalazły? Legowisko jakiegoś bogu ducha winnego zwierzęcia? Może… przez chwilę znów poczuła nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Mówi się, że najciemniej pod latarnią, równie dobrze mogły trafić na jakąś nieprzyjemną niespodziankę ― jak to w dzień teoretycznie pechowy.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Greenwich Park
Szybka odpowiedź