Greenwich Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Greenwich Park
Olbrzymie, zielone tereny przeznaczane nie tylko na niezwykle urokliwe spacery pozwalające odpocząć od zgiełku miasta, ale i stanowią doskonałe tereny łowieckie. Specjalnie sprowadzone do parku jelenie stanowią wyjątkową rozrywkę podczas letnio-jesiennych polowań, a mieszczące się nieopodal sokolarnie oraz, bardziej popularne wśród czarodziejów, sowiarnie, zapewniają, że to najlepsze miejsce na odbycie polowania wraz z drapieżnymi ptakami. Okoliczne stadniny zachęcają natomiast do konnych przejażdżek specjalnie wytyczonymi do tego szlakami. Niestety, ze względu na bliskość mugoli, nie jest możliwe dosiąść tutaj skrzydlatego wierzchowca.
Każdy potrzebuje w swoim życiu miłości oraz troski. Nawet jeśli jego życie jest wysoko ponad ziemią. Nie wierzę, że nie czujesz się czasem samotny. Że nagle nie masz komu opowiedzieć o swoich odkryciach. Inni ludzie zawsze będą mieć swoje życia, problemy oraz zajęcia, a ten, kto będzie z tobą, będzie tu dla ciebie. Wy będziecie dla siebie dzieląc między sobą wszystkie bieżące sprawy. To musi być miłe. Tak sądzę, sama nie mam nikogo takiego, mieć zresztą już nie będę, ale wy - wy zasługujecie, tak myślę. Lepiej jest się w tych okropnych czasach jednoczyć niż uciekać w odosobnienie. Być może po prostu mierzę was swoją miarą, pełną potrzeby miłości, wsparcia oraz pomocy tej drugiej osobie. Że to niezbędne w zdrowym życiu, w przeciwnym razie ludzie odwracają się w ciemność sądząc, że uczucia są niepotrzebne. Właśnie są najpotrzebniejsze, to one sprawiają, że jesteśmy ludźmi. Martwię się więc o was, o wasze samotne dusze błąkające się po tej ziemi. O to, że kiedy mnie zabraknie, Aspen oraz Anemone zginą na misji, to Peony oraz Nate zostaną sami. To wszystko z czystej troski oraz wiary w to, co myślę. Rola swatki chociaż jest uciążliwa oraz nie mam w niej doświadczenia, może być znamienna szczególnie w skutkach. Staram się, naprawdę.
- Zawsze możesz ją trochę odciążyć. We dwoje raźniej oraz szybciej - odpowiadam nie dając za wygraną. I dalej się w ciebie wpatrując jakbym próbowała zarazić cię własnym entuzjazmem co do tego pomysłu. - Kolację możecie połączyć ze śniadaniem. Nie wymyślaj problemów na siłę, Jay! Po prostu będzie jej miło jak dowie się czegoś więcej o galaktyce - dodaję, mrugając znacząco. No nie możesz tego przegapić! Tak jak ja przegapiam twoją uwagę. Jest bezsensowna oraz niezrozumiała - to nie będzie przecież kara, tylko przyjemność. Z wzajemnej pomocy oraz dawania sobie radości. Słabe chwile zawsze są, przed tym nie da się uciec, ale właśnie te piękne nas umacniają! Dają motywację do przebrnięcia przez najgorsze bagno!
- To fantastycznie! - krzyczę między kolejnymi kęsami. Dobrze, że udaje mi się najpierw przerzuć, w przeciwnym razie wszystko wylądowałoby na nas. - Bardzo się cieszę. I życzę powodzenia! - dopowiadam kiwając głową. Kolejny gryz pysznego jedzonka, a potem śmiech. - Piękne okulary. Przez nie wszystko wygląda słodziej - śmieję się kończąc wreszcie posiłek. - Mam jeszcze babeczki czekoladowe! - mówię, wykładając je na talerzyk. - Och, też bym się o to nie martwiła - komentuję, śliniąc się wewnętrznie do pysznych słodkości. Staram się nie myśleć o przykrościach, ale wizja wakacji sama w sobie wpędza mnie w poważny nastrój.
- Trudno powiedzieć co będzie jutro, nie mówiąc już o wakacjach - mruczę postanawiając wgryźć się wreszcie w czekoladowy specjał. - Ale na pewno będę się spełniać w szklarniach - rzucam z uśmiechem, chcąc zatrzeć nieprzyjemną atmosferę, która między nami zawisła. Wierzę, że tak właśnie będzie. Że świat się uspokoi do tego czasu. O naiwności.
- Zawsze możesz ją trochę odciążyć. We dwoje raźniej oraz szybciej - odpowiadam nie dając za wygraną. I dalej się w ciebie wpatrując jakbym próbowała zarazić cię własnym entuzjazmem co do tego pomysłu. - Kolację możecie połączyć ze śniadaniem. Nie wymyślaj problemów na siłę, Jay! Po prostu będzie jej miło jak dowie się czegoś więcej o galaktyce - dodaję, mrugając znacząco. No nie możesz tego przegapić! Tak jak ja przegapiam twoją uwagę. Jest bezsensowna oraz niezrozumiała - to nie będzie przecież kara, tylko przyjemność. Z wzajemnej pomocy oraz dawania sobie radości. Słabe chwile zawsze są, przed tym nie da się uciec, ale właśnie te piękne nas umacniają! Dają motywację do przebrnięcia przez najgorsze bagno!
- To fantastycznie! - krzyczę między kolejnymi kęsami. Dobrze, że udaje mi się najpierw przerzuć, w przeciwnym razie wszystko wylądowałoby na nas. - Bardzo się cieszę. I życzę powodzenia! - dopowiadam kiwając głową. Kolejny gryz pysznego jedzonka, a potem śmiech. - Piękne okulary. Przez nie wszystko wygląda słodziej - śmieję się kończąc wreszcie posiłek. - Mam jeszcze babeczki czekoladowe! - mówię, wykładając je na talerzyk. - Och, też bym się o to nie martwiła - komentuję, śliniąc się wewnętrznie do pysznych słodkości. Staram się nie myśleć o przykrościach, ale wizja wakacji sama w sobie wpędza mnie w poważny nastrój.
- Trudno powiedzieć co będzie jutro, nie mówiąc już o wakacjach - mruczę postanawiając wgryźć się wreszcie w czekoladowy specjał. - Ale na pewno będę się spełniać w szklarniach - rzucam z uśmiechem, chcąc zatrzeć nieprzyjemną atmosferę, która między nami zawisła. Wierzę, że tak właśnie będzie. Że świat się uspokoi do tego czasu. O naiwności.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jayden zamknął jedno oko i nie wyglądał przy tym na przekonanego. Aż chciało się powiedzieć, że marudził jak pięciolatek przy wyborze najlepszego ciastka, z tym że wszystkie były zrobione z plastiku. Nie robił tego z tego względu, że uważał, że Peony Sprout nie jest osobą godną uwagi czy zasługującą na najlepsze. Każdemu tego życzył, ale sam nie był dobrym materiałem na głębszą relację polegającą na romantycznych uczuciach. Jego doskonałością był kosmos - czy istniała kobieta, która mogła z nim konkurować? Nie zastanawiał się nad tym i zwyczajnie nie uważał tego za coś ważnego. Miał rodzinę i przyjaciół, którym był wierny. Nie był w żadnym stopniu samotny. Zresztą gdyby słyszał myśli Pomony, pewnie pacnąłby ją lekko w głowę, żeby pozbyła się tych bezsensownych myśli. Była młoda. Miała dopiero dwadzieścia pięć lat i już sądziła, że będzie do końca życia sama. Cóż za nonsens. Równie dobrze od razu mogła się położyć na ziemi i twierdzić, że już nigdy nie wstanie. Oni żyli jeszcze dłużej niż tacy mugole, dlatego mieli więcej czasu na poznanie się na rzeczywistości i na tym, co im przygotowała. Jayden chciał się poświęcić nauce i dawać innym swoją wiedzę, która mogła okazać się w wielu aspektach przydatna i to nie tylko w dziedzinie astronomii. Cieszył się jak dziecko przy każdych obserwacjach, czując jak satysfakcja rozsadza go niemal od środka. Nie chciał z tego rezygnować za nic w świecie. Zaraz jednak uśmiechnął się szeroko, widząc entuzjazm koleżanki z pracy, gdy tylko powiedział jej o konferencji. Sam się cieszył na samą myśl, chociaż możliwość dzielenia się tym doświadczeniem z dziadkiem była równie wyczekiwana.
- Dziękuję ci bardzo. Sądzę, że nie będzie mnie jakieś dwa dni, ale chyba sobie poradzisz, prawda?
Lub inaczej. Nie zdemoluj Hogwartu dopóki nie wrócę. Z chęcią bym jeszcze popodkładał te pyszne babeczki, które robi Gisele - dodał, przypominając sobie o słodyczach starej zamkowej kucharki. Była naprawdę cudotwórczynią. - Niby tak ale lubię myśleć o tym, że spędzę miesiąc w Szkocji na badaniu zorzy polarnych. Chciałbym już tam być i móc poświęcić temu zjawisku wystarczająco dużo czasu. Tak mało o nich wiemy, a przecież są wspaniałe! - na chwilę umilkł, gdy wpakował sobie do ust wspomnianą babeczkę czekoladową. - W takim razie wiem, gdzie cię szukać jak wrócę - odparł, uśmiechając się ciepło i ponownie opadając na koc, by móc popatrzeć w niebo. Czuł jak nuży go zmęczenie, w końcu odsypiał noce zawsze w ciągu dnia. A sen lubił go nawiedzać w dziwnych miejscach i o różnych porach. Leżenie i jedzenia wręcz się prosiło o chwilę drzemki. Jayden zamknął oczy i zaczął wsłuchiwać się w odgłosy dookoła nich. Odpłynął, wiedząc, że Pomona raczej nie pozwoli mu spać tutaj cały dzień jak jakiemuś bezdomnemu.
|zt x2
- Dziękuję ci bardzo. Sądzę, że nie będzie mnie jakieś dwa dni, ale chyba sobie poradzisz, prawda?
Lub inaczej. Nie zdemoluj Hogwartu dopóki nie wrócę. Z chęcią bym jeszcze popodkładał te pyszne babeczki, które robi Gisele - dodał, przypominając sobie o słodyczach starej zamkowej kucharki. Była naprawdę cudotwórczynią. - Niby tak ale lubię myśleć o tym, że spędzę miesiąc w Szkocji na badaniu zorzy polarnych. Chciałbym już tam być i móc poświęcić temu zjawisku wystarczająco dużo czasu. Tak mało o nich wiemy, a przecież są wspaniałe! - na chwilę umilkł, gdy wpakował sobie do ust wspomnianą babeczkę czekoladową. - W takim razie wiem, gdzie cię szukać jak wrócę - odparł, uśmiechając się ciepło i ponownie opadając na koc, by móc popatrzeć w niebo. Czuł jak nuży go zmęczenie, w końcu odsypiał noce zawsze w ciągu dnia. A sen lubił go nawiedzać w dziwnych miejscach i o różnych porach. Leżenie i jedzenia wręcz się prosiło o chwilę drzemki. Jayden zamknął oczy i zaczął wsłuchiwać się w odgłosy dookoła nich. Odpłynął, wiedząc, że Pomona raczej nie pozwoli mu spać tutaj cały dzień jak jakiemuś bezdomnemu.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście dni. Zaledwie trzynaście dni minęło od jej powrotu z Paryża, a zdążyła wciąć już udział w większej liczbie wydarzeń towarzyskich, niźli w zeszłym roku, a wcale nie nadchodził tego kres. Każdy dzień kwietnia miała starannie zaplanowany i bała się, że czarodziejska socjeta zacznie plotkować: Daphne Rowle w końcu intensywnie poszukuje małżonka! Nijak miało się to do rzeczywistości, spełniała jeno swoje obowiązki i tańczyła tak jak zagrała jej matka, by móc jednako w spokoju oddawać się pracy. Dochodziła godzina trzynasta, a lady Rowle zdążyła już wziąć udział w polowaniu na jelenie w niewielkim gronie, które zaprosił znajomy jej lord Flint: nie wypadało odmówić, pani matka by zresztą absolutnie nie pozwoliła, więc jej córka ubrawszy śliwkową suknię jeździecką dosiadła kasztanka z pobliskiej stadniny, prowadzonej - rzecz jasna - przez czarodzieja czystej krwi, towarzysząc lordom i lady w tej rozrywce. Słonce jęło górować nad ich głowami, a Daphne udało się czmychnąć niczym zającowi: wymówiła się nader słabym samopoczuciem, popisując się przy tym wystudiowaną, zbolałą miną. Sir Brian Bulstrode natychmiast zaoferował jej swoje ramię i towarzystwo w drodze do Beeston, jednakże grzecznie odmówiła i zniknęła. Wciąż była wściekła, że śmiał posłać list do Rosiera z pytaniem o charakter ich relacji.
Powietrze było chłodne i rześkie, a dzień do nader urokliwych nie należał, lecz był przejrzysty i wiosenny. Nie teleportowała się od razu, o tej porze na ścieżkach wśród gęstych drzew, było tu cicho i spokojnie. Czarodziejska społeczność o tej porze zazwyczaj pracowała, zaś naniesione na ten obszar zaklęcia nie pozwalały wtargnąć tu szlamowi. Obserwowała sowy i czerpała przyjemność z ciszy przez kwadrans, może dwa: dalszą wędrówkę uznała jednak za trwonienie czasu i dość nudną, lecz nim zdołała obrócić się w miejscu, będąc na skraju zagajnika i wielkiej połaci trawnika - poczuła ogromny ból.
Pazury złotoczuba zraniły boleśnie delikatną, bladą szyję, w pazurach ściskając cienki łańcuszek rodowego medalionu. Srebro pękło, a ptaszysko odleciało z rodową pamiątką Daphne na wysoką gałąź, spoglądać na czarownicę mściwie. Z ust alchemiczki wyrwał się krzyk i syknięcie bólu; dotknęła własnej szyi i dojrzała na dłoni plamy krwi. Niczym była ta rana jednak przy stracie rodwej biżuterii, która w jej rodzinie była od stuleci.
Natychmiast dobyła różdżki, wycelowała nią w to okropne stworzenie warcząc: -Accio medalion! - w momencie, gdy skończyła mówić, złotoczub zerwał się z gałęzi, poszybował w jej stronę niczym piorun, mijając się z promieniem o cal. Szybował na nią i boleśnie dziobnął Daphne w sam środek czoła, nim zdołała się zorientować.
-Głupia! Blondyna! Głupia! - przezywało ją ptaszysko ludzkim głosem, a Daphne przysięgła sobie w duchu, że skręci mu ten maleńki kark własnymi palcami.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Poruszał się powolnym, płynnym krokiem tak, że idąc wzdłuż cieni drzew jego sylwetka nie wzbudzała zainteresowania oraz nie przyciągała spojrzeń rzucanych mu przez ludzi, którzy mijali go ramie w ramie. Potrafił unikać cudzych spojrzeń i chętnie z tego korzystał.
Podczas swojego pochodu przeniósł spojrzenie w swoje prawo kiedy to do jego uszu doszedł dźwięk zamieszania. Dostrzegł gromadę nastolatków. Kilka słów pocieszenia, głos zmartwienia i Valerij zrozumiał co się stało - sowa któregoś z nich była najwyraźniej w trakcie jakiejś tresury i tym razem na wymagany znak nie powróciła. Zrozpaczony właściciel po raz kolejny dmuchnął w gwizdek. Dźwięk mizernie rozszedł się po okolicy. Alchemik od razu znalazł tego przyczynę w zbyt niskiej temperaturze, w drugiej zaś kolejności jakość gwizdka. Temperaturze...Zamyślił się. Czy nie powinien przenieść niektórych składowanych przez siebie mikstur w inną część mieszkania? Dumał nad tym od dnia w którym nie dostrzegł szronu na bruku przez piwniczne okno swojej pracowni. Poza tym coraz chętniej zbierająca się w pomieszczeniu wilgoć utwierdzała alchemika w przekonaniu, że wiosna nie zamierza dłużej odwlekać swojego nadejścia. Zacznie się więc robić cieplej, a temperatura (i nie tylko!) w pomieszczeniach zacznie ulegać zmianie co wpłynie na jakość specyfików. Zresztą już wczoraj zauważył, że na ściankach eliksiru żywego ognia zaczął się pojawiać osad, a eliksir siły przy otwieraniu zaczął wydawać dźwięk "psss" zamiast "glup" . Sprawy nie należało długo odwlekać. Jak wróci do domu to koniecznie będzie musiał zbadać ile wolnej przestrzeni pod zagospodarowanie na jego wyroby posiadała kuchnia oraz być może strych. Chociaż...
Głupia! Blondyna! Głupia!
- Złotoczub...? - mrukną cicho pod nosem nie będąc do końca pewien tego czy to jednak nie był ludzki głos, lecz było w tym jednak coś na tyle charakterystycznego, że postanowił zaryzykować swoim przypuszczeniem. Zatrzymał się przy tym niemal natychmiast zaczynając się rozglądać za tą ciągle żywą ingrediencją. Nie był zbyt spostrzegawczy więc najpierw dostrzegł to co większe i bardziej rzucające się w oczy - wymachującą w stronę drzewa różdżką rzeczoną blondynkę, Dafne. Tego się nie spodziewał. Po rozpoznaniu jej stał tak jeszcze chwilę myśląc nad czymś, zwilżył dolną wargę i palcami dłoni ułożył wąs pod nosem - ruszył ku niej splatając dłonie za plecami.
- Nowa arystokratyczna zabawa? - mruknął wesoło po tym, jak pojawił się w jej kadrze. Uśmiechał się uprzejmie zapominając o tym, że przecież na co dzień jest nieśmieszny taki był też i teraz. Niezrażony jednak tym, że prawdopodobnie nie był pożądanym towarzystwem stanął po jej prawej i tak w ciszy przyglądał się zwierzęciu gnieżdżącym się w koronie drzew.
- A jednak złotoczub - mruknął do siebie potwierdzając wcześniejszą hipotezę - Czytałem ostatnio artykuł jak nijaki MacLagan badał możliwość wykorzystania dziobów złotoczubów do uwarzenia eliksiru przeciwnego właściwościom do eliksiru veritaserum - rzucił ciekawostką nie odrywając spojrzenia od stroszącego pióra stworzenia. Coś tam połyskiwało. Zmrużył oczy chcąc wyostrzyć obraz - Czy to...? - przeniósł spojrzenie ponownie na Dafne, dopiero teraz dostrzegając cienkie ślady zadrapania na jej bladej skórze. Dodał dwa do dwóch. Och. - Skradł ci błyskotkę - stwierdził ze smutkiem i nieudawanym współczuciem - Cenna była? - spytał, chcąc podtrzymać rozmowę, jak również z zawodowej ciekawości. Istotne też było słowo klucz - była.
Podczas swojego pochodu przeniósł spojrzenie w swoje prawo kiedy to do jego uszu doszedł dźwięk zamieszania. Dostrzegł gromadę nastolatków. Kilka słów pocieszenia, głos zmartwienia i Valerij zrozumiał co się stało - sowa któregoś z nich była najwyraźniej w trakcie jakiejś tresury i tym razem na wymagany znak nie powróciła. Zrozpaczony właściciel po raz kolejny dmuchnął w gwizdek. Dźwięk mizernie rozszedł się po okolicy. Alchemik od razu znalazł tego przyczynę w zbyt niskiej temperaturze, w drugiej zaś kolejności jakość gwizdka. Temperaturze...Zamyślił się. Czy nie powinien przenieść niektórych składowanych przez siebie mikstur w inną część mieszkania? Dumał nad tym od dnia w którym nie dostrzegł szronu na bruku przez piwniczne okno swojej pracowni. Poza tym coraz chętniej zbierająca się w pomieszczeniu wilgoć utwierdzała alchemika w przekonaniu, że wiosna nie zamierza dłużej odwlekać swojego nadejścia. Zacznie się więc robić cieplej, a temperatura (i nie tylko!) w pomieszczeniach zacznie ulegać zmianie co wpłynie na jakość specyfików. Zresztą już wczoraj zauważył, że na ściankach eliksiru żywego ognia zaczął się pojawiać osad, a eliksir siły przy otwieraniu zaczął wydawać dźwięk "psss" zamiast "glup" . Sprawy nie należało długo odwlekać. Jak wróci do domu to koniecznie będzie musiał zbadać ile wolnej przestrzeni pod zagospodarowanie na jego wyroby posiadała kuchnia oraz być może strych. Chociaż...
Głupia! Blondyna! Głupia!
- Złotoczub...? - mrukną cicho pod nosem nie będąc do końca pewien tego czy to jednak nie był ludzki głos, lecz było w tym jednak coś na tyle charakterystycznego, że postanowił zaryzykować swoim przypuszczeniem. Zatrzymał się przy tym niemal natychmiast zaczynając się rozglądać za tą ciągle żywą ingrediencją. Nie był zbyt spostrzegawczy więc najpierw dostrzegł to co większe i bardziej rzucające się w oczy - wymachującą w stronę drzewa różdżką rzeczoną blondynkę, Dafne. Tego się nie spodziewał. Po rozpoznaniu jej stał tak jeszcze chwilę myśląc nad czymś, zwilżył dolną wargę i palcami dłoni ułożył wąs pod nosem - ruszył ku niej splatając dłonie za plecami.
- Nowa arystokratyczna zabawa? - mruknął wesoło po tym, jak pojawił się w jej kadrze. Uśmiechał się uprzejmie zapominając o tym, że przecież na co dzień jest nieśmieszny taki był też i teraz. Niezrażony jednak tym, że prawdopodobnie nie był pożądanym towarzystwem stanął po jej prawej i tak w ciszy przyglądał się zwierzęciu gnieżdżącym się w koronie drzew.
- A jednak złotoczub - mruknął do siebie potwierdzając wcześniejszą hipotezę - Czytałem ostatnio artykuł jak nijaki MacLagan badał możliwość wykorzystania dziobów złotoczubów do uwarzenia eliksiru przeciwnego właściwościom do eliksiru veritaserum - rzucił ciekawostką nie odrywając spojrzenia od stroszącego pióra stworzenia. Coś tam połyskiwało. Zmrużył oczy chcąc wyostrzyć obraz - Czy to...? - przeniósł spojrzenie ponownie na Dafne, dopiero teraz dostrzegając cienkie ślady zadrapania na jej bladej skórze. Dodał dwa do dwóch. Och. - Skradł ci błyskotkę - stwierdził ze smutkiem i nieudawanym współczuciem - Cenna była? - spytał, chcąc podtrzymać rozmowę, jak również z zawodowej ciekawości. Istotne też było słowo klucz - była.
Pani Pinkstone była już starszą kobietą. Niziutka, pomarszczona i siwiutkimi włosami drobnymi kroczkami przemierzała park, podpierając się na długiej parasolce, której używała jako laski. Jej czubek był już nieco zdarty od częstego użytkowania w takim celu, jednak stara czarownica nie potrafiła już poruszać się z taką łatwością jak wtedy, kiedy była młodą panienką. Nie widziała też równie dobrze jak wtedy, nawet kiedy miała na nosie okulary ze szkłami grubości denek od butelki, które pomniejszały jej oczka do rozmiaru małych punkcików.
Jednak jak na swój wiek wciąż pozostawała dziarską staruszką, która uwielbiała spacery po parku, szczególnie w towarzystwie swojego małego, fikuśnego pieska w równie fikuśnym wdzianku. Musiała bardzo uważać, by nie potknąć się o smycz swojego pupila, który biegał raźno wokół niej, machając ogonem i szczekając. Co jakiś czas cmokała na niego i ciągnęła za smycz; jej piesek też nie był młodzikiem, ale czasami miał w sobie energii niczym szczeniak. Odkąd jednak jej dzieci i wnuki miały własne życie, czasem doskwierała jej samotność, ale w parku zawsze mogła kogoś napotkać, dlatego stałym elementem każdego dnia był spacer do nieodległego od jej malutkiego, nieco stęchłego mieszkanka Greenwich Park.
Nagle jednak jej piesek zaczął głośno szczekać i wyrwał na smyczy do przodu, obszczekując zawzięcie jakiegoś mężczyznę. Dla słabych oczu pani Pinkstone wyglądał jak skończony łachmyta, i w dodatku nagabywał jakąś młodą damę! Och, pani Pinkstone bardzo nie lubiła takich łachmytów, odkąd w zeszłym miesiącu jeden z nich, także taki zarośnięty, próbował ukraść jej torebkę, za co zarobił kilka ciosów parasolką i dźgnięć jej brudnym od podpierania się końcem. Najwyraźniej parasol mimo wszystko był bardziej solidny niż na to wyglądał, bo niedoszły złodziejaszek ustąpił i szybko oddalił się od krewkiej staruszki.
Piesek nie przestawał szczekać. Ale pani Pinkstone prócz niedowidzenia była też lekko przygłucha, więc nie słyszała całej wymiany zdań nieznajomych, ale jej umysł, jak to często u starszych ludzi bywało, szybko dorobił do tego własną wersję historii, w której mężczyzna z pewnością był niebezpieczny i próbował właśnie okraść tę kobietę tak jak tamten mężczyzna sprzed miesiąca ją; ufała w końcu swojemu pieseczkowi, który zawsze rozpoznawał podejrzanych osobników, sygnalizując ich obecność głośnym szczekaniem. O tak, jej piesek miał nosa do ludzi!
- Ty łapserdaku! Ładnie to tak zaczepiać młode damy? – zapytała, unosząc lekko parasol, zupełnie jakby była gotowa zdzielić nim mężczyznę, gdyby wykonał jakiś podejrzany ruch.
Jednak jak na swój wiek wciąż pozostawała dziarską staruszką, która uwielbiała spacery po parku, szczególnie w towarzystwie swojego małego, fikuśnego pieska w równie fikuśnym wdzianku. Musiała bardzo uważać, by nie potknąć się o smycz swojego pupila, który biegał raźno wokół niej, machając ogonem i szczekając. Co jakiś czas cmokała na niego i ciągnęła za smycz; jej piesek też nie był młodzikiem, ale czasami miał w sobie energii niczym szczeniak. Odkąd jednak jej dzieci i wnuki miały własne życie, czasem doskwierała jej samotność, ale w parku zawsze mogła kogoś napotkać, dlatego stałym elementem każdego dnia był spacer do nieodległego od jej malutkiego, nieco stęchłego mieszkanka Greenwich Park.
Nagle jednak jej piesek zaczął głośno szczekać i wyrwał na smyczy do przodu, obszczekując zawzięcie jakiegoś mężczyznę. Dla słabych oczu pani Pinkstone wyglądał jak skończony łachmyta, i w dodatku nagabywał jakąś młodą damę! Och, pani Pinkstone bardzo nie lubiła takich łachmytów, odkąd w zeszłym miesiącu jeden z nich, także taki zarośnięty, próbował ukraść jej torebkę, za co zarobił kilka ciosów parasolką i dźgnięć jej brudnym od podpierania się końcem. Najwyraźniej parasol mimo wszystko był bardziej solidny niż na to wyglądał, bo niedoszły złodziejaszek ustąpił i szybko oddalił się od krewkiej staruszki.
Piesek nie przestawał szczekać. Ale pani Pinkstone prócz niedowidzenia była też lekko przygłucha, więc nie słyszała całej wymiany zdań nieznajomych, ale jej umysł, jak to często u starszych ludzi bywało, szybko dorobił do tego własną wersję historii, w której mężczyzna z pewnością był niebezpieczny i próbował właśnie okraść tę kobietę tak jak tamten mężczyzna sprzed miesiąca ją; ufała w końcu swojemu pieseczkowi, który zawsze rozpoznawał podejrzanych osobników, sygnalizując ich obecność głośnym szczekaniem. O tak, jej piesek miał nosa do ludzi!
- Ty łapserdaku! Ładnie to tak zaczepiać młode damy? – zapytała, unosząc lekko parasol, zupełnie jakby była gotowa zdzielić nim mężczyznę, gdyby wykonał jakiś podejrzany ruch.
I show not your face but your heart's desire
Podziwiał stojącą przed nim czarownicę za jej dokonania w dziedzinie alchemii i prace naukowe. Kto by przypuszczał, że jego decyzja o przynależności do Rycerzy sprawi, iż ich los splecie się i stanie jednym i tym samym - siłą Czarnego Pana. Nie byli sobie równi. Naturalnym jest, że istniała między nimi przepaść w statucie, jednak nie w przeznaczeniu. Dzięki temu mógł stać naprzeciw niej, mówić i czerpać z jej obecności.
Obecna sytuacja sprowokowana przez los nieludzko temu sprzyjała. Alchemik już widział w tym korzyść dla siebie, powód który będzie mógł wykorzystać. Wątpił bowiem, by czarownicy uśmiechało się kontynuować publicznie ten osobliwy spór z magicznym stworzeniem. On mógł jej pomóc, zaradzić na tą bolączkę. Nie koniecznie uśmiechało mu się wychodzić przed szereg, lecz dla niej, po to by się jej przysłużyć - mógł to zrobić. Nie wydawało się to takie straszne. Zresztą im dłużej tak stał przy niej tym, jakoś łatwo przychodziło mu myślenie o tym, że inni ludzie nie istnieją. Może to był błąd. Nie powinien tak odrywać się od rzeczywistości, którą przecież miłował ponad wszystko. Ta bowiem postanowiła się na nim ponuro zemścić. Pierwszym tego sygnałem był psi szczekot, który rozległ się z nagła za jego plecami. Alchemik wystraszył się nie na żarty niemalże podskakując w miejscu. Automatycznie, nerwowo, panicznie odwrócił się w stronę małego potworka. Jako praktykujący złodziej czworonożne, ujadające bestie (bez względu na wielkość!), wychodzące przed szereg bardzo źle mu się kojarzyły. W tym momencie nie było inaczej. Zrobił jeszcze kilka przezornych kroków w tył.
- Niech go pani cofnie! - fuknął nie słuchając kobieciny bo całą swoją uwagę skupiał na zagrożeniu które mogło mu poszarpać kostki u nóg, a które to coraz bezczelniej sobie pogrywało raz za razem minimalizując komfortową dla Dolohova odległość - Mówię do ciebie babo! - nieporozumienie narastało. Starowinka sobie, a alchemik sobie. Nie mgło to się skończyć inaczej. Sprowokowany Dolohov poruszył różdżką kierując jej koniec na czworonożną bestię - Levicorpus
Obecna sytuacja sprowokowana przez los nieludzko temu sprzyjała. Alchemik już widział w tym korzyść dla siebie, powód który będzie mógł wykorzystać. Wątpił bowiem, by czarownicy uśmiechało się kontynuować publicznie ten osobliwy spór z magicznym stworzeniem. On mógł jej pomóc, zaradzić na tą bolączkę. Nie koniecznie uśmiechało mu się wychodzić przed szereg, lecz dla niej, po to by się jej przysłużyć - mógł to zrobić. Nie wydawało się to takie straszne. Zresztą im dłużej tak stał przy niej tym, jakoś łatwo przychodziło mu myślenie o tym, że inni ludzie nie istnieją. Może to był błąd. Nie powinien tak odrywać się od rzeczywistości, którą przecież miłował ponad wszystko. Ta bowiem postanowiła się na nim ponuro zemścić. Pierwszym tego sygnałem był psi szczekot, który rozległ się z nagła za jego plecami. Alchemik wystraszył się nie na żarty niemalże podskakując w miejscu. Automatycznie, nerwowo, panicznie odwrócił się w stronę małego potworka. Jako praktykujący złodziej czworonożne, ujadające bestie (bez względu na wielkość!), wychodzące przed szereg bardzo źle mu się kojarzyły. W tym momencie nie było inaczej. Zrobił jeszcze kilka przezornych kroków w tył.
- Niech go pani cofnie! - fuknął nie słuchając kobieciny bo całą swoją uwagę skupiał na zagrożeniu które mogło mu poszarpać kostki u nóg, a które to coraz bezczelniej sobie pogrywało raz za razem minimalizując komfortową dla Dolohova odległość - Mówię do ciebie babo! - nieporozumienie narastało. Starowinka sobie, a alchemik sobie. Nie mgło to się skończyć inaczej. Sprowokowany Dolohov poruszył różdżką kierując jej koniec na czworonożną bestię - Levicorpus
The member 'Valerij Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Świat się zmieniał i to na gorsze. Pani Pinkstone była przekonana, że dawniej ludzie byli dużo przyjemniejsi i bardziej uprzejmi, a to, co działo się teraz, wołało o pomstę do samego Merlina. Postępujący upadek wartości, coraz większa liczba degeneratów, czasem aż strach było wyjść z domu! Na domiar złego, jakby nie wystarczyło że ludzie byli inni niż za czasów jej młodości, świat magii zdawał się stawać na głowie – a starowinka jeszcze nie wiedziała, że to dopiero przedsmak tego, co miało dziać się wkrótce.
Jej pieseczek potrzebował jednak spacerów i musiała codziennie wychodzić z nim do parku, by mógł rozprostować krótkie nóżki, pobiegać po trawie i obsikać okoliczne drzewa. A w parku, jak to w parku – bywali różni ludzie. Ufała jednak wyczuciu swojego pieska, który natychmiast wypatrzył łapserdaka i zaczął go obszczekiwać. Gdyby nie smycz, zapewne już skakałby wobec jego kostek, choć z racji niewielkich rozmiarów najgroźniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić, było poszarpanie spodni lub nasikanie na buty. Mężczyzna musiał mieć coś na sumieniu, skoro zareagował tak nerwowo, a to utwierdziło panią Pinkstone w przekonaniu, że z pewnością miał niecne zamiary.
Przygłucha staruszka nie od razu zrozumiała jego słowa, choć wychwyciła burkliwy, nieprzyjemny ton. Zanim jednak pociągnęła smycz, by odciągnąć pieska, który coraz śmielej wyrywał się w stronę mężczyzny, ten wyciągnął różdżkę... a jej niewinny maleńki pieseczek uniósł się w powietrze do góry nogami i zaczął skomleć, nie umiejąc powrócić na ziemię.
Staruszka wrzasnęła jak upiór. Uniosła parasolkę, zamierzając się nią na mężczyznę. Jeśli posiadała w sobie jakiś instynkt samozachowawczy to w tym momencie został całkowicie zagłuszony przez oburzenie.
- Tyyyy... Jak śmiesz... różdżką... w mojego pieseczka? – krzyczała, a po każdym słowie następował cios lub dźgnięcie parasolem. – Ty łotrze, ty łapserdaku, tyyyy....
Mężczyzna miał różdżkę, ona nigdy nie była wybitną czarownicą. Z zaklęciami użytkowymi radziła sobie całkiem dobrze, a na stare lata, kiedy ciało niekiedy niedomagało, a dłonie coraz częściej drżały, tym częściej musiała sobie pomagać czarami przy wykonywaniu wielu czynności. Teraz jednak jej główną bronią został parasol, którym próbowała odpłacić za tak karygodne potraktowanie jej pupila i nauczyć młodego łapserdaka trochę rozumu i szacunku do starszych. I do ich piesków; w oczach pani Pinkstone jej pieseczek był najbardziej uroczym i niewinnym stworzeniem na świecie.
Cała scena z pewnością wyglądała karykaturalnie – staruszka dźgająca parasolem mężczyznę i piesek unoszący się na smyczy dwa metry nad ziemią, przebierający w powietrzu małymi łapkami.
Jej pieseczek potrzebował jednak spacerów i musiała codziennie wychodzić z nim do parku, by mógł rozprostować krótkie nóżki, pobiegać po trawie i obsikać okoliczne drzewa. A w parku, jak to w parku – bywali różni ludzie. Ufała jednak wyczuciu swojego pieska, który natychmiast wypatrzył łapserdaka i zaczął go obszczekiwać. Gdyby nie smycz, zapewne już skakałby wobec jego kostek, choć z racji niewielkich rozmiarów najgroźniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić, było poszarpanie spodni lub nasikanie na buty. Mężczyzna musiał mieć coś na sumieniu, skoro zareagował tak nerwowo, a to utwierdziło panią Pinkstone w przekonaniu, że z pewnością miał niecne zamiary.
Przygłucha staruszka nie od razu zrozumiała jego słowa, choć wychwyciła burkliwy, nieprzyjemny ton. Zanim jednak pociągnęła smycz, by odciągnąć pieska, który coraz śmielej wyrywał się w stronę mężczyzny, ten wyciągnął różdżkę... a jej niewinny maleńki pieseczek uniósł się w powietrze do góry nogami i zaczął skomleć, nie umiejąc powrócić na ziemię.
Staruszka wrzasnęła jak upiór. Uniosła parasolkę, zamierzając się nią na mężczyznę. Jeśli posiadała w sobie jakiś instynkt samozachowawczy to w tym momencie został całkowicie zagłuszony przez oburzenie.
- Tyyyy... Jak śmiesz... różdżką... w mojego pieseczka? – krzyczała, a po każdym słowie następował cios lub dźgnięcie parasolem. – Ty łotrze, ty łapserdaku, tyyyy....
Mężczyzna miał różdżkę, ona nigdy nie była wybitną czarownicą. Z zaklęciami użytkowymi radziła sobie całkiem dobrze, a na stare lata, kiedy ciało niekiedy niedomagało, a dłonie coraz częściej drżały, tym częściej musiała sobie pomagać czarami przy wykonywaniu wielu czynności. Teraz jednak jej główną bronią został parasol, którym próbowała odpłacić za tak karygodne potraktowanie jej pupila i nauczyć młodego łapserdaka trochę rozumu i szacunku do starszych. I do ich piesków; w oczach pani Pinkstone jej pieseczek był najbardziej uroczym i niewinnym stworzeniem na świecie.
Cała scena z pewnością wyglądała karykaturalnie – staruszka dźgająca parasolem mężczyznę i piesek unoszący się na smyczy dwa metry nad ziemią, przebierający w powietrzu małymi łapkami.
I show not your face but your heart's desire
To nie tak, że nie lubił zwierząt. Nie można było też powiedzieć, że się nad nimi specjalnie rozczulał. Często traktował je obojętnie. Przykładowo z kotem Maszy się ignorował. Zresztą oboje, i Valerij i zwierze, starali sobie nie wchodzić specjalnie w drogę, a jeżeli nie dało się uniknąć skrzyżowania ścieżek często kończyło się to na salwie syku ze strony futrzaka, bądź płoszącym tupnięciu butem o podłogę Dolohova. Te bardziej magiczne i niepokorne stworzenia traktował raczej w typowo alchemiczny sposób - jako źródło alchemicznych ingrediencji. Tak jak piekarz zborze, bądź czy kaletnik gronostaja. Nie było w tym nic złego.
Jednak moment w którym to zwierze przejawiał wobec niego tak jawną i hałaśliwą reakcję nie mógł zareagować inaczej, jak właśnie podobnie agresywną reakcję. Chociaż nawet nie! To była spontaniczny akt obrony! Tym właśni był wywołany niegroźny dla życia jazgotliwego stworzenia czar, który dosłownie wywrócił świat tej istotki oddalając ją tym samym od kostek alchemika. Trzymanie z dala od siebie zębów było najlepszym co mógł w tym momencie zrobić dla swojego bezpieczeństwa. Po krótkiej chwili, w momencie w którym bestia przerodziła się w ofiarę i zaczęła nieludzko skrzypieć, Dolohov poczuł nagle potrzebę przekręcenia różdżki w drugą stronę i wywołania kolejnego zaklęcia. Tym razem byłoby to - silencio. Tego zdążyć jednak nie uczynił. Sztych parasolki w jego żebra boleśnie przywrócił go do rzeczywistości. Pierwsze, drugie, trzecie dźgniecie...
- Upadłaś babo na głowę... ?! - rzucił gniewnie po rosyjsku,będąc oburzonym i zdezorientowany sytuacją do tego stopnia, że zbrakło mu słów do wyrażenia tego po angielsku. Valerij zastanawiał się czy powinien rzucić w kobietę jakimś zaklęciem, lecz gdyby to zrobił to na pewno przykułoby mu łatkę bandyty i któryś z tu obecnych przechodniów zainterweniowałby. Nie mogąc sobie pozwolić na przekroczenie tej granicy - postanowił ratować się wspięciem na drzewo pod którym stał.
Jednak moment w którym to zwierze przejawiał wobec niego tak jawną i hałaśliwą reakcję nie mógł zareagować inaczej, jak właśnie podobnie agresywną reakcję. Chociaż nawet nie! To była spontaniczny akt obrony! Tym właśni był wywołany niegroźny dla życia jazgotliwego stworzenia czar, który dosłownie wywrócił świat tej istotki oddalając ją tym samym od kostek alchemika. Trzymanie z dala od siebie zębów było najlepszym co mógł w tym momencie zrobić dla swojego bezpieczeństwa. Po krótkiej chwili, w momencie w którym bestia przerodziła się w ofiarę i zaczęła nieludzko skrzypieć, Dolohov poczuł nagle potrzebę przekręcenia różdżki w drugą stronę i wywołania kolejnego zaklęcia. Tym razem byłoby to - silencio. Tego zdążyć jednak nie uczynił. Sztych parasolki w jego żebra boleśnie przywrócił go do rzeczywistości. Pierwsze, drugie, trzecie dźgniecie...
- Upadłaś babo na głowę... ?! - rzucił gniewnie po rosyjsku,będąc oburzonym i zdezorientowany sytuacją do tego stopnia, że zbrakło mu słów do wyrażenia tego po angielsku. Valerij zastanawiał się czy powinien rzucić w kobietę jakimś zaklęciem, lecz gdyby to zrobił to na pewno przykułoby mu łatkę bandyty i któryś z tu obecnych przechodniów zainterweniowałby. Nie mogąc sobie pozwolić na przekroczenie tej granicy - postanowił ratować się wspięciem na drzewo pod którym stał.
Pani Pinkstone jak na przygłuchą, niedowidzącą staruszkę która musiała podpierać się parasolką podczas chodzenia w chwilach takich jak ta okazywała się wciąż całkiem krewka, zupełnie jakby furia po ataku na jej pieseczka sprawiła, że chwilowo zapomniała o swoich niedomaganiach. Nagle ta niewinna kobiecina z siwymi włosami i okularami grubości denek od butelki zaczęła wymachiwać swoim wysłużonym, ale wciąż solidnym parasolem, a dźgnięcia nim, choć zasadniczo niegroźne, raczej nie były niczym przyjemnym dla nieszczęsnego Valerija który zdążył starowince podpaść.
Jej piesek lewitował do góry nogami nad ich głowami i szczekał, rozpaczliwie wymachując łapkami i ogonkiem, ale staruszka póki co była zajęta swoją parasolkową „zemstą” i próbą dania młodemu łapserdakowi nauczki, że nie zadziera się z pieskami spacerujących staruszek. Słów mężczyzny nie zrozumiała; miała problemy ze słuchem nawet gdyby mówił w zrozumiałym dla niej języku i zwykle trzeba było do niej mówić głośno i wyraźnie, ale w tym przypadku wychwyciła tylko dziwne, szeleszczące słowa, które mogły być obelgami lub... jakąś dziwną klątwą, którą ten łapserdak właśnie próbował przekląć jej pieska?
Jej oczy za okularami wybałuszyły się w wyrazie oburzenia, ale wtedy mężczyzna nagle odwrócił się... i zaczął się wspinać na najbliższe drzewo. Dla kogoś postronnego z pewnością wyglądałoby to naprawdę komicznie – dorosły mężczyzna uciekający na drzewo przed staruszką, i sama pani Pinkstone przez dłuższą chwilę była tak skonsternowana że zamarła z parasolką uniesioną w powietrze, mrugając małymi oczkami, podczas gdy mężczyzna siedział już na drzewie, poza zasięgiem jej i jej parasola. Nawet nie pomyślała teraz o użyciu różdżki; nie była dobra w ofensywnych zaklęciach, była na to po prostu za stara i różdżki używała głównie do pomagania sobie w domu, a i w tym wieku bardziej prawdopodobne było że nie uda jej się trafić nawet w pobliżu młodocianego łapserdaka. Nie mogła też tak po prostu odejść kiedy jej piesek wciąż unosił się do góry nogami i tak rozpaczliwie piszczał!
Jedyne co jej pozostało to zacząć krzyczeć, że jakiś łotr napadł na nią i jej pieska, po czym zaczęła szarpać za smycz pieseczka próbując ściągnąć go na ziemię i zawodząc rozpaczliwie, że ten wciąż lewituje dwa metry nad ziemią. Było kwestią czasu aż ktoś zamieszanie zauważy, choć jak na złość w tej okolicy parku nie było teraz zbyt wielu ludzi.
Jej piesek lewitował do góry nogami nad ich głowami i szczekał, rozpaczliwie wymachując łapkami i ogonkiem, ale staruszka póki co była zajęta swoją parasolkową „zemstą” i próbą dania młodemu łapserdakowi nauczki, że nie zadziera się z pieskami spacerujących staruszek. Słów mężczyzny nie zrozumiała; miała problemy ze słuchem nawet gdyby mówił w zrozumiałym dla niej języku i zwykle trzeba było do niej mówić głośno i wyraźnie, ale w tym przypadku wychwyciła tylko dziwne, szeleszczące słowa, które mogły być obelgami lub... jakąś dziwną klątwą, którą ten łapserdak właśnie próbował przekląć jej pieska?
Jej oczy za okularami wybałuszyły się w wyrazie oburzenia, ale wtedy mężczyzna nagle odwrócił się... i zaczął się wspinać na najbliższe drzewo. Dla kogoś postronnego z pewnością wyglądałoby to naprawdę komicznie – dorosły mężczyzna uciekający na drzewo przed staruszką, i sama pani Pinkstone przez dłuższą chwilę była tak skonsternowana że zamarła z parasolką uniesioną w powietrze, mrugając małymi oczkami, podczas gdy mężczyzna siedział już na drzewie, poza zasięgiem jej i jej parasola. Nawet nie pomyślała teraz o użyciu różdżki; nie była dobra w ofensywnych zaklęciach, była na to po prostu za stara i różdżki używała głównie do pomagania sobie w domu, a i w tym wieku bardziej prawdopodobne było że nie uda jej się trafić nawet w pobliżu młodocianego łapserdaka. Nie mogła też tak po prostu odejść kiedy jej piesek wciąż unosił się do góry nogami i tak rozpaczliwie piszczał!
Jedyne co jej pozostało to zacząć krzyczeć, że jakiś łotr napadł na nią i jej pieska, po czym zaczęła szarpać za smycz pieseczka próbując ściągnąć go na ziemię i zawodząc rozpaczliwie, że ten wciąż lewituje dwa metry nad ziemią. Było kwestią czasu aż ktoś zamieszanie zauważy, choć jak na złość w tej okolicy parku nie było teraz zbyt wielu ludzi.
I show not your face but your heart's desire
To mu się udało - zrobienie z małej, potworkowatej, morderczej maszyny na wykałaczkowych łapkach balona. Tak się bowiem piesek w tym momencie prezentował. Jak taki dziwny balon z wyposażony w dodatkowe, przyprawiające o migrenę atrakcje dźwiękowe. Smycz w tym momencie zwisała smutno niczym sznurek. Szkoda, że zwierzę nie wznosiło się wyżej pociągając za sobą starowinkę. Nie mogło jednak być tak kolorowo. Nie ze szczęściem Dolohova.
Starowinka zaszarżowała na niego z parasolem. Sytuacja była na tyle abstrakcyjna, że zmieszany Dolohov nie wiedział co powinien w tej sytuacji zrobić. Nie mógł przecież wyrwać jej parasolki i złamać na kolanie z prostych powodów - nie wiedział czy jego duże, lecz wiotkie ramiona dadzą radę zadziałać
odpowiednią siłą na ten sprzęt (ta parasolka wyglądała na cholernie porządną) oraz najpewniej spędziłby noc w Tower. Z miejsca by mu przecież przyklejono łatkę zbója, ktoś by zainterweniował "pomagając" pozbyć się "nachalnego agresora". To zagranie z pieskiem było już i tak wielce ryzykowne. Z braku laku wspiął się więc na drzewo. To samo na którym siedział ten ptak który przeklinał na Dafnę. Siedział. Bo gdy rosły Rosjanin zatrząsł koroną to odleciał, a zanim ulotniła się arystokratka. Może i dobrze. Wolał by nie była światkiem upodlenia którego w tym momencie doświadczał. Rozsiadł się na gałęzi poza zasięg kobiety. Uśmiechnął się nawet do niej z jawną satysfakcja, gdy patrzyła na niego zaskoczona. Najpewniej porażona jego geniuszem. Hehe.
Trochę mina mu zrzedła, gdy baba zaczęła się awanturować pod drzewem. Gdy zaś przelała swoją uwagę na swoją bestię alchemik postanowił wykorzystać ten moment do zeskoczenia...i pognania w długą, by zaraz potem, za zakrętem skoczyć w krzaki i tam się ukryć. Dumał nad tym, czy ktoś go zauważył, czy nie. Na wszelki wypadek wolał jednak poczekać kwadrans leżąc na wilgotnej trawie pod kępą krzewu.
Starowinka zaszarżowała na niego z parasolem. Sytuacja była na tyle abstrakcyjna, że zmieszany Dolohov nie wiedział co powinien w tej sytuacji zrobić. Nie mógł przecież wyrwać jej parasolki i złamać na kolanie z prostych powodów - nie wiedział czy jego duże, lecz wiotkie ramiona dadzą radę zadziałać
odpowiednią siłą na ten sprzęt (ta parasolka wyglądała na cholernie porządną) oraz najpewniej spędziłby noc w Tower. Z miejsca by mu przecież przyklejono łatkę zbója, ktoś by zainterweniował "pomagając" pozbyć się "nachalnego agresora". To zagranie z pieskiem było już i tak wielce ryzykowne. Z braku laku wspiął się więc na drzewo. To samo na którym siedział ten ptak który przeklinał na Dafnę. Siedział. Bo gdy rosły Rosjanin zatrząsł koroną to odleciał, a zanim ulotniła się arystokratka. Może i dobrze. Wolał by nie była światkiem upodlenia którego w tym momencie doświadczał. Rozsiadł się na gałęzi poza zasięg kobiety. Uśmiechnął się nawet do niej z jawną satysfakcja, gdy patrzyła na niego zaskoczona. Najpewniej porażona jego geniuszem. Hehe.
Trochę mina mu zrzedła, gdy baba zaczęła się awanturować pod drzewem. Gdy zaś przelała swoją uwagę na swoją bestię alchemik postanowił wykorzystać ten moment do zeskoczenia...i pognania w długą, by zaraz potem, za zakrętem skoczyć w krzaki i tam się ukryć. Dumał nad tym, czy ktoś go zauważył, czy nie. Na wszelki wypadek wolał jednak poczekać kwadrans leżąc na wilgotnej trawie pod kępą krzewu.
Pani Pinkstone mimo usilnych starań nie mogła dosięgnąć mężczyzny w jego kryjówce. Pokrzyczała sobie pod drzewem, machnęła kilka razy parasolem, choć wiedziała że to na nic i że już go nie dosięgnie; łapserdak był bardzo zwinny i łatwo wspiął się na drzewo, co było poza zasięgiem sędziwej staruszki, która nawet za młodu po drzewach nie chodziła. Za jej czasów grzecznym dziewczętom takie rzeczy po prostu nie uchodziły i mogła co najwyżej patrzeć jak na drzewa wspinają się chłopcy z sąsiedztwa. Ale teraz, kiedy była staruszką, zdarzało jej się widzieć i dziewczynki bawiące się w ten sposób, co wciąż budziło w niej niezmierne zdziwienie. Świat pod wieloma względami poszedł szybko do przodu, nawet ten czarodziejski.
Machnęła parasolką jeszcze raz i w końcu zajęła się pieskiem, lecz trochę trwało zanim zaklęcie mężczyzny skończyło działanie. Udało jej się szybko złapać pieska zanim lewitacja raptownie ustała, dzięki czemu nie spadł na ziemię a prosto w jej stare, pomarszczone ramiona. Pani Pinkstone przytuliła go szybko, szepcząc do niego czule i uspokajając rozdygotaną, piszczącą psinkę.
- Już, już, mój pieseczku, ten łotr już nie zrobi ci krzywdy. Pańcia zaraz zabierze cię do domku – mówiła do niego z czułością; teraz, kiedy jej rodzina od dawna miała swoje życie i rzadko ktoś ją odwiedzał, piesek był dla niej bardzo bliską i ważną istotą, dotrzymującą na starość towarzystwa.
Odwróciła się jeszcze patrząc na drzewo, ale o dziwo nie zauważyła łapserdaka, który najwyraźniej skorzystał z okazji by umknąć z widoku kiedy ona była zajęta łapaniem i uspokajaniem pieska. Słaby wzrok nie pozwolił jej go już dostrzec, ale z innego kierunku nadszedł w jej stronę inny, starszy mężczyzna kuśtykający o lasce, który najwyraźniej usłyszał jej krzyki. Staruszka poskarżyła mu się na pewnego niewychowanego młodziana który próbował skrzywdzić jej pieska, a potem uciekł. Wciąż tuląc drżącego ze strachu pieseczka w jednej ręce, a drugą podpierając się parasolem, oddaliła się wraz z drugim staruszkiem, pomstując w myślach na łapserdaka i mając nadzieję że jej parasol wbił mu do głowy trochę rozumu.
| zt.
Machnęła parasolką jeszcze raz i w końcu zajęła się pieskiem, lecz trochę trwało zanim zaklęcie mężczyzny skończyło działanie. Udało jej się szybko złapać pieska zanim lewitacja raptownie ustała, dzięki czemu nie spadł na ziemię a prosto w jej stare, pomarszczone ramiona. Pani Pinkstone przytuliła go szybko, szepcząc do niego czule i uspokajając rozdygotaną, piszczącą psinkę.
- Już, już, mój pieseczku, ten łotr już nie zrobi ci krzywdy. Pańcia zaraz zabierze cię do domku – mówiła do niego z czułością; teraz, kiedy jej rodzina od dawna miała swoje życie i rzadko ktoś ją odwiedzał, piesek był dla niej bardzo bliską i ważną istotą, dotrzymującą na starość towarzystwa.
Odwróciła się jeszcze patrząc na drzewo, ale o dziwo nie zauważyła łapserdaka, który najwyraźniej skorzystał z okazji by umknąć z widoku kiedy ona była zajęta łapaniem i uspokajaniem pieska. Słaby wzrok nie pozwolił jej go już dostrzec, ale z innego kierunku nadszedł w jej stronę inny, starszy mężczyzna kuśtykający o lasce, który najwyraźniej usłyszał jej krzyki. Staruszka poskarżyła mu się na pewnego niewychowanego młodziana który próbował skrzywdzić jej pieska, a potem uciekł. Wciąż tuląc drżącego ze strachu pieseczka w jednej ręce, a drugą podpierając się parasolem, oddaliła się wraz z drugim staruszkiem, pomstując w myślach na łapserdaka i mając nadzieję że jej parasol wbił mu do głowy trochę rozumu.
| zt.
I show not your face but your heart's desire
Był kwiecień, a więc wcale nie tak przyjemnie, sucho i urokliwie. Dolohov leżąc brzuchem na wilgotnej, budzącej się do życia trawie mógł podziewać się tego, że nieźle się obłoci. To było jednak nic w porównaniu za spokój który mógł uzyskać jeśli tylko wykaże się cierpliwością. Leżał więc i spomiędzy zieleniejących się gałązek obserwował wyczyny starowinki. Z tej bezpiecznej, zdrowej odległości wyglądało to nawet całkiem zabawnie - zwłaszcza ten pies i to co do niego mówiła. Valerij nigdy nie będzie w stanie pojąć sensu mówienia do zwierząt (zwłaszcza niemagicznych) ludzkim językiem czegoś innego niźli komend. Do tego to często występujące pieszczenie się i dziumdzianie, traktowanie psa, kota, czy królika na równi z dwu bądź trzyletnim dzieckiem. Po co?
W każdym razie, gdy kobieta znikła z horyzontu, Dolohov podniósł się z ziemi powstrzymując odruch strzepania ze swej szaty brudu - błoto i wilgoć były ciągle świeże, niczego by nie osiągnął ponad dokładniejszego rozsmarowania po sobie tego całego brudu. Skrzywił się więc pod nosem i zamaszystym krokiem przeszedł ponad krzaczasty żywopłot za którym się schował. Odechciało mu się polowania na cudze sowy bądź innego typu dorabiania w tym miejscu. Jeszcze się okaże, znając szczęście, że znowu by trafił na tą okropną kobietę. Zaczął więc kierować kroki w stronę Nokturnu.
|zt
W każdym razie, gdy kobieta znikła z horyzontu, Dolohov podniósł się z ziemi powstrzymując odruch strzepania ze swej szaty brudu - błoto i wilgoć były ciągle świeże, niczego by nie osiągnął ponad dokładniejszego rozsmarowania po sobie tego całego brudu. Skrzywił się więc pod nosem i zamaszystym krokiem przeszedł ponad krzaczasty żywopłot za którym się schował. Odechciało mu się polowania na cudze sowy bądź innego typu dorabiania w tym miejscu. Jeszcze się okaże, znając szczęście, że znowu by trafił na tą okropną kobietę. Zaczął więc kierować kroki w stronę Nokturnu.
|zt
| stąd
Udało się. Sophia dawno nie czuła takiej satysfakcji. Ich sukces oznaczał jedną anomalię w Londynie mniej. Choć opanowanie magii wywołało spore zniszczenia w budynku, przynajmniej był już czysty od tej złej mocy. Już nie wyczuwała jej w powietrzu. Obawiała się jednak, że podłoga może się zapaść całkowicie, dlatego musieli się ewakuować zaraz po upewnieniu się, że anomalia została opanowana.
Wspólnie wydostali się z budynku; pewnie było kwestią czasu, kiedy ktoś się tu pojawi, zobaczy dziurę w podłodze i domyśli się, że ktoś majstrował przy anomalii, ale oni będą już daleko. Z powodu braku teleportacji i tu dostali się na miotłach, korzystając z osłony nocy. A teraz uciekną równie szybko i cicho, jak tu przylecieli.
W ślad za Samem wskoczyła na swoją i odbiła się od ziemi, startując w mrok. Zimne, nocne powietrze owiało jej twarz, przeganiając resztki pyłu, który wzbił się po zawaleniu się podłogi. Lecieli razem, oddalając się od miejsca, w którym przed chwilą stoczyli zaciekłą walkę z anomalią. Zdawała sobie jednak sprawę, że takich miejsc jak to jest znacznie więcej, i nie wszystkie udało się opanować, a ciągle gdzieś powstawały nowe. Rzeczywiście mieli przed sobą jeszcze dużo pracy, wszyscy. Bo Sophia zamierzała jeszcze do kilku anomalii pójść i spróbować je naprawić, nauczona doświadczeniem zdobytym z Samem.
Musieli oddalić się na bezpieczną odległość; nie byłoby dobrze, gdyby powiązano ich z wdarciem się do anomalii, bo byli aurorami, pracowali dla departamentu przestrzegania prawa.
W końcu jednak dotarli gdzieś do dalszych dzielnic Londynu, zauważając sporą pustą przestrzeń będącą zapewne parkiem. Sophia zniżyła lot i najpierw obleciała to miejsce, by upewnić się, że nikogo w pobliżu nie ma, i niedługo później lądując na ciemnym, wilgotnym od rosy trawniku.
- Cudownie. Jedno złe miejsce mniej – rzekła, spoglądając w stronę aurora. – Wspaniale było patrzeć, jak to znika, zapada się i ginie. Ale okropna jest myśl, jak wiele jest jeszcze takich miejsc. I wszystkie trzeba jakoś naprawić.
To nie było łatwe. A jako aurorzy mieli sporo na głowie, często stykali się z plugastwem. Miała też wrażenie, że Samuel od dłuższego czasu jest jakiś nieswój, co zapewne też było spowodowane tym wszystkim, co się działo. Ją to wszystko też zmieniało.
Udało się. Sophia dawno nie czuła takiej satysfakcji. Ich sukces oznaczał jedną anomalię w Londynie mniej. Choć opanowanie magii wywołało spore zniszczenia w budynku, przynajmniej był już czysty od tej złej mocy. Już nie wyczuwała jej w powietrzu. Obawiała się jednak, że podłoga może się zapaść całkowicie, dlatego musieli się ewakuować zaraz po upewnieniu się, że anomalia została opanowana.
Wspólnie wydostali się z budynku; pewnie było kwestią czasu, kiedy ktoś się tu pojawi, zobaczy dziurę w podłodze i domyśli się, że ktoś majstrował przy anomalii, ale oni będą już daleko. Z powodu braku teleportacji i tu dostali się na miotłach, korzystając z osłony nocy. A teraz uciekną równie szybko i cicho, jak tu przylecieli.
W ślad za Samem wskoczyła na swoją i odbiła się od ziemi, startując w mrok. Zimne, nocne powietrze owiało jej twarz, przeganiając resztki pyłu, który wzbił się po zawaleniu się podłogi. Lecieli razem, oddalając się od miejsca, w którym przed chwilą stoczyli zaciekłą walkę z anomalią. Zdawała sobie jednak sprawę, że takich miejsc jak to jest znacznie więcej, i nie wszystkie udało się opanować, a ciągle gdzieś powstawały nowe. Rzeczywiście mieli przed sobą jeszcze dużo pracy, wszyscy. Bo Sophia zamierzała jeszcze do kilku anomalii pójść i spróbować je naprawić, nauczona doświadczeniem zdobytym z Samem.
Musieli oddalić się na bezpieczną odległość; nie byłoby dobrze, gdyby powiązano ich z wdarciem się do anomalii, bo byli aurorami, pracowali dla departamentu przestrzegania prawa.
W końcu jednak dotarli gdzieś do dalszych dzielnic Londynu, zauważając sporą pustą przestrzeń będącą zapewne parkiem. Sophia zniżyła lot i najpierw obleciała to miejsce, by upewnić się, że nikogo w pobliżu nie ma, i niedługo później lądując na ciemnym, wilgotnym od rosy trawniku.
- Cudownie. Jedno złe miejsce mniej – rzekła, spoglądając w stronę aurora. – Wspaniale było patrzeć, jak to znika, zapada się i ginie. Ale okropna jest myśl, jak wiele jest jeszcze takich miejsc. I wszystkie trzeba jakoś naprawić.
To nie było łatwe. A jako aurorzy mieli sporo na głowie, często stykali się z plugastwem. Miała też wrażenie, że Samuel od dłuższego czasu jest jakiś nieswój, co zapewne też było spowodowane tym wszystkim, co się działo. Ją to wszystko też zmieniało.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Miał dziś pójść spać bardzo późno. Ciemność sączyła się z każdej strony, a ślady świateł przeciskały sie między ciemnymi budynkami i sterczącymi nieco upiornie drzewami. W nocy, wszystko wydawało się bardziej mroczne, jakby ciemność wykręcała rzeczywistość na kształt lęku. A Samuel coraz częściej patrzył na budzące się do życia cienie. Przyglądał się ich tańcom, poznawał ich ruchy i zapamiętywał na przyszłość. Byłby głupcem, gdyby wierzył, że nie został dostrzeżony. To nie działało tak. Podobno patrzenie otchłań zawsze przypominało zaglądanie do smoczej jamy. Jeśli ty go widzisz, znaczyło, że on przyglądał się tobie. I było w tym coś jednocześnie niepokojącego i pokrzepiającego. Zawsze mógł odwrócić uwagę od tych, którym patrzenie w ciemność nie sprzyjało. A on mógł się poświęcić. Przygotowywał się na to i temu służył. Poświęceniu. Nawet, jeśli miał zetrzeć się mrokiem, który wlewał się i do jego duszy.
Kontakt z anomaliami zawsze odbierał jak uderzenie. Ostre, siarczyste, przypominające. Porażka była przegarną nie tylko z szerzącym się, magicznym wypaczeniem, ale i z własnym ja. Starcie z kłamstwem, które ciągnęło się od pierwszomajowego wybuchu. Dzisiejsza potyczka okazała się udana i chociaż mógł czuć satysfakcję z wypełnionej misji, widział po prostu winę, którą rozpaczliwie próbował załatać. Miał jednak obok siebie zakonniczkę, pełną wiary w czynione dobro i naprawę świata, który...zepsuł. Dobra wola zmieniła się miejscami z intencją i z czasem auror nie umiał stwierdzić, gdzie znajdowała się granica - Pamiętaj, że nie tylko my z tym walczymy - nie ganił, rozumiał spojrzenie młodej aurorki i rozumiał zapał, którym sam kiedyś tak silnie emanował - Zdążyliśmy już spotkać przeciwników, którzy... - no właśnie, którzy co robili? Czemu pojawiali się na miejscu anomalii? A jeśli znali sposób na jej ujarzmienie, to skąd? A plugawa magią, którą się posługiwali, nie wróżyła niczego dobrego. Nawet, jeśli w ostatecznym rozrachunku służyło zwalczeniu anomalii - Spisałaś się - dodał po chwili lakonicznie, odrywając ciąg myśli od pytań, które wciąż pozostawały bez odpowiedzi. Widział, że się starała. Uparcie dążyła do celu, a to mógł tylko pochwalać. I nawet jeśli wciąż dostrzegał pewną naiwność, nie mógł odmówić jej samozaparcia. Wciąż czekało ją wiele pracy.
Kontakt z anomaliami zawsze odbierał jak uderzenie. Ostre, siarczyste, przypominające. Porażka była przegarną nie tylko z szerzącym się, magicznym wypaczeniem, ale i z własnym ja. Starcie z kłamstwem, które ciągnęło się od pierwszomajowego wybuchu. Dzisiejsza potyczka okazała się udana i chociaż mógł czuć satysfakcję z wypełnionej misji, widział po prostu winę, którą rozpaczliwie próbował załatać. Miał jednak obok siebie zakonniczkę, pełną wiary w czynione dobro i naprawę świata, który...zepsuł. Dobra wola zmieniła się miejscami z intencją i z czasem auror nie umiał stwierdzić, gdzie znajdowała się granica - Pamiętaj, że nie tylko my z tym walczymy - nie ganił, rozumiał spojrzenie młodej aurorki i rozumiał zapał, którym sam kiedyś tak silnie emanował - Zdążyliśmy już spotkać przeciwników, którzy... - no właśnie, którzy co robili? Czemu pojawiali się na miejscu anomalii? A jeśli znali sposób na jej ujarzmienie, to skąd? A plugawa magią, którą się posługiwali, nie wróżyła niczego dobrego. Nawet, jeśli w ostatecznym rozrachunku służyło zwalczeniu anomalii - Spisałaś się - dodał po chwili lakonicznie, odrywając ciąg myśli od pytań, które wciąż pozostawały bez odpowiedzi. Widział, że się starała. Uparcie dążyła do celu, a to mógł tylko pochwalać. I nawet jeśli wciąż dostrzegał pewną naiwność, nie mógł odmówić jej samozaparcia. Wciąż czekało ją wiele pracy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Greenwich Park
Szybka odpowiedź