Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Nie rozglądał się nadto wśród gromadzących się w lesie czarodziejów, skupiając się wyłącznie na towarzyszących mu kobietach – i na tych, których mniej lub bardziej przypadkowo mijali, zmierzając w stronę początku pochodu. Sięgając po świecę, wychwycił znajomą twarz Rigela Blacka, skinął mu więc w milczeniu głową odwzajemniając gest; niedługo później w podobny sposób przywitał się z Wendeliną Selwyn, przelotnie (i wyjątkowo niechętnie) wspominając ich ostatnie spotkanie. Odwrócony strategicznie wzrok Melisande mu nie umknął, przeniósł na dłuższą chwilę spojrzenie na żonę, z oświetlonych płomieniem świecy rysów twarzy próbując wyczytać niewypowiedziane myśli – ale te, jak zwykle, pozostawały poza jego zasięgiem. Czy chciał o nie zapytać? Niespecjalnie, postać rudowłosej salamandry wymknęła się z jego myśli tak szybko, jak szybko się tam pojawiła; kiedy więc się odezwał, ściszone głoski szarpnęły za zupełnie inną strunę. – Często zaprząta cię wizja mojej śmierci? – podjął, unosząc wyżej brwi; to był przynajmniej drugi raz, kiedy o tym wspominała, pamiętał jak przez mgłę ich rozmowę w namiocie – a także zdania wymieniane w szarości wdzierającego się do komnat poranka. Odsunął nieco od siebie świecę, orzechowy zapach był przyjemny – kojarzył mu się z dalekimi portami, barwnymi targowiskami i wonią absolutnej wolności – ale dym gryzł go nieco w oczy, utrudniając śledzenie zmian odbijających się w rysach Melisande. Nachylił się ku niej odruchowo, gdy zniżyła głos; nie komentując w żaden sposób cichego wiem, ale uśmiechając się w reakcji na kolejne słowa, które wypłynęły spomiędzy jej warg. – Nie – odparł na wydechu, prawie szeptem, nie tracąc nawet sekundy na zastanowienie; zawiesił spojrzenie na jej oczach, jego jasne tęczówki skrzyżowały się z jej ciemnymi. – Zawsze lubiłem tajemnice – dodał, zgodnie zresztą z prawdą. Chociaż jej półsłówka i urwane w połowie myśli niejednokrotnie wprawiały go w poirytowanie, rozpalając szarpiącą zakończeniami nerwowymi frustrację, to jednocześnie: było w tym coś, co go intrygowało. Jak wyspy schowane za krawędziami map, albo tajemnicze symbole na starych artefaktach.
Pojawienie się tuż obok Deirdre go rozproszyło, wyprostował się niemal natychmiast w reakcji na jej głos. – Deirdre – przywitał się, na moment przyglądając się jej charakterystycznej twarzy, kiwając głową z szacunkiem, na który zasługiwała; jak zawsze imponowała mu jej wiedza i osiągnięcia, doszła daleko – a kilka spotkań ze Śmierciożerczynią udowodniło mu, że nie było to kwestią przypadku. Chętnie zamieniłby z nią parę słów, na to czas miał jednak nadejść później; teraz zdecydował się jej nie zatrzymywać, zresztą – niedługo później witał się już z Valerie Sallow i jej córką, w milczeniu zauważając zaskakującą nieobecność Corneliusa. Odwzajemnił mocny ucisk Tristana, lekko skłaniając się też w stronę towarzyszącej mu młodej arystokratki, o ile dobrze pamiętał – jego siostry (Vivienne). Później na krawędzi pola widzenia migały mu już tylko obce twarze, przypadkowe, niektóre: skłaniające się w jego kierunku z widocznym respektem. Skłamałby twierdząc, że nie wywołało to rozpierającego klatkę piersiową zadowolenia, w innych okolicznościach pewnie by się w nim pławił – ale tworzona przez nimfy i niosące się śpiewy atmosfera udzieliła mu się wyjątkowo skutecznie, wprawiając go w nastrój co najmniej nostalgiczny, podniosły; lekkie słowa nie załaskotały go nawet w usta, gdy zbliżał się do uwitych z gałęzi łuków, w ciszy odnotowując nietypowe milczenie siostry. Rzucił jej krótkie spojrzenie, ale się nie odezwał – bo jego uwagę odwróciła spoglądająca w jego kierunku stara wiedźma, przed którą szybko umknął wzrokiem.
Trzepot skrzydeł gdzieś w górze, szelest mieszający się ze słowami pieśni, zmusił go do spojrzenia ku niebu; przez parę uderzeń serca śledził lot jasnych sylwetek gęsi, bieli odcinającej się od czerwonego blasku komety, nie znając kryjącego się za tym symbolem znaczenia. Na końcu języka zatańczyła pojedyncza myśl, odwrócił się w stronę Melisande – ale uciszające głosy sprawiły, że się nie odezwał, w milczeniu prowadząc ją ku roślinnemu portalowi. Miał wrażenie, że cisza wokół nich zgęstniała, namacalna, niezwykła; łamiąca się od najlżejszego szelestu ubrania czy trzaskającej pod nogami gałązki. W jakiś odległy, dziwny sposób kojarzyła mu się z wczesnym świtem na morzu; z bezwietrzną pogodą i uśpionym pokładem statku.
Trzepot skrzydeł i wystraszony krzyk kobiety przecięły bezruch niczym nóż, zatrzymał się – na chwilę, dostrzegając łamiący się kształt pochodu. W pierwszej chwili nie rozpoznał wśród poruszających się nad ich głowami kształtów nietoperzy, choć widział, że kilka zakapturzonych sylwetek osłoniło się ramionami. W opiekuńczym, bezwiednym geście zbliżył się do Melisande, mocniej zaciskając świecę w dłoni; gotów na odpędzenie ewentualnego ataku nocnych stworzeń, choć podejrzewał, że te nie robiły na jego małżonce wrażenia. Sam nie przyznawał się, że serce zabiło mu mocniej – nie z obawy przed mięsistymi skrzydłami uderzającymi go w twarz, a z uwagi na nieopisane, niemożliwe do wyjaśnienia przeczucie, niepokój; szacunek wobec niezrozumiałego, wspinający się powoli wzdłuż jego kręgosłupa.
| no to rzucam:
k100 - nie-wiem-na-co, kocham Cię mistrzu gry
k3 - na splamienie
k6 - bo tak
Pojawienie się tuż obok Deirdre go rozproszyło, wyprostował się niemal natychmiast w reakcji na jej głos. – Deirdre – przywitał się, na moment przyglądając się jej charakterystycznej twarzy, kiwając głową z szacunkiem, na który zasługiwała; jak zawsze imponowała mu jej wiedza i osiągnięcia, doszła daleko – a kilka spotkań ze Śmierciożerczynią udowodniło mu, że nie było to kwestią przypadku. Chętnie zamieniłby z nią parę słów, na to czas miał jednak nadejść później; teraz zdecydował się jej nie zatrzymywać, zresztą – niedługo później witał się już z Valerie Sallow i jej córką, w milczeniu zauważając zaskakującą nieobecność Corneliusa. Odwzajemnił mocny ucisk Tristana, lekko skłaniając się też w stronę towarzyszącej mu młodej arystokratki, o ile dobrze pamiętał – jego siostry (Vivienne). Później na krawędzi pola widzenia migały mu już tylko obce twarze, przypadkowe, niektóre: skłaniające się w jego kierunku z widocznym respektem. Skłamałby twierdząc, że nie wywołało to rozpierającego klatkę piersiową zadowolenia, w innych okolicznościach pewnie by się w nim pławił – ale tworzona przez nimfy i niosące się śpiewy atmosfera udzieliła mu się wyjątkowo skutecznie, wprawiając go w nastrój co najmniej nostalgiczny, podniosły; lekkie słowa nie załaskotały go nawet w usta, gdy zbliżał się do uwitych z gałęzi łuków, w ciszy odnotowując nietypowe milczenie siostry. Rzucił jej krótkie spojrzenie, ale się nie odezwał – bo jego uwagę odwróciła spoglądająca w jego kierunku stara wiedźma, przed którą szybko umknął wzrokiem.
Trzepot skrzydeł gdzieś w górze, szelest mieszający się ze słowami pieśni, zmusił go do spojrzenia ku niebu; przez parę uderzeń serca śledził lot jasnych sylwetek gęsi, bieli odcinającej się od czerwonego blasku komety, nie znając kryjącego się za tym symbolem znaczenia. Na końcu języka zatańczyła pojedyncza myśl, odwrócił się w stronę Melisande – ale uciszające głosy sprawiły, że się nie odezwał, w milczeniu prowadząc ją ku roślinnemu portalowi. Miał wrażenie, że cisza wokół nich zgęstniała, namacalna, niezwykła; łamiąca się od najlżejszego szelestu ubrania czy trzaskającej pod nogami gałązki. W jakiś odległy, dziwny sposób kojarzyła mu się z wczesnym świtem na morzu; z bezwietrzną pogodą i uśpionym pokładem statku.
Trzepot skrzydeł i wystraszony krzyk kobiety przecięły bezruch niczym nóż, zatrzymał się – na chwilę, dostrzegając łamiący się kształt pochodu. W pierwszej chwili nie rozpoznał wśród poruszających się nad ich głowami kształtów nietoperzy, choć widział, że kilka zakapturzonych sylwetek osłoniło się ramionami. W opiekuńczym, bezwiednym geście zbliżył się do Melisande, mocniej zaciskając świecę w dłoni; gotów na odpędzenie ewentualnego ataku nocnych stworzeń, choć podejrzewał, że te nie robiły na jego małżonce wrażenia. Sam nie przyznawał się, że serce zabiło mu mocniej – nie z obawy przed mięsistymi skrzydłami uderzającymi go w twarz, a z uwagi na nieopisane, niemożliwe do wyjaśnienia przeczucie, niepokój; szacunek wobec niezrozumiałego, wspinający się powoli wzdłuż jego kręgosłupa.
| no to rzucam:
k100 - nie-wiem-na-co, kocham Cię mistrzu gry
k3 - na splamienie
k6 - bo tak
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k3' : 2
--------------------------------
#3 'k6' : 1
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k3' : 2
--------------------------------
#3 'k6' : 1
Mimo nurtu myśli, niektóre persony wybiły ją z szeregu wspomnień i dywagacji, skłaniając nie tylko do przywitania, ale także poszukiwania kreślonych naprędce sylwetek. Podniosły ton nie mógł odsunąć intencji o swoistym zadowoleniu, jak gdyby niesiona w sercu drzazga wraz z poczuciem zadośćuczynienia wysuwała się z delikatnych struktur. Za każdym skinieniem, uprzejmym i godnym powitaniem, kryła się maska skrywanych lęków, tajemnic i coraz głębszego poczucia, że w istocie poszły wprost do grobu, tylko że nie jej. Łzy skryły zielone oczy w poświacie, ledwo powstrzymała się od krótkiego kichnięcia, zagryzając z całych sił wnętrze policzków. Kopcący dym zawisł na dłużej, bliźniaczy darowanymi uczuciami do tych, które sprowadziła na nią wieszczka. Hołd i ulga, dwa skrajne, a jednocześnie współgrające słowa, które wybrzmiewały nurtem tego dnia. Hołd, bo mieli wszyscy kogo żałować, za kim tęsknić; ulga, bo nie pochowała nikogo na tyle bliskiego, aby unosić się teraz złamanym sercem. Mimowolnie spojrzała w kierunku brata, krzyżując spojrzenia w czymś bardziej na kształt złości niźli smutku, aby na powrót przesunąć je na płomień świecy. Czy zdawał sobie sprawę z tego, co przeżywała, gdy zaginął? Mogły minąć kolejne lata, ale te wspomnienia - jak i świadomość kolejnych niebezpieczeństw - pozostawały w niej żywe, nadając całokształt ubranej dzisiaj maski chłodu. Nie pozwoliła sobie na płacz, przez wiele lat nie potrafiła wydusić z tego powodu łzy, wychowywana w kulcie uniesionej brody i nieustępliwości, ale nie umniejszało to słowom, które zagościły przed rokiem w Corbenic Castle.
Oddała też krótkie spojrzenie Melisande, w głębi serca czując, że kiedyś nadejdzie czas, gdy zdradzi jej prawdę, tłumacząc gnijące od środka poczucie własnej wartości, ale także skrajne zachowania zakorzenione w pierwotnych, niekontrolowanych lękach. K i e d y ś, gdy zaufa jej jeszcze bardziej; gdy Manannan będzie tkwił bezpiecznie na lądzie, nie wprowadzając niedoświadczonej w tej niestałości Meli w szereg obaw. Kiedyś nie było określone, miało być równie nagłym uczuciem co te, które nie powinny jej dziś towarzyszyć, a jednak karmiły ją poczuciem dopełnionej zemsty i poiły pragnieniem jeszcze większego pomszczenia. Siebie,dawnych przyjaciół, siebie na powrót. Jedną naukę z poznania bratowej wyniosła szczególnie znacząco - zawsze miało chodzić o nią.
Milczeniem i tęsknotą świat cię żegna, mantra pobrzmiewała w pulsującym rytmie, miała wrażenie, że skronie rozsadza wrażenie nie tyle otępienia, ile swoistego przebodźcowania. Wyczulała się na otoczenie, łapała na szybszym biciu serca, gdy cała atmosfera wydawała się gęstnieć. Momentalnie - niemalże podświadomie - przytoczyła w myślach Gudrun, która miała się tu dziś pojawić; przywołała poczucie bezpieczeństwa, które darowała jej w takich momentach, ale także lęk, że Borgin zacznie obawiać się o bezpieczeństwo półwili. Jej też winna była prawdy. Na ostatniej prostej, niemalże tuż przed wejściem w utworzone z flory portale, odwróciła się i próbowała odnaleźć przyjaciółkę spojrzeniem, ponaglona jednak wciąż trwającym pochodem, ruszyła pomiędzy roślinne przejście. Nie zauważyła też Sophosa, walcząc z roztaczającym się dymem na tyle, by ledwie ujrzeć zarys czegokolwiek. Choć nadała sobie aurę niedostępności, wręcz mistyczną barierę bezemocjonalności w czarnej, banalnie prostej sukni, to w głębi serca liczyła, że i dziś ją odnajdzie, wesprze - nie wiedząc w czym, ale zawsze wiedząc jak.
Myśli na powrót ciążyły, ale teraz były - wbrew ogólnemu charakterowi - pokrzepiające. Ostatni moment pożegnania zwiastował nowy początek rozpoczęty wraz z ciepłem festiwalu lata; wszystko sprowadzało się do prostej konkluzji: on nie wróci. Nieświadoma tego kto idzie obok, wprowadzająca tę informację w szereg nieinteresujących, podążała portalem aż do nagłego wrzasku, dopiero to sprowadziło otrzeźwienie umysłu i rozejrzenia się gdzieś ponad naturalny marsz i tańczący płomień przed twarzą. Uniosła głowę ku górze, ciało przeszył dreszcz niepokoju, karmiąc się swoistą upiornością tej chwili. Nie nawykła bać się nietoperzy, jak większości zwierząt; cała sceneria wywołała jednak moment zatrzymania serca, by w akompaniamencie krzyków i szumów, usłyszała również mocniejsze obijanie się serca o żebra. Pierwszy krok w tył poczyniła z rozsądku, próbując dojrzeć scenę na samiutkim początku orszaku zza pozostałych głów; kolejny i kolejny wyszły już instynktownie, na wpół w obawie, na wpół ucieczce przed wizją uderzenia, która wraz z każdym świstem skrzydeł motywowała ciało do ruchu. Przepaść pomiędzy nią a resztą rodziny powiększyła się, lęk karmił się tym bardziej całą scenerią, im na początku przemierzania orszaku, towarzyszyły jej ciążące zakorzenioną paniką wspomnienia.
| rzucam na k6
Oddała też krótkie spojrzenie Melisande, w głębi serca czując, że kiedyś nadejdzie czas, gdy zdradzi jej prawdę, tłumacząc gnijące od środka poczucie własnej wartości, ale także skrajne zachowania zakorzenione w pierwotnych, niekontrolowanych lękach. K i e d y ś, gdy zaufa jej jeszcze bardziej; gdy Manannan będzie tkwił bezpiecznie na lądzie, nie wprowadzając niedoświadczonej w tej niestałości Meli w szereg obaw. Kiedyś nie było określone, miało być równie nagłym uczuciem co te, które nie powinny jej dziś towarzyszyć, a jednak karmiły ją poczuciem dopełnionej zemsty i poiły pragnieniem jeszcze większego pomszczenia. Siebie,
Milczeniem i tęsknotą świat cię żegna, mantra pobrzmiewała w pulsującym rytmie, miała wrażenie, że skronie rozsadza wrażenie nie tyle otępienia, ile swoistego przebodźcowania. Wyczulała się na otoczenie, łapała na szybszym biciu serca, gdy cała atmosfera wydawała się gęstnieć. Momentalnie - niemalże podświadomie - przytoczyła w myślach Gudrun, która miała się tu dziś pojawić; przywołała poczucie bezpieczeństwa, które darowała jej w takich momentach, ale także lęk, że Borgin zacznie obawiać się o bezpieczeństwo półwili. Jej też winna była prawdy. Na ostatniej prostej, niemalże tuż przed wejściem w utworzone z flory portale, odwróciła się i próbowała odnaleźć przyjaciółkę spojrzeniem, ponaglona jednak wciąż trwającym pochodem, ruszyła pomiędzy roślinne przejście. Nie zauważyła też Sophosa, walcząc z roztaczającym się dymem na tyle, by ledwie ujrzeć zarys czegokolwiek. Choć nadała sobie aurę niedostępności, wręcz mistyczną barierę bezemocjonalności w czarnej, banalnie prostej sukni, to w głębi serca liczyła, że i dziś ją odnajdzie, wesprze - nie wiedząc w czym, ale zawsze wiedząc jak.
Myśli na powrót ciążyły, ale teraz były - wbrew ogólnemu charakterowi - pokrzepiające. Ostatni moment pożegnania zwiastował nowy początek rozpoczęty wraz z ciepłem festiwalu lata; wszystko sprowadzało się do prostej konkluzji: on nie wróci. Nieświadoma tego kto idzie obok, wprowadzająca tę informację w szereg nieinteresujących, podążała portalem aż do nagłego wrzasku, dopiero to sprowadziło otrzeźwienie umysłu i rozejrzenia się gdzieś ponad naturalny marsz i tańczący płomień przed twarzą. Uniosła głowę ku górze, ciało przeszył dreszcz niepokoju, karmiąc się swoistą upiornością tej chwili. Nie nawykła bać się nietoperzy, jak większości zwierząt; cała sceneria wywołała jednak moment zatrzymania serca, by w akompaniamencie krzyków i szumów, usłyszała również mocniejsze obijanie się serca o żebra. Pierwszy krok w tył poczyniła z rozsądku, próbując dojrzeć scenę na samiutkim początku orszaku zza pozostałych głów; kolejny i kolejny wyszły już instynktownie, na wpół w obawie, na wpół ucieczce przed wizją uderzenia, która wraz z każdym świstem skrzydeł motywowała ciało do ruchu. Przepaść pomiędzy nią a resztą rodziny powiększyła się, lęk karmił się tym bardziej całą scenerią, im na początku przemierzania orszaku, towarzyszyły jej ciążące zakorzenioną paniką wspomnienia.
| rzucam na k6
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Uśmiechał się - uśmiechał się dalej, gdy mówiła o czystym sercu, z zakłopotaniem wobec jej ciepłego spojrzenia. Nieśmiałość tańczyła na jej ustach, dodając jej obrazowi zachwycającego uroku, niewinnego, dziewczęcego, dobrego. Było w niej coś właśnie takiego - dziwnie i niecodziennie w tych czasach dobrego.
Chciał spytać o jej szycie, lecz szybciej zareagowała ona - podjęła jego grę, a wkrótce, skryci za potężną parą, mogli pozostać bezpieczni. To nic. To nic, że będą cię szukać. Bo tak się składa, że jestem dobry w gubieniu się, ale nie zamierzam przecież nikogo porywać. Możemy postawić te głupie świeczki tam, gdzie trzeba, a potem pokażę ci, jak bawi się Londyn nocą. Tyle tu ludzi, łatwo jest się stracić z oczu, odprowadzę cię potem, gdzie chcesz. Nim jednak choć jedno słowo wymknęło się z jego ust, czarownica, która znajdowała się z przodu nich, nagle odnalazła się z tyłu. To te twoje kłopoty, Mario? Wiedźma nie robiła dobrego wrażenia, wydawała się suką nie mniejszą, niż każda inna tutaj. Jej słowa sączyły jad, a łagodność tonu głosu nie mogła ukryć sensu wypowiadanych słów. Była za młoda na jej matkę, nie za stara na siostrę, ale podobne wydawały się tylko powierzchownie. Elvirze brakowało w oku tego czułego błysku. Zajmowała się krawiectwem - musiała być rodziną. Nie zdążył zareagować na jej słowa, gdy obok wyrósł jeszcze jeden czarodziej.
Jest i mój koszmar, Mario. Mógł się spodziewać, że prędzej czy później trafi tu na swojego ojca, nie myślał o tym jednak wcale. Teraz, gdy wbił wzrok w jego profil, widział tamte zimne mury Tower i kałużę krwi na kilka chwil przed utratą sił. Widział swój żałosny - obrzydliwy - kikut - i czuł tamten brak wiary w to, że kiedykolwiek uda się go jeszcze uzdrowić. Przypominał sobie ból. Ból serca, ból ciała, tak przeraźliwy, że ostatecznie omdlał chyba z bólu - chichotem losu było to, że w ten tylko sposób mógł ocalić sobie życie. On skazał go na śmierć. On jego śmierci pragnął. Takiej śmierci dla niego chciał - w gnoju, w ściekach, kalekiego, torturowanego, zniszczonego. Złamanego. Cierpiącego. Upokorzonego. Był dla niego nikim - dla wszystkich był tylko nikim - porzucali go jak bezpańskiego kundla, kundel był kłopotem, nigdy pożytkiem. To dlatego tu był. To dlatego na niego trafił. Bo - odrzucony - odejść musiał z Weymouth. Czy nigdzie już nie było dla niego miejsca? Takim go stworzył jego ojciec. Tyle po nim dostał, być żałosnym. Nigdy przecież nie twierdził, że był kimś, dlaczego wciąż chcieli ciągnąć go w dół?
Teraz jego ojciec stał obok, na wyciągnięcie ręki, a Marcel wiedział już, że starczy ledwie jedno jego słowo, by trafił stąd prosto na szafot. Widział zaskoczenie w jego oku, zdążył je dostrzec. Musiał być bardzo zdziwiony, ze Marcel wciąż żył. Ale żył. Wstał z kolan i żył, wścieklejszy jeszcze i bardziej zajadły niż wcześniej. Jak ten bezpański kundel - zbyt długo porzucony w ciemnym lesie. Zielonym lesie. Minęły miesiące, ślina w pysku zdążyła się spienić.
Patrzył na niego zbyt długo.
- Carrington - odezwał się, gdy zażądała, aby ich sobie przedstawiono, wciąż szeptem, by nie naruszyć powagi ceremonii. Maria nie znała jego nazwiska, ale nie zamierzał sprawiać jej kłopotów. Usłyszał to samo od niej, ale on z kłopotami potrafił sobie radzić. Wciskanie kitu w miejscu takim jak to, przed kimś takim, nie wchodziło w grę. Przed wzrokiem ojca umykał jak przed wzrokiem psa, nie atakowały, gdy nie patrzyło im się w oczy. Uciec nie miał przecież dokąd. Jeśli miał tu zginąć, to przynajmniej zginie sam. - Przepraszam, to moja wina. Panienka upuściła guzik, znalazłem go i podniosłem - wytłumaczył się, choć poczuł spływający z serca gorąc. Rozlewał się po ciele, po gardle, po twarzy. Nie spojrzał na Marię - patrzył na Elvirę. Skłonił głowę z szacunkiem, kornie, z wyrazem przeprosin, wykonując kilka szybszych kroków, by ustąpić starszej czarownicy miejsca obok Marii, gdy wyraźnie tego zażądała, samemu wolnym krokiem kontynuując drogę przed siebie. Nie znamy się, Mario. Nigdy nie znaliśmy. Nie zamieniliśmy ze sobą przecież więcej niż kilka zdań. Ten walnięty świr nie da ci spokoju, jeśli wyczuje, że jest inaczej. Zrobi ci to, co zrobił Jimowi, dla czystej frajdy. Dla zabawy. Po to, żebym patrzył. Żebym cierpiał. Ja, ja, nie ty. Ale ty jesteś znacznie delikatniejsza od Jima. Szedł - szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na czarodziejów za sobą - do czasu.
Dym świec pobudzał żałobny nastrój, nie potrafił nie pomyśleć o swojej matce - czując się źle z tym, że w ogóle myślał o niej w miejscu takim jak to, przepełnionym zepsuciem, złem, cieniem, z ojcem spacerującym gdzieś za jego plecami. Trzymana przez Marcela świeca, choć cuchnąca, dobrze rozganiała mrok, ale dostrzegał mgłę kotłującą się pod nogami czarodziejów przed nim - czy to możliwe, czy to złudzenie? Złym omenem tutaj wydawało mu się wszystko, każda przypadkowo mijana gęba, każde przypadkiem schwytane spojrzenie. Nawet pieśń, choć piękna, wydawała mu się straszna, bo oddawała hołd tym, którzy powinni zostać zapomnieni. Rozszarpani - przez stado wściekłych psów. Dzień był letni, lecz mimo to - czuł chłód dreszczu rozchodzący się po całym jego ciele. Powiódł wzrokiem za stadem gęsi na niebie, czerwonouche ogary nic mu nie mówiły, lecz nie musiały, by brzmieć złowieszczo. Białe gęsi miały skrzydła, były wolne, biel lśniła jak pokój. Wściekłe ogary miały zęby, kąsały, czerwień była jak skrzep krwi. Mylisz się, dobry człowieku, te ptaki to ptaki wolności. Niosą lepsze jutro. Niosą koniec.
Czy i ta nadzieja miała odejść? Czarne chmary popłynęły powietrzem za gęsiami, czarne jak noc, straszne jak noc, piski, harmider, rozgardiasz, co tu się właściwie działo, czym była ta porąbana ceremonia? Jego serce znów załopotało, gdy rozległy się krzyki kobiet. Obejrzał się przez ramię na Marię, na niebo ponad nią, chcąc nabrać pewności, czy żadne zwierzę z ciemności nie próbowało doskoczyć do niej. Obrócił się w jej stronę, wyciągając w górę dłoń ze świecą niby pochodnią - ramieniem zamierzając odgrodzić ją od czarnego jak bezkres nieba, wolna dłoń wyrwała się w górę, chcąc pochwycić jej nadgarstek, wstrzymała się jednak w pół tego gestu, gdy nie wiedział, czy był potrzebny. Zmrużone oczy wpatrywały się w złudną ciemność, szukając zagrożenia.
Chciał spytać o jej szycie, lecz szybciej zareagowała ona - podjęła jego grę, a wkrótce, skryci za potężną parą, mogli pozostać bezpieczni. To nic. To nic, że będą cię szukać. Bo tak się składa, że jestem dobry w gubieniu się, ale nie zamierzam przecież nikogo porywać. Możemy postawić te głupie świeczki tam, gdzie trzeba, a potem pokażę ci, jak bawi się Londyn nocą. Tyle tu ludzi, łatwo jest się stracić z oczu, odprowadzę cię potem, gdzie chcesz. Nim jednak choć jedno słowo wymknęło się z jego ust, czarownica, która znajdowała się z przodu nich, nagle odnalazła się z tyłu. To te twoje kłopoty, Mario? Wiedźma nie robiła dobrego wrażenia, wydawała się suką nie mniejszą, niż każda inna tutaj. Jej słowa sączyły jad, a łagodność tonu głosu nie mogła ukryć sensu wypowiadanych słów. Była za młoda na jej matkę, nie za stara na siostrę, ale podobne wydawały się tylko powierzchownie. Elvirze brakowało w oku tego czułego błysku. Zajmowała się krawiectwem - musiała być rodziną. Nie zdążył zareagować na jej słowa, gdy obok wyrósł jeszcze jeden czarodziej.
Jest i mój koszmar, Mario. Mógł się spodziewać, że prędzej czy później trafi tu na swojego ojca, nie myślał o tym jednak wcale. Teraz, gdy wbił wzrok w jego profil, widział tamte zimne mury Tower i kałużę krwi na kilka chwil przed utratą sił. Widział swój żałosny - obrzydliwy - kikut - i czuł tamten brak wiary w to, że kiedykolwiek uda się go jeszcze uzdrowić. Przypominał sobie ból. Ból serca, ból ciała, tak przeraźliwy, że ostatecznie omdlał chyba z bólu - chichotem losu było to, że w ten tylko sposób mógł ocalić sobie życie. On skazał go na śmierć. On jego śmierci pragnął. Takiej śmierci dla niego chciał - w gnoju, w ściekach, kalekiego, torturowanego, zniszczonego. Złamanego. Cierpiącego. Upokorzonego. Był dla niego nikim - dla wszystkich był tylko nikim - porzucali go jak bezpańskiego kundla, kundel był kłopotem, nigdy pożytkiem. To dlatego tu był. To dlatego na niego trafił. Bo - odrzucony - odejść musiał z Weymouth. Czy nigdzie już nie było dla niego miejsca? Takim go stworzył jego ojciec. Tyle po nim dostał, być żałosnym. Nigdy przecież nie twierdził, że był kimś, dlaczego wciąż chcieli ciągnąć go w dół?
Teraz jego ojciec stał obok, na wyciągnięcie ręki, a Marcel wiedział już, że starczy ledwie jedno jego słowo, by trafił stąd prosto na szafot. Widział zaskoczenie w jego oku, zdążył je dostrzec. Musiał być bardzo zdziwiony, ze Marcel wciąż żył. Ale żył. Wstał z kolan i żył, wścieklejszy jeszcze i bardziej zajadły niż wcześniej. Jak ten bezpański kundel - zbyt długo porzucony w ciemnym lesie. Zielonym lesie. Minęły miesiące, ślina w pysku zdążyła się spienić.
Patrzył na niego zbyt długo.
- Carrington - odezwał się, gdy zażądała, aby ich sobie przedstawiono, wciąż szeptem, by nie naruszyć powagi ceremonii. Maria nie znała jego nazwiska, ale nie zamierzał sprawiać jej kłopotów. Usłyszał to samo od niej, ale on z kłopotami potrafił sobie radzić. Wciskanie kitu w miejscu takim jak to, przed kimś takim, nie wchodziło w grę. Przed wzrokiem ojca umykał jak przed wzrokiem psa, nie atakowały, gdy nie patrzyło im się w oczy. Uciec nie miał przecież dokąd. Jeśli miał tu zginąć, to przynajmniej zginie sam. - Przepraszam, to moja wina. Panienka upuściła guzik, znalazłem go i podniosłem - wytłumaczył się, choć poczuł spływający z serca gorąc. Rozlewał się po ciele, po gardle, po twarzy. Nie spojrzał na Marię - patrzył na Elvirę. Skłonił głowę z szacunkiem, kornie, z wyrazem przeprosin, wykonując kilka szybszych kroków, by ustąpić starszej czarownicy miejsca obok Marii, gdy wyraźnie tego zażądała, samemu wolnym krokiem kontynuując drogę przed siebie. Nie znamy się, Mario. Nigdy nie znaliśmy. Nie zamieniliśmy ze sobą przecież więcej niż kilka zdań. Ten walnięty świr nie da ci spokoju, jeśli wyczuje, że jest inaczej. Zrobi ci to, co zrobił Jimowi, dla czystej frajdy. Dla zabawy. Po to, żebym patrzył. Żebym cierpiał. Ja, ja, nie ty. Ale ty jesteś znacznie delikatniejsza od Jima. Szedł - szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na czarodziejów za sobą - do czasu.
Dym świec pobudzał żałobny nastrój, nie potrafił nie pomyśleć o swojej matce - czując się źle z tym, że w ogóle myślał o niej w miejscu takim jak to, przepełnionym zepsuciem, złem, cieniem, z ojcem spacerującym gdzieś za jego plecami. Trzymana przez Marcela świeca, choć cuchnąca, dobrze rozganiała mrok, ale dostrzegał mgłę kotłującą się pod nogami czarodziejów przed nim - czy to możliwe, czy to złudzenie? Złym omenem tutaj wydawało mu się wszystko, każda przypadkowo mijana gęba, każde przypadkiem schwytane spojrzenie. Nawet pieśń, choć piękna, wydawała mu się straszna, bo oddawała hołd tym, którzy powinni zostać zapomnieni. Rozszarpani - przez stado wściekłych psów. Dzień był letni, lecz mimo to - czuł chłód dreszczu rozchodzący się po całym jego ciele. Powiódł wzrokiem za stadem gęsi na niebie, czerwonouche ogary nic mu nie mówiły, lecz nie musiały, by brzmieć złowieszczo. Białe gęsi miały skrzydła, były wolne, biel lśniła jak pokój. Wściekłe ogary miały zęby, kąsały, czerwień była jak skrzep krwi. Mylisz się, dobry człowieku, te ptaki to ptaki wolności. Niosą lepsze jutro. Niosą koniec.
Czy i ta nadzieja miała odejść? Czarne chmary popłynęły powietrzem za gęsiami, czarne jak noc, straszne jak noc, piski, harmider, rozgardiasz, co tu się właściwie działo, czym była ta porąbana ceremonia? Jego serce znów załopotało, gdy rozległy się krzyki kobiet. Obejrzał się przez ramię na Marię, na niebo ponad nią, chcąc nabrać pewności, czy żadne zwierzę z ciemności nie próbowało doskoczyć do niej. Obrócił się w jej stronę, wyciągając w górę dłoń ze świecą niby pochodnią - ramieniem zamierzając odgrodzić ją od czarnego jak bezkres nieba, wolna dłoń wyrwała się w górę, chcąc pochwycić jej nadgarstek, wstrzymała się jednak w pół tego gestu, gdy nie wiedział, czy był potrzebny. Zmrużone oczy wpatrywały się w złudną ciemność, szukając zagrożenia.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k6' : 2
Tłum gęstniał, czerń ubrań zlewała się ze sobą, nieprzerwana żadnym jaśniejszym elementem, włosy kobiet, skryte pod kapturami i woalkami również nie przecinały ciemności. Kojącej, głębokiej, posępnej. Przyjaznej - bo dopasowanej do nastroju Deirdre. Ponowne przywdzianie żałobnej pozy przychodziło jej z łatwością, żegnała przecież coś więcej niż beztroskę, ba, więcej nawet niż rozejm. Potrzebowała rytuału przejścia, przestrzeni, która pozwoli jej przeobrazić się z powrotem z barwnego motyla w ćmę, pogrzebać nadzieję i niesprawiedliwość, głęboko, z nadzieją, że na rozkładających się zwłokach złamanego serca wykiełkuje coś bezdusznie silnego, niemożliwego do zniszczenia. Myślami była gdzieś daleko, uprzejmie witała się z każdym, kogo mijała, spojrzenie zatrzymując na dłużej tylko na Corneliusie. Przystanęła, nie mrugała, pozwalając utrzymać kontakt wzrokowy na kilka sekund, nie uśmiechała się jednak ani nie kiwała mu głową, po prostu patrzyła, pomiędzy przechodzącymi sylwetkami. Gdzieś obok błyszczała piękna twarz Valerie, niżej przemykała krucha sylwetka dziecka, ale Mericourt nie skupiała na nich wzroku, w końcu odwracając się i idąc dalej, wraz z czarodziejami, czując się małą częścią czegoś wielkiego. Mocno ściskała w dłoni świecę, świadoma, że czujny wzrok staruchy wbija się jej w kark, szybko jednak umknęła spod jej czaru, biorąc głębszy oddech. Wosk pachniał solą, algami, wzburzonym morzem: wolnością i gniewem. I przynosił ulgę, przymknęła powieki, pozwalając sobie płynąć wśród tłumu, w zadumie. Przerwanej znajomym, nieco ochrypłym głosem. Otworzyła oczy natychmiast, spoglądając spod czarnej chusty na Tristana. Również przeobrażonego, eleganckiego, z ułożonymi włosami, w swoim najlepszym, oficjalnym wydaniu. Bez Evandry, to również dostrzegła od razu, natrafiając wzrokiem na towarzyszącą mu Vivienne. Nie pytała o powód nieobecności lady doyenne, nie okazała też zdziwienia, dygnęła tylko z szacunkiem obydwojgu Rosierom.
- Tristanie, lady Vivienne - mówiła cicho, spokojnie, - To będzie dla mnie zaszczyt - wspólnie oddawać hołd poległym, iść w ich intencji, pogrążać się w mroku. Tak naprawdę wolałaby iść sama, bliskość nestora sprawiała jej ból. Doskonale ukrywany, on uznawał - a może udawał? - że nic sie nie stało, ona także dotrzymywała mu w tym kroku, lecz zmęczenie festiwalem dawało o sobie znać chociażby w pozbawionym zwyczajowej drapieżnej iskry spojrzeniu. Powróciła nim przed siebie, zrównując rytm kroków z arystokratami.
- Zbyt szybko - zgodziła się, chociaż mówili chyba o czymś innym, tęsknili za innym czasem. Nawet wspomnienie krwawego powrotu do wojny nie przyspieszyło bicia jej serca, nie uśmiechnęła się wygłodniale, kiwnęła tylko głową w zamyśleniu, spojrzeniem zaś pozostając przy milczącej Vivienne, zastanawiając się, czy kwestie wojny w ogóle ją interesują. - To będzie krwawie pożegnanie lata. I powitanie nowego etapu. Od czego zaczniemy? - powiedziała miękko, może przelana krew przywróci w niej choć odrobinę życia? Może zdoła odnaleźc przyjemność i spokój w cierpieniu winnych? Może wymierzenie sprawiedliwości pozwoli zapomnieć o tym wszystkim, czym obrzucił ją Tristan przed kilkoma dniami? Oblizała wargi, znów patrząc przed siebie, spoglądanie na Rosiera z bliska bolało. Tym razem miała jednak wyjaśnienie, musiała być poważna i zdystansowana, skupiona na konkretach. Chętnie zapytałaby o nie, lecz śpiew odzianych w czerń wiedźm stał się głośniejszy, dobiegał już do nich, opiewając tragiczną historię rycerza. - Zapaliła lady świecę w intencji kogoś szczególnego? - zwróciła się do Vivienne, nie przeszły jeszcze na ty, mijając się na co ważniejszych ceremoniach, a ostatnio i w namiocie Rosierów. Czy szlachcianka zastanawiała się nad powodem przebywania tam tak często i późno namiestniczki Londynu? Była ciekawa jej spostrzeżeń, ale pozostawały one tajemnicą. Ginącą w głębokiej ciszy, przerywanej żałobną melodią.
Pochód się rozpoczął, niczym wąż znikający w sklepieniu czaszki, wślizgując się pod korony drzew elfiego szlaku. Tristan przepuścił je przodem, szła więc tuż obok Vivienne, podświadomie nie czując się bezpiecznie ze świadomością, że ma go tuż za plecami. Wokół ich stóp zaczęła wznosić się mgła, las - i świat wokół nich - ucichł, przerywany trzepotem skrzydeł. Ptasich i...nie tylko, szelest narastał, wzbogacony o kobiece jęki i pokrzykiwania. Orszak zafalował, lecz Mericourt nie widziała ani jego początku ani końca. Zwolniła kroku, zerkając przez ramię na Tristana, później zaś skupiając się na towarzyszącej jej brunetce. - To tylko niegroźne zwierzęta - uspokoiła zapobiegawczo lady Rosier, spoglądając na nią uważnie, gotowa do zareagowania, gdyby szlachcianka zemdlała albo zaczęła uciekać.
1. aongus cześć
2. tajemnicze ksześć
- Tristanie, lady Vivienne - mówiła cicho, spokojnie, - To będzie dla mnie zaszczyt - wspólnie oddawać hołd poległym, iść w ich intencji, pogrążać się w mroku. Tak naprawdę wolałaby iść sama, bliskość nestora sprawiała jej ból. Doskonale ukrywany, on uznawał - a może udawał? - że nic sie nie stało, ona także dotrzymywała mu w tym kroku, lecz zmęczenie festiwalem dawało o sobie znać chociażby w pozbawionym zwyczajowej drapieżnej iskry spojrzeniu. Powróciła nim przed siebie, zrównując rytm kroków z arystokratami.
- Zbyt szybko - zgodziła się, chociaż mówili chyba o czymś innym, tęsknili za innym czasem. Nawet wspomnienie krwawego powrotu do wojny nie przyspieszyło bicia jej serca, nie uśmiechnęła się wygłodniale, kiwnęła tylko głową w zamyśleniu, spojrzeniem zaś pozostając przy milczącej Vivienne, zastanawiając się, czy kwestie wojny w ogóle ją interesują. - To będzie krwawie pożegnanie lata. I powitanie nowego etapu. Od czego zaczniemy? - powiedziała miękko, może przelana krew przywróci w niej choć odrobinę życia? Może zdoła odnaleźc przyjemność i spokój w cierpieniu winnych? Może wymierzenie sprawiedliwości pozwoli zapomnieć o tym wszystkim, czym obrzucił ją Tristan przed kilkoma dniami? Oblizała wargi, znów patrząc przed siebie, spoglądanie na Rosiera z bliska bolało. Tym razem miała jednak wyjaśnienie, musiała być poważna i zdystansowana, skupiona na konkretach. Chętnie zapytałaby o nie, lecz śpiew odzianych w czerń wiedźm stał się głośniejszy, dobiegał już do nich, opiewając tragiczną historię rycerza. - Zapaliła lady świecę w intencji kogoś szczególnego? - zwróciła się do Vivienne, nie przeszły jeszcze na ty, mijając się na co ważniejszych ceremoniach, a ostatnio i w namiocie Rosierów. Czy szlachcianka zastanawiała się nad powodem przebywania tam tak często i późno namiestniczki Londynu? Była ciekawa jej spostrzeżeń, ale pozostawały one tajemnicą. Ginącą w głębokiej ciszy, przerywanej żałobną melodią.
Pochód się rozpoczął, niczym wąż znikający w sklepieniu czaszki, wślizgując się pod korony drzew elfiego szlaku. Tristan przepuścił je przodem, szła więc tuż obok Vivienne, podświadomie nie czując się bezpiecznie ze świadomością, że ma go tuż za plecami. Wokół ich stóp zaczęła wznosić się mgła, las - i świat wokół nich - ucichł, przerywany trzepotem skrzydeł. Ptasich i...nie tylko, szelest narastał, wzbogacony o kobiece jęki i pokrzykiwania. Orszak zafalował, lecz Mericourt nie widziała ani jego początku ani końca. Zwolniła kroku, zerkając przez ramię na Tristana, później zaś skupiając się na towarzyszącej jej brunetce. - To tylko niegroźne zwierzęta - uspokoiła zapobiegawczo lady Rosier, spoglądając na nią uważnie, gotowa do zareagowania, gdyby szlachcianka zemdlała albo zaczęła uciekać.
1. aongus cześć
2. tajemnicze ksześć
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'k6' : 3
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'k6' : 3
Podniosła już zapaloną świeczkę trochę wyżej, odrobinę ponad głowy otaczających ją przechodniów. Mimowolnie, spostrzegłszy jak powietrze mętnieje wraz z obrazem co odleglejszych sylwetek, ścisnęła świecę mocniej, aż poczuła pod palcami śliskość powoli rozgrzewanego wosku. Po chwili zastanowienia przełożyła ją do prawej dłoni, lewą uspokajająco gładząc skrytą w połach szaty różdżkę. Pojedynczy czarodzieje się schylali, kilka dam szczelniej owinęło się chustami, Gudrun poczuła jak jej kostki obejmuje wilgoć mgły.
Rozluźniła się, lecz nie na długo. Wyostrzony słuch prędko wyłapał ustanie nimfiego lamentu, mięśnie spięły w reakcji na krótką, pełną niewiadomych, chwilę ciszy między pierwszą - pierwotną, niezrozumiałą, ale przez to tak łatwo grającą na emocjach, których źródła nie wszyscy zdawali sobie sprawę - a drugą pieśnią, w porównaniu do poprzedniej toporną, lecz dzięki temu - możliwości uwieszenia się na znajomych słowach, na ludzkich dźwiękach - łatwiejszej do śledzenia i zachowania w pamięci na dłużej.
Na tą chwilę Gudrun nie zaprzątała sobie tym jednak głowy. Korzystając z chwilowego rozkojarzenia tłumu (gęśmi, cichym, krążącym od ucha do ucha szmerem to czerwonouche ogary, zastygniętymi w bezruchu drzewami, nagle ożywionymi portalami, rzeczami, które Gudrun puszczała mimo oczu), ponownie zanurkowała w chmarę ludzi. Pierwsza kolumna wkroczyła już między powykręcane konary, kolejne pary dobierały się tuż przed pierwszym portalem. Borgin rozbieganym, ale czujnym spojrzeniem omiotała każdą sylwetkę z osobna, aż wreszcie dostrzegła - otoczoną siwym dymem, z kosmykami srebrzyście połyskującymi przy każdym gwałtowniejszym ruchu - Imogen.
Bez namysłu skierowała się w jej kierunku. Zbyt późno. Zacisnęła usta w cienką kreskę, widząc jak kolejne osoby układają się między nimi. Nie przedrze się, a rozpychanie się było ostatnim co powinna robić w trakcie czuwania. Bez słowa skargi zwolniła i wślizgnęła się między portale w swoim czasie. Dopiero wtedy, zignorowawszy swojego przypadkowego towarzysza, cicho westchnęła. Świat zaś, jak za zaklęciem, zamarł. Gudrun stąpała, jednak ciągle w tym samym tempie, jedynie otworzyła szerzej oczy, po czym natychmiast to skorygowała. Przynajmniej płomień świecy wciąż nieśmiało tańczył na krańcu knota. Próbując, odegnać od siebie mrożącą krew dziwną frustracją, powiązane z nią poczucie deja vu oraz zignorować obejmującą ją gęsią skórkę, skupiła się właśnie na świecy. Nie na ptasim gwarze, trzasku łamanych gałęzi, trzepocie skrzydeł i zwierzęcym, znajomym krzyku, a na czystym świetle. Myśli samoistnie podryfowały w kierunku dopiero co przed chwilą zasłyszanej melodii, usta same układały się do nucenia. Nauczona doświadczeniem odpuściła odrobinę kontrolę. Dała sobie przyzwolenie na ugłaskanie nerwów, przygotowanie ich na jeszcze bardziej nieprzewidywalny obrót sytuacji.
— Milczeniem i tęsknotą świat cię żegna — wymruczane na granicy słyszalności słowa wprawiły płomyczek w drżenie — I ostatni już kres, chowając żałobę pod koronką woalki — Intuicyjnie stawiała pauzy oddechowe, prostowała się. Jej oczy zmrużyły się w niemym, igrającym jedynie w błękitnej tęczówce śmiechu. Ciche śpiewanie w akompaniamencie przestraszonych, ludzkich pisków, cóż bardziej absurdalnego mogło się zdarzyć? — I ranę, którą w sercu krew broczy — wynuciła, przybierając na nowo rozluźniony, lecz chłodny i kamienny wyraz twarzy. Podniosła wzrok.
Zamrugała, próbując się pozbyć się mroczków sprzed oczu. Czy jej się zdawało czy cofała się ku niej… ? Gudrun ostrożnie wysunęła rękę do przodu. Podniosła głos do szeptu — Blask świecy złe duchy od ciebie odegna — Wreszcie przez wilgotne powietrze przedarł się do niej zapach orzechów i znajomych perfum. Ułożyła delikatnie dłoń, obleczoną jak zawsze w czarną, przetartą rękawiczkę, na drobnym ramieniu. Pewnym krokiem, ignorując nietoperza, który o mało nie zerwał jej kaptura, zrównała się z Imogen. Po czym powoli objęła własną świecę… — W naszych oczach nie ma już łez — i spojrzała prosto w jasnozielone oczy, zupełnie jakby chciała przekonać się co do prawdziwości swych słów.
k6 na niespodziankę
Rozluźniła się, lecz nie na długo. Wyostrzony słuch prędko wyłapał ustanie nimfiego lamentu, mięśnie spięły w reakcji na krótką, pełną niewiadomych, chwilę ciszy między pierwszą - pierwotną, niezrozumiałą, ale przez to tak łatwo grającą na emocjach, których źródła nie wszyscy zdawali sobie sprawę - a drugą pieśnią, w porównaniu do poprzedniej toporną, lecz dzięki temu - możliwości uwieszenia się na znajomych słowach, na ludzkich dźwiękach - łatwiejszej do śledzenia i zachowania w pamięci na dłużej.
Na tą chwilę Gudrun nie zaprzątała sobie tym jednak głowy. Korzystając z chwilowego rozkojarzenia tłumu (gęśmi, cichym, krążącym od ucha do ucha szmerem to czerwonouche ogary, zastygniętymi w bezruchu drzewami, nagle ożywionymi portalami, rzeczami, które Gudrun puszczała mimo oczu), ponownie zanurkowała w chmarę ludzi. Pierwsza kolumna wkroczyła już między powykręcane konary, kolejne pary dobierały się tuż przed pierwszym portalem. Borgin rozbieganym, ale czujnym spojrzeniem omiotała każdą sylwetkę z osobna, aż wreszcie dostrzegła - otoczoną siwym dymem, z kosmykami srebrzyście połyskującymi przy każdym gwałtowniejszym ruchu - Imogen.
Bez namysłu skierowała się w jej kierunku. Zbyt późno. Zacisnęła usta w cienką kreskę, widząc jak kolejne osoby układają się między nimi. Nie przedrze się, a rozpychanie się było ostatnim co powinna robić w trakcie czuwania. Bez słowa skargi zwolniła i wślizgnęła się między portale w swoim czasie. Dopiero wtedy, zignorowawszy swojego przypadkowego towarzysza, cicho westchnęła. Świat zaś, jak za zaklęciem, zamarł. Gudrun stąpała, jednak ciągle w tym samym tempie, jedynie otworzyła szerzej oczy, po czym natychmiast to skorygowała. Przynajmniej płomień świecy wciąż nieśmiało tańczył na krańcu knota. Próbując, odegnać od siebie mrożącą krew dziwną frustracją, powiązane z nią poczucie deja vu oraz zignorować obejmującą ją gęsią skórkę, skupiła się właśnie na świecy. Nie na ptasim gwarze, trzasku łamanych gałęzi, trzepocie skrzydeł i zwierzęcym, znajomym krzyku, a na czystym świetle. Myśli samoistnie podryfowały w kierunku dopiero co przed chwilą zasłyszanej melodii, usta same układały się do nucenia. Nauczona doświadczeniem odpuściła odrobinę kontrolę. Dała sobie przyzwolenie na ugłaskanie nerwów, przygotowanie ich na jeszcze bardziej nieprzewidywalny obrót sytuacji.
— Milczeniem i tęsknotą świat cię żegna — wymruczane na granicy słyszalności słowa wprawiły płomyczek w drżenie — I ostatni już kres, chowając żałobę pod koronką woalki — Intuicyjnie stawiała pauzy oddechowe, prostowała się. Jej oczy zmrużyły się w niemym, igrającym jedynie w błękitnej tęczówce śmiechu. Ciche śpiewanie w akompaniamencie przestraszonych, ludzkich pisków, cóż bardziej absurdalnego mogło się zdarzyć? — I ranę, którą w sercu krew broczy — wynuciła, przybierając na nowo rozluźniony, lecz chłodny i kamienny wyraz twarzy. Podniosła wzrok.
Zamrugała, próbując się pozbyć się mroczków sprzed oczu. Czy jej się zdawało czy cofała się ku niej… ? Gudrun ostrożnie wysunęła rękę do przodu. Podniosła głos do szeptu — Blask świecy złe duchy od ciebie odegna — Wreszcie przez wilgotne powietrze przedarł się do niej zapach orzechów i znajomych perfum. Ułożyła delikatnie dłoń, obleczoną jak zawsze w czarną, przetartą rękawiczkę, na drobnym ramieniu. Pewnym krokiem, ignorując nietoperza, który o mało nie zerwał jej kaptura, zrównała się z Imogen. Po czym powoli objęła własną świecę… — W naszych oczach nie ma już łez — i spojrzała prosto w jasnozielone oczy, zupełnie jakby chciała przekonać się co do prawdziwości swych słów.
k6 na niespodziankę
The member 'Gudrun Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Wyglądało to naturalnie - dokładnie tak, jakby po prostu przesunęła wzrok nie dostrzegając gestu lady Selwyn. Ale nie zamierzała się z nią witać - ofiarowała Wendelinie szansę (szansę, której potrzebowała - była wspaniałomyślna w swoim działaniu), a ta nie skorzystała z niej wcale. Zbezcześciła ją całkowicie i niewdzięcznie. Jeśli oczekiwała od niej szacunku - poszanowania dla astronomii i jej wiedzy - musiała sobie na to zapracować i udowodnić jej, że w istocie jej się on należy. Z jej słów wynikało że siebie samą uważa za walczącą wiedzą damę, ale… w jaki sposób? Melisande nigdy nie słyszała, by Wendelina wydała jakąś pracę, by podjęła się jakiś badań a w bibliotece nie przydała jej się wcale. W kontraście z tym, co osiągnęła sama - uczestnicząc w wyprawach, konferencjach i badaniach - słowa rudowłosej były jedynie pozą bez podstaw - a jej jedynym osiągnięciem zdawało się nie gubienie drogi w bibliotece i wypowiadanie powziętych farmazonów z powagą godną referowania odkryć na skalę światową.
- Względnie. - wyznała po krótkiej chwili w której oceniała czy w istocie było to często. Wendelina nie została w jej myśli na dłużej - zdecydowanie bardziej wolała gościć w nich Manannana. Zmarszczyła łagodnie, leciutko brwi. - Mogę być odrobinę przewrażliwiona w tym temacie. - słowa wypowiedziała poważnie ale cicho, choć chwiały się na granicy jednoczesnego żartu (choć o nim, nie poświadczył nawet kącik ust) i prawdy. A jednocześnie niezrozumiałego, coraz donośniejszego buntu na tą myśl rodzącą się w niej samej. Na razie jeszcze odnajdującą logiczne ujścia w chęci, by pozostawał żywy. - Muszę mieć plan na to jakie kroki podjąć zależnie od stanu w którym jestem; jakie miałabym możliwości i co bardziej by mi się opłacało gdyby taka sytuacja zaistniała - pozostanie gdzie jestem czy… - powrót do domu? powzięcie nowego małżonka? Urwała, łapiąc się na tym, że mimowolnie pozwoliła myślom wychodzić jako słowa. Nadal niegłośne, wybijające się na tyle, by mogły dotrzeć do jej męża. A to nie zdarzało jej się szczególnie często, kiedy pilnowała kroków - zwłaszcza w towarzystwie (choć przy nim, coraz częściej dopuszczała się do luźnych refleksji). Rozchylone wargi przymknęła, zerkając na męża. - Sam rozumiesz. - ucięła przywołując się do porządku - to nie był czas na takie rozważania; opcji było wiele - tak samo jak możliwych rozwiązań a co za tym idzie planów wyznaczających kolejne kroki. Teraz nie była narzeczoną, a żoną. Ale młodą żoną. Żoną która nie wydała na świat jeszcze potomka. Żoną, która mogła nosić pod sercem już życie. Manannan zaś walczył na tej wojnie, a po niej z pewnością wróci na morze - nie miała co do tego wątpliwości, nie zamierzała też stawić przeciw temu, co robił. Bo to co robił czyniło go tym, kim był. Znów to kim był z każdym kolejnym dniem okazywało się coraz mocniej tym, czego chciała. Nie zmieniało to jednak świadomości, że jego kolejne kroki były pasmem naznaczonym niebezpieczeństwem. Musiała więc wiedzieć co zrobi - miejsca na improwizację pozostawiając niewiele. Głównie dlatego, że dobry plan, pozwalał wystrzec się błędów. To po pierwsze. A po drugie, szła za tym niewypowiedziana potrzeba posiadania kontroli nad własną ścieżką i własnym życiem. A choć improwizacja czasami bywała słodko satysfakcjonująca, to w sprawach większych przypominała Melisande wpadnięcie w wodę i pozwolenie, by nurt porwał ją za sobą - bezwładną, niepewną, kruchą. Padające zaprzeczenie uniosło jej brwi bezwiednie w ulotnym zaskoczeniu głównie dlatego że chyba bardziej spodziewała się potwierdzenia. Nieświadomie rozchyliła lekko wargi, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążyła przed padającymi słowami. Skrzyżowała z nim tęczówki, a kącik jej ust mimowolnie uniósł się do góry w zadowoleniu. Nie wiedziała, czemu dokładnie tak to powiedział - co było tajemnicą? Ona sama, czy myśli, które dzierżyła? Nie miało to znaczenia, bo coś musiała robić odpowiednio, może nieumyślnie, bez kontroli, będąc sobą ale wpisując się w powzięte na początku lipca postanowienie.
- Co się stanie… - zaczęła, ale nagły ruch Manannana i znajomy głos obok i jej nakazał machinalnie wyprostowanie się i odnalezienie twarzy swojej, cóż, przyjaciółki.
- Deirdre. - przywitała się krótkim skinieniem głową z namiestniczką; a choć twarz oblekała pasująca do okoliczności powaga, to spojrzenie zdawało się… pogodne. Słowa jej męża - choć rozmowa urwana została w połowie - wlały w nią jeszcze więcej zadowolenia. Choć to ostatnio rozsiadło się w niej na dobre. Powitała skinieniem głowy blondynkę (Valerie) z córką, nie bardzo wiedząc kim jest właściwie. Widok Tristana i Vivienne ją ucieszył. Powitała ich tradycyjnie, zgodnie z wolą brata - a kiedy ten podawał dłoń Manannanowi, a ona schylała się do policzka siostry zawisła przy nim na ułamek sekundy dłużej szepcząc krótkie “Robi wrażenie, hm?” nie precyzując do czego dokładnie się odnosi, odsuwając się zacisnęła lekko, z czułością dłoń na jej ramieniu, posyłając jej krótkie rozbawione spojrzenie. Każdą jednostkę, która zdecydowała się z nią z daleka przywitać (poza Wendeliną) uraczyła krótkim skinieniem głowy. Skrzyżowała też spojrzenia ze szwagierką, spokojne, znajome, jednocześnie w jakiś sposób troskliwe, stała się dla niej jak siostra. Odpowiedziała też tym, którzy widocznie szanowali dokonania jej męża, czując zadowolenie i dumę z tego, czego dokonał. Docierające do niej zapachy drażniły ją trochę, nie na tyle jednak by uznała je za przeszkadzające, zwyczajnie licząc, że ich natężenie nie przyniesie jej zawrotów głowy - nadal nieświadoma, że to nie wynikały z okoliczności a stanu w którym się znajdowała.
Myśli się urwały, powitania zamilkły, kiedy wchodzili głębiej prowadzeni w pochodzie pośród rozbrzmiewającej wokół pieśni. Stado białych gęsi i rozlegające się słowa zwróciły jej uwagę marszcząc lekko brwi w poszukiwaniu odpowiedzi. Odprowadzała je spojrzeniem pamięcią sięgając do tego, co przez miesiące przeczytała* i w co się zgłębiła, pragnąc wypełnić powzięte zamierzenie zatapiała się w kolejnych legendach i historii rodu, którego częścią się stała. Poszukiwała informacji przecież też o komecie, ale i później w rodowej bibliotece o wspomnianym przez Deirdre imieniu jej wewnętrznego towarzysza i celtyckich duchach. Mozolny marsz i powolnie stawiane kroki mimowolnie wysyłały jej myśli w inną stronę. Najpierw poczuła na sobie spojrzenie, dlatego uniosła tęczówki krzyżując je z mężem. W spojrzeniu poszukując myśli, która nie dotarła na wargi. Nie przerwała ciszy, bo wędrujące wokół nakazy jej zachowania były słyszalne, ale zamiast tego, wraz z kolejnym krokiem przeniosła świeczkę do lewej dłoni, wierzchem palców prawej zahaczając niby przypadkiem o udo Manannana. Spoglądając przed siebie, teoretycznie skupiając się na drodze, praktycznie… nie, przynajmniej do czasu, kiedy wszystko zamarło zwracając jej uwagę. Serce obiło jej się mocniej, choć nie była pewna dlaczego kompletnie. Racjonalny umysł tłumaczył sytuację - starał się. Przynajmniej do czasu gdy niezliczona ilość ptaków pomknęła w niebo, a krzyk nie rozciął ciszy zastanej nocy. A może to fakt, że on automatycznie znalazł się bliżej, naznaczył niepokojem otoczenie - bo gest ten, miał nieść jej ochronę. Przed czym? Korowodem ciemnych stworzeń wlatujących w tłum przed nimi? Ciężko było stwierdzić którym były gatunkiem - tym, który przy świetle poszukiwał pokarmu, czy tym, który od niego stronił. Dlatego dłoń ze świeczką wyciągnęła w lewą stronę, odsuwając źródło światła od siebie - szczególnie własnej twarzy. Nietoperze jej nie przerażały - choć ilość zaskakiwała a myśl, że miałyby dotknąć jej twarzy budziła niechęć. Była jednak pewna, że nie wplączą się w jej włosy - te skrywała pod kapturem opończy. Wstrzymała krok, odwracając głowę bokiem w stronę początku pochodu z którego zdawały się nadlatywać. Wolną dłoń uniosła, szczelniej owijając materiał wokół twarzy, spojrzenie zawieszając na profilu męża.
To tylko chwilowa, niepotrzebna panika kilku dziewcząt. Ale… czy na pewno? Las okalały duchy, wiedziała przecież, pamiętała - choć pewności że prawdą wszystko było nie miała do dzisiaj - to, co działo się podczas otwarcia. Głosy w nieznanym języku i ciemną masę, broniącą reema przed zaklęciem. Niepokój mimowolnie wdrapał się po jej kręgosłupie na ramiona, ale strach nadal koiła obecność Manannana.
* w postach często wspominam, że zgłębiam historię celtów przez wzgląd na nazwisko, które przyjęłam ( robię to: kiedy dowieduje się o zaręczynach, wspominam że czytam albo mam zamiar tu i tu byłam też w bibliotece - bez większych sukcesów tam w temacie w którym odpowiedzi poszukiwałam choć i tam pochylałam się nad celtycką historią - nad nią i transmutacją(świstoklikami) (dwiema rzeczami przynależącym z Traversami). Więc chyba sprawdzam, czy natrafiłam wtedy na wzmianki o czerwonouchy Cun Annun - ile o nich wiem i ile z tego pamiętam jeśli w ogóle cokolwiek - więc rzucam (? niewiemczymuszealerzuce) na historię magii (mam II).
i k6 dawajciemietotu
- Względnie. - wyznała po krótkiej chwili w której oceniała czy w istocie było to często. Wendelina nie została w jej myśli na dłużej - zdecydowanie bardziej wolała gościć w nich Manannana. Zmarszczyła łagodnie, leciutko brwi. - Mogę być odrobinę przewrażliwiona w tym temacie. - słowa wypowiedziała poważnie ale cicho, choć chwiały się na granicy jednoczesnego żartu (choć o nim, nie poświadczył nawet kącik ust) i prawdy. A jednocześnie niezrozumiałego, coraz donośniejszego buntu na tą myśl rodzącą się w niej samej. Na razie jeszcze odnajdującą logiczne ujścia w chęci, by pozostawał żywy. - Muszę mieć plan na to jakie kroki podjąć zależnie od stanu w którym jestem; jakie miałabym możliwości i co bardziej by mi się opłacało gdyby taka sytuacja zaistniała - pozostanie gdzie jestem czy… - powrót do domu? powzięcie nowego małżonka? Urwała, łapiąc się na tym, że mimowolnie pozwoliła myślom wychodzić jako słowa. Nadal niegłośne, wybijające się na tyle, by mogły dotrzeć do jej męża. A to nie zdarzało jej się szczególnie często, kiedy pilnowała kroków - zwłaszcza w towarzystwie (choć przy nim, coraz częściej dopuszczała się do luźnych refleksji). Rozchylone wargi przymknęła, zerkając na męża. - Sam rozumiesz. - ucięła przywołując się do porządku - to nie był czas na takie rozważania; opcji było wiele - tak samo jak możliwych rozwiązań a co za tym idzie planów wyznaczających kolejne kroki. Teraz nie była narzeczoną, a żoną. Ale młodą żoną. Żoną która nie wydała na świat jeszcze potomka. Żoną, która mogła nosić pod sercem już życie. Manannan zaś walczył na tej wojnie, a po niej z pewnością wróci na morze - nie miała co do tego wątpliwości, nie zamierzała też stawić przeciw temu, co robił. Bo to co robił czyniło go tym, kim był. Znów to kim był z każdym kolejnym dniem okazywało się coraz mocniej tym, czego chciała. Nie zmieniało to jednak świadomości, że jego kolejne kroki były pasmem naznaczonym niebezpieczeństwem. Musiała więc wiedzieć co zrobi - miejsca na improwizację pozostawiając niewiele. Głównie dlatego, że dobry plan, pozwalał wystrzec się błędów. To po pierwsze. A po drugie, szła za tym niewypowiedziana potrzeba posiadania kontroli nad własną ścieżką i własnym życiem. A choć improwizacja czasami bywała słodko satysfakcjonująca, to w sprawach większych przypominała Melisande wpadnięcie w wodę i pozwolenie, by nurt porwał ją za sobą - bezwładną, niepewną, kruchą. Padające zaprzeczenie uniosło jej brwi bezwiednie w ulotnym zaskoczeniu głównie dlatego że chyba bardziej spodziewała się potwierdzenia. Nieświadomie rozchyliła lekko wargi, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążyła przed padającymi słowami. Skrzyżowała z nim tęczówki, a kącik jej ust mimowolnie uniósł się do góry w zadowoleniu. Nie wiedziała, czemu dokładnie tak to powiedział - co było tajemnicą? Ona sama, czy myśli, które dzierżyła? Nie miało to znaczenia, bo coś musiała robić odpowiednio, może nieumyślnie, bez kontroli, będąc sobą ale wpisując się w powzięte na początku lipca postanowienie.
- Co się stanie… - zaczęła, ale nagły ruch Manannana i znajomy głos obok i jej nakazał machinalnie wyprostowanie się i odnalezienie twarzy swojej, cóż, przyjaciółki.
- Deirdre. - przywitała się krótkim skinieniem głową z namiestniczką; a choć twarz oblekała pasująca do okoliczności powaga, to spojrzenie zdawało się… pogodne. Słowa jej męża - choć rozmowa urwana została w połowie - wlały w nią jeszcze więcej zadowolenia. Choć to ostatnio rozsiadło się w niej na dobre. Powitała skinieniem głowy blondynkę (Valerie) z córką, nie bardzo wiedząc kim jest właściwie. Widok Tristana i Vivienne ją ucieszył. Powitała ich tradycyjnie, zgodnie z wolą brata - a kiedy ten podawał dłoń Manannanowi, a ona schylała się do policzka siostry zawisła przy nim na ułamek sekundy dłużej szepcząc krótkie “Robi wrażenie, hm?” nie precyzując do czego dokładnie się odnosi, odsuwając się zacisnęła lekko, z czułością dłoń na jej ramieniu, posyłając jej krótkie rozbawione spojrzenie. Każdą jednostkę, która zdecydowała się z nią z daleka przywitać (poza Wendeliną) uraczyła krótkim skinieniem głowy. Skrzyżowała też spojrzenia ze szwagierką, spokojne, znajome, jednocześnie w jakiś sposób troskliwe, stała się dla niej jak siostra. Odpowiedziała też tym, którzy widocznie szanowali dokonania jej męża, czując zadowolenie i dumę z tego, czego dokonał. Docierające do niej zapachy drażniły ją trochę, nie na tyle jednak by uznała je za przeszkadzające, zwyczajnie licząc, że ich natężenie nie przyniesie jej zawrotów głowy - nadal nieświadoma, że to nie wynikały z okoliczności a stanu w którym się znajdowała.
Myśli się urwały, powitania zamilkły, kiedy wchodzili głębiej prowadzeni w pochodzie pośród rozbrzmiewającej wokół pieśni. Stado białych gęsi i rozlegające się słowa zwróciły jej uwagę marszcząc lekko brwi w poszukiwaniu odpowiedzi. Odprowadzała je spojrzeniem pamięcią sięgając do tego, co przez miesiące przeczytała* i w co się zgłębiła, pragnąc wypełnić powzięte zamierzenie zatapiała się w kolejnych legendach i historii rodu, którego częścią się stała. Poszukiwała informacji przecież też o komecie, ale i później w rodowej bibliotece o wspomnianym przez Deirdre imieniu jej wewnętrznego towarzysza i celtyckich duchach. Mozolny marsz i powolnie stawiane kroki mimowolnie wysyłały jej myśli w inną stronę. Najpierw poczuła na sobie spojrzenie, dlatego uniosła tęczówki krzyżując je z mężem. W spojrzeniu poszukując myśli, która nie dotarła na wargi. Nie przerwała ciszy, bo wędrujące wokół nakazy jej zachowania były słyszalne, ale zamiast tego, wraz z kolejnym krokiem przeniosła świeczkę do lewej dłoni, wierzchem palców prawej zahaczając niby przypadkiem o udo Manannana. Spoglądając przed siebie, teoretycznie skupiając się na drodze, praktycznie… nie, przynajmniej do czasu, kiedy wszystko zamarło zwracając jej uwagę. Serce obiło jej się mocniej, choć nie była pewna dlaczego kompletnie. Racjonalny umysł tłumaczył sytuację - starał się. Przynajmniej do czasu gdy niezliczona ilość ptaków pomknęła w niebo, a krzyk nie rozciął ciszy zastanej nocy. A może to fakt, że on automatycznie znalazł się bliżej, naznaczył niepokojem otoczenie - bo gest ten, miał nieść jej ochronę. Przed czym? Korowodem ciemnych stworzeń wlatujących w tłum przed nimi? Ciężko było stwierdzić którym były gatunkiem - tym, który przy świetle poszukiwał pokarmu, czy tym, który od niego stronił. Dlatego dłoń ze świeczką wyciągnęła w lewą stronę, odsuwając źródło światła od siebie - szczególnie własnej twarzy. Nietoperze jej nie przerażały - choć ilość zaskakiwała a myśl, że miałyby dotknąć jej twarzy budziła niechęć. Była jednak pewna, że nie wplączą się w jej włosy - te skrywała pod kapturem opończy. Wstrzymała krok, odwracając głowę bokiem w stronę początku pochodu z którego zdawały się nadlatywać. Wolną dłoń uniosła, szczelniej owijając materiał wokół twarzy, spojrzenie zawieszając na profilu męża.
To tylko chwilowa, niepotrzebna panika kilku dziewcząt. Ale… czy na pewno? Las okalały duchy, wiedziała przecież, pamiętała - choć pewności że prawdą wszystko było nie miała do dzisiaj - to, co działo się podczas otwarcia. Głosy w nieznanym języku i ciemną masę, broniącą reema przed zaklęciem. Niepokój mimowolnie wdrapał się po jej kręgosłupie na ramiona, ale strach nadal koiła obecność Manannana.
* w postach często wspominam, że zgłębiam historię celtów przez wzgląd na nazwisko, które przyjęłam ( robię to: kiedy dowieduje się o zaręczynach, wspominam że czytam albo mam zamiar tu i tu byłam też w bibliotece - bez większych sukcesów tam w temacie w którym odpowiedzi poszukiwałam choć i tam pochylałam się nad celtycką historią - nad nią i transmutacją(świstoklikami) (dwiema rzeczami przynależącym z Traversami). Więc chyba sprawdzam, czy natrafiłam wtedy na wzmianki o czerwonouchy Cun Annun - ile o nich wiem i ile z tego pamiętam jeśli w ogóle cokolwiek - więc rzucam (? niewiemczymuszealerzuce) na historię magii (mam II).
i k6 dawajciemietotu
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k6' : 2
Miał uśmiech, który poruszał dziewczęce — jej — serca, miał też szczególną śmiałość, odwagę, która wydawała się z niego wylewać, kropelkami osadzać się także na niej. Już nie zgarbionej, przygaszonej, uciekającej w cień, gdzie nie dało się jej dostrzec. Ale stojącej przy jego boku w całości swego jestestwa, zapominającej na kilka chwil o strachach życia codziennego, bo blask świecy odganiał mroki lasu, a niespotykany zapach przywodzący na myśl morze i ryby sprawiał, że jeszcze tylko odrobina dobrej woli była potrzebna, aby wyobrazić sobie, że byli gdzieś indziej. Może na plaży, gdzieś z daleka od innych, tylko z niebem gwieździstym nad głowami. Tam mogliby porozmawiać, a jeżeli zabrakłoby słów, to ruszyć na spacer, poczuć, że żyją. Bo piasek pod nogami i fale obmywające stopy, moczące mozolnie ubrania i morska bryza zaplątana w jasne włosy — wszystko to latem było niezaprzeczalnym dowodem istnienia.
Zapach jego świecy, nieprzyjemny zapach palonego tłuszczu, kojarzył się jednak z Londynem. A świeca lśniła mocno, przyciągając uwagę dziewczęcia. Londyn też byłby dobry; zniknęliby w tłumie, w najlepszym rodzaju współdzielonej zbiorowej samotności. Miasto było pełne kontrastów, przytłaczało Marię zawsze, gdy się w nim zjawiała, ale z przewodnikiem, och z przewodnikiem niestraszna byłaby żadna ulica, bo przecież gdy dziewczęta podobne Marii obejmowały patronaty nad leśnymi, często ledwie wydeptanymi ścieżkami, ulice wielkich miast należały do takich, jak on. Musieli tylko ruszyć z pochodem, odłożyć świece w odpowiednie miejsce, a potem ruszyć przed siebie, może tylko raz oglądając się z żalem na wykwintną ucztę, do której i tak nie zostaliby dopuszczeni.
Ale kłopoty znalazły ich pierwsze. Wpierw zacisnęły się na ramionach Marii chudymi palcami Elviry. Ciało zdradziło ją samo — wyczuwalne pod dotykiem napięcie mięśni i nagłe wyprostowanie, niemal podskoczenie w miejscu zdradziło, że nie spodziewała się tego spotkania. W każdym razie nie tak szybko. Nie potrzebowała odwracać się, sprawdzać, kto taki postanowił zajść ją w tak podły, kpiący ze wszystkich barier sposób. Wątły zapach lawendy przebijający się przez zintensyfikowaną woń morza i ryb wystarczył za wszelkie inne dowody. Potem i tak przyszły słowa — pozornie uprzejme, ale ukrywające pułapkę, w którą wpadłaby jeszcze miesiąc wcześniej. Szczęki zacisnęły się same, jedno, spanikowane spojrzenie uciekło w bok, na bohaterskiego młodzieńca. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, to nie tak miało być...
Opuściła głowę w dół, z nadzieją, że pomimo świecy trzymanej przed sobą, ukryje twarz w ciemności, że nikt nie dostrzeże drżącej dolnej wargi, oczu zachodzących łzami, czerwonych wykwitów upokorzenia na policzkach. Bo tym właśnie były wszystkie słowa Elviry; odmierzaną starannie trucizną, którą — jak się wydawało — chciała zabić jej ducha, rozbić na kawałki, a następnie ułożyć na powrót, na swoją modłę.
Pod sercem zapłonął ogień niezgody, palce zacisnęły się mocniej na świecy, choć brakowało im teraz znajomej fraktury drewna migdałowca. Jak fala powróciły słowa Pani Jeziora, strach nigdy nie będzie waszym sprzymierzeńcem, nie był też nigdy dobrym doradcą. Dlaczego wciąż się bała? Nie tego, co kuzynka mogła zrobić jej, gdyby zdecydowała się jej przeciwstawić. Widziała, w jakim stanie Elvira zjawiła się w jej domu nie tak dawno temu. Widziała ślady krwi, miała pierwsze sygnały, do czego jest zdolna. A on? On zasługiwał na wszystko, co najlepsze, na tańce do skocznej muzyki, na festiwalowe wino, na beztroskę ostatnich chwil pokoju, nie na wyrzuty ze swej obecności, nie na zawoalowane groźby, sztylety spojrzeń wbite w plecy. Dlatego nie odezwała się, nawet na chwilę, nawet gdy Elvira mówiła o czarnej sukience, której Maria nie miała, bo szczęśliwie nie doczekała jeszcze żałoby, nawet na wspomnienie szycia, czego — podobnie do gotowania — Elvira nie potrafiła i całość pracy zrzuciłaby na młodszą kuzynkę. Młodsza z blondynek postanowiła przyjąć do wszystko na siebie, byle tylko zaspokoić choć część apetytu krewniaczki. Niech pożre ją w całości, byle jemu dała spokój.
Nie spodziewała się jednak, że los miał dla nich inne plany, wytrącając wizję bezpieczeństwa również z marcelowych rąk. Nie znała tego mężczyzny, przynajmniej nie osobiście, nie po głosie — bo znów nie chciała podnosić oczu, spoglądać za siebie; jeden fałszywy ruch rozsadziłby chwiejącą się strukturę spokoju, tego była pewna. Ale on znał ją — lub Elvirę, panno Multon w ich przypadku było przecież zwodnicze. Dlatego też, wciąż z opuszczoną głową, zwróciła się do Corneliusa, dobre maniery musiały choć przez moment stać się tarczą. Dygnęła więc przed nim, grzecznie, choć daleko od podobnych ukłonów prezentowanych przez członków wysokiej socjety. On natomiast zadał pytanie Elvirze, zrzucając choć na moment ciężar z ramion Marii. Tacy jak on nie lubili, gdy ktoś odzywał się bez pytania.
Carrington — powtórzyła w myślach, dopiero poznając personalia Marcela. Ciało zalała fala ulgi, niespodziewanej wdzięczności, bo wziął ciężar rozmowy na siebie, jakby dostrzegł już, że jej brakło śmiałości, siły i odwagi. Jakby dobrze wiedział, jak to jest być zduszonym pod władzą apodyktycznego krewnego. Czy mógł... mieć jej to za złe? Że nie stanęła na wysokości zadania?
— Gdyby nie uczynność pana Carringtona musiałabym wrócić do domu — wydusiła wreszcie, słabym i cichym głosem, powracając do wcześniejszej pozy, gdzie przed sobą miała tylko szerokie plecy nieznajomej kobiety, w której żyłach mogła płynąć domieszka krwi olbrzymów. — Bardzo panu dziękuję — bo jeżeli tak ma się to skończyć, to były to urywki szczęścia, które zapamiętam na całe życie. Zachowam je w muszli, gdy wypowiem życzenie i mam największą z nadziei, że mimo odległości, usłyszysz je, może w szumie wiatru, a może w innej muszli, gdy przytkniesz ją do ucha. Dziękuję, dziękuję, dziękuję—
Po obecności obok, po wyrwanych siłą ze szponów ponurej rzeczywistości chwilach został tylko jasny punkt jego świecy i biel koszuli przed nią. Jedyny symbol nadziei, odcinający się od leśnych ciemności. Wyznaczający kierunek, którym pragnęła pójść, lecz nie za nim, a obok. Marzenia jednak potrafiły tyle samo siły podarować, ile odebrać.
Ruszyła więc z pochodem, z pozoru zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Wzrok miała wbity w ziemię, nieznajomy, acz ważny mężczyzna i Elvira mogli rozmawiać za jej plecami, ale nie chciała ich słuchać. Zamiast tego, walcząc z koniecznością pociągnięcia nosem, wpatrywała się głównie pod swoje nogi, wtedy właśnie dostrzegając kłębiącą się wokoło mgłę. Pieśń śpiewana przez kobiety ścisnęła serce raz jeszcze, bo przecież wynosiła na sztandary samotność, beznadzieję, ostateczność marnego losu. Rycerz odszedł przedwcześnie, jak przedwcześnie odchodziło wielu walczących — chłopcy i dziewczęta, kwiaty Anglii, które nie zdążyły w pełni rozkwitnąć. To im próbowała poświęcić swoje myśli, współczucie, żałość po stracie. Każda śmierć była w jej umyśle tragedią. Mniejszą, większą, ale zapamiętaną choćby przez grobowy kopiec.
Ktoś obok wspomniał o czerwonouchych ogarach — uniosła głowę w górę, spoglądając na stado gęsi — znów białych, jak koszula Carringtona; serce ogrzało się trochę na samą myśl, a może wyłącznie przez bliskość świecy. Gęsi były czujne i wytrwałe, stawały w obronie tego, co swoje. Daleko im było do ogarów, które kojarzyły się tylko z tym, co złe. Z przemocą, z niemoralną rozrywką polowań, gdy silniejszy upokarzał słabszego nawet po jego śmierci. Czy tym były czarne ptaszyska, których poderwanie się do lotu zmąciło niemalże sakralną ciszę nocy? Czy wszystko, co mogło być odebrane przez ludzi nieistotnych jako dobre musiało od razu spotkać swój koniec? Na ich oczach?
Nie spodziewała się tylko krzyku. Ten natychmiast wyrwał ją z mętności przemyśleń, całą uwagę skupiając na nadchodzącym niebezpieczeństwie. Czerń nietoperzych skrzydeł wydawała się przesłonić niemal cały świat — w pierwszym odruchu Maria uniosła barki wyżej, chcąc skulić się w próbie obrony. Ale równie prędko, gdy pierwsze stworzenia przypuściły na nią atak, a ona sama nakryła jedną ręką skrytą pod kapturem opończy głowę, rozbłysło światło. Nie to z jej świecy, wszak ją trzymała niżej. Nieprzyjemny zapach łączył się ze szlachetną intencją, bo nawet teraz chciał ją ochronić.
Szczerze i przed samą sobą twierdziła, że nie zasługiwała na jego uwagę, na jego dobroć. Ale teraz, teraz jej potrzebowała. Bardziej, niż była w stanie to przyznać.
— Przepraszam, czy... — wyszeptała wreszcie, gdy zmusiła się do otwarcia zaciśniętych w strachu powiek. Widziała dłoń gotową pochwycić jej nadgarstek, dostrzegła jego pewność pomimo ciemności i to, jak czujnie przyglądał się okolicy. Wydawało się, że nic go nie zaskoczy. — Czy mogłabym pana poprosić o towarzystwo? — wydawało się, że zapomniała o koszmarach za plecami. Że pompowana prędko krew, bijące w przestrachu i od nadmiaru wrażeń serce podpowiadało tylko jeden scenariusz, tylko jedną rzecz, którą mogła zrobić. Na którą wystarczyło jej odwagi.
Bo wreszcie odnalazła w sobie tyle śmiałości, by raz jeszcze poszukać jego spojrzenia.
Boję się, Marcel. Ale przy tobie boję się już trochę mniej.
Zapach jego świecy, nieprzyjemny zapach palonego tłuszczu, kojarzył się jednak z Londynem. A świeca lśniła mocno, przyciągając uwagę dziewczęcia. Londyn też byłby dobry; zniknęliby w tłumie, w najlepszym rodzaju współdzielonej zbiorowej samotności. Miasto było pełne kontrastów, przytłaczało Marię zawsze, gdy się w nim zjawiała, ale z przewodnikiem, och z przewodnikiem niestraszna byłaby żadna ulica, bo przecież gdy dziewczęta podobne Marii obejmowały patronaty nad leśnymi, często ledwie wydeptanymi ścieżkami, ulice wielkich miast należały do takich, jak on. Musieli tylko ruszyć z pochodem, odłożyć świece w odpowiednie miejsce, a potem ruszyć przed siebie, może tylko raz oglądając się z żalem na wykwintną ucztę, do której i tak nie zostaliby dopuszczeni.
Ale kłopoty znalazły ich pierwsze. Wpierw zacisnęły się na ramionach Marii chudymi palcami Elviry. Ciało zdradziło ją samo — wyczuwalne pod dotykiem napięcie mięśni i nagłe wyprostowanie, niemal podskoczenie w miejscu zdradziło, że nie spodziewała się tego spotkania. W każdym razie nie tak szybko. Nie potrzebowała odwracać się, sprawdzać, kto taki postanowił zajść ją w tak podły, kpiący ze wszystkich barier sposób. Wątły zapach lawendy przebijający się przez zintensyfikowaną woń morza i ryb wystarczył za wszelkie inne dowody. Potem i tak przyszły słowa — pozornie uprzejme, ale ukrywające pułapkę, w którą wpadłaby jeszcze miesiąc wcześniej. Szczęki zacisnęły się same, jedno, spanikowane spojrzenie uciekło w bok, na bohaterskiego młodzieńca. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, to nie tak miało być...
Opuściła głowę w dół, z nadzieją, że pomimo świecy trzymanej przed sobą, ukryje twarz w ciemności, że nikt nie dostrzeże drżącej dolnej wargi, oczu zachodzących łzami, czerwonych wykwitów upokorzenia na policzkach. Bo tym właśnie były wszystkie słowa Elviry; odmierzaną starannie trucizną, którą — jak się wydawało — chciała zabić jej ducha, rozbić na kawałki, a następnie ułożyć na powrót, na swoją modłę.
Pod sercem zapłonął ogień niezgody, palce zacisnęły się mocniej na świecy, choć brakowało im teraz znajomej fraktury drewna migdałowca. Jak fala powróciły słowa Pani Jeziora, strach nigdy nie będzie waszym sprzymierzeńcem, nie był też nigdy dobrym doradcą. Dlaczego wciąż się bała? Nie tego, co kuzynka mogła zrobić jej, gdyby zdecydowała się jej przeciwstawić. Widziała, w jakim stanie Elvira zjawiła się w jej domu nie tak dawno temu. Widziała ślady krwi, miała pierwsze sygnały, do czego jest zdolna. A on? On zasługiwał na wszystko, co najlepsze, na tańce do skocznej muzyki, na festiwalowe wino, na beztroskę ostatnich chwil pokoju, nie na wyrzuty ze swej obecności, nie na zawoalowane groźby, sztylety spojrzeń wbite w plecy. Dlatego nie odezwała się, nawet na chwilę, nawet gdy Elvira mówiła o czarnej sukience, której Maria nie miała, bo szczęśliwie nie doczekała jeszcze żałoby, nawet na wspomnienie szycia, czego — podobnie do gotowania — Elvira nie potrafiła i całość pracy zrzuciłaby na młodszą kuzynkę. Młodsza z blondynek postanowiła przyjąć do wszystko na siebie, byle tylko zaspokoić choć część apetytu krewniaczki. Niech pożre ją w całości, byle jemu dała spokój.
Nie spodziewała się jednak, że los miał dla nich inne plany, wytrącając wizję bezpieczeństwa również z marcelowych rąk. Nie znała tego mężczyzny, przynajmniej nie osobiście, nie po głosie — bo znów nie chciała podnosić oczu, spoglądać za siebie; jeden fałszywy ruch rozsadziłby chwiejącą się strukturę spokoju, tego była pewna. Ale on znał ją — lub Elvirę, panno Multon w ich przypadku było przecież zwodnicze. Dlatego też, wciąż z opuszczoną głową, zwróciła się do Corneliusa, dobre maniery musiały choć przez moment stać się tarczą. Dygnęła więc przed nim, grzecznie, choć daleko od podobnych ukłonów prezentowanych przez członków wysokiej socjety. On natomiast zadał pytanie Elvirze, zrzucając choć na moment ciężar z ramion Marii. Tacy jak on nie lubili, gdy ktoś odzywał się bez pytania.
Carrington — powtórzyła w myślach, dopiero poznając personalia Marcela. Ciało zalała fala ulgi, niespodziewanej wdzięczności, bo wziął ciężar rozmowy na siebie, jakby dostrzegł już, że jej brakło śmiałości, siły i odwagi. Jakby dobrze wiedział, jak to jest być zduszonym pod władzą apodyktycznego krewnego. Czy mógł... mieć jej to za złe? Że nie stanęła na wysokości zadania?
— Gdyby nie uczynność pana Carringtona musiałabym wrócić do domu — wydusiła wreszcie, słabym i cichym głosem, powracając do wcześniejszej pozy, gdzie przed sobą miała tylko szerokie plecy nieznajomej kobiety, w której żyłach mogła płynąć domieszka krwi olbrzymów. — Bardzo panu dziękuję — bo jeżeli tak ma się to skończyć, to były to urywki szczęścia, które zapamiętam na całe życie. Zachowam je w muszli, gdy wypowiem życzenie i mam największą z nadziei, że mimo odległości, usłyszysz je, może w szumie wiatru, a może w innej muszli, gdy przytkniesz ją do ucha. Dziękuję, dziękuję, dziękuję—
Po obecności obok, po wyrwanych siłą ze szponów ponurej rzeczywistości chwilach został tylko jasny punkt jego świecy i biel koszuli przed nią. Jedyny symbol nadziei, odcinający się od leśnych ciemności. Wyznaczający kierunek, którym pragnęła pójść, lecz nie za nim, a obok. Marzenia jednak potrafiły tyle samo siły podarować, ile odebrać.
Ruszyła więc z pochodem, z pozoru zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Wzrok miała wbity w ziemię, nieznajomy, acz ważny mężczyzna i Elvira mogli rozmawiać za jej plecami, ale nie chciała ich słuchać. Zamiast tego, walcząc z koniecznością pociągnięcia nosem, wpatrywała się głównie pod swoje nogi, wtedy właśnie dostrzegając kłębiącą się wokoło mgłę. Pieśń śpiewana przez kobiety ścisnęła serce raz jeszcze, bo przecież wynosiła na sztandary samotność, beznadzieję, ostateczność marnego losu. Rycerz odszedł przedwcześnie, jak przedwcześnie odchodziło wielu walczących — chłopcy i dziewczęta, kwiaty Anglii, które nie zdążyły w pełni rozkwitnąć. To im próbowała poświęcić swoje myśli, współczucie, żałość po stracie. Każda śmierć była w jej umyśle tragedią. Mniejszą, większą, ale zapamiętaną choćby przez grobowy kopiec.
Ktoś obok wspomniał o czerwonouchych ogarach — uniosła głowę w górę, spoglądając na stado gęsi — znów białych, jak koszula Carringtona; serce ogrzało się trochę na samą myśl, a może wyłącznie przez bliskość świecy. Gęsi były czujne i wytrwałe, stawały w obronie tego, co swoje. Daleko im było do ogarów, które kojarzyły się tylko z tym, co złe. Z przemocą, z niemoralną rozrywką polowań, gdy silniejszy upokarzał słabszego nawet po jego śmierci. Czy tym były czarne ptaszyska, których poderwanie się do lotu zmąciło niemalże sakralną ciszę nocy? Czy wszystko, co mogło być odebrane przez ludzi nieistotnych jako dobre musiało od razu spotkać swój koniec? Na ich oczach?
Nie spodziewała się tylko krzyku. Ten natychmiast wyrwał ją z mętności przemyśleń, całą uwagę skupiając na nadchodzącym niebezpieczeństwie. Czerń nietoperzych skrzydeł wydawała się przesłonić niemal cały świat — w pierwszym odruchu Maria uniosła barki wyżej, chcąc skulić się w próbie obrony. Ale równie prędko, gdy pierwsze stworzenia przypuściły na nią atak, a ona sama nakryła jedną ręką skrytą pod kapturem opończy głowę, rozbłysło światło. Nie to z jej świecy, wszak ją trzymała niżej. Nieprzyjemny zapach łączył się ze szlachetną intencją, bo nawet teraz chciał ją ochronić.
Szczerze i przed samą sobą twierdziła, że nie zasługiwała na jego uwagę, na jego dobroć. Ale teraz, teraz jej potrzebowała. Bardziej, niż była w stanie to przyznać.
— Przepraszam, czy... — wyszeptała wreszcie, gdy zmusiła się do otwarcia zaciśniętych w strachu powiek. Widziała dłoń gotową pochwycić jej nadgarstek, dostrzegła jego pewność pomimo ciemności i to, jak czujnie przyglądał się okolicy. Wydawało się, że nic go nie zaskoczy. — Czy mogłabym pana poprosić o towarzystwo? — wydawało się, że zapomniała o koszmarach za plecami. Że pompowana prędko krew, bijące w przestrachu i od nadmiaru wrażeń serce podpowiadało tylko jeden scenariusz, tylko jedną rzecz, którą mogła zrobić. Na którą wystarczyło jej odwagi.
Bo wreszcie odnalazła w sobie tyle śmiałości, by raz jeszcze poszukać jego spojrzenia.
Boję się, Marcel. Ale przy tobie boję się już trochę mniej.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Nie chciała słuchać ani przeprosin Wendeliny ani ściszonego, pretensjonalnego głosu Rigela Blacka. Nawet dla Yany nie znalazła czasu; choć dzieliły wspólny gniew, Elvira nie czuła do niej żadnego przywiązania. W jej pamięci nadal była dzieckiem lub milczącą nastolatką, a chociaż z Marią miała podobne wspomnienia, to wszak Yana była bardziej Blythe niż Multon, a Elvira własne pragnienie uczynienia z rodziny czegoś więcej niż w swej słabości być chcieli odkryła dopiero niedawno. Skinęła jej jednak głową w podziękowaniu za szybką i zwięzłą odpowiedź, taką, jakiej oczekiwała. Nie była pomocna, ale widząc ewidentny niepokój Yany (i z trudem powstrzymując się przed uśmieszkiem rozbawienia) poklepała ją krzepiąco po ramieniu zanim odeszła. Potrafiła to robić.
Witała krótkimi powitaniami tych, którzy jakimś sposobem rozpoznali ją pod kapturem, a kiedy dotarła do Marii, ręce na jej ramionach położyła łagodnie, bo musiała też balansować czarną świecą. Wosk pasował do jej stroju, do chorobliwie bladej, kościstej i żylastej dłoni. Poczuła jak dziewczyna spina się i wzdryga, mimowolnie zabrała więc jedną rękę - tą ze świecą - żeby odgarnąć jej włosy z ramienia i sprawdzić, czy nigdzie jej nie osmaliła. Potem posłała chłopcu uważne spojrzenie; szybko opuścił głowę, spodobało jej się to. Lubiła, gdy ludzie okazywali jej szacunek.
- Carrington. Czy pan Carringotn ma imię? - Uniosła brew, tym razem nie kryjąc krzywego uśmiechu. - Elvira Multon, panna. Moją drogą kuzynkę zapewne pan zna. Mario? - Zmarszczyła brwi. Dziewczyna była nieuprzejma i irracjonalna. Nie chciała na nią patrzeć, jej spojrzenie raz za razem uciekało w kierunku chłopca. Oczywiście od początku spodziewała się, że coś może być na rzeczy, ale oczekiwała, że Maria będzie miała choć tyle odwagi, by przyznać się, przedstawić jej chłopca osobiście i zachować jak dorosły człowiek. Tymczasem Maria ledwo co mamrotała słowa. Rękę, którą łagodnie dotąd głaskała jej opończę, zacisnęła na jej ramieniu mocniej, ostrzegawczo, boleśnie. Nawet nie w pełni świadomie, bardziej z powodu tłumionej irytacji. Nie cierpiała, gdy Maria zachowywała się jak tchórz. Czyż nie przerabiały tego już wielokrotnie? - Spójrz na mnie. Co ci się dzieje? - spytała niższym głosem, bo słowa miały dotrzeć tylko do niej.
Rozproszył ją Cornelius, który swoim zwyczajem pojawił się znikąd i momentalnie rozgościł się w towarzystwie jakby wszyscy tylko na niego czekali.
- Pan Sallow. Corneliusie, dobrze cię widzieć - przywitała go neutralnie, bo nie mogła oderwać myśli od Marii, od jej dziwacznej dziewczyńskiej chandry. - Maria jest moją kuzynką. Tego czarującego chłopca poznaję w tej chwili. - Nie zauważyła niczego niepokojącego w sposobie, w jakim Cornelius powiódł wzrokiem po Carringtonie. Był świetnym kłamcą, niemal tak świetnym jak ona, ale nie miała żadnego powodu, by próbować go przejrzeć. Skinęła głową chłopcu, kiedy ją przeprosił; właściwie nie miał powodu, zawiniła Maria, ponieważ nie uprzedziła Elviry o tym iż zamierza poświęcić przemarsz żałobny na flirtowanie. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, a kiedy chłopiec zaczął nerwowo wycofywać się w cień miała myśl zasugerować, by wziął Marię pod rękę i ruszyli razem przodem; ale to właśnie ten moment wybrała Maria na to, żeby wyrwać się spod jej rąk jak obrażone dziecko. - Och? Musiałabyś wrócić do domu? Niebywałe, ktoś mógłby pomyśleć, że nie ma na tym festiwalu nikogo kto się o ciebie troszczy i chciałby ci pomóc - wycedziła chłodno, a Maria...
Maria odwróciła się i odeszła bez słowa pożegnania, bez pytania, bez choćby cienia refleksji na temat tego jak cholerny brak szacunku w ten sposób okazała. Poszła, niewątpliwie, za chłopcem, który w tym czasie już uciekł, który nie chciał z nią rozmawiać, nie chciał powiedzieć kim jest ani jak poznał Marię, który wybrnął z niezręcznej sytuacji tak szybko jak tylko mógł, tak jakby Maria nie miała dla niego żadnego znaczenia.
A głupia, mała Multon znowu za nim pobiegła.
Los lubił sobie z niej kpić.
Elvira najpierw rozchyliła usta w szoku z powodu bezczelności kuzynki w tej jakże abstrakcyjnej sytuacji, a potem zacisnęła zęby. Jej blada twarz stężała w maskę bez wyrazu, kąciki warg opadły, a spojrzenie - już tylko zimne - bez mrugnięcia śledziło niską, blond sylwetkę dopóty, dopóki na przodzie pochodu nie rozpoczęto śpiewów sygnalizujących właściwy początek ceremonii.
- Co za głupie dziewuszysko - mruknęła pod nosem, a potem uniosła brodę, by spojrzeć na Corneliusa i uśmiechnąć się sztywno. Gniew był emocją, którą znała najlepiej, która niegdyś zwykła ją obezwładniać. Gniew towarzyszył jej wszędzie dokąd poszła, ale czasem zdarzało się, że eksplodował płomieniem furii. Umiała już zachować nad sobą kontrolę, choć przy sztywnej sztuczności swoich spiętych ramion ktoś taki jak Cornelius niewątpliwie mógł ją przejrzeć.
W takich chwilach dla uspokojenia polegała na wyobraźni, na fantomowym smaku krwi, który dobrze znała, na echu krzyków, które wielokrotnie słyszała. Na festiwalu lata mogła być tylko chłodną statuą opanowania, ale we własnej głowie łapała już Marię za kudły i rzucała ją na stół we własnej kuchni (ten sam, na którym ciągle i ciągle pozwalała jej robić bałagan w czasie kulinarnych eksperymentów), już zaciskała dłonie na jej gardle, już wbijała jej paznokcie w tchawicę. Żeby jej obiecała, żeby kurwa obiecała, że nie zaprzeda własnej duszy, żeby oddać serce dopiero co poznanemu mężczyźnie, tylko dlatego, że rzucił jej ochłap zainteresowania. Krótki pocałunek, piersiówkę przekazywaną z ręki do ręki, muśnięcie skóry, jesteś wyjątkowa.
Ale ten etap miała już pewnie za sobą, skoro była skłonna nawet Elvirę porzucić bez słowa. Skoro była skłonna coś przed nią ukrywać.
Wyciągnęła rękę do Corneliusa w niemej prośbie; jego żona zniknęła już gdzieś daleko na przedzie ze swoim dzieckiem, ścieżka była wąska, a ona nie miała z kim iść i nie chciała skończyć z przypadkowym przechodniem. Słowa żałobnej pieśni w ogóle do niej nie docierały. Ruszyli pochodem, w drugiej dłoni ściskała czarną świeczkę. Zaciągnęła się jej morskim zapachem, dymem setek innych świec, ich żarem, ich ogniem - a z własnych płuc wypuściła już tylko lód.
- Corneliusie, jak biegły jesteś w odczytywaniu czyichś emocji na odległość? - spytała szeptem, idąc przed siebie, wprost w noc, sztywno wyprostowana i z wysoko uniesioną głową bo nie bała się ani odległego zawodzenia nimf ani mgły, czarnego nieba czy szelestu ptasich skrzydeł. Zaledwie uniosła za nimi wzrok, niewzruszona i nieświadoma. - Jeśli jesteś w stanie mi powiedzieć, że ona go nie kocha, uspokoi to moje zmartwiałe serce. Mam to niesforne dziecko pod opieką - dodała ciszej, bo wszak zdecydowała o tym sama, nigdy nie pytając rodziny o zdanie. Przyzwyczaiła się do obecności Marii, do jej nieśmiałych uśmiechów i wielkich oczu patrzących na nią z podziwem, do ciepłego głosu i jeszcze cieplejszych dłoni. Gdyby ktoś spróbował ją teraz odebrać, wściekłość byłaby zbyt nikłym słowem na opisanie jej odczuć. - Tylko mnie nie okłamuj. Zniosę prawdę.
Trzymała się łokcia Corneliusa, zachowując jednak ostrożny i słuszny dystans między ich ciałami; nie była jego kobietą na ramieniu, zaledwie towarzyszką potrzebującą oparcia. Kiedy z drzew zleciały też nietoperze, uśmiechnęła się złośliwie, rozbawiona histeryczną reakcją niektórych kobiet.
Umarli byli jej obojętni.
Zielony kamień na jej piersi pozostawał chłodny.
Dreszcz złego przeczucia nie zdołał jeszcze znaleźć sobie drogi do jej skóry.
1. splamienie ()
2. k6
Witała krótkimi powitaniami tych, którzy jakimś sposobem rozpoznali ją pod kapturem, a kiedy dotarła do Marii, ręce na jej ramionach położyła łagodnie, bo musiała też balansować czarną świecą. Wosk pasował do jej stroju, do chorobliwie bladej, kościstej i żylastej dłoni. Poczuła jak dziewczyna spina się i wzdryga, mimowolnie zabrała więc jedną rękę - tą ze świecą - żeby odgarnąć jej włosy z ramienia i sprawdzić, czy nigdzie jej nie osmaliła. Potem posłała chłopcu uważne spojrzenie; szybko opuścił głowę, spodobało jej się to. Lubiła, gdy ludzie okazywali jej szacunek.
- Carrington. Czy pan Carringotn ma imię? - Uniosła brew, tym razem nie kryjąc krzywego uśmiechu. - Elvira Multon, panna. Moją drogą kuzynkę zapewne pan zna. Mario? - Zmarszczyła brwi. Dziewczyna była nieuprzejma i irracjonalna. Nie chciała na nią patrzeć, jej spojrzenie raz za razem uciekało w kierunku chłopca. Oczywiście od początku spodziewała się, że coś może być na rzeczy, ale oczekiwała, że Maria będzie miała choć tyle odwagi, by przyznać się, przedstawić jej chłopca osobiście i zachować jak dorosły człowiek. Tymczasem Maria ledwo co mamrotała słowa. Rękę, którą łagodnie dotąd głaskała jej opończę, zacisnęła na jej ramieniu mocniej, ostrzegawczo, boleśnie. Nawet nie w pełni świadomie, bardziej z powodu tłumionej irytacji. Nie cierpiała, gdy Maria zachowywała się jak tchórz. Czyż nie przerabiały tego już wielokrotnie? - Spójrz na mnie. Co ci się dzieje? - spytała niższym głosem, bo słowa miały dotrzeć tylko do niej.
Rozproszył ją Cornelius, który swoim zwyczajem pojawił się znikąd i momentalnie rozgościł się w towarzystwie jakby wszyscy tylko na niego czekali.
- Pan Sallow. Corneliusie, dobrze cię widzieć - przywitała go neutralnie, bo nie mogła oderwać myśli od Marii, od jej dziwacznej dziewczyńskiej chandry. - Maria jest moją kuzynką. Tego czarującego chłopca poznaję w tej chwili. - Nie zauważyła niczego niepokojącego w sposobie, w jakim Cornelius powiódł wzrokiem po Carringtonie. Był świetnym kłamcą, niemal tak świetnym jak ona, ale nie miała żadnego powodu, by próbować go przejrzeć. Skinęła głową chłopcu, kiedy ją przeprosił; właściwie nie miał powodu, zawiniła Maria, ponieważ nie uprzedziła Elviry o tym iż zamierza poświęcić przemarsz żałobny na flirtowanie. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, a kiedy chłopiec zaczął nerwowo wycofywać się w cień miała myśl zasugerować, by wziął Marię pod rękę i ruszyli razem przodem; ale to właśnie ten moment wybrała Maria na to, żeby wyrwać się spod jej rąk jak obrażone dziecko. - Och? Musiałabyś wrócić do domu? Niebywałe, ktoś mógłby pomyśleć, że nie ma na tym festiwalu nikogo kto się o ciebie troszczy i chciałby ci pomóc - wycedziła chłodno, a Maria...
Maria odwróciła się i odeszła bez słowa pożegnania, bez pytania, bez choćby cienia refleksji na temat tego jak cholerny brak szacunku w ten sposób okazała. Poszła, niewątpliwie, za chłopcem, który w tym czasie już uciekł, który nie chciał z nią rozmawiać, nie chciał powiedzieć kim jest ani jak poznał Marię, który wybrnął z niezręcznej sytuacji tak szybko jak tylko mógł, tak jakby Maria nie miała dla niego żadnego znaczenia.
A głupia, mała Multon znowu za nim pobiegła.
Los lubił sobie z niej kpić.
Elvira najpierw rozchyliła usta w szoku z powodu bezczelności kuzynki w tej jakże abstrakcyjnej sytuacji, a potem zacisnęła zęby. Jej blada twarz stężała w maskę bez wyrazu, kąciki warg opadły, a spojrzenie - już tylko zimne - bez mrugnięcia śledziło niską, blond sylwetkę dopóty, dopóki na przodzie pochodu nie rozpoczęto śpiewów sygnalizujących właściwy początek ceremonii.
- Co za głupie dziewuszysko - mruknęła pod nosem, a potem uniosła brodę, by spojrzeć na Corneliusa i uśmiechnąć się sztywno. Gniew był emocją, którą znała najlepiej, która niegdyś zwykła ją obezwładniać. Gniew towarzyszył jej wszędzie dokąd poszła, ale czasem zdarzało się, że eksplodował płomieniem furii. Umiała już zachować nad sobą kontrolę, choć przy sztywnej sztuczności swoich spiętych ramion ktoś taki jak Cornelius niewątpliwie mógł ją przejrzeć.
W takich chwilach dla uspokojenia polegała na wyobraźni, na fantomowym smaku krwi, który dobrze znała, na echu krzyków, które wielokrotnie słyszała. Na festiwalu lata mogła być tylko chłodną statuą opanowania, ale we własnej głowie łapała już Marię za kudły i rzucała ją na stół we własnej kuchni (ten sam, na którym ciągle i ciągle pozwalała jej robić bałagan w czasie kulinarnych eksperymentów), już zaciskała dłonie na jej gardle, już wbijała jej paznokcie w tchawicę. Żeby jej obiecała, żeby kurwa obiecała, że nie zaprzeda własnej duszy, żeby oddać serce dopiero co poznanemu mężczyźnie, tylko dlatego, że rzucił jej ochłap zainteresowania. Krótki pocałunek, piersiówkę przekazywaną z ręki do ręki, muśnięcie skóry, jesteś wyjątkowa.
Ale ten etap miała już pewnie za sobą, skoro była skłonna nawet Elvirę porzucić bez słowa. Skoro była skłonna coś przed nią ukrywać.
Wyciągnęła rękę do Corneliusa w niemej prośbie; jego żona zniknęła już gdzieś daleko na przedzie ze swoim dzieckiem, ścieżka była wąska, a ona nie miała z kim iść i nie chciała skończyć z przypadkowym przechodniem. Słowa żałobnej pieśni w ogóle do niej nie docierały. Ruszyli pochodem, w drugiej dłoni ściskała czarną świeczkę. Zaciągnęła się jej morskim zapachem, dymem setek innych świec, ich żarem, ich ogniem - a z własnych płuc wypuściła już tylko lód.
- Corneliusie, jak biegły jesteś w odczytywaniu czyichś emocji na odległość? - spytała szeptem, idąc przed siebie, wprost w noc, sztywno wyprostowana i z wysoko uniesioną głową bo nie bała się ani odległego zawodzenia nimf ani mgły, czarnego nieba czy szelestu ptasich skrzydeł. Zaledwie uniosła za nimi wzrok, niewzruszona i nieświadoma. - Jeśli jesteś w stanie mi powiedzieć, że ona go nie kocha, uspokoi to moje zmartwiałe serce. Mam to niesforne dziecko pod opieką - dodała ciszej, bo wszak zdecydowała o tym sama, nigdy nie pytając rodziny o zdanie. Przyzwyczaiła się do obecności Marii, do jej nieśmiałych uśmiechów i wielkich oczu patrzących na nią z podziwem, do ciepłego głosu i jeszcze cieplejszych dłoni. Gdyby ktoś spróbował ją teraz odebrać, wściekłość byłaby zbyt nikłym słowem na opisanie jej odczuć. - Tylko mnie nie okłamuj. Zniosę prawdę.
Trzymała się łokcia Corneliusa, zachowując jednak ostrożny i słuszny dystans między ich ciałami; nie była jego kobietą na ramieniu, zaledwie towarzyszką potrzebującą oparcia. Kiedy z drzew zleciały też nietoperze, uśmiechnęła się złośliwie, rozbawiona histeryczną reakcją niektórych kobiet.
Umarli byli jej obojętni.
Zielony kamień na jej piersi pozostawał chłodny.
Dreszcz złego przeczucia nie zdołał jeszcze znaleźć sobie drogi do jej skóry.
1. splamienie ()
2. k6
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź