Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Przystań
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przystań
Niewielka przystań miesząca się w miasteczku portowym to główne miejsce spacerów mieszkańców. Można tu wynająć drewnianą łódkę ze sternikiem, ale marynarze niechętnie wpuszczają na swoje wody żółtodziobów. Najpiękniejsze są tu wschody oraz zachody słońca. Na pomoście czas chętnie spędzają rodziny z małym dziećmi, również mugolskie, urządzając tu pikniki. W tym miejscu nie wolno się kąpać, a nad porządkiem czuwa zawsze jakiś wilk morski. Prawdziwy relaks można poczuć na jednej z ławek znajdujących się niedaleko brzegu. Kilka z nich skrytych jest w cieniu, pozwalając schronić ciało przed ostrym słońcem. Zieleń oraz szum wody odpręży nawet najbardziej zestresowanego człowieka. W oddali można obserwować statki towarowe kursujące między Anglią a innymi krajami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Świat ulegał zmianie, przekształcał się, przyjmował nowy porządek z oporem i trudem – jednak nie było innego wyjścia. Tłumienie buntu w każdym aspekcie ich życia było koniecznością, a zmierzenie się z brutalną codziennością nieposłusznych musiało stać się porządkiem dziennym. Bez znaczenia były pobudki Pana Watsona, jego rodzina i własne zachcianki. Spotkali się z nim, aby dowiódł swej lojalności wobec nich. Czy będzie kierował nim strach o to, że jego nienarodzony potomek nigdy nie ujrzy własnego ojca był bez najmniejszego znaczenia. Przynajmniej dla Mathieu, który siedział naprzeciw mężczyzny i patrzył na niego bardzo uważnie, na każdy drobny ruch, gest, mimikę twarzy, samym pozostając obojętnym, bez konkretnego wyrazu, zupełnie nieodgadnionym.
Statki Traversów były istotną częścią operacji, jednak jedynie środkiem, który w każdej chwili mógł odebrać rozkaz i wypłynąć w szerokie wody morza północnego, jeśli Norfolk lub Corbenic Castle byłoby zagrożone. Sojusze były istotną kwestią, jednak dynamiczna sytuacja mogła wymusić ich powrót na własne wody. Dlatego Mathieu kładł nacisk na tworzenie własnej floty. Dover musiał świecić swoim własnym blaskiem, świetność portu leżała w ich rękach, a tylko pod odpowiednią opieką mogli uzyskać ten cel. Sprawowanie pieczy nad tak istotnym punktem, strategicznym punktem było nie lada wyzwaniem, ale ktoś wierny i lojalny musiał podjąć się tych działań.
- Najbliższe tygodnie działań prowadzonych w porcie muszą być ogromnym krokiem naprzód, panie Watson. – zaczął cicho, prostując się na krześle. – Co jest szczególnie ważne dla mnie. – zastukał palcami o blat, nachylając się w stronę mężczyzny. – Ponieważ za kilka tygodni moja fregata wpłynie do portu. – dodał po dłuższej pauzie, z naciskiem na słowo „moja”. Statek był w budowie, zalecenie zostało wydane. Róża Oceanów już niebawem będzie gotowa i prowadzona przez najlepszego kapitana wpłynie do portu w Dover, a Mathieu będzie obecny na statku. Pan Watson powinien zdawać sobie sprawę w jakim położeniu aktualnie się znajdował, jak istotnym był dla nich port w Dover, nie tylko ze względów na ochronę wód terytorialnych, ale przez wzgląd na to, że Rosierowie, a konkretniej Mathieu inwestował w statki, które będą dokowały w tym porcie, będą reprezentacyjną częścią nowej historii, jego własnej historii, którą musiał napisać własnym piórem. W jego żyłach płynęła również krew Traversów. Jakaś cząstka gnała ku bezkresnym falom, morskim opowieściom i podróży. Mniejsza niż ta, która stawiła go w Smoczych Ogrodach, ale nadal gdzieś tam tliła się w nim i czekała na rozwój.
Tristan wyraził się jasno. Nikt bez wylegitymowania się, przedstawienia stosownych dokumentów nie miał prawa przepłynąć przez ten teren. Restrykcyjne podejście do sprawy było jedynym rozwiązaniem – jedynym słusznym w czasach, gdy propaganda szerzyła się na ogromną skalę, a jednostki wpierające działania Longbottoma pałętały się po ich terenach. Świat pewnego dnia pojmie, zrozumie i przyjmie to, co właśnie dokonują jako jedyną słuszną opcję.
Wylegitymowanie przebiegło pomyślnie. Ich wizyta powoli dobiegała końca. Poruszyli ważne tematy, istotne kwestie i najwyraźniej przekazali panu Watsonowi wszelkie potrzebne informacje. Miał nadzieję, że mężczyzna pojął jak istotna jest dla nich kwestia portu, a dodatkowo jak ważna jest dla Mathieu. W porcie z pewnością będzie zjawiał się częściej, był w stanie wziąć na siebie kwestię ich sympatycznej współpracy i rozwijana sytuacji, jeśli oczywiście pan Watson stosownie udowodni swoją lojalność. Młodszy z Rosierów wierzył, że tak właśnie będzie.
- Wiele pracy czeka port w Dover, wiele nowych wyzwań, Panie Watson. – powiedział spokojnym tonem, kiedy Tristan przeniósł na niego spojrzenie. – Ale to przyszłość, która zależy od nas. Zjawię się w porcie przed przybiciem do brzegu fregaty. Omówimy wtedy bieżącą sytuację. – zwrócił się do mężczyzny, a kącik jego ust drgnął w lekkim uśmiechu. Jeśli port miał funkcjonować tak, jakby sobie tego życzyli, musieli zadbać o to współpracując. Mathieu był gotów, pytanie czy pan Watson również. Przeniósł spojrzenie na Tristana, nie miał więcej nic do dodania. Wszelkie kwestie z jego strony zostały poruszone i przekazane.
Statki Traversów były istotną częścią operacji, jednak jedynie środkiem, który w każdej chwili mógł odebrać rozkaz i wypłynąć w szerokie wody morza północnego, jeśli Norfolk lub Corbenic Castle byłoby zagrożone. Sojusze były istotną kwestią, jednak dynamiczna sytuacja mogła wymusić ich powrót na własne wody. Dlatego Mathieu kładł nacisk na tworzenie własnej floty. Dover musiał świecić swoim własnym blaskiem, świetność portu leżała w ich rękach, a tylko pod odpowiednią opieką mogli uzyskać ten cel. Sprawowanie pieczy nad tak istotnym punktem, strategicznym punktem było nie lada wyzwaniem, ale ktoś wierny i lojalny musiał podjąć się tych działań.
- Najbliższe tygodnie działań prowadzonych w porcie muszą być ogromnym krokiem naprzód, panie Watson. – zaczął cicho, prostując się na krześle. – Co jest szczególnie ważne dla mnie. – zastukał palcami o blat, nachylając się w stronę mężczyzny. – Ponieważ za kilka tygodni moja fregata wpłynie do portu. – dodał po dłuższej pauzie, z naciskiem na słowo „moja”. Statek był w budowie, zalecenie zostało wydane. Róża Oceanów już niebawem będzie gotowa i prowadzona przez najlepszego kapitana wpłynie do portu w Dover, a Mathieu będzie obecny na statku. Pan Watson powinien zdawać sobie sprawę w jakim położeniu aktualnie się znajdował, jak istotnym był dla nich port w Dover, nie tylko ze względów na ochronę wód terytorialnych, ale przez wzgląd na to, że Rosierowie, a konkretniej Mathieu inwestował w statki, które będą dokowały w tym porcie, będą reprezentacyjną częścią nowej historii, jego własnej historii, którą musiał napisać własnym piórem. W jego żyłach płynęła również krew Traversów. Jakaś cząstka gnała ku bezkresnym falom, morskim opowieściom i podróży. Mniejsza niż ta, która stawiła go w Smoczych Ogrodach, ale nadal gdzieś tam tliła się w nim i czekała na rozwój.
Tristan wyraził się jasno. Nikt bez wylegitymowania się, przedstawienia stosownych dokumentów nie miał prawa przepłynąć przez ten teren. Restrykcyjne podejście do sprawy było jedynym rozwiązaniem – jedynym słusznym w czasach, gdy propaganda szerzyła się na ogromną skalę, a jednostki wpierające działania Longbottoma pałętały się po ich terenach. Świat pewnego dnia pojmie, zrozumie i przyjmie to, co właśnie dokonują jako jedyną słuszną opcję.
Wylegitymowanie przebiegło pomyślnie. Ich wizyta powoli dobiegała końca. Poruszyli ważne tematy, istotne kwestie i najwyraźniej przekazali panu Watsonowi wszelkie potrzebne informacje. Miał nadzieję, że mężczyzna pojął jak istotna jest dla nich kwestia portu, a dodatkowo jak ważna jest dla Mathieu. W porcie z pewnością będzie zjawiał się częściej, był w stanie wziąć na siebie kwestię ich sympatycznej współpracy i rozwijana sytuacji, jeśli oczywiście pan Watson stosownie udowodni swoją lojalność. Młodszy z Rosierów wierzył, że tak właśnie będzie.
- Wiele pracy czeka port w Dover, wiele nowych wyzwań, Panie Watson. – powiedział spokojnym tonem, kiedy Tristan przeniósł na niego spojrzenie. – Ale to przyszłość, która zależy od nas. Zjawię się w porcie przed przybiciem do brzegu fregaty. Omówimy wtedy bieżącą sytuację. – zwrócił się do mężczyzny, a kącik jego ust drgnął w lekkim uśmiechu. Jeśli port miał funkcjonować tak, jakby sobie tego życzyli, musieli zadbać o to współpracując. Mathieu był gotów, pytanie czy pan Watson również. Przeniósł spojrzenie na Tristana, nie miał więcej nic do dodania. Wszelkie kwestie z jego strony zostały poruszone i przekazane.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Z założonymi na piersi rękoma przyglądał się Watsonowi, ale nie wydawał się zaskoczony oświadczeniem jego brata, statki wpływały i wypływały do portu codziennie, a dla starego wilka morskiego widok fregaty był pewnie mniejszym wydarzeniem - handlowe jednostki często przybywały do brzegów Dover - który był przecież portem, z którego droga na europejski kontynent była najkrótsza. Obserwował go, z uwagą, a brak strachu wydawał się przekonujący. Nie był młodzikiem, który pierwszy raz siedział na stołku, miał już pewne doświadczenia. Mathieu opowiadał mu o swoich planach, morski handel z pewnością pozwoli na dodatkowe dochody w rezerwacie. W okresie pokoju byl temu niechętny, traktując smocze szczątki jak swojego rodzaju sacrum, którego byli strażnikami, ich eksport wydawał się bezduszny. Ale potem nadeszła wojna, która wszystko zmieniła - potrzebowali pieniędzy, żeby prowadzić dalsze działania. Perspektywy na ten moment nie były duże, póki na Cieśninie panował chaos, fregata mogła być zagrożona; dla Tristana priorytetem było przejęcie nad nią kontroli.
- Panie Watson, powoli zbliżamy się do końca tej wizyty. Chcę jednak, żeby był pan świadomy jej konsekwencji. - Oparł się wygodniej, spoglądając mu w oczy. Im większy emanował od niego spokój, tym bardziej spięty wydawał się kapitan. Tristan nie miał jednak powodów do obaw, a jego pewność siebie miała być dzisiaj gwarantem sukcesu w zakresie przekazanych informacji. - Ma pan żonę? Ucieszy się z nowych ubrań, pełnej spiżarni dla dzieci? Po przejęciu kontroli porty zaczną przynosić większe dochody, bardziej prestiżowa stanie się pana pozycja, a wyższe zarobki całego Dover odbiją się pana zarobkach. Potrafimy też... hojnie nagrodzić wierność - zakończył, unosząc kącik ust znacząco. Rozumiał, co miał na myśli, prawda? - Ale wysokie zarobki oznaczają dużą odpowiedzialność, panie Watson. Zdrada w tym miejscu byłaby szczególnie dotkliwa, dlatego zrzucam na pana barki zapanowanie nad swoimi ludźmi. Mniemam, że nie muszę wspominać, że to pan za nich odpowie. Proszę nie mieć sentymentów i otoczyć się wyłącznie takimi czarodziejami, którzy będą potrafili zrozumieć powagę sytuacji. To nie są czasy dla wahających się. Trzeba nam ludzi bezwzględnych, którzy nie zawahają się przed wykonaniem rozkazu - W górę uniósł się drugi kącik ust. Wciąż rozumiał, prawda? Wojna nabierała brutalności, a żeglarski świat zawsze miał jej w sobie dużo; jeśli mieli zapanować nad tą swołoczą, musieli to zrobić na krótkiej smyczy. - Dowodzi pan najbliższym mi portem, zdam się na pana wiedzę i umiejętności. Proszę jednak nie zawieść mojego zaufania - Jego oczy się nie uśmiechały, kontrastując z subtelnym wygięciem ust. Nie prosił. Watson był wystarczająco rozsądny, żeby to wszystko zrozumieć. - Nie lubię być niezadowolony - oznajmił, pozwalając tym słowom wybrzmieć w ciszy. Po czasie wstał, skinąwszy głową na brata, niedbale kiwając głową Watsonowi na pożegnanie. Zrobili tu już wszystko, co mieli do zrobienia.
- Do zobaczenia, panie Watson - pożegnał się, kierując już kroki do wyjścia, zatrzymał się jednak w pół drogi, z palcem wysuniętym w górę; jakby w drodze zgubił jakowąś myśl, która nagle przyplątała się do niego z powrotem. - Ach - już pamiętał. - Proszę od razu wydalić z portu wszystkich pracowników, którzy legitymują się mugolską krwią. Ich wierność mnie nie interesuje - Można ją było kupić, z pewnością. Ale nie każdym zakupem był zainteresowany. Nie czekał na odpowiedź, kiedy skierował się przed siebie, odnajdując kątem oka Mathieu.
- Panie Watson, powoli zbliżamy się do końca tej wizyty. Chcę jednak, żeby był pan świadomy jej konsekwencji. - Oparł się wygodniej, spoglądając mu w oczy. Im większy emanował od niego spokój, tym bardziej spięty wydawał się kapitan. Tristan nie miał jednak powodów do obaw, a jego pewność siebie miała być dzisiaj gwarantem sukcesu w zakresie przekazanych informacji. - Ma pan żonę? Ucieszy się z nowych ubrań, pełnej spiżarni dla dzieci? Po przejęciu kontroli porty zaczną przynosić większe dochody, bardziej prestiżowa stanie się pana pozycja, a wyższe zarobki całego Dover odbiją się pana zarobkach. Potrafimy też... hojnie nagrodzić wierność - zakończył, unosząc kącik ust znacząco. Rozumiał, co miał na myśli, prawda? - Ale wysokie zarobki oznaczają dużą odpowiedzialność, panie Watson. Zdrada w tym miejscu byłaby szczególnie dotkliwa, dlatego zrzucam na pana barki zapanowanie nad swoimi ludźmi. Mniemam, że nie muszę wspominać, że to pan za nich odpowie. Proszę nie mieć sentymentów i otoczyć się wyłącznie takimi czarodziejami, którzy będą potrafili zrozumieć powagę sytuacji. To nie są czasy dla wahających się. Trzeba nam ludzi bezwzględnych, którzy nie zawahają się przed wykonaniem rozkazu - W górę uniósł się drugi kącik ust. Wciąż rozumiał, prawda? Wojna nabierała brutalności, a żeglarski świat zawsze miał jej w sobie dużo; jeśli mieli zapanować nad tą swołoczą, musieli to zrobić na krótkiej smyczy. - Dowodzi pan najbliższym mi portem, zdam się na pana wiedzę i umiejętności. Proszę jednak nie zawieść mojego zaufania - Jego oczy się nie uśmiechały, kontrastując z subtelnym wygięciem ust. Nie prosił. Watson był wystarczająco rozsądny, żeby to wszystko zrozumieć. - Nie lubię być niezadowolony - oznajmił, pozwalając tym słowom wybrzmieć w ciszy. Po czasie wstał, skinąwszy głową na brata, niedbale kiwając głową Watsonowi na pożegnanie. Zrobili tu już wszystko, co mieli do zrobienia.
- Do zobaczenia, panie Watson - pożegnał się, kierując już kroki do wyjścia, zatrzymał się jednak w pół drogi, z palcem wysuniętym w górę; jakby w drodze zgubił jakowąś myśl, która nagle przyplątała się do niego z powrotem. - Ach - już pamiętał. - Proszę od razu wydalić z portu wszystkich pracowników, którzy legitymują się mugolską krwią. Ich wierność mnie nie interesuje - Można ją było kupić, z pewnością. Ale nie każdym zakupem był zainteresowany. Nie czekał na odpowiedź, kiedy skierował się przed siebie, odnajdując kątem oka Mathieu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pan Watson po tej wizycie powinien być całkowicie świadom ciężaru obowiązków spoczywających na jego barkach. Nie tylko przez wzgląd przez lojalność, której Rosierowie oczekiwali od niego, ale również wymagania, które stawiano przed nim na najbliższe tygodnie, miesiące i lata. Dover powinno wrócić do dawnej świetności, wieść prym wśród portów związanych porozumieniem. Nie mogło nadal istnieć w tym stanie, w którym istniało dziś. Pierwsza fregata Mathieu miała być początkiem nowej, świetlanej przyszłości. Port powinny zasilać statki wysokiej klasy, a reprezentatywna Róża Oceanów będzie jedynie kroplą w morzu jego planów. Miał nadzieję, że Watson pojął jego aluzję. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę z tego w jak fatalnym stanie był port w Dover, a nazywanie flotą garstki statków było solidnym nadużyciem, jednak celowym z jego strony nakreśleniem powagi sytuacji i oczekiwać wobec mężczyzny.
Tristan był bardzo przekonywujący. Jednak w dzisiejszych czasach nie mogli sobie pozwolić na uchybienia, problemy z zaufaniem, brakiem lojalności. Otwarty konflikt nie sprzyjał nikomu, jednak musieli jasno wyznaczać granice, określić swoje stanowiska i współdziałać w dążeniu do osiągnięcia konkretnych celów. Mathieu nie chciał wchodzić w słowo kuzynowi, szczególnie, że wyraźnie zaznaczył, że wizyta dobiega końca. Nakreślenie jasnych sytuacji, klarownych wymagań i oczekiwać. Mathieu przedstawił swoje stanowisko, powiedział co ma do powiedzenia, co ma na myśli, czego oczekuje. Jego statek miał stać w tym porcie, miał być dumą, a nie mógł oddać go w ręce kogoś, kto nie będzie im lojalny.
Postanowił zamilknąć. Temat z jego strony został wyczerpany, wolał przemilczeć pozostałe kwestie. Watson powinien zdawać sobie sprawę, że jeśli sprzeciwi się Tristanowi jedyną jego przyszłością będzie śmierć. Jego i jego rodziny, bo nikt nie będzie przebierał w środkach, a za zdradę jest tylko jedna kara. Wizyta w porcie miała uzmysłowić mu powagę sytuacji, rozjaśnić ją i dać możliwość dokonania odpowiednich wyborów. Na wstępie musiał pozbyć się tych, którzy nie byli tu mile widziany. Wątpliwy status krwi, bądź status niepożądany nie miał prawa istnieć w tym porcie. Nawet najbardziej lojalni nigdy nie zasłużyliby na jakiekolwiek zaufanie, a nawet jego namiastkę. Musiał być stanowczy, powiedzieć im „nie”, kategorycznie wydalić, odesłać, jak dla niego nawet stracić. Nie w smak była mu obecność tych wszystkich szlam i zdrajców, ale Tristan przedstawił sprawę jasno, więc pan Watson z pewnością rozwiąże ten problem.
Ten, jak i wiele innych. Mathieu rzucił mu ostatnie spojrzenie, chłodne i bez większego wyrazu.
- Do zobaczenia, niebawem. – powiedział ruszając za Tristanem. Z pewnością będzie zjawiał się w Porcie częściej, czuł się zobowiązany, aby sprawować pewnego rodzaju pieczę nad działalnością portu w Dover, wspierać pana Watsona w podejmowaniu odpowiednich decyzji, bo w przeciwnym wypadku będzie to bardzo niekorzystne dla nich wszystkich.
Ostatnia „prośba” skierowana w stronę Pana Watsona była jasnym i klarownym przekazem. Tristan w rzeczy samej nie lubił być niezadowolonym, ani tym bardziej nie lubił sprzeciwów. Zarządca portu w Dover z całą pewnością podejmie odpowiednie decyzje. Kącik ust Mathieu drgnął. Takie stanowisko można szybko zmienić, więc jeśli pan Watson chciał otrzymać odpowiednie profity, zdobyć prestiż i stać się znanym, musiał się bardzo mocno postarać.
Tymczasem spotkanie dobiegło końca, a Lordowie opuścili budynek nie oglądając się za siebie…
zt x 2
Tristan był bardzo przekonywujący. Jednak w dzisiejszych czasach nie mogli sobie pozwolić na uchybienia, problemy z zaufaniem, brakiem lojalności. Otwarty konflikt nie sprzyjał nikomu, jednak musieli jasno wyznaczać granice, określić swoje stanowiska i współdziałać w dążeniu do osiągnięcia konkretnych celów. Mathieu nie chciał wchodzić w słowo kuzynowi, szczególnie, że wyraźnie zaznaczył, że wizyta dobiega końca. Nakreślenie jasnych sytuacji, klarownych wymagań i oczekiwać. Mathieu przedstawił swoje stanowisko, powiedział co ma do powiedzenia, co ma na myśli, czego oczekuje. Jego statek miał stać w tym porcie, miał być dumą, a nie mógł oddać go w ręce kogoś, kto nie będzie im lojalny.
Postanowił zamilknąć. Temat z jego strony został wyczerpany, wolał przemilczeć pozostałe kwestie. Watson powinien zdawać sobie sprawę, że jeśli sprzeciwi się Tristanowi jedyną jego przyszłością będzie śmierć. Jego i jego rodziny, bo nikt nie będzie przebierał w środkach, a za zdradę jest tylko jedna kara. Wizyta w porcie miała uzmysłowić mu powagę sytuacji, rozjaśnić ją i dać możliwość dokonania odpowiednich wyborów. Na wstępie musiał pozbyć się tych, którzy nie byli tu mile widziany. Wątpliwy status krwi, bądź status niepożądany nie miał prawa istnieć w tym porcie. Nawet najbardziej lojalni nigdy nie zasłużyliby na jakiekolwiek zaufanie, a nawet jego namiastkę. Musiał być stanowczy, powiedzieć im „nie”, kategorycznie wydalić, odesłać, jak dla niego nawet stracić. Nie w smak była mu obecność tych wszystkich szlam i zdrajców, ale Tristan przedstawił sprawę jasno, więc pan Watson z pewnością rozwiąże ten problem.
Ten, jak i wiele innych. Mathieu rzucił mu ostatnie spojrzenie, chłodne i bez większego wyrazu.
- Do zobaczenia, niebawem. – powiedział ruszając za Tristanem. Z pewnością będzie zjawiał się w Porcie częściej, czuł się zobowiązany, aby sprawować pewnego rodzaju pieczę nad działalnością portu w Dover, wspierać pana Watsona w podejmowaniu odpowiednich decyzji, bo w przeciwnym wypadku będzie to bardzo niekorzystne dla nich wszystkich.
Ostatnia „prośba” skierowana w stronę Pana Watsona była jasnym i klarownym przekazem. Tristan w rzeczy samej nie lubił być niezadowolonym, ani tym bardziej nie lubił sprzeciwów. Zarządca portu w Dover z całą pewnością podejmie odpowiednie decyzje. Kącik ust Mathieu drgnął. Takie stanowisko można szybko zmienić, więc jeśli pan Watson chciał otrzymać odpowiednie profity, zdobyć prestiż i stać się znanym, musiał się bardzo mocno postarać.
Tymczasem spotkanie dobiegło końca, a Lordowie opuścili budynek nie oglądając się za siebie…
zt x 2
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
27 IV 58
Zmierzch wydawał się być za rogiem; popołudnie robiło się ciężkie, gęstniało, powietrze zmieniało się w nieprzyjemną melasę nie tylko na terytorium Nokturnu – nad całą Anglią zawisły burzowe chmury, być może gradowe. W dziwacznych warunkach można było upatrywać się magicznej anomalii, mogła to być kapryśna natura pogody. Wilgoć wisiała w powietrzu i przywierała do ubrań, zyskując na intensywności momentalnie, kiedy sylwetka zmaterializowała się na obrzeżach portowego miasteczka. Od wody ciągnął się specyficzny zapach zgnilizny, ryb i brudu, wydawałoby się, że jeszcze gorszy niż ostatnim razem. Zima na dobre opuściła tutejsze tereny, mróz odszedł w zapomnienie, a plusowe temperatury efektywnie podbijały wszystko to, czym Hythe płynęło – smród, ubóstwo i zdradę.
Dolohov czuła ją na koniuszku języka, cierpko-gorzką, jednocześnie niosącą w sobie jakąś dziwną nutę satysfakcji; mogli zakończyć tę farsę już ostatnim razem. Dowody jednak czasem przydawały się, zwłaszcza w papierkowej biurokracji, nierzadko także w oficjalnych listach wysyłanych do nestora rodu Rosier; wierzyła, że Tristan nie zarzuciłby jej, ani Drew, nadgorliwości bądź braku niekompetencji, gdyby zdecydowali się zakończyć wszystko już miesiąc temu, zaledwie opierając się na słowach, ale czasami zwycięstwo smakowało lepiej, kiedy przedłużało się przyjemność.
Nie chodziło już o sam akt, o moc przepływającą przez magiczne drewno by złączyć się z pulsującymi magią żyłami, o krew obficie barwiącą obszar wokół sztywnych ciał; w usuwaniu mugoli i zdrajców nie było niczego wzniosłego, niczego poza krótkim obowiązkiem, chirurgicznym cięciem oczyszczającym roślinę z zainfekowanych łodyg. Wyplenianie zdrady miało jednak w sobie pierwiastki bliskie heroizmu; tego Tatiana nie odczuwała nigdy, zwłaszcza wobec Anglii, ale świadomość usunięcia szczurzego tchórza zawsze była satysfakcjonująca, nieważne czy miała podłoże polityczne, zawodowe czy czysto prywatne.
Tym razem nie świeciła już nadmiarem odsłoniętego ciała; przywdziała uniwersalny, pozwalający na swobodę ruchów strój, składający się z ciepłych spodni i golfa, rezygnując z masywnych butów na obcasie na rzecz cichych trzewików. Włosy splotła w długi, spływający łagodnie warkocz, praktyczny w terenie.
Hythe powoli budziło się do wieczornego życia; bary i lokalne rozświetlały okolicę pomarańczową łuną, pojedyncze latarnie odbijały na falującej wodzie jasne smugi światła. Liche odgłosy rozmów łączyły się z dźwiękiem dryfujących na falach łódek, raz po raz uderzających o pomost – to tutaj, w sercu portu miała odbyć się przeprawa ludzi pragnących wyrwać się z Kent, uciec na dobre z Anglii. A z Anglii uciekali tylko ci, którzy mieli wiele do ukrycia, którzy cuchnęli zdradą i szlamem. Fakt, że decydowali się na taki czyn tuż pod nosem zarządcy był czymś w rodzaju uporczywego kamyka w bucie; to, że wszystkim miał kierować kapitan stojący po ich stronie oznaczało jawny policzek. A takowych nikt z nich nie miał zamiaru tolerować.
Czekała nieopodal, na skraju lasu po przeciwnej stronie zatoczki, z daleka od pomostu, na którym mieli niedługo zgromadzić się uciekinierzy.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Któżby pomyślał, że nawet w Kent udało się przetrwać tym parszywym mugolom i ich pobratymcom. Ukrywali się w piwnicach? Rynsztoku? Byłem ciekaw ich kryjówek wszak hrabstwo zdawało się być przeczesane wzdłuż i wszerz, albowiem szerzona tam polityka miała wielu zwolenników. Byłem nawet gotów stwierdzić, iż większość czarodziejskiej społeczności była uradowana z takiego obrotu spraw. Zależało im na historii, tradycji oraz przyszłości swych potomków, którzy będą kontynuować nasze dzieło i z należytym szacunkiem wspominać wojennych bohaterów. Czas zacierał wiele aspektów, ale nie pamięć.
List od Tatiany potraktowałem priorytetowo, bowiem wiedziałem, iż mieliśmy niedokończone sprawy, jakie należało raz na zawsze zamknąć. Rzecz jasna mogliśmy to uczynić, gdy tylko prawda wyszła na jaw, ale nie mieliśmy pewności co do intencji kapitana. Może faktycznie jego działania były słuszne? Rozsiewał plotkę o swej pomocy, zaś pod osłoną nocy pozbywał się resztek mugolskiej zarazy? Byłoby to naprawdę sprytne, choć ryzykowne rozwiązanie. Nie chciałem z góry go osądzać, wydawał się rozsądnym czarodziejem czerpiącym korzyści z własnej pozycji, dlatego zupełnie niepojęta byłaby dla mnie jego zbrodnicza działalność. Był, aż tak głupi? Czuł się bezpieczny? Nietykalny? Uważał, że nikt się nie zorientuje, jak tylko będzie wchodzić w rzyć wyżej postawionym od siebie? Pytań pozostawało wiele, dlatego postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się nocnej przeprawie. Dojdzie ona do skutku? Gdzieś w głębi siebie liczyłem, iż nie, bowiem takie występki napędzały i motywowały kolejnych. Było to błędne, krwawe koło. Ile jeszcze czystej, czarodziejskiej krwi musiało zbrukać uliczki, by wszyscy otworzyli oczy? Ile jeszcze istnień musiało ściągnąć na siebie hańbę, aby wojna dobiegła końca?
Pogoda nie sprzyjała, lecz nie spotkaliśmy się dla towarzystwa. Mieliśmy prosty cel i nie wyobrażałem sobie dziś zawieść. Wszystkich mieliśmy wyłożonych jak na tacy – wystarczyła odrobina cierpliwości oraz skupienia i wnioski miały nasunąć się same. Zjawiłem się na skraju lasu przed czasem i uśmiechnąłem na widok kobiety, która nie pozwoliła na siebie czekać. Niezwykle ceniłem sobie szacunek względem czasu drugiej osoby. Przywitałem ją krótkim skinieniem głowy, po czym stanąłem ramię w ramię. Mieliśmy idealny widok na pomost, który dla niektórych będzie ostatnim miejscem, jakie ujrzą w swym tchórzliwym życiu. -Wzięłaś jakieś przekąski? Szykuje się niezłe przedstawienie- rzuciłem unosząc kącik ust. Dłonią zawędrowałem do wewnętrznej kieszeni odzienia wierzchniego i chwyciłem piersiówkę. -O napoje pozwoliłem sobie sam zadbać- dodałem unosząc wymownie brew. Nie czekając na komentarz upiłem łyk ognistej i podałem jej metalowy pojemnik. Miała rosyjskie korzenie, mieszkałem tam przeszło dekadę i wiedziałem, że smakowali alkohol nawet do śniadania. -Z kim ta wyjątkowa kolacja, na którą się tak spieszysz? Sądziłem, iż uczcimy sukces- spytałem z nutą ciekawości, ale i kpiny w głosie. Nie liczyłem, że odpowie, zwykle nie wciskałem nosa w nie swoje sprawy, lecz czasem ironiczna natura brała górę. Zmrużyłem oczy, kiedy dostrzegłem powiększające się cienie. Najwyraźniej pierwsze osoby zbliżały się do pomostu.
List od Tatiany potraktowałem priorytetowo, bowiem wiedziałem, iż mieliśmy niedokończone sprawy, jakie należało raz na zawsze zamknąć. Rzecz jasna mogliśmy to uczynić, gdy tylko prawda wyszła na jaw, ale nie mieliśmy pewności co do intencji kapitana. Może faktycznie jego działania były słuszne? Rozsiewał plotkę o swej pomocy, zaś pod osłoną nocy pozbywał się resztek mugolskiej zarazy? Byłoby to naprawdę sprytne, choć ryzykowne rozwiązanie. Nie chciałem z góry go osądzać, wydawał się rozsądnym czarodziejem czerpiącym korzyści z własnej pozycji, dlatego zupełnie niepojęta byłaby dla mnie jego zbrodnicza działalność. Był, aż tak głupi? Czuł się bezpieczny? Nietykalny? Uważał, że nikt się nie zorientuje, jak tylko będzie wchodzić w rzyć wyżej postawionym od siebie? Pytań pozostawało wiele, dlatego postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się nocnej przeprawie. Dojdzie ona do skutku? Gdzieś w głębi siebie liczyłem, iż nie, bowiem takie występki napędzały i motywowały kolejnych. Było to błędne, krwawe koło. Ile jeszcze czystej, czarodziejskiej krwi musiało zbrukać uliczki, by wszyscy otworzyli oczy? Ile jeszcze istnień musiało ściągnąć na siebie hańbę, aby wojna dobiegła końca?
Pogoda nie sprzyjała, lecz nie spotkaliśmy się dla towarzystwa. Mieliśmy prosty cel i nie wyobrażałem sobie dziś zawieść. Wszystkich mieliśmy wyłożonych jak na tacy – wystarczyła odrobina cierpliwości oraz skupienia i wnioski miały nasunąć się same. Zjawiłem się na skraju lasu przed czasem i uśmiechnąłem na widok kobiety, która nie pozwoliła na siebie czekać. Niezwykle ceniłem sobie szacunek względem czasu drugiej osoby. Przywitałem ją krótkim skinieniem głowy, po czym stanąłem ramię w ramię. Mieliśmy idealny widok na pomost, który dla niektórych będzie ostatnim miejscem, jakie ujrzą w swym tchórzliwym życiu. -Wzięłaś jakieś przekąski? Szykuje się niezłe przedstawienie- rzuciłem unosząc kącik ust. Dłonią zawędrowałem do wewnętrznej kieszeni odzienia wierzchniego i chwyciłem piersiówkę. -O napoje pozwoliłem sobie sam zadbać- dodałem unosząc wymownie brew. Nie czekając na komentarz upiłem łyk ognistej i podałem jej metalowy pojemnik. Miała rosyjskie korzenie, mieszkałem tam przeszło dekadę i wiedziałem, że smakowali alkohol nawet do śniadania. -Z kim ta wyjątkowa kolacja, na którą się tak spieszysz? Sądziłem, iż uczcimy sukces- spytałem z nutą ciekawości, ale i kpiny w głosie. Nie liczyłem, że odpowie, zwykle nie wciskałem nosa w nie swoje sprawy, lecz czasem ironiczna natura brała górę. Zmrużyłem oczy, kiedy dostrzegłem powiększające się cienie. Najwyraźniej pierwsze osoby zbliżały się do pomostu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Mało w tym było faktycznego patriotyzmu, mało oburzenia, które powinno płynąć żyłami czystej krwi i dudnić w sercu nieskalanym zdradzieckim szlamem – na miejscu tego wszystkiego rozgościł się czysty pragmatyzm, prosty i nieposiadający udziwnień, naznaczony jedynie wygodą i obowiązkiem, najzwyklejszym, utkanym z prostego działania przyczynowo-skutkowego. Robiła to wszystko po coś – ponad wszystko dla samej siebie.
Mróz okalający okolicę potęgowała nadciągająca znad zimnej wody bryza, specyficzna w woni i wyglądzie, nawet jeśli resztka morza otulająca port wydawała się tego wieczora nader bezpieczna. Złudna cisza, złudne poczucie spokoju – zastanawiało ją, przez moment, zupełny ułamek chwili, czy wszyscy z tych, którzy liczyli na bezpieczną przeprawę prowadzącą do względnego raju pozbawionego wojny, faktycznie nastawiają się na szczęśliwe zakończenie.
Problemem nie było jednak samo zbiorowisko ludzi pragnące opuścić Anglię, nawet w obliczu posądzenia o zdradę stanu i dezercję – główną nieprawidłowością była postać kapitana, sługusa, psa na posyłkach, który ugryzł dłoń własnego pana.
Prawda malowała się w barwie ciemnego grafitu i głębokiej czerwieni; czekając na towarzystwo Drew, Dolohov naprawdę zastanawiała się, czy szkarłat krwi zaszczyci wilgotną ziemię portowego miasteczka czy jednak pochylą się nad cichą metodą. Z drugiej strony sytuacje takie jak ta wymagały napiętnowania – zdrada zasługiwała na jawną pogardę, brutalną i bezpośrednią.
Pomost skąpany był w błogiej ciszy – względnej i nietrwałej, bowiem według ustalonej wersji wydarzeń niedługo miał wypełnić się sylwetkami tych, którzy pragnęli odbyć przeprawę pod przewodnictwem kapitana. Ich kapitana. Człowieka, który zbyt bardzo zadomowił się na ciepłym stołku i postanowił wytoczyć własną ścieżkę. Pech chciał, że dość nietrafną.
Nie przywiązywała do tego szczególnej wagi – ani do mężczyzny, ani do grupy ludzi która miała niedługo przekonać się, że ucieczka jest niegodną decyzją; nie myślała nawet o młodym pomocniku, którego śledziła w Londynie i odpowiednio się go pozbyła, gdy okazał się bezużytecznym. Wszystkie twarze, słowa, nazwiska i sytuacje – zlewały się w prostotę obowiązku. Dobitnie potwierdził to Macnair, zjawiający się o umówionej porze, w umówionym miejscu.
– Stęskniłam się – rzuciła na powitanie półszeptem, dość prędko przejmując od mężczyzny piersiówkę, z której wychyliła kilka krótkich łyków, bezpardonowo i bez skrzywienia – Zastanawiałam się nad krewetkami w sosie, ale jeszcze byśmy się pobrudzili, i co wtedy? – sarkazm wypłynął lekko, choć nie przywiązywała wagi do tego by żartować, bo prędko uwaga ze zwyczajowego small talku padła na ruch w okolicach pomostu. – Może ciebie chciałam zaprosić? To miała być niespodzianka...
Niedługo później na drewnianej kładce zaczęły pojawiać się ciemne sylwetki; większość okryta płaszczem bądź peleryną, osoby z wiekiem czy płcią ciężkimi do określenia w ciemnościach wieczoru, choć Tatiana dostrzegła też dwie dużo niższe obiekty, najprawdopodobniej dzieci.
– Robimy show, czy jednak po cichu? Na co masz ochotę, Drew? – mówiła tak, jak gdyby mieli zaraz wejść na scenę i odegrać swoje role; ale tym właśnie byli, czyż nie? Ze słowem Czarnego Pana na ustach i wężową czaszką wijącą się na przedramieniu.
Mróz okalający okolicę potęgowała nadciągająca znad zimnej wody bryza, specyficzna w woni i wyglądzie, nawet jeśli resztka morza otulająca port wydawała się tego wieczora nader bezpieczna. Złudna cisza, złudne poczucie spokoju – zastanawiało ją, przez moment, zupełny ułamek chwili, czy wszyscy z tych, którzy liczyli na bezpieczną przeprawę prowadzącą do względnego raju pozbawionego wojny, faktycznie nastawiają się na szczęśliwe zakończenie.
Problemem nie było jednak samo zbiorowisko ludzi pragnące opuścić Anglię, nawet w obliczu posądzenia o zdradę stanu i dezercję – główną nieprawidłowością była postać kapitana, sługusa, psa na posyłkach, który ugryzł dłoń własnego pana.
Prawda malowała się w barwie ciemnego grafitu i głębokiej czerwieni; czekając na towarzystwo Drew, Dolohov naprawdę zastanawiała się, czy szkarłat krwi zaszczyci wilgotną ziemię portowego miasteczka czy jednak pochylą się nad cichą metodą. Z drugiej strony sytuacje takie jak ta wymagały napiętnowania – zdrada zasługiwała na jawną pogardę, brutalną i bezpośrednią.
Pomost skąpany był w błogiej ciszy – względnej i nietrwałej, bowiem według ustalonej wersji wydarzeń niedługo miał wypełnić się sylwetkami tych, którzy pragnęli odbyć przeprawę pod przewodnictwem kapitana. Ich kapitana. Człowieka, który zbyt bardzo zadomowił się na ciepłym stołku i postanowił wytoczyć własną ścieżkę. Pech chciał, że dość nietrafną.
Nie przywiązywała do tego szczególnej wagi – ani do mężczyzny, ani do grupy ludzi która miała niedługo przekonać się, że ucieczka jest niegodną decyzją; nie myślała nawet o młodym pomocniku, którego śledziła w Londynie i odpowiednio się go pozbyła, gdy okazał się bezużytecznym. Wszystkie twarze, słowa, nazwiska i sytuacje – zlewały się w prostotę obowiązku. Dobitnie potwierdził to Macnair, zjawiający się o umówionej porze, w umówionym miejscu.
– Stęskniłam się – rzuciła na powitanie półszeptem, dość prędko przejmując od mężczyzny piersiówkę, z której wychyliła kilka krótkich łyków, bezpardonowo i bez skrzywienia – Zastanawiałam się nad krewetkami w sosie, ale jeszcze byśmy się pobrudzili, i co wtedy? – sarkazm wypłynął lekko, choć nie przywiązywała wagi do tego by żartować, bo prędko uwaga ze zwyczajowego small talku padła na ruch w okolicach pomostu. – Może ciebie chciałam zaprosić? To miała być niespodzianka...
Niedługo później na drewnianej kładce zaczęły pojawiać się ciemne sylwetki; większość okryta płaszczem bądź peleryną, osoby z wiekiem czy płcią ciężkimi do określenia w ciemnościach wieczoru, choć Tatiana dostrzegła też dwie dużo niższe obiekty, najprawdopodobniej dzieci.
– Robimy show, czy jednak po cichu? Na co masz ochotę, Drew? – mówiła tak, jak gdyby mieli zaraz wejść na scenę i odegrać swoje role; ale tym właśnie byli, czyż nie? Ze słowem Czarnego Pana na ustach i wężową czaszką wijącą się na przedramieniu.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sprawiedliwość miała dosięgnąć wszystkich bez względu na miejsce, czas czy wiek. Ucieczka z angielskich ziem była przeciągnięciem nieuniknionego, gdyż w głębi siebie wierzyłem, że nam, a przede wszystkim Czarnemu Panu to nie wystarczy. Potęga miała się rozwijać, oplatać swymi mackami każdy krajobraz - wysokie góry, nieposkromione wody, najmniejsze wyspy i rozległe lasy. Wierzyłem, że doczekam dnia, kiedy będziemy mogli odpocząć i wznieść kielich za finalne, największe z możliwych zwycięstw. Mieliśmy ku temu niezbędne narzędzia, a zatem wszystko pozostawało w naszych rękach. Naprawdę byliśmy gotów to osiągnąć i przynieść chlubę najpotężniejszemu w historii czarodziejowi.
Byłem rad, że Tatiana wspierała swą różdżką tę wizję oraz przede wszystkim sprawę. Działała prężnie, czego dowodem było ostatnie wyróżnienie. Wychodziłem z założenia, iż preferowała walkę w terenie, niżeli za biurkiem, co budziło podziw oraz było znakiem wielkiej odwagi. Nie każda kobieta gotów była równać się z wrogiem, stawać nim twarzą w twarz i walczyć nierzadko o najwyższą stawkę. Ucieczka w chwilach zagrożenia była możliwa, ale nawet do niej niezbędne były duże umiejętności. Pozostając zamkniętym w pułapce, parszywych szponach, działało się instynktownie i nie każdy gotów był udźwignąć ten ciężar.
-Mogłaś mnie odwiedzić, to nie musiałabyś tak usychać z tęsknoty- szelmowski uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Przez moment wpatrywałem się w nią spojrzeniem planując już kolejny komentarz, ale zaniechałem go na rzecz gromadzących się w porcie ludzi. Rzecz jasna była o wiele lepszym widokiem, jednakże musiałem za cel obrać priorytety dzisiejszej misji. Liczyłem, że poradzimy sobie bez żadnych przeszkód i wkrótce będziemy mogli wznieść buteleczkę ognistej w ramach wygranej. Każdą, nawet najmniejszą należało się cieszyć.
-Nie obraziłbym się, jakbyś pozbyła się brudnej części odzieży- rzuciłem nie kryjąc ironicznego tonu. -Choć może nie tutaj, jeszcze być zmarzła- dodałem zamieniając piersiówkę na rzecz wężowego drewna. -Nie lubię niespodzianek, ale skoro już takową nie jest- zamyśliłem się teatralnie powracając do niej wzrokiem. -To mam nadzieję, że odbędzie się miejscu, gdzie widok zakrwawionych szat nie zrobi na nikim wrażenia- zaśmiałem się pod nosem wiedząc z doświadczenia, iż bezpośrednia walka wiąże się z podobnymi skutkami ubocznymi.
-Mogę rozproszyć czarną mgłę nad portem, nie będą nic widzieli. Zakradniesz się od strony lądu, zaś ja zjawię się od strony wody i zaatakujemy z dwóch stron- zaproponowałem łącząc oba wspomniane sposoby. -Najważniejsze jest zająć się kapitanem i jako, że jestem dżentelmenem to tą największą przyjemność pozostawię tobie- dodałem licząc, że plan wyda jej się sensowny.
Byłem rad, że Tatiana wspierała swą różdżką tę wizję oraz przede wszystkim sprawę. Działała prężnie, czego dowodem było ostatnie wyróżnienie. Wychodziłem z założenia, iż preferowała walkę w terenie, niżeli za biurkiem, co budziło podziw oraz było znakiem wielkiej odwagi. Nie każda kobieta gotów była równać się z wrogiem, stawać nim twarzą w twarz i walczyć nierzadko o najwyższą stawkę. Ucieczka w chwilach zagrożenia była możliwa, ale nawet do niej niezbędne były duże umiejętności. Pozostając zamkniętym w pułapce, parszywych szponach, działało się instynktownie i nie każdy gotów był udźwignąć ten ciężar.
-Mogłaś mnie odwiedzić, to nie musiałabyś tak usychać z tęsknoty- szelmowski uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Przez moment wpatrywałem się w nią spojrzeniem planując już kolejny komentarz, ale zaniechałem go na rzecz gromadzących się w porcie ludzi. Rzecz jasna była o wiele lepszym widokiem, jednakże musiałem za cel obrać priorytety dzisiejszej misji. Liczyłem, że poradzimy sobie bez żadnych przeszkód i wkrótce będziemy mogli wznieść buteleczkę ognistej w ramach wygranej. Każdą, nawet najmniejszą należało się cieszyć.
-Nie obraziłbym się, jakbyś pozbyła się brudnej części odzieży- rzuciłem nie kryjąc ironicznego tonu. -Choć może nie tutaj, jeszcze być zmarzła- dodałem zamieniając piersiówkę na rzecz wężowego drewna. -Nie lubię niespodzianek, ale skoro już takową nie jest- zamyśliłem się teatralnie powracając do niej wzrokiem. -To mam nadzieję, że odbędzie się miejscu, gdzie widok zakrwawionych szat nie zrobi na nikim wrażenia- zaśmiałem się pod nosem wiedząc z doświadczenia, iż bezpośrednia walka wiąże się z podobnymi skutkami ubocznymi.
-Mogę rozproszyć czarną mgłę nad portem, nie będą nic widzieli. Zakradniesz się od strony lądu, zaś ja zjawię się od strony wody i zaatakujemy z dwóch stron- zaproponowałem łącząc oba wspomniane sposoby. -Najważniejsze jest zająć się kapitanem i jako, że jestem dżentelmenem to tą największą przyjemność pozostawię tobie- dodałem licząc, że plan wyda jej się sensowny.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Ciężko było nasycić się zwycięstwem.
Upajało, wyzwalało apetyt, rozszerzało metaforyczny żołądek; każdy sukces gonił sukces, każda ambicja prześcigała kolejną, a kiedy hrabstwa klękały jedno po drugim, niemożliwym było zatrzymanie całej machiny. Sama poczuła to na własnej skórze – wyzwalający podmuch wygranej, cichy szept zawadiackiej dumy. Potęga upajała jednocześnie coraz bardziej potęgując pragnienie, rozszerzając je do granic możliwości – jeśli ona nie potrafiła nad nią zapanować, jak wielkie plany miał sam Czarny Pan?
Anglia wcale nie była tak duża, choć tego nie dopuszczała jeszcze do myśli. Wpływy rosły z każdym dniem, sama w końcu przyłożyła do tego dłoń, zapewniając dostęp do skandynawskiego Ministerstwa Magii, które z odrobiną przekonującego uroku zdecydowało się wesprzeć Wielką Brytanię w międzynarodowej propagandzie – świat musiał zrozumieć, że Lord Voldemort nie zamierzał się cofnąć, nawet jeśli sama Dolohov nie pojmowała tego jeszcze w taki sposób, jaki powinna.
Przekomarzali się z lekkością, zupełnie jak gdyby celem ich wizyty w Kent nie było pozbycie się zdrajczego kapitana, a urokliwy spacer wzdłuż portowych uliczek i skrzypiących pomostów; ale nawet mimo uśmiechów i lekkich żartów, oczy Tatiany skupione były na kłębiących się na drewnianej kładce sylwetkach. Musieli się pospieszyć, nim komuś zachce się rozpocząć całą akcję prędzej – nikt nie mógł im uciec, przede wszystkim sam kapitan całej akcji.
– Jak zwykle czarujący – rzuciła krótko, pozwalając sobie na okraszone uśmiechem wywrócenie oczami; posłała Drew jeszcze jedno spojrzenie, razem z nim wysuwając różdżkę. Po wszystkim mieli wiele czasu – i na przekomarzanie i na faktyczną kolację, wychylanie butelki czy jakąkolwiek inną formę zwyciestwa. To musiało jednak zaczekać.
– Doskonale – przystała na jego propozycję, przytakując podbródkiem, w międzyczasie prostując się z przykucnięcia, by wyminąć jego sylwetkę i przejść boczną ścieżką pod las, którym mogła dostać się na uliczkę od strony lądu – Doceniam ten prezent, Drew, naprawdę – wymruczała na pożegnanie, kiedy zdecydował się ofiarować jej finał ich małej przygody – Do zobaczenia, zaskocz mnie czymś – rzuciła jeszcze nim jej sylwetkę pochłonęła czerń drzew i krzewów. Przejście przez las trwało zaledwie chwilę; zaraz potem wyłoniła się między dwoma budynkami, gdzieś w zakręcie przy pomoście. Było słychać głosy, ciche i przytłumione, a także odgłosy drewna falującego na wodzie; ktoś przygotowywał łodzie. Część ludzi nadciągała z drugiej strony, kierując się na pomost.
Tatiana wysunęła różdżkę, wciąż tkwiąc w ukryciu, kilkanaście metrów od zbiorowiska ludzi gotowych na przeprawę. Drewno skierowała na pomost, na którym stali - Casa Aranea – popłynęło cicho i miękko; mokra kładka zaczęła pokrywać się gęstą pajęczyną; ta rozprzestrzeniała się i rosła, pokrywając stopy ludzi gęstą, klejącą mazią. Zaraz potem Dolohov skierowała różdżkę na mężczyznę stojącego przy pierwszej łodzi, który teraz zaczął gorączkowo rozglądać się po okolicy. To musiał być on – ciemnozielony płaszcz wyraźnie odznaczał się wśród brudnych, biednych szat, a buty ze skóry mówiły o dostatku - Caeruleusio – zaklęcie skierowała na jego nogi, prędko mrożąc je nieprzyjemny strumieniem zimna, aby uniemożliwić mu ucieczkę.
Popłoch i panika zaczęły narastać – dla Dolohov i Macnaira zaczęła się zabawa.
Casa Aranea na 67, Caeruleusio na 81 - zaklęcia udane
Upajało, wyzwalało apetyt, rozszerzało metaforyczny żołądek; każdy sukces gonił sukces, każda ambicja prześcigała kolejną, a kiedy hrabstwa klękały jedno po drugim, niemożliwym było zatrzymanie całej machiny. Sama poczuła to na własnej skórze – wyzwalający podmuch wygranej, cichy szept zawadiackiej dumy. Potęga upajała jednocześnie coraz bardziej potęgując pragnienie, rozszerzając je do granic możliwości – jeśli ona nie potrafiła nad nią zapanować, jak wielkie plany miał sam Czarny Pan?
Anglia wcale nie była tak duża, choć tego nie dopuszczała jeszcze do myśli. Wpływy rosły z każdym dniem, sama w końcu przyłożyła do tego dłoń, zapewniając dostęp do skandynawskiego Ministerstwa Magii, które z odrobiną przekonującego uroku zdecydowało się wesprzeć Wielką Brytanię w międzynarodowej propagandzie – świat musiał zrozumieć, że Lord Voldemort nie zamierzał się cofnąć, nawet jeśli sama Dolohov nie pojmowała tego jeszcze w taki sposób, jaki powinna.
Przekomarzali się z lekkością, zupełnie jak gdyby celem ich wizyty w Kent nie było pozbycie się zdrajczego kapitana, a urokliwy spacer wzdłuż portowych uliczek i skrzypiących pomostów; ale nawet mimo uśmiechów i lekkich żartów, oczy Tatiany skupione były na kłębiących się na drewnianej kładce sylwetkach. Musieli się pospieszyć, nim komuś zachce się rozpocząć całą akcję prędzej – nikt nie mógł im uciec, przede wszystkim sam kapitan całej akcji.
– Jak zwykle czarujący – rzuciła krótko, pozwalając sobie na okraszone uśmiechem wywrócenie oczami; posłała Drew jeszcze jedno spojrzenie, razem z nim wysuwając różdżkę. Po wszystkim mieli wiele czasu – i na przekomarzanie i na faktyczną kolację, wychylanie butelki czy jakąkolwiek inną formę zwyciestwa. To musiało jednak zaczekać.
– Doskonale – przystała na jego propozycję, przytakując podbródkiem, w międzyczasie prostując się z przykucnięcia, by wyminąć jego sylwetkę i przejść boczną ścieżką pod las, którym mogła dostać się na uliczkę od strony lądu – Doceniam ten prezent, Drew, naprawdę – wymruczała na pożegnanie, kiedy zdecydował się ofiarować jej finał ich małej przygody – Do zobaczenia, zaskocz mnie czymś – rzuciła jeszcze nim jej sylwetkę pochłonęła czerń drzew i krzewów. Przejście przez las trwało zaledwie chwilę; zaraz potem wyłoniła się między dwoma budynkami, gdzieś w zakręcie przy pomoście. Było słychać głosy, ciche i przytłumione, a także odgłosy drewna falującego na wodzie; ktoś przygotowywał łodzie. Część ludzi nadciągała z drugiej strony, kierując się na pomost.
Tatiana wysunęła różdżkę, wciąż tkwiąc w ukryciu, kilkanaście metrów od zbiorowiska ludzi gotowych na przeprawę. Drewno skierowała na pomost, na którym stali - Casa Aranea – popłynęło cicho i miękko; mokra kładka zaczęła pokrywać się gęstą pajęczyną; ta rozprzestrzeniała się i rosła, pokrywając stopy ludzi gęstą, klejącą mazią. Zaraz potem Dolohov skierowała różdżkę na mężczyznę stojącego przy pierwszej łodzi, który teraz zaczął gorączkowo rozglądać się po okolicy. To musiał być on – ciemnozielony płaszcz wyraźnie odznaczał się wśród brudnych, biednych szat, a buty ze skóry mówiły o dostatku - Caeruleusio – zaklęcie skierowała na jego nogi, prędko mrożąc je nieprzyjemny strumieniem zimna, aby uniemożliwić mu ucieczkę.
Popłoch i panika zaczęły narastać – dla Dolohov i Macnaira zaczęła się zabawa.
Casa Aranea na 67, Caeruleusio na 81 - zaklęcia udane
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zegar tykał, ludzie zbierali się na pomoście w nadziei, iż dzisiejszy dzień zmieni ich życie na lepsze. Sprawi, że strach, ból i cierpienie odejdzie, podobnie jak rzekomy terror, z którym borykali się od wybuchu wojny. Jednak czy tak naprawdę uciekali przed nami, czy przed samym sobą? Gdyby ich intencje były słuszne, a poglądy jasne to nie musieliby się niczego obawiać. Czas płynąłby jak innym mieszkańcom, którzy w nowej rzeczywistości mogli rozwinąć skrzydła. Rzecz jasna nie miałem na myśli parszywych podludzi, mugoli plujących na nasze dobre imię. Warto było oddawać za nich życie? Jakim trzeba było być głupcem? Nie mogłem tego pojąć, przecież to tylko i wyłącznie przez nich setki lat spędziliśmy w ukryciu tworząc nowe instytucje mające za zadanie chronić nasz sekret. Dlaczego?
-Niezmiennie- odparłem z szelmowskim uśmiechem. -W takim razie zabierajmy się do pracy. Im szybciej uporamy się z kapitanem, tym lepiej dla nas- uniosłem wymownie brew, po czym dźwignąłem się na równe nogi. -Chciałem powiedzieć, abyś ty mnie czymś zaskoczyła. Czytasz mi w myślach?- zaśmiałem się pod nosem. Nie było w tym krzty prawdy, ale nie musiała o tym wiedzieć. Zastanawiałem się na ile poprawiła swoje umiejętności od ostatniej wspólnej walki, bowiem dawno nie mieliśmy ku takiej okazji. Szkoliła się w czarnej magii, czy podążyła drogą dziedziny uroków, jakie również były wyjątkowo skuteczne? Nigdy nie miałem do nich drygu, preferowałem transmutację, jednakże niejednokrotnie widziałem jak wielkie potrafiły siać zniszczenie. Wsparcie doświadczonej różdżki mogło zmienić przebieg bitwy.
-Uważaj na siebie- rzuciłem tuż przed tym jak zniknęła w ciemności. Sam również nie zwlekałem przed wykonaniem pierwszego kroku, dlatego właściwie od razu zmieniłem się w kłąb czarnego dymu. Postanowiłem działać zgodnie z planem, więc ruszyłem w kierunku drewnianego pomostu i na samym jego końcu zmaterializowałem się. Nie czekając na reakcję gromadzących się mugoli oraz wspierających ich czarodziejów roztoczyłem nieprzeniknioną mgłę. Pogrążeni w mroku zaczęli głośniej się porozumiewać, poszukiwać źródła niespodziewanego problemu. Gwar nabierał na sile; gdzieniegdzie dało się usłyszeć plusk wody, tafli rozbitej prawdopodobnie przez spanikowanych uciekinierów. Miałem przewagę, o czym zapewne nie przyszło im wiedzieć – widziałem wszystko. Dolohov miała zaatakować od strony lądu i tak się stało. Macki cieni nie objęły tego rejonu, dlatego swobodnie mogła obierać cele. Musiała radzić sobie sama, gdyż utorowanie drogi z pewnością zabierze mi nieco czasu. Ilość sprzymierzeńców była większa, niżeli się spodziewałem. Przebywając wcześniej na łodziach pozostawali niedostępni dla naszych oczu.
szafka
-Niezmiennie- odparłem z szelmowskim uśmiechem. -W takim razie zabierajmy się do pracy. Im szybciej uporamy się z kapitanem, tym lepiej dla nas- uniosłem wymownie brew, po czym dźwignąłem się na równe nogi. -Chciałem powiedzieć, abyś ty mnie czymś zaskoczyła. Czytasz mi w myślach?- zaśmiałem się pod nosem. Nie było w tym krzty prawdy, ale nie musiała o tym wiedzieć. Zastanawiałem się na ile poprawiła swoje umiejętności od ostatniej wspólnej walki, bowiem dawno nie mieliśmy ku takiej okazji. Szkoliła się w czarnej magii, czy podążyła drogą dziedziny uroków, jakie również były wyjątkowo skuteczne? Nigdy nie miałem do nich drygu, preferowałem transmutację, jednakże niejednokrotnie widziałem jak wielkie potrafiły siać zniszczenie. Wsparcie doświadczonej różdżki mogło zmienić przebieg bitwy.
-Uważaj na siebie- rzuciłem tuż przed tym jak zniknęła w ciemności. Sam również nie zwlekałem przed wykonaniem pierwszego kroku, dlatego właściwie od razu zmieniłem się w kłąb czarnego dymu. Postanowiłem działać zgodnie z planem, więc ruszyłem w kierunku drewnianego pomostu i na samym jego końcu zmaterializowałem się. Nie czekając na reakcję gromadzących się mugoli oraz wspierających ich czarodziejów roztoczyłem nieprzeniknioną mgłę. Pogrążeni w mroku zaczęli głośniej się porozumiewać, poszukiwać źródła niespodziewanego problemu. Gwar nabierał na sile; gdzieniegdzie dało się usłyszeć plusk wody, tafli rozbitej prawdopodobnie przez spanikowanych uciekinierów. Miałem przewagę, o czym zapewne nie przyszło im wiedzieć – widziałem wszystko. Dolohov miała zaatakować od strony lądu i tak się stało. Macki cieni nie objęły tego rejonu, dlatego swobodnie mogła obierać cele. Musiała radzić sobie sama, gdyż utorowanie drogi z pewnością zabierze mi nieco czasu. Ilość sprzymierzeńców była większa, niżeli się spodziewałem. Przebywając wcześniej na łodziach pozostawali niedostępni dla naszych oczu.
szafka
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pustka… Uczucie utracenia czegoś niezmiernie ważnego towarzyszyło mu od wielu, wielu dni. Przez niemal dwa lata pochłonięty był gonitwą działań, podejmowania kolejnych decyzji, czynienia kroków, aby uczynić ten świat lepszym. Zawieszenie broni przyniosło z jednej strony względny spokój, a z drugiej wprowadziło do jego życia uczucie rozbicia. Zaangażowanie się w jakiekolwiek intensywnie działania nie wchodziły w grę. To wszystko zbiegło się z zawarciem paktu zwanego małżeństwem, a wolność i względna swoboda pozwalały na budowanie solidnych podstaw nowej relacji. Nie mógł jednak zapomnieć o tym, co minęło, co spotkało ich wszystkich. Brakowało mu intensywności, burzliwości, ciągłego stanu podwyższonego poziomu adrenaliny. Karmił się nią długimi miesiącami, a teraz jej brak odczuwał jak uzależniona osoba, której zabrano najwspanialszą używkę, której kiedykolwiek mógł kosztować. Nie odnajdywał się w tej sytuacji, nie potrafił znaleźć sobie miejsca – nie mógł wiecznie ukrywać się w Smoczych Ogrodach, mając świadomość, że w domu czekają na niego zgoła inne obowiązki, którymi musiał sprostać, nie powielając błędów własnych rodziców. Corinne starała się należycie zbudować pomiędzy nimi coś, co będzie choć namiastką prawdziwej i dobrej relacji. Sam starał się nie tkwić w tym bezczynnie, jednak to wszystko co otaczało go każdego dnia wcale tego nie ułatwiało.
- Gotowa? – spytał, stając w drzwiach jej komnaty. Nakazał Ester przekazać Corinne, aby przygotowała się do wyjścia. Sobotnie popołudnie było odpowiednim momentem w ciągu tygodnia, aby wspólnie mogli spędzić czas. Przekręcił głowę w bok przyglądając jej się przez krótką chwilę. Była tak drobna i delikatna… Prezentowała się niezmiernie pięknie. – Miałem nadzieję, że pomysł spędzenia wspólnie wieczoru przypadnie Ci do gustu. – powiedział spokojnym tonem, robiąc kilka kroków w jego stronę. Mniej oficjalne odzienie sprawiało, że prezentował się mniej poważnie. Dzisiejszego wieczoru postawił na jasną, lnianą koszulę, która w upalne dni sprawiała się niezmiernie dobrze. Do zestawy dołączył czarne spodnie i klasyczne dla siebie elementy ozdobne. Corinne mogła zdążyć zanotować, że akcenty zawierające rodowe symbole były mu wyjątkowo bliskie. Nigdy nie był szczególnie skromny, zawsze stawiając na odpowiedni szyk i elegancję, choć czasem prostota miała zarówno jedną, jak i drugą cechę.
- Powinniśmy ruszać, jeśli mamy zdążyć. – powiedział spokojnie, biorąc ją pod rękę. Do przystani w miasteczku portowym nie było daleko. Spacer dobrze im zrobi, a przynajmniej będą mogli porozmawiać już w drodze. Nawet jeśli Mathieu nie był szczególnie rozmowny, starał się odciągnąć myśli od braku… ciekawszego zajęcia, którego tak bardzo brakowało mu w ostatnich tygodniach. Wiedział, że życie z nim nie należało do najłatwiejszych, ale Corinne coraz swobodniej czuła się przy nim, a przynajmniej takie odbierał wrażenie. Liczył na to, że będzie lojalna wobec niego, wszak sama mogła liczyć na jego lojalność.
Kiedy dotarli do Przystani słońce wisiało jeszcze nad horyzontem, leniwie skłaniając się ku linii, za którą niebawem miało zniknąć. Okres letni był przyjemnie ciepły. Na plaży odprężało się dość sporo osób, korzystając z piękna pogody, którą podarował im los. Drewniane deski pomostu zaskrzypiały, kiedy stawiali na nich pierwsze kroki. Ester podążała kilkanaście kroków za nimi razem ze służką Corinne. Zaufane osoby były dla niego najważniejsze i o ile nie ufał jej służącej, tak Ester darzył pełnym zaufaniem.
- Budowa statku przedłuża się. Brak surowców i na tym odznaczył swój ślad. – powiedział spokojnie, stając przy ławce na samym końcu pomostu, pod zadaszeniem, które było celem ich podróży. – Statki są mi wyjątkowo bliskie, niemal jednakowo jak smoki. Zleciłem budowę po powrocie z Karaibów. Wyprawa miała zmienić moją perspektywę i pogląd na świat. – dodał po chwili namysłu, opierając się o drewnianą barierkę. Próbował sobie przypomnieć czy tak wyglądało życie, zanim weszli na wojenną ścieżkę i zaczęli walczyć z przeciwnikami, buntownikami i szlamem nie wartym złamanego knuta. Zabawne, nie przypominał sobie już tej ciszy i spokoju. Tutaj nie było nic więcej poza szumem fal i krzykliwym wrzaskiem mew. – Kim chciałaś zostać, kiedy dorośniesz, Corinne? – spytał w końcu, przekręcając głowę w jej stronę. Powinien wiedzieć o niej cokolwiek więcej, wypadało wiedzieć cokolwiek więcej. Poza ustalaniem faktów i informowaniu się o sprawach istotnych, dobrze byłoby tę relację jakkolwiek rozwinąć, bo inaczej ani jedno, ani drugie nie będą mogli powiedzieć, że daje im to choć namiastkę szczęścia i satysfakcji. Na chwilę obecną nie był w stanie powiedzieć nic więcej na temat ich relacji. Pierwsze fundamenty dopiero miały zostać postawione.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nigdy nie była częścią tej wojny, nie aktywnie, nie bezpośrednio. Jej brat angażował się w konflikt, bywał w miejscach walk, podobnie zresztą jej ojciec; oni wszyscy cały czas, nieustannie, dawali świadectwo swojej lojalności wobec Czarnego Pana, jak i wyznawanych przez Averych wartości. Szlam miał zniknąć, za wszelką cenę; wcześniej czy później.
Corinne nie miała sposobności by zaangażować się jakoś w te działania, choć była też świadoma tego, że jako dama ma o wiele mniejszy wachlarz możliwości. Nie mogłaby po prostu złapać za różdżkę i rzucić się w wir walki ― choć czasem szczerze tęskniła za taką możliwością ― musiała znaleźć inne sposoby na to, by włączyć się w działania związane z wojną, przyczynić się ― choćby w maleńkim stopniu ― do tego, by angielskie ziemie były prawdziwie bezpieczne. Z początku jej udział polegał na warzeniu odpowiednich mikstur o naturze bojowej, wspierającej w walce. Czuwający strażnik, eliksir grozy, Smocza Łza, to tylko niektóre ze specyfików, których receptury nie tylko znała na pamięć, ale i potrafiła uwarzyć niemalże bezbłędnie.
Wraz ze śmiercią jej matki przestała jednak robić cokolwiek w tej materii. Opadła w miękki puch beznadziei i depresji, zaniechała dalsze kształcenie się w dziedzinie eliksirów i przez rok czasu nie zaprzątała sobie głowy wojną. W zasadzie ― nie zaprzątała sobie wtedy głowy niczym szczególnym, zbyt mocno zapadnięta w sidła rozpaczy i marazmu. Poświęciła czas książkom, bo przesuwanie wzrokiem po kolejnych literach nie sprawiało jej trudu, a treść przyswajała w całkiem akceptowalnym stopniu. Stąd wzięło się jej drugie gorące zainteresowanie ― magia lecznicza. I choć wiedziała, że ta droga to raczej ślepa uliczka, że brak jej doświadczenia i zręczności do tego gatunku magii, tak nie potrafiła sobie po prostu odpuścić. Uparła się jak osioł, przyswoiła podstawy, zaleczyła parę naprawdę paskudnych siniaków i wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadła na nią wiadomość o ślubie.
Przeprowadzka, obcy ludzie, nowe relacje i wciąż snujący się za nią cień smutku sprawiały, że nadzwyczaj ciężko przeszła pierwsze dni aklimatyzacji. Sytuacji nie poprawiał wcale omen w postaci ponuraka w obrazie, ani wisząca jej nad głową kometa, czy filiżanka stłuczona na trzynaście kawałków. Bywały momenty w których była święcie przekonana, że tak beznadziejnie będzie już zawsze, że nic się nie zmieni i że przy najbliższej okazji powinna sprawdzić jakie są szanse na utopienie się w kociołku. Dramatyzowała aż do przesady, aż do momentu w którym nadeszło opamiętanie. Spłynęło na nią nadzwyczaj łagodnie, pozwoliło spędzić parę naprawdę długich dni na układaniu tej nowej rzeczywistości i samej siebie. Pozbierała kawałki dawnej osobowości, odkurzyła marzenia i odważyła się w końcu być zamiast tylko okazjonalnie istnieć gdzieś z boku. I choć dla postronnego obserwatora tych parę sukcesów mogło stanowić coś błahego i niewartego uwagi, tak dla Corinne był to sukces godzien uczczenia najlepszymi cytrynowymi ciastkami. Fundament dalszego życia.
Pustka związana z zawieszeniem broni była jej obca ― przez poprzedni rok zdołała skutecznie zapomnieć o takim uczuciu, choć może tak naprawdę wcale jej nie towarzyszyło, bo nie była zaangażowana w nią zbyt mocno. Trudno było jej pojąć, co tak naprawdę może czuć Mathieu, zwłaszcza, że w gruncie rzeczy nadal pozostawał dla niej figurą w większości spowitą woalem tajemnicy i zagadki. Była mu wdzięczna za pocieszenie tamtej nocy, kiedy zakradła się do niego jak złodziejka, jak intruz i głównie z powodu tej wdzięczności próbowała podejść do tej relacji od nowa, z bardziej optymistycznym nastawieniem. Pamiętała jego mglistą sugestię, że mogłaby go tak nachodzić częściej i faktycznie, to nie był ostatni raz, kiedy skończyła śpiąc w jego łóżku. Któregoś wieczoru, kiedy już szykowała się do tego, by i tym razem przemknąć do sąsiedniej komnaty, odkryła, że o wiele prościej jest jej go traktować jak kolegę. Jak materiał na ewentualnego przyjaciela, któremu przysługują pewne benefity z racji tego, że podarował jej swoje nazwisko.
Zdanie sobie z tego sprawy było dla niej kolejnym przełomowym momentem, a uporządkowana na nowo rzeczywistość nabrała przyjemnych odcieni i kolorów. Ochoczo podejmowała każde zaproszenie i starała się, żeby zobaczył w niej to samo; koleżankę, przyjaciółkę, kogokolwiek, kogo mógłby kojarzyć pozytywnie. Kogoś, kto mu pomoże, nawet jeśli sam nie do końca będzie wiedział jak.
― Spieszę cię poinformować, że twoje nadzieje okazały się bardzo trafne ― odparła żartobliwie, dokonując jeszcze szybkiej inspekcji w lustrze przy toaletce. Płynnym ruchem przerzuciła włosy przez ramię, dbając o to, by rozlały się efektowną, niemalże białą, taflą na plecach, poprawiła ułożenie materiału sukienki przy dekolcie, musnęła palcami szafirowy kolczyk. Podobało jej się to, co widzi w odbiciu i miała nadzieję, że jemu podoba się ten widok w równym stopniu.
― Już idę ― dodała, słysząc subtelne ponaglenie i zaraz znalazła się przy jego boku, z ochotą podejmując zaoferowane jej ramię. ― W końcu jakiś jaśniejszy akcent, zamiast aksamitnej czerni ― zaczepiła go, ledwie uszli parę kroków ― kto wie, może za miesiąc dasz się namówić na jeszcze jakiś kolor. Albo na jasne spodnie.
Zdołała już dostrzec, że pisany jej towarzysz nie jest szczególnie rozmowny w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, ale nie próbowała tego zmieniać, w każdym razie nie na siłę. Starała się kierować rozmową tak, by i jemu wydawała się lekka, żeby ten czas, który dla niej przeznaczył zapisał się w jego pamięci pod znakiem przyjemności, nie przykrego przymusu. Próbowała trochę wybadać jego poczucie humoru, poznać jego poglądy w innych kwestiach niż szpiegowanie służącą czy bezpieczeństwa Smoczych Ogrodów.
Niespodziewanie jednak ― głównie dla niej samej ― Mathieu zaczął temat statku.
― Jak duże przewidują opóźnienie? ― spytała, obrzucając horyzont nieobecnym spojrzeniem. Pomarańczowa tarcza słońca odbijała się w wodnej tafli, skrzyła się na jej powierzchni czerwonymi iskrami, stanowiąc całkiem przyjemny dla oka obraz.
― Nie ciągnęło cię nigdy do morza? Tak na poważnie? ― W końcu jedną nogą był z Traversów. ― Karaiby ― westchnęła, opierając łokcie o drewnianą barierkę i przechylając się nieznacznie w przód, by sprawdzić, czy będzie widać jakieś rybki. Niestety, żadna nie pływała blisko powierzchni. ― I zmieniła tę perspektywę? ― dopytała, szczerze zaciekawiona. ― Czy dopłynąłeś na koniec świata tylko po to, by odkryć, że w zasadzie nie różni się zbytnio od tego, co już znasz?
Wyprostowała plecy i odwróciła twarz w jego stronę, kiedy padło kolejne pytanie. Po chwili przewróciła zabawnie oczami, jakby odpowiedź była niepoprawna albo głupia.
― Chciałam zostać alchemikiem tak mądrym i zręcznym jak pan Flamel ― odparła w końcu, uśmiechając się figlarnie. Odwróciła wzrok i spojrzała znów na linię horyzontu, lekki podmuch wiatru rozwiał jej włosy, zaszeleścił sukienką. ― I chciałam też wyhodować bazyliszka ― dodała po krótkiej chwili milczenia, jakby zdecydowała się zdradzić jakiś wielki sekret ― w zasadzie, nadal chcę.
Przymknęła oczy i westchnęła cicho, kiedy podmuch wiatru znów musnął odsłonięte ramiona.
― A ty? Zawsze chciałeś być powiązany ze Smoczymi Ogrodami? Czy marzyło ci się coś innego?
Corinne nie miała sposobności by zaangażować się jakoś w te działania, choć była też świadoma tego, że jako dama ma o wiele mniejszy wachlarz możliwości. Nie mogłaby po prostu złapać za różdżkę i rzucić się w wir walki ― choć czasem szczerze tęskniła za taką możliwością ― musiała znaleźć inne sposoby na to, by włączyć się w działania związane z wojną, przyczynić się ― choćby w maleńkim stopniu ― do tego, by angielskie ziemie były prawdziwie bezpieczne. Z początku jej udział polegał na warzeniu odpowiednich mikstur o naturze bojowej, wspierającej w walce. Czuwający strażnik, eliksir grozy, Smocza Łza, to tylko niektóre ze specyfików, których receptury nie tylko znała na pamięć, ale i potrafiła uwarzyć niemalże bezbłędnie.
Wraz ze śmiercią jej matki przestała jednak robić cokolwiek w tej materii. Opadła w miękki puch beznadziei i depresji, zaniechała dalsze kształcenie się w dziedzinie eliksirów i przez rok czasu nie zaprzątała sobie głowy wojną. W zasadzie ― nie zaprzątała sobie wtedy głowy niczym szczególnym, zbyt mocno zapadnięta w sidła rozpaczy i marazmu. Poświęciła czas książkom, bo przesuwanie wzrokiem po kolejnych literach nie sprawiało jej trudu, a treść przyswajała w całkiem akceptowalnym stopniu. Stąd wzięło się jej drugie gorące zainteresowanie ― magia lecznicza. I choć wiedziała, że ta droga to raczej ślepa uliczka, że brak jej doświadczenia i zręczności do tego gatunku magii, tak nie potrafiła sobie po prostu odpuścić. Uparła się jak osioł, przyswoiła podstawy, zaleczyła parę naprawdę paskudnych siniaków i wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadła na nią wiadomość o ślubie.
Przeprowadzka, obcy ludzie, nowe relacje i wciąż snujący się za nią cień smutku sprawiały, że nadzwyczaj ciężko przeszła pierwsze dni aklimatyzacji. Sytuacji nie poprawiał wcale omen w postaci ponuraka w obrazie, ani wisząca jej nad głową kometa, czy filiżanka stłuczona na trzynaście kawałków. Bywały momenty w których była święcie przekonana, że tak beznadziejnie będzie już zawsze, że nic się nie zmieni i że przy najbliższej okazji powinna sprawdzić jakie są szanse na utopienie się w kociołku. Dramatyzowała aż do przesady, aż do momentu w którym nadeszło opamiętanie. Spłynęło na nią nadzwyczaj łagodnie, pozwoliło spędzić parę naprawdę długich dni na układaniu tej nowej rzeczywistości i samej siebie. Pozbierała kawałki dawnej osobowości, odkurzyła marzenia i odważyła się w końcu być zamiast tylko okazjonalnie istnieć gdzieś z boku. I choć dla postronnego obserwatora tych parę sukcesów mogło stanowić coś błahego i niewartego uwagi, tak dla Corinne był to sukces godzien uczczenia najlepszymi cytrynowymi ciastkami. Fundament dalszego życia.
Pustka związana z zawieszeniem broni była jej obca ― przez poprzedni rok zdołała skutecznie zapomnieć o takim uczuciu, choć może tak naprawdę wcale jej nie towarzyszyło, bo nie była zaangażowana w nią zbyt mocno. Trudno było jej pojąć, co tak naprawdę może czuć Mathieu, zwłaszcza, że w gruncie rzeczy nadal pozostawał dla niej figurą w większości spowitą woalem tajemnicy i zagadki. Była mu wdzięczna za pocieszenie tamtej nocy, kiedy zakradła się do niego jak złodziejka, jak intruz i głównie z powodu tej wdzięczności próbowała podejść do tej relacji od nowa, z bardziej optymistycznym nastawieniem. Pamiętała jego mglistą sugestię, że mogłaby go tak nachodzić częściej i faktycznie, to nie był ostatni raz, kiedy skończyła śpiąc w jego łóżku. Któregoś wieczoru, kiedy już szykowała się do tego, by i tym razem przemknąć do sąsiedniej komnaty, odkryła, że o wiele prościej jest jej go traktować jak kolegę. Jak materiał na ewentualnego przyjaciela, któremu przysługują pewne benefity z racji tego, że podarował jej swoje nazwisko.
Zdanie sobie z tego sprawy było dla niej kolejnym przełomowym momentem, a uporządkowana na nowo rzeczywistość nabrała przyjemnych odcieni i kolorów. Ochoczo podejmowała każde zaproszenie i starała się, żeby zobaczył w niej to samo; koleżankę, przyjaciółkę, kogokolwiek, kogo mógłby kojarzyć pozytywnie. Kogoś, kto mu pomoże, nawet jeśli sam nie do końca będzie wiedział jak.
― Spieszę cię poinformować, że twoje nadzieje okazały się bardzo trafne ― odparła żartobliwie, dokonując jeszcze szybkiej inspekcji w lustrze przy toaletce. Płynnym ruchem przerzuciła włosy przez ramię, dbając o to, by rozlały się efektowną, niemalże białą, taflą na plecach, poprawiła ułożenie materiału sukienki przy dekolcie, musnęła palcami szafirowy kolczyk. Podobało jej się to, co widzi w odbiciu i miała nadzieję, że jemu podoba się ten widok w równym stopniu.
― Już idę ― dodała, słysząc subtelne ponaglenie i zaraz znalazła się przy jego boku, z ochotą podejmując zaoferowane jej ramię. ― W końcu jakiś jaśniejszy akcent, zamiast aksamitnej czerni ― zaczepiła go, ledwie uszli parę kroków ― kto wie, może za miesiąc dasz się namówić na jeszcze jakiś kolor. Albo na jasne spodnie.
Zdołała już dostrzec, że pisany jej towarzysz nie jest szczególnie rozmowny w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, ale nie próbowała tego zmieniać, w każdym razie nie na siłę. Starała się kierować rozmową tak, by i jemu wydawała się lekka, żeby ten czas, który dla niej przeznaczył zapisał się w jego pamięci pod znakiem przyjemności, nie przykrego przymusu. Próbowała trochę wybadać jego poczucie humoru, poznać jego poglądy w innych kwestiach niż szpiegowanie służącą czy bezpieczeństwa Smoczych Ogrodów.
Niespodziewanie jednak ― głównie dla niej samej ― Mathieu zaczął temat statku.
― Jak duże przewidują opóźnienie? ― spytała, obrzucając horyzont nieobecnym spojrzeniem. Pomarańczowa tarcza słońca odbijała się w wodnej tafli, skrzyła się na jej powierzchni czerwonymi iskrami, stanowiąc całkiem przyjemny dla oka obraz.
― Nie ciągnęło cię nigdy do morza? Tak na poważnie? ― W końcu jedną nogą był z Traversów. ― Karaiby ― westchnęła, opierając łokcie o drewnianą barierkę i przechylając się nieznacznie w przód, by sprawdzić, czy będzie widać jakieś rybki. Niestety, żadna nie pływała blisko powierzchni. ― I zmieniła tę perspektywę? ― dopytała, szczerze zaciekawiona. ― Czy dopłynąłeś na koniec świata tylko po to, by odkryć, że w zasadzie nie różni się zbytnio od tego, co już znasz?
Wyprostowała plecy i odwróciła twarz w jego stronę, kiedy padło kolejne pytanie. Po chwili przewróciła zabawnie oczami, jakby odpowiedź była niepoprawna albo głupia.
― Chciałam zostać alchemikiem tak mądrym i zręcznym jak pan Flamel ― odparła w końcu, uśmiechając się figlarnie. Odwróciła wzrok i spojrzała znów na linię horyzontu, lekki podmuch wiatru rozwiał jej włosy, zaszeleścił sukienką. ― I chciałam też wyhodować bazyliszka ― dodała po krótkiej chwili milczenia, jakby zdecydowała się zdradzić jakiś wielki sekret ― w zasadzie, nadal chcę.
Przymknęła oczy i westchnęła cicho, kiedy podmuch wiatru znów musnął odsłonięte ramiona.
― A ty? Zawsze chciałeś być powiązany ze Smoczymi Ogrodami? Czy marzyło ci się coś innego?
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przesiąkł wojną. Zaangażował się w konflikt, poświęcając mu ogromną część swojego życia. Uzależniając się od adrenaliny, działania i ryzyka, które wojna niosła za sobą niezmienne od samego początku. Była dla niego jak narkotyk. Każda kolejna walka, każde starcie, wysiłek, który włożył… Począwszy od niewielkich sukcesów, drobnych potknięć i porażek, kończąc na głosach wypełniających jego własny umysł. Przyjemnych nutach dźwięku łamania kości. Stało się to jego codziennością, a teraz odcięty od tego czuł się… jakby ktoś skazał go na przymusowy odwyk. Corinne dołączyła do jego życia w momencie, kiedy wszystko uległo diametralnej zmianie, świat czarodziejów mógł wziąć głębszy oddech, zaczerpnąć powietrza po miesiącach życia w bólu, strachu i zmaganiach z utrudnieniami wywołanymi aktualną sytuacją polityczną. Mieli stworzyć wspólnie coś pięknego, a on nadal żył wspomnieniami walki, zaklęć świstających nad głową, zapachem krwi i widokiem ciał, które zastygły na wieczność. Wierzył, że nie jest jej łatwo w zupełnie obcym miejscu, gdzie dany jej mąż błądził myślami w kierunkach tylko sobie znanych, uciekając w pracę, starając się unikać większego towarzystwa. Pewne rzeczy przychodziły automatycznie, pewne zachowania miał po prostu wyuczone.
- Czerń nie jest najlepszym wyborem w taką pogodę. – stwierdził uśmiechając się lekko. Nie był zwolennikiem innej kolorystyki, jednak logicznie podchodził do tej kwestii i wiedział, że rozsądnym wyjściem będzie jasne kolor koszuli. Miło było jednak słyszeć zadowolenie w jej głosie, brzmiała bardzo wesoło, jakby potwierdzając, że ten pomysł jak najbardziej przypadł jej do gustu. Powinni wspólnie spędzać czas i pokazywać się publicznie, to na pewno zbuduje ich lepszy i ciepły obraz w oczach tych, którzy powinni postrzegać ich jako zgodne i dobre małżeństwo. Znał swoje obowiązki, wiedział w jaki sposób powinien postępować. W jaki sposób razem powinni postępować, aby ich wizerunek był jak najlepszy. Szczególnie, że jest brak poukładania trochę go nadszarpnął w ostatnim czasie. Z drugiej strony, spędzenie czasu wspólnie z Corinne skutecznie odciągało jego myśli od innej, o której ani nie powinien, ani nie chciał myśleć, a jednak nadal nawiedzała go w snach.
- W połowie sierpnia powinien być gotowy do wodowania. Problem z surowcem na elementy dekoracyjne figury galionowej, musi być jak najtrwalsze, a i zdobnictwo jest dość skomplikowane. Oczywiście również nie mogą dostać odpowiedniego materiału na żagle. – powiedział spokojnie. Corinne nie musiała wiedzieć o czym mówił. Sam zainteresował się kwestią statków i to całkiem niedawno, dostając w prezencie od Traversów nauczyciela, który okazał się jego bratem bękartem. Nie wiedział czy kiedykolwiek dojdzie z Kennethem do porozumienia, postanowił wycofać się i dać mu przestrzeń. Całe życie zazdrościł Tristanowi wielu sióstr, on był sam jeden… Fakt faktem, pozostali Rosierowie nie dali mu tego odczuć, ale brat jest bratem i choć dokładnie tak traktował Tristana… Świadomość, że istnieje ktoś, w kogo żyłach płynie krew jego ojca, była w pewnym sensie rozbijająca. Wziął lekki oddech i spojrzał na nią. – Oczywiście, że ciągnęło. Cały czas ciągnie. Morze woła, kusi i nęci, jest piękne i jednocześnie niebezpieczne. Zachwycające. Dlatego poprosiłem wuja Koronosa, aby pozwolił mi podjąć naukę na jednym ze swoich statków. – odpowiedział spokojnie na jej pytanie, stając nieco bliżej niej. – I tak i nie. – mruknął. W jego głowie pojawiło się wspomnienie, jak Kenneth powiedział mu kim jest i wszystko… runęło jak domek z kart. – Popłynąłem na koniec świata, aby dowiedzieć się, że wiele aspektów mojego życia była zwyczajnym, skrzętnie utkanym kłamstwem, pielęgnowanym przez najbliższą mi osobę. – dodał i spojrzał na nią. Zrobiłaby to samo, co zrobiła Diana? Pojawiłby się w niej jakiś dziwny instynkt? Po dziś dzień nie potrafił tego zrozumieć i chyba nigdy nie będzie potrafił.
- Alchemia jest piękną sztuką, nie zgłębiałem jej jednak. – przyznał otwarcie. – Bazyliszek? To bardzo niebezpieczne stworzenie Corinne, a ich hodowla jest zdaje się zakazana od czasów średniowiecza. – mruknął. Interesowały ją niebezpieczne stworzenia magiczne? Uśmiechnął się lekko i złapał jej dłoń. – Nie wolałabyś wyhodować smoka? – spytał. – Są równie niebezpieczne.
Zamyślił się na chwilę, patrząc daleko na horyzont. Od kiedy pamiętał, chciał być częścią Smoczych Ogrodów. Od dziecka próbował dostać się tam za wszelką cenę, zobaczyć Anselma przy pracy. Jedynym momentem jego życia, kiedy unikał Rezerwatu, był niemal rok po śmierci ojca.
- Pragnąłem być częścią Smoczych Ogrodów od dziecka. Ojciec opowiadał mi historie o swoich przygodach, kolejnych polowaniach… próbował odłowienia z naturalnego środowiska. Pamiętam mapę Nowej Zelandii w jego gabinecie, szkic smoka… Opalooki antypodzki. Jedna z dwunastu czystej krwi raz smoka. Zamieszkiwał doliny. Na mapie zaznaczony był nadrzeczny teren pomiędzy szczytami Miltre i Mount Christina. Nad zatoką Milforda. Był nim zafascynowany. Tak bardzo, że kiedy pojawiły się wzmianki o jego pojawieniu się udał się do Nowej Zelandii, ostatnia podróż. – powinna wiedzieć więcej na jego temat, poznać historię rodziny. Jego własną historię. Wziął głęboki oddech i zrobił krok, stając za jej plecami, delikatnie układając dłonie na jej bokach. – To jedyny moment mojego życia, kiedy nie chciałem tam być. Później obiecałem sobie, że dokończę to, co zaczął i sprowadzę do Kent tego smoka, w odpowiednim momencie, kiedy będę gotów. – powiedział spokojnie, nachylając się i opierając głowę o jej ramię. – Nie postąpię tak jak on…. – mruknął jej do ucha. Powinna wiedzieć co miał na myśli. Nie osieroci własnych dzieci, ani nie sprawi, że Corinne zostanie wdową w tak młodym wieku. To wszystko mogło poczekać, nie musiał się spieszyć, oni nie musieli się spieszyć.
- Czerń nie jest najlepszym wyborem w taką pogodę. – stwierdził uśmiechając się lekko. Nie był zwolennikiem innej kolorystyki, jednak logicznie podchodził do tej kwestii i wiedział, że rozsądnym wyjściem będzie jasne kolor koszuli. Miło było jednak słyszeć zadowolenie w jej głosie, brzmiała bardzo wesoło, jakby potwierdzając, że ten pomysł jak najbardziej przypadł jej do gustu. Powinni wspólnie spędzać czas i pokazywać się publicznie, to na pewno zbuduje ich lepszy i ciepły obraz w oczach tych, którzy powinni postrzegać ich jako zgodne i dobre małżeństwo. Znał swoje obowiązki, wiedział w jaki sposób powinien postępować. W jaki sposób razem powinni postępować, aby ich wizerunek był jak najlepszy. Szczególnie, że jest brak poukładania trochę go nadszarpnął w ostatnim czasie. Z drugiej strony, spędzenie czasu wspólnie z Corinne skutecznie odciągało jego myśli od innej, o której ani nie powinien, ani nie chciał myśleć, a jednak nadal nawiedzała go w snach.
- W połowie sierpnia powinien być gotowy do wodowania. Problem z surowcem na elementy dekoracyjne figury galionowej, musi być jak najtrwalsze, a i zdobnictwo jest dość skomplikowane. Oczywiście również nie mogą dostać odpowiedniego materiału na żagle. – powiedział spokojnie. Corinne nie musiała wiedzieć o czym mówił. Sam zainteresował się kwestią statków i to całkiem niedawno, dostając w prezencie od Traversów nauczyciela, który okazał się jego bratem bękartem. Nie wiedział czy kiedykolwiek dojdzie z Kennethem do porozumienia, postanowił wycofać się i dać mu przestrzeń. Całe życie zazdrościł Tristanowi wielu sióstr, on był sam jeden… Fakt faktem, pozostali Rosierowie nie dali mu tego odczuć, ale brat jest bratem i choć dokładnie tak traktował Tristana… Świadomość, że istnieje ktoś, w kogo żyłach płynie krew jego ojca, była w pewnym sensie rozbijająca. Wziął lekki oddech i spojrzał na nią. – Oczywiście, że ciągnęło. Cały czas ciągnie. Morze woła, kusi i nęci, jest piękne i jednocześnie niebezpieczne. Zachwycające. Dlatego poprosiłem wuja Koronosa, aby pozwolił mi podjąć naukę na jednym ze swoich statków. – odpowiedział spokojnie na jej pytanie, stając nieco bliżej niej. – I tak i nie. – mruknął. W jego głowie pojawiło się wspomnienie, jak Kenneth powiedział mu kim jest i wszystko… runęło jak domek z kart. – Popłynąłem na koniec świata, aby dowiedzieć się, że wiele aspektów mojego życia była zwyczajnym, skrzętnie utkanym kłamstwem, pielęgnowanym przez najbliższą mi osobę. – dodał i spojrzał na nią. Zrobiłaby to samo, co zrobiła Diana? Pojawiłby się w niej jakiś dziwny instynkt? Po dziś dzień nie potrafił tego zrozumieć i chyba nigdy nie będzie potrafił.
- Alchemia jest piękną sztuką, nie zgłębiałem jej jednak. – przyznał otwarcie. – Bazyliszek? To bardzo niebezpieczne stworzenie Corinne, a ich hodowla jest zdaje się zakazana od czasów średniowiecza. – mruknął. Interesowały ją niebezpieczne stworzenia magiczne? Uśmiechnął się lekko i złapał jej dłoń. – Nie wolałabyś wyhodować smoka? – spytał. – Są równie niebezpieczne.
Zamyślił się na chwilę, patrząc daleko na horyzont. Od kiedy pamiętał, chciał być częścią Smoczych Ogrodów. Od dziecka próbował dostać się tam za wszelką cenę, zobaczyć Anselma przy pracy. Jedynym momentem jego życia, kiedy unikał Rezerwatu, był niemal rok po śmierci ojca.
- Pragnąłem być częścią Smoczych Ogrodów od dziecka. Ojciec opowiadał mi historie o swoich przygodach, kolejnych polowaniach… próbował odłowienia z naturalnego środowiska. Pamiętam mapę Nowej Zelandii w jego gabinecie, szkic smoka… Opalooki antypodzki. Jedna z dwunastu czystej krwi raz smoka. Zamieszkiwał doliny. Na mapie zaznaczony był nadrzeczny teren pomiędzy szczytami Miltre i Mount Christina. Nad zatoką Milforda. Był nim zafascynowany. Tak bardzo, że kiedy pojawiły się wzmianki o jego pojawieniu się udał się do Nowej Zelandii, ostatnia podróż. – powinna wiedzieć więcej na jego temat, poznać historię rodziny. Jego własną historię. Wziął głęboki oddech i zrobił krok, stając za jej plecami, delikatnie układając dłonie na jej bokach. – To jedyny moment mojego życia, kiedy nie chciałem tam być. Później obiecałem sobie, że dokończę to, co zaczął i sprowadzę do Kent tego smoka, w odpowiednim momencie, kiedy będę gotów. – powiedział spokojnie, nachylając się i opierając głowę o jej ramię. – Nie postąpię tak jak on…. – mruknął jej do ucha. Powinna wiedzieć co miał na myśli. Nie osieroci własnych dzieci, ani nie sprawi, że Corinne zostanie wdową w tak młodym wieku. To wszystko mogło poczekać, nie musiał się spieszyć, oni nie musieli się spieszyć.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Gdyby temat statków podjęto z nią rok temu, to zapewne nie miałaby bladego pojęcia o czym mowa. Podobnie, jak o klamkach, framugach, stopach metali, procesach czarownic sprzed wieku i innych, różnych sprawach, o których przeczytała w książkach. Przez te nieszczęsne dwanaście miesięcy głównie użalała się nad sobą i czytała, poszerzając nieznane dotąd horyzonty. Odkryła wtedy, że tak w zasadzie interesuje ją wszystko i o wszystkim chciałaby wiedzieć. Wiedziała więc ― chociażby mgliście ― o czym mówi Mathieu, mogła się nieśmiało poruszać w temacie zdobnictwa czy poszczególnych elementów składających się na ogół statku, ale gdyby zagadnął ją o żeglugę jako-taką ― poległaby. Nie była jeszcze na statku, nie na takim z prawdziwego zdarzenia. Zaczarowane łódeczki na jeziorze w parku? Pewnie. Jakaś dzika tratwa, sklecona lata temu przez brata? Owszem. Ale statek?
― Wybrałeś już kształt? ― zagadnęła go pogodnie, zastanawiając się, czy poszedł w dość oklepaną, półnagą kobietę lub inną syrenę, czy też może wybrał coś oryginalniejszego. A może każda z figur miała jakieś swoje znaczenie, może łączyła się z jakimś przesądem? Nagle bardzo zainteresowała ją ta kwestia.
― Czemu więc wybrałeś smoki? ― Przechyliła nieznacznie głowę, pozwalając, by kurtyna jasnych włosów zsunęła jej się z ramienia i zakołysała wdzięcznie na wietrze. ― Z przymusu? ― Kolejne pytanie skierowało rozmowę niebezpiecznie blisko tematu jego matki, a ten, jak zdążyła się dowiedzieć, raczej nie cieszył się u Mathieu zbytnim zainteresowaniem. Cokolwiek między nimi zaszło, musiało być na tyle poważne, by jej własny syn się na nią śmiertelnie obraził i nie odpuszczał w postanowieniu ogólnego ignorowania osoby własnej rodzicielki.
Złapała jego spojrzenie, ale nie wiedziała, jak ma je interpretować. Oczekiwał jej komentarza w tej sprawie? Wsparcia? Zaprzeczenia? Zmarszczyła delikatnie brwi i przygryzła wewnętrzną stronę policzka. Czasem kompletnie nie wiedziała, czego od niej oczekuje.
― A czy ta osoba… ― ostrożnie ominęła imię jego matki ― okłamała cię w dobrej wierze? Czy prawda, którą poznałeś na końcu świata, nie wyrządziła ci krzywdy i równie dobrze czułbyś się wiedząc wcześniej? ― dopytała, bez pewności co do tego, by powinni teraz poruszać ten temat. Nie zamierzała go zmuszać do mówienia; jeśli nie będzie chciał kontynuować, to po prostu to zostawią. Nic na siłę.
― Wiem, że jest zakazana ― stwierdziła beztrosko, jak gdyby nigdy nic ― ale to nie przeszkodziło niektórym zdolnym czarnoksiężnikom na wyhodowanie go. Oczywiście moje zdolności nie umywają się do ich, ale mam jeszcze całe życie przed sobą. Wiele nauki przede mną. ― Znów uniosła lekki brwi, kiedy złapał ją za dłoń. Nie cofnęła jej, ani nie spłoszyła się, jak to miała w zwyczaju jeszcze do niedawna, za to spojrzała w jego stronę z zagadkowym uśmiechem; odwzajemniła uścisk. ― Widzisz, do niedawna jeszcze nie wiedziałam, że będę mieć cokolwiek wspólnego ze smokami. Ale jestem skłonna zamienić wielkiego węża na równie wielkiego, latającego gada plującego ogniem.
Jego opowieść pośrednio odpowiadała na zadane wcześniej pytania i Corinne dowiedziała się, że praca w Smoczych Ogrodach jest dla niego daleka od przymusu, że to zaiste prawdziwa pasja i wzięła to za dobrą monetę. Dobrze, że miał coś takiego, co pochłania go bez reszty, dobrze, że nie męczył się, wykonując codzienne obowiązki. Zaskoczyło ją trochę to, jak uparty był jego ojciec i przez krótką chwilę zaczęła rozmyślać nad tym, czy Mathieu przejął tę cechę po nim, czy ― i jak, kiedy ― przyjdzie jej się zmierzyć z ewentualnym pokazem bycia upartym, jak osioł. Nim jednak dotarła do jakichkolwiek sensownych wniosków, nadeszła zawoalowana informacja o śmierci Anselma, a potem ― och, potem ― Mathieu nagle znalazł się za nią. Drgnęła pod jego dotykiem, ale bardziej z czystego zaskoczenia, niż strachu czy skrępowania ― te dwie emocje zostawiła już za sobą, nie towarzyszyły jej tego dnia, ani przez parę poprzednich. Można powiedzieć, że aklimatyzacja dobiegała końca. Rozluźniła się zresztą po chwili, wsparła wygodnie plecy o jego pierś i zapatrzyła się na daleki horyzont i łagodne fale.
― To dobrze ― przyznała po chwili; ton wyszedł spokojny i cichy, prawie tak łagodny jak morze przed nimi. ― Byłoby mi przykro, gdybyś któregoś dnia do mnie nie wrócił. Czy to z powodu smoka… ― poruszyła się delikatnie, zmuszając go do poluzowania objęć i odwróciła się, by móc spojrzeć mu w oczy, musnąć opuszkami palców miękki policzek męża ― …czy to z powodu wojny.
― Wybrałeś już kształt? ― zagadnęła go pogodnie, zastanawiając się, czy poszedł w dość oklepaną, półnagą kobietę lub inną syrenę, czy też może wybrał coś oryginalniejszego. A może każda z figur miała jakieś swoje znaczenie, może łączyła się z jakimś przesądem? Nagle bardzo zainteresowała ją ta kwestia.
― Czemu więc wybrałeś smoki? ― Przechyliła nieznacznie głowę, pozwalając, by kurtyna jasnych włosów zsunęła jej się z ramienia i zakołysała wdzięcznie na wietrze. ― Z przymusu? ― Kolejne pytanie skierowało rozmowę niebezpiecznie blisko tematu jego matki, a ten, jak zdążyła się dowiedzieć, raczej nie cieszył się u Mathieu zbytnim zainteresowaniem. Cokolwiek między nimi zaszło, musiało być na tyle poważne, by jej własny syn się na nią śmiertelnie obraził i nie odpuszczał w postanowieniu ogólnego ignorowania osoby własnej rodzicielki.
Złapała jego spojrzenie, ale nie wiedziała, jak ma je interpretować. Oczekiwał jej komentarza w tej sprawie? Wsparcia? Zaprzeczenia? Zmarszczyła delikatnie brwi i przygryzła wewnętrzną stronę policzka. Czasem kompletnie nie wiedziała, czego od niej oczekuje.
― A czy ta osoba… ― ostrożnie ominęła imię jego matki ― okłamała cię w dobrej wierze? Czy prawda, którą poznałeś na końcu świata, nie wyrządziła ci krzywdy i równie dobrze czułbyś się wiedząc wcześniej? ― dopytała, bez pewności co do tego, by powinni teraz poruszać ten temat. Nie zamierzała go zmuszać do mówienia; jeśli nie będzie chciał kontynuować, to po prostu to zostawią. Nic na siłę.
― Wiem, że jest zakazana ― stwierdziła beztrosko, jak gdyby nigdy nic ― ale to nie przeszkodziło niektórym zdolnym czarnoksiężnikom na wyhodowanie go. Oczywiście moje zdolności nie umywają się do ich, ale mam jeszcze całe życie przed sobą. Wiele nauki przede mną. ― Znów uniosła lekki brwi, kiedy złapał ją za dłoń. Nie cofnęła jej, ani nie spłoszyła się, jak to miała w zwyczaju jeszcze do niedawna, za to spojrzała w jego stronę z zagadkowym uśmiechem; odwzajemniła uścisk. ― Widzisz, do niedawna jeszcze nie wiedziałam, że będę mieć cokolwiek wspólnego ze smokami. Ale jestem skłonna zamienić wielkiego węża na równie wielkiego, latającego gada plującego ogniem.
Jego opowieść pośrednio odpowiadała na zadane wcześniej pytania i Corinne dowiedziała się, że praca w Smoczych Ogrodach jest dla niego daleka od przymusu, że to zaiste prawdziwa pasja i wzięła to za dobrą monetę. Dobrze, że miał coś takiego, co pochłania go bez reszty, dobrze, że nie męczył się, wykonując codzienne obowiązki. Zaskoczyło ją trochę to, jak uparty był jego ojciec i przez krótką chwilę zaczęła rozmyślać nad tym, czy Mathieu przejął tę cechę po nim, czy ― i jak, kiedy ― przyjdzie jej się zmierzyć z ewentualnym pokazem bycia upartym, jak osioł. Nim jednak dotarła do jakichkolwiek sensownych wniosków, nadeszła zawoalowana informacja o śmierci Anselma, a potem ― och, potem ― Mathieu nagle znalazł się za nią. Drgnęła pod jego dotykiem, ale bardziej z czystego zaskoczenia, niż strachu czy skrępowania ― te dwie emocje zostawiła już za sobą, nie towarzyszyły jej tego dnia, ani przez parę poprzednich. Można powiedzieć, że aklimatyzacja dobiegała końca. Rozluźniła się zresztą po chwili, wsparła wygodnie plecy o jego pierś i zapatrzyła się na daleki horyzont i łagodne fale.
― To dobrze ― przyznała po chwili; ton wyszedł spokojny i cichy, prawie tak łagodny jak morze przed nimi. ― Byłoby mi przykro, gdybyś któregoś dnia do mnie nie wrócił. Czy to z powodu smoka… ― poruszyła się delikatnie, zmuszając go do poluzowania objęć i odwróciła się, by móc spojrzeć mu w oczy, musnąć opuszkami palców miękki policzek męża ― …czy to z powodu wojny.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Corinne była oczytana, co mógł uznać za jej zasadniczy atut. Lawirowała w rozmowie bardzo sprawnie, obserwował ją jeszcze w trakcie wesela, choć miał wrażenie, że spięta była równie mocno jak on sam. Niemniej jednak, nie była pierwszą lepszą głupią, która niewiele miała do powiedzenia, a on potrafił to docenić. Nie potrzebował żony, która będzie jedynie błyskotką czy innym świecidełkiem u jego boku, nie na tym polegało małżeństwo, choć wielu sprowadzało rolę kobiety szlachetnie urodzonej do właśnie takiej – ozdoba męża, nic więcej. Dlatego doceniał jej zaangażowanie i był w stanie wybaczyć drobne potknięcia, a nawet włamywanie się na terytorium zwane jego komnatą. Rozumiał jej potrzebę poznania go i brał to za dobry znak, szczególnie, że ostatnio wokół nich krążyło tak wiele niebezpiecznych i groźnych omenów. Nawet jeśli niektóre z nich wzmagały irracjonalny strach.
- Głowa smoka, wzorują się na wizerunku Ancalagona. Im bliżej linii wodnej, skrzydła zmieniają się w róże. – symbolika. Coś, do czego Rosier przywiązywał ogromną uwagę. Róża oceanów, która miała być pierwszym statkiem odbudowywanej floty Rosierów miała być piękna, ozdobna i wprawiająca w zachwyt. Statek miał lśnić i przyciągać uwagę, wszyscy mieli wiedzieć do kogo należy, a także, że ruszenie jej karane będzie najcięższą z kar, które można było wymierzyć.
Przywołanie wspomnień, niektórych niezwykle bolesnych było pierwszym krokiem, który podjął, aby w pewnym sensie przełamać między nimi barierę. Na razie to Corinne decydowała się na wszelkie kroki, podejmowała inicjatywę i robiła wszystko, aby małżonka poznać bardziej. On na chwilę obecną żył wspomnieniami, które zaciskały się mocno na jego duszy. Tęsknota za wojną i nie tylko za nią, odbijała się na jego samopoczuciu. Myśli dalej wracały do innej, nawet jeśli piękną, drobną blondynkę miał zaraz obok siebie. Chciałby móc zaoferować jej więcej, ale nie mógł niczego obiecać. Nie potrafił przestawić całkowicie swojego własnego myślenia, przynajmniej nie z dnia na dzień. Potrzebował czasu. Zagmatwana sytuacja, w której sam się znalazł była dla niego wyjątkowo trudna. Ten rok miał przynieść ulgę, a na chwilę obecną jedyne co robił to jeszcze większe zawirowania.
- Gdybym wcześniej znał prawdę, nie czułbym się karmiony kłamstwami przez lata. Nie wiem co nią kierowało, podczas gdy zatajała te informacje. Chciała postawić ojca w jak najlepszym świetle, aby od najmłodszych lat świecił mi jaśniejącym, nieskazitelnym wzorem? Tworzenie bańki ideału jest najgorszym z możliwych pomysłów. – stwierdził krótko. Nie istniały i istnieć nie będą rzeczy idealne. Nie było na to najmniejszej możliwości, a próbując… nie wiadomo co robić, Diane podjęła najgorszą z możliwych dróg. Mathieu czuł się oszukany, wszak pielęgnowany przez niemal dwadzieścia jeden lat obraz ojca w jego głowie legł w gruzach dosłownie z dnia na dzień. Sam kłamał, a teraz kiedy poczuł się oszukany tak dotkliwie nie mógł zdzierżyć i zaakceptować tego, co zrobiła. Kłamstwo wobec obcych to zupełnie inna kwestia, a kłamstwo wobec najbliższych, to skaza, której nie dało się tak po prostu zmazać.
- Jeśli zainteresujesz się smokami na tyle intensywnie… będziesz mogła wesprzeć mnie w Smoczych Ogrodach i może faktycznie uda się doprowadzić do wyklucia. Niemniej jednak masz rację, przed Tobą długa droga i wiele nauki. – powiedział spokojniejszym tonem, łapiąc się na tym, że przy poprzednich jego głos zabrzmiał nieco ostrzej i mniej przyjemnie. Nie miał na to wpływu, czyny Diane doprowadziły go na skraj niechęci, którą na chwilę obecną odczuwał wobec niej na każdym kroku. Wziął głęboki oddech i spojrzał przed siebie. Powinien uspokoić myśli, zanim na dobre zapędzi się sam w kozi róg.
- Musisz wiedzieć Corinne, że… podejmowane przeze mnie działania są obarczone ogromnym ryzykiem. Nie zawsze wszystko zakańcza się powodzeniem. – powiedział cicho, kiedy odwróciła się do niego przodem. Spojrzał na nią z góry, wyglądała tak delikatnie, była tak niesamowicie drobna. Wziął lekki oddech, nachylił się i pocałował jej czoło. Tak jak na Bezimiennej Wyspie, kiedy niemal wykrwawił się, a jedynie sprawna i szybka interwencja Zachary’ego sprawiła, że nadal mógł cieszyć się zdrowiem. – Musisz być przygotowana na każdą ewentualność. Teraz trwamy w stanie zawieszenia broni, czas pokaże w którą stronę potoczy się konflikt. – dodał jeszcze, patrząc jej w oczy. Powinna być gotowa, zawsze, o każdej porze dnia i nocy. Nie obiecał jej niczego, bo nie mógł jej obiecać, ale mógł dokonać wszelkich starań, aby taka sytuacja się nie wydarzyła. Czasem jednak pokrętny los miał na nas zupełnie inny plan.
- Głowa smoka, wzorują się na wizerunku Ancalagona. Im bliżej linii wodnej, skrzydła zmieniają się w róże. – symbolika. Coś, do czego Rosier przywiązywał ogromną uwagę. Róża oceanów, która miała być pierwszym statkiem odbudowywanej floty Rosierów miała być piękna, ozdobna i wprawiająca w zachwyt. Statek miał lśnić i przyciągać uwagę, wszyscy mieli wiedzieć do kogo należy, a także, że ruszenie jej karane będzie najcięższą z kar, które można było wymierzyć.
Przywołanie wspomnień, niektórych niezwykle bolesnych było pierwszym krokiem, który podjął, aby w pewnym sensie przełamać między nimi barierę. Na razie to Corinne decydowała się na wszelkie kroki, podejmowała inicjatywę i robiła wszystko, aby małżonka poznać bardziej. On na chwilę obecną żył wspomnieniami, które zaciskały się mocno na jego duszy. Tęsknota za wojną i nie tylko za nią, odbijała się na jego samopoczuciu. Myśli dalej wracały do innej, nawet jeśli piękną, drobną blondynkę miał zaraz obok siebie. Chciałby móc zaoferować jej więcej, ale nie mógł niczego obiecać. Nie potrafił przestawić całkowicie swojego własnego myślenia, przynajmniej nie z dnia na dzień. Potrzebował czasu. Zagmatwana sytuacja, w której sam się znalazł była dla niego wyjątkowo trudna. Ten rok miał przynieść ulgę, a na chwilę obecną jedyne co robił to jeszcze większe zawirowania.
- Gdybym wcześniej znał prawdę, nie czułbym się karmiony kłamstwami przez lata. Nie wiem co nią kierowało, podczas gdy zatajała te informacje. Chciała postawić ojca w jak najlepszym świetle, aby od najmłodszych lat świecił mi jaśniejącym, nieskazitelnym wzorem? Tworzenie bańki ideału jest najgorszym z możliwych pomysłów. – stwierdził krótko. Nie istniały i istnieć nie będą rzeczy idealne. Nie było na to najmniejszej możliwości, a próbując… nie wiadomo co robić, Diane podjęła najgorszą z możliwych dróg. Mathieu czuł się oszukany, wszak pielęgnowany przez niemal dwadzieścia jeden lat obraz ojca w jego głowie legł w gruzach dosłownie z dnia na dzień. Sam kłamał, a teraz kiedy poczuł się oszukany tak dotkliwie nie mógł zdzierżyć i zaakceptować tego, co zrobiła. Kłamstwo wobec obcych to zupełnie inna kwestia, a kłamstwo wobec najbliższych, to skaza, której nie dało się tak po prostu zmazać.
- Jeśli zainteresujesz się smokami na tyle intensywnie… będziesz mogła wesprzeć mnie w Smoczych Ogrodach i może faktycznie uda się doprowadzić do wyklucia. Niemniej jednak masz rację, przed Tobą długa droga i wiele nauki. – powiedział spokojniejszym tonem, łapiąc się na tym, że przy poprzednich jego głos zabrzmiał nieco ostrzej i mniej przyjemnie. Nie miał na to wpływu, czyny Diane doprowadziły go na skraj niechęci, którą na chwilę obecną odczuwał wobec niej na każdym kroku. Wziął głęboki oddech i spojrzał przed siebie. Powinien uspokoić myśli, zanim na dobre zapędzi się sam w kozi róg.
- Musisz wiedzieć Corinne, że… podejmowane przeze mnie działania są obarczone ogromnym ryzykiem. Nie zawsze wszystko zakańcza się powodzeniem. – powiedział cicho, kiedy odwróciła się do niego przodem. Spojrzał na nią z góry, wyglądała tak delikatnie, była tak niesamowicie drobna. Wziął lekki oddech, nachylił się i pocałował jej czoło. Tak jak na Bezimiennej Wyspie, kiedy niemal wykrwawił się, a jedynie sprawna i szybka interwencja Zachary’ego sprawiła, że nadal mógł cieszyć się zdrowiem. – Musisz być przygotowana na każdą ewentualność. Teraz trwamy w stanie zawieszenia broni, czas pokaże w którą stronę potoczy się konflikt. – dodał jeszcze, patrząc jej w oczy. Powinna być gotowa, zawsze, o każdej porze dnia i nocy. Nie obiecał jej niczego, bo nie mógł jej obiecać, ale mógł dokonać wszelkich starań, aby taka sytuacja się nie wydarzyła. Czasem jednak pokrętny los miał na nas zupełnie inny plan.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Skinęła powoli głową, usiłując sobie wyobrazić możliwy wygląd statku. Nawiązanie do rodowej symboliki wychwyciła od razu, nieszczególnie było zresztą zawoalowane, a ona zdążyła już zauważyć, jak wiele wagi Mathieu przypisuje właściwie dobranym ozdobom. Odruchowo okręciła na palcu obrączkę, przyjrzała się wygrawerowanym na niej różom z nową ciekawością. Na spinkach do mankietów miał podobne.
― Kiedy już statek będzie gotowy ― podjęła ― zabierzesz mnie na pokład? Nie mówię o rejsie na Karaiby, ale doceniłabym chociaż możliwość rozejrzenia się. ― Spojrzała na niego spod oka, trochę ciekawsko, a trochę z rozbawieniem. ― Czy obawiasz się, jak gros innych żeglarzy, że przyniosę ci pecha?
Przez kolejną chwilę po prostu obserwowała horyzont; łagodne grzbiety fal, to rosnące, to znów malejące, co jakiś czas znikające w morskiej tafli. Nie ponaglała go, starała się nie ciągnąć zbytnio za język i nie męczyła swoją obecnością, jeśli wolał być sam. Wbrew swoim pierwotnym obawom ― zdołała się dość szybko zaaklimatyzować, odnaleźć własny rytm w nowej rzeczywistości i przede wszystkim, przywyknąć do nowych zasad i zwyczajów, uznać je za swoje. Stojący obok czarodziej nadal był jej bardziej obcy niż znany, ale nie czuła specjalnego strachu z tym związanego. Mieli czas ― uznała któregoś wieczoru, ślęcząc nad wyjątkowo upartym eliksirem. Mieli czas. Więc wszystko po kolei i w swoim czasie.
― Może kłamstwo było wtedy bezpieczniejsze niż prawda ― odparła zamyślona, lekko marszcząc przy tym brwi ― mówi się, że syn bierze największy przykład z własnego ojca, więc teoretycznie jej postępowanie ma jakieś wyjaśnienie od strony… rodzicielskiej ― mówiła dalej, choć wcale nie próbowała bronić teściowej. Bardziej skupiała się na możliwie jak najbardziej obiektywnym rozłożeniu sytuacji na czynniki pierwsze, chciała pojąć, zrozumieć, tak samo jak z każdym innym problemem, którego istota jej umykała. ― Nie chcę jej bronić, wiesz przecież, że jestem po twojej stronie, ale spróbuj spojrzeć na tę sprawę z poziomu rodzica. Czy nie chciałbyś żeby twoja córka, w razie mojej ewentualnej śmierci, nie miała o mnie jak najlepszego zdania? Nie chciałbyś, żeby dążyła do bycia możliwie najlepszą wersją siebie samej, mając przy tym w pamięci to, jaka była jej matka? ― Zwróciła twarz w jego stronę, autentycznie ciekawa stanowiska męża w tej sprawie. Ona sama, gdyby przyjąć hipotetyczne istnienie dziecka i jego śmierć… możliwe, że postąpiłaby podobnie. Nie była co prawda mistrzynią kłamstw, preferowała jasne i szczere postawienie sprawy, ale czasem tak się po prostu nie dało. Czasem nie było innego wyboru.
Uśmiechnęła się z rozmarzeniem na wspomnienie o Smoczych Ogrodach i wróciła spojrzeniem do leniwego morza. Wieczorną porą promienie pięknie rozbijały się o łagodne fale, skrzyły się czerwienią i głębokim oranżem, przywodząc jej na myśl smocze ognie.
― Na szczęście ― stwierdziła wesoło, z lekką przekorą ― bardzo lubię się uczyć i idzie mi to sprawnie, więc smocze jajo lada moment będzie moje.
Temat, bardzo ciekawy i zajmujący, rozmył się jednak w tej samej chwili, kiedy się do niej zbliżył, zamknął w ramionach. Corinne nie potrafiła się jeszcze zdobyć na odwagę, by powiedzieć mu wprost, że to lubi, że to przyjemne. Że czuje się wtedy jakoś… inaczej. Bezpieczniej.
Odnalazła jego spojrzenie i umilkła, wysłuchała tego, co miał jej do przekazania. Mimo beztroski ostatnich dni, doskonale wiedziała, że wojna wcale nie dobiegła końca, że wcale nie wygrali. Że kiedy tylko zakończy się festiwal ― wszystko wróci do normy, ciężka praca czarodziejów i czarownic w oczyszczaniu kraju ze szlamu wcale się nie skończyła. Choć jej samej nigdy nic złego się nie stało, tak wiedziała, że psy Longbottoma potrafią ugryźć i to całkiem konkretnie, raz czy dwa zdarzało jej się udzielić pomocy bratu, nim do Ludlow dotarł wykwalifikowany uzdrowiciel.
― Wiem o tym ― powiedziała w końcu cicho, z nutą smutku ciążącą w głosie. ― Wiem ile ryzykujesz dla sprawy, dla nowej, lepszej przyszłości w której czarodzieje i czarownice mogą żyć tak, jak zechcą, tak jak na to zasługują.
Powiew wiatru uderzył ją lekko w plecy, rozwiał włosy, przyniósł ze sobą słony zapach wody. Corinne odgarnęła kosmyk z twarzy i przełożyła włosy przez ramię; te spłynęły jasną, miękką kaskadą wzdłuż tułowia; powietrze zapachniało wiśnią i wodą różaną.
― Jestem dumna z tego, jak głęboko jesteś w to zaangażowany. Jestem dumna z tego, że cię odznaczono, bo to najlepszy dowód uznania twoich zasług. ― Podniosła na niego oczy, znów uchwyciła spojrzenie. ― Jeśli los skaże mnie na wczesne wdowieństwo, to z równą dumą będę nosić po tobie żałobę ― uniosła dłonie i zacisnęła palce na materiale jego koszuli, pociągnęła go nieznacznie w dół, do siebie. ― Wolałabym jednak uniknąć losu wdowy, więc wróć do mnie. Wróć jutro po pracy. Wróć za tydzień i za miesiąc. Wracaj po każdym patrolu i po każdej misji, po każdej sprawie w którą zaangażuje cię Tristan ― wyszeptała ledwie cal od jego warg. ― Będę na ciebie czekać. Pamiętaj o tym. ― Szept zlał się z szumem fal, a echo słów rozpłynęło w pocałunku.
― Kiedy już statek będzie gotowy ― podjęła ― zabierzesz mnie na pokład? Nie mówię o rejsie na Karaiby, ale doceniłabym chociaż możliwość rozejrzenia się. ― Spojrzała na niego spod oka, trochę ciekawsko, a trochę z rozbawieniem. ― Czy obawiasz się, jak gros innych żeglarzy, że przyniosę ci pecha?
Przez kolejną chwilę po prostu obserwowała horyzont; łagodne grzbiety fal, to rosnące, to znów malejące, co jakiś czas znikające w morskiej tafli. Nie ponaglała go, starała się nie ciągnąć zbytnio za język i nie męczyła swoją obecnością, jeśli wolał być sam. Wbrew swoim pierwotnym obawom ― zdołała się dość szybko zaaklimatyzować, odnaleźć własny rytm w nowej rzeczywistości i przede wszystkim, przywyknąć do nowych zasad i zwyczajów, uznać je za swoje. Stojący obok czarodziej nadal był jej bardziej obcy niż znany, ale nie czuła specjalnego strachu z tym związanego. Mieli czas ― uznała któregoś wieczoru, ślęcząc nad wyjątkowo upartym eliksirem. Mieli czas. Więc wszystko po kolei i w swoim czasie.
― Może kłamstwo było wtedy bezpieczniejsze niż prawda ― odparła zamyślona, lekko marszcząc przy tym brwi ― mówi się, że syn bierze największy przykład z własnego ojca, więc teoretycznie jej postępowanie ma jakieś wyjaśnienie od strony… rodzicielskiej ― mówiła dalej, choć wcale nie próbowała bronić teściowej. Bardziej skupiała się na możliwie jak najbardziej obiektywnym rozłożeniu sytuacji na czynniki pierwsze, chciała pojąć, zrozumieć, tak samo jak z każdym innym problemem, którego istota jej umykała. ― Nie chcę jej bronić, wiesz przecież, że jestem po twojej stronie, ale spróbuj spojrzeć na tę sprawę z poziomu rodzica. Czy nie chciałbyś żeby twoja córka, w razie mojej ewentualnej śmierci, nie miała o mnie jak najlepszego zdania? Nie chciałbyś, żeby dążyła do bycia możliwie najlepszą wersją siebie samej, mając przy tym w pamięci to, jaka była jej matka? ― Zwróciła twarz w jego stronę, autentycznie ciekawa stanowiska męża w tej sprawie. Ona sama, gdyby przyjąć hipotetyczne istnienie dziecka i jego śmierć… możliwe, że postąpiłaby podobnie. Nie była co prawda mistrzynią kłamstw, preferowała jasne i szczere postawienie sprawy, ale czasem tak się po prostu nie dało. Czasem nie było innego wyboru.
Uśmiechnęła się z rozmarzeniem na wspomnienie o Smoczych Ogrodach i wróciła spojrzeniem do leniwego morza. Wieczorną porą promienie pięknie rozbijały się o łagodne fale, skrzyły się czerwienią i głębokim oranżem, przywodząc jej na myśl smocze ognie.
― Na szczęście ― stwierdziła wesoło, z lekką przekorą ― bardzo lubię się uczyć i idzie mi to sprawnie, więc smocze jajo lada moment będzie moje.
Temat, bardzo ciekawy i zajmujący, rozmył się jednak w tej samej chwili, kiedy się do niej zbliżył, zamknął w ramionach. Corinne nie potrafiła się jeszcze zdobyć na odwagę, by powiedzieć mu wprost, że to lubi, że to przyjemne. Że czuje się wtedy jakoś… inaczej. Bezpieczniej.
Odnalazła jego spojrzenie i umilkła, wysłuchała tego, co miał jej do przekazania. Mimo beztroski ostatnich dni, doskonale wiedziała, że wojna wcale nie dobiegła końca, że wcale nie wygrali. Że kiedy tylko zakończy się festiwal ― wszystko wróci do normy, ciężka praca czarodziejów i czarownic w oczyszczaniu kraju ze szlamu wcale się nie skończyła. Choć jej samej nigdy nic złego się nie stało, tak wiedziała, że psy Longbottoma potrafią ugryźć i to całkiem konkretnie, raz czy dwa zdarzało jej się udzielić pomocy bratu, nim do Ludlow dotarł wykwalifikowany uzdrowiciel.
― Wiem o tym ― powiedziała w końcu cicho, z nutą smutku ciążącą w głosie. ― Wiem ile ryzykujesz dla sprawy, dla nowej, lepszej przyszłości w której czarodzieje i czarownice mogą żyć tak, jak zechcą, tak jak na to zasługują.
Powiew wiatru uderzył ją lekko w plecy, rozwiał włosy, przyniósł ze sobą słony zapach wody. Corinne odgarnęła kosmyk z twarzy i przełożyła włosy przez ramię; te spłynęły jasną, miękką kaskadą wzdłuż tułowia; powietrze zapachniało wiśnią i wodą różaną.
― Jestem dumna z tego, jak głęboko jesteś w to zaangażowany. Jestem dumna z tego, że cię odznaczono, bo to najlepszy dowód uznania twoich zasług. ― Podniosła na niego oczy, znów uchwyciła spojrzenie. ― Jeśli los skaże mnie na wczesne wdowieństwo, to z równą dumą będę nosić po tobie żałobę ― uniosła dłonie i zacisnęła palce na materiale jego koszuli, pociągnęła go nieznacznie w dół, do siebie. ― Wolałabym jednak uniknąć losu wdowy, więc wróć do mnie. Wróć jutro po pracy. Wróć za tydzień i za miesiąc. Wracaj po każdym patrolu i po każdej misji, po każdej sprawie w którą zaangażuje cię Tristan ― wyszeptała ledwie cal od jego warg. ― Będę na ciebie czekać. Pamiętaj o tym. ― Szept zlał się z szumem fal, a echo słów rozpłynęło w pocałunku.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
Przystań
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent