Hyde Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Hyde Park
Hyde Park tętni życiem od świtu do późnego wieczoru, a czasem i dłużej, niezależnie od pory roku. To jeden z najbardziej znanych parków w Londynie zarówno wśród mugoli, jak i czarodziejów, między innymi z powodu regularnie organizowanych w nim koncertów czy też innych wydarzeń kulturalnych. Wiele osób właśnie tutaj spędza przerwę na lunch wraz ze znajomymi, a w wolne popołudnia dla relaksu poświęca się różnorakiej aktywności fizycznej. W Hyde Parku z łatwością można wdać się w niezobowiązującą dyskusję z osobą, z którą dzieli się ławkę, wypoczywa na zielonych połaciach soczyście zielonej trawy - w końcu to doskonałe miejsce do przypadkowych spotkań na świeżym powietrzu. Jednak na co dzień przez park tłumy londyńczyków zmierzają pośpiesznym krokiem do pracy, lub pragną jak najszybciej dostać się do domów po skończonej zmianie.
W duchu westchnął widząc że ta nie miała raczej zamiaru przejawiać zbyt sztywnej etykiety, a szkoda. Lekko go przytłaczali tak prostolinijni ludzie, lecz mimo wszystko nie wyganiał jej już. Choć w duchu lekko go, "korciło" jakby to osoby kilkaset razy bardziej wyluzowane od Williama by rzekły. Słysząc to że warto wiedzieć co się dzieje, w duchu jej przytaknął, lecz słysząc dalszy ciąg jego spojrzenie nagle stało się karcące, lecz ten błysk był niemal niewidzialny dla dopiero co poznanych osób. Odrzekł tylko
- Popełnianie błędów zaprawdę jest rzeczą ludzką, zaś płacenie potem za nie jest rzeczą dla wielu oczywistą.
Innymi słowy, grzecznie jej powiedział że ostatnim debilizmem było zrobienie tego co ona mówiła. Zostawić egzemplarz "Proroka Codziennego" w metrze? Istna paranoja. Miał nadzieję ze to jedynie żart, jakby dowiedziało się o tym za dużo osób... Na prawdę żart dla Williama był najmniej niesmaczny co w głębi jego z pozoru pustych, lalkowatych oczu było widać tą opinię. Po chwili ta iskierka zniknęła. Na kolejne pytanie, spojrzał na nią przymrużając delikatnie oczy. Kolejnej rzeczy się domyśliła... Dziwne... - Coraz bardziej zastanawiał się czy na pewno nie używa legilimencji. Tutaj chciał ją spławić mimo wszystko, choć w sumie, to jeszcze nie była tak poważna rzecz. Bardziej irytowała go prostacka forma pytania.
- Auror. Oby można było oczekiwać że pani również pochwali się zawodem?
Cóż rzec, jak już powiedział to kultura wymagała by tego samego. Niewątpliwie William na aurora nie wyglądał, w sumie prędzej wyglądał na urzędnika w funkcji odpowiadającej za robotę papierkową. A osobiście, co mogłaby robić Jude, średnio się domyślał.
- Popełnianie błędów zaprawdę jest rzeczą ludzką, zaś płacenie potem za nie jest rzeczą dla wielu oczywistą.
Innymi słowy, grzecznie jej powiedział że ostatnim debilizmem było zrobienie tego co ona mówiła. Zostawić egzemplarz "Proroka Codziennego" w metrze? Istna paranoja. Miał nadzieję ze to jedynie żart, jakby dowiedziało się o tym za dużo osób... Na prawdę żart dla Williama był najmniej niesmaczny co w głębi jego z pozoru pustych, lalkowatych oczu było widać tą opinię. Po chwili ta iskierka zniknęła. Na kolejne pytanie, spojrzał na nią przymrużając delikatnie oczy. Kolejnej rzeczy się domyśliła... Dziwne... - Coraz bardziej zastanawiał się czy na pewno nie używa legilimencji. Tutaj chciał ją spławić mimo wszystko, choć w sumie, to jeszcze nie była tak poważna rzecz. Bardziej irytowała go prostacka forma pytania.
- Auror. Oby można było oczekiwać że pani również pochwali się zawodem?
Cóż rzec, jak już powiedział to kultura wymagała by tego samego. Niewątpliwie William na aurora nie wyglądał, w sumie prędzej wyglądał na urzędnika w funkcji odpowiadającej za robotę papierkową. A osobiście, co mogłaby robić Jude, średnio się domyślał.
Gość
Gość
Westchnęła cicho widząc jak poważnie został potraktowany ten niewinny i nic nieznaczący żart. - I znów filozoficzne wynurzenia i powaga - mruknęła cicho bardziej do siebie niż do niego. - Już spokojnie, tylko żartowałam. Mało zabawne….jestem w pełni świadoma i przepraszam za…ten brak rozwagi - też potrafi być cicha, spokojna i grzeczna ale z reguły po prostu jej się nie chce. Zresztą już miała powiedzieć głupotę ale w postawie Selwyna dostrzegła tyle krytyki, że wolała już sobie tego oszczędzić. Ciężko było jej zamaskować zdziwienie gdy dowiedziała się, że ma do czynienia z aurorem. Rzeczywiście, William nie wyglądał na kogoś kto pasowałby do tej ścieżki kariery. Jude zaczęła się zastanawiać co też go popchnęło akurat w tą stronę ale pewnie nigdy nie będzie miała okazji do zadania takiego pytania. Chociaż obiecała sobie, że podpyta o niego brata. Biuro aurrorów nie było aż takie wielkie by nie mogli się chociaż kojarzyć. - Nigdy bym nie zgadła - przyznała bez większych ogródek. Już miała powiedzieć, że odbiega od stereotypowego walczącego o Merlin raczy wiedzieć co, pół dzikiego aurroa wojownika. Na szczęście w porę ugryzła się w język. - Jestem zielarką - przyznała się jednocześnie spoglądając na swoje dłonie dla sprawdzenia czy przypadkiem pod paznokciami nie ukrywają się gródki ziemi. - Lepiej dogaduje się z roślinami niż z ludźmi - uśmiechnęła się przyjaźnie dając mu do zrozumienia, że jest świadoma wszelkich nietaktów jakich się dopuściła się w trakcie tej krótkiej konwersacji. - Nie będę się już więcej naprzykrzać. Zasługuje pan na chwilę świętego spokoju - dodała kiwając lekko głową. -Dowiedzenia - pożegnała się grzecznie jednocześnie pozbawiając go przyjemności spławienia jej. Ruszyła przed siebie wrzucając gazetę tam gdzie jej miejsce czyli do śmietnika.
/zt
/zt
Tak. Żart był mało zabawny, chociaż natury Williama bawiło mało co. Tylko jedna osoba umiała go jakoś rozbawić, a Judith nie miała tym bardziej szans zwłaszcza... Że żart nie był zabawny nawet jak nigdy nie miałby być wcielony w życie. Gdy ta zarzuciła że w życiu by nie zgadła, tego też nie raczył skomentować. Zdawał sobie sprawę że... Różni się od aurorów. Dość znacznie, ale nie każdy auror musiał być taki sam. Z pewnością różnił się nawet już w akcji, gdzie elegancję ruchów zwykł zachować nawet podczas walki, nawet podczas walki zachowywał powagę i maskę. To jedno było pewne. Na wiadomość że jest zielarką niemrawo kiwnął głową, jedno było pewne że jak na ten zawód była... Wyjątkowo zadbana jak rzucił spojrzenie na ręce. Gdy ta odeszła, jedynie skinął głową mówiąc
- Żegnam.
Nie "do widzenia" bo że to się stanie, wątpił szczerze mówiąc. Wrócił po tym do czytania książki, a po skończeniu rozdziału powoli wstał i rozejrzał się. Po tym ruszył powoli w swoją stronę.
z/t
- Żegnam.
Nie "do widzenia" bo że to się stanie, wątpił szczerze mówiąc. Wrócił po tym do czytania książki, a po skończeniu rozdziału powoli wstał i rozejrzał się. Po tym ruszył powoli w swoją stronę.
z/t
Gość
Gość
Połowa listopada?
Z Ministerstwa wychodził zawsze pośpiesznie. Drażniły go magiczne mury mając wrażenie, że ich wąskie i duszne korytarze – chociaż zadbane – zaciskały się na nim tym mocniej im bardziej chciał się wydostać. Biurokracja nigdy nie należała do jego zainteresowań, krzywiąc się za każdym razem, gdy musiał spędzić dzień na organizacji powierzonych mu spraw i dochodzeń.
Nakreślał wtedy niewyraźnym pismem adnotacje, by na koniec dnia z bólem głowy opuścić uciskające go ciszą – mury. Tak było i dzisiejszego popołudnia, gdy niemal z westchnieniem ulgi zeskoczył ze schodów przekraczając próg drzwi wyjściowych.
Uderzył go chłód, ale przywitał go z uśmiechem, poszerzającym się tym mocniej, im bardziej oddalał się od miejsca, które wywołwało w nim niekontrolowany grymas. Zdecydowanie wolał pracować w terenie i nie zawahał się nigdy, gdy wyznaczano mu kolejne wachty. Pozostawał wtedy skupiony i całkowicie poświęcał się pracy, którą miał wykonać. Dlatego potrzebował wysiłku fizycznego, który zminimalizowałby bolesne ukłucia w głowie i chaos zmęczonych myśli.
Postawił kołnierz czarnego płaszcza, osłaniając się przed silniejszymi podmuchamy wiatru, szarpiącego powyciągane pasma włosów ze związanego rzemieniem kucyka. Niebo ciemniało zwiastując deszcz, a może burzę?
Podniósł spojrzenie wyżej, odnajdując wzrokiem miejsce, gdzie zostawił motor. Czarnej barwy maszyna przypominała mu niezwykłego wierzchowca. I nawet jeśli nie mógł nawiązać z nią więzi, jak z dumnymi aetonatami, nie mógł zaprzeczyć, że dawała mu ogromną satysfakcję z jazdy. I możliwe, że gdyby jego czujność nie zawiesiła się gdzieś między ministerialnymi korytarzami, usłyszałby za sobą drobne, kobiece kroki, zwiastujące dosyć niecodzienny atak.
Z Ministerstwa wychodził zawsze pośpiesznie. Drażniły go magiczne mury mając wrażenie, że ich wąskie i duszne korytarze – chociaż zadbane – zaciskały się na nim tym mocniej im bardziej chciał się wydostać. Biurokracja nigdy nie należała do jego zainteresowań, krzywiąc się za każdym razem, gdy musiał spędzić dzień na organizacji powierzonych mu spraw i dochodzeń.
Nakreślał wtedy niewyraźnym pismem adnotacje, by na koniec dnia z bólem głowy opuścić uciskające go ciszą – mury. Tak było i dzisiejszego popołudnia, gdy niemal z westchnieniem ulgi zeskoczył ze schodów przekraczając próg drzwi wyjściowych.
Uderzył go chłód, ale przywitał go z uśmiechem, poszerzającym się tym mocniej, im bardziej oddalał się od miejsca, które wywołwało w nim niekontrolowany grymas. Zdecydowanie wolał pracować w terenie i nie zawahał się nigdy, gdy wyznaczano mu kolejne wachty. Pozostawał wtedy skupiony i całkowicie poświęcał się pracy, którą miał wykonać. Dlatego potrzebował wysiłku fizycznego, który zminimalizowałby bolesne ukłucia w głowie i chaos zmęczonych myśli.
Postawił kołnierz czarnego płaszcza, osłaniając się przed silniejszymi podmuchamy wiatru, szarpiącego powyciągane pasma włosów ze związanego rzemieniem kucyka. Niebo ciemniało zwiastując deszcz, a może burzę?
Podniósł spojrzenie wyżej, odnajdując wzrokiem miejsce, gdzie zostawił motor. Czarnej barwy maszyna przypominała mu niezwykłego wierzchowca. I nawet jeśli nie mógł nawiązać z nią więzi, jak z dumnymi aetonatami, nie mógł zaprzeczyć, że dawała mu ogromną satysfakcję z jazdy. I możliwe, że gdyby jego czujność nie zawiesiła się gdzieś między ministerialnymi korytarzami, usłyszałby za sobą drobne, kobiece kroki, zwiastujące dosyć niecodzienny atak.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Minerwa miała zwyczaj opuszczać Ministerstwo jako jedna z ostatnich, zwykle pozostawała po godzinach, porządkując, sprzątając i poprawiając po innych papiery, które zostawili, innym razem - dłużej siedząc nad badaniami zespołu, przy którym pracowała. Tym razem, wyjątkowo, opuściła biuro kontroli wilkołaków nieco wcześniej. Z uśmiechem na twarzy wyskoczyła na zewnątrz, gdzie opadały błyszczące lodem płatki śniegu, przez chwilę obserwując ich tańce na wietrze, kiedy w oddali dostrzegła Samuela. Zakonnicy w tym ponurym miejscu nie byli rzadko spotykani, ale w ostatnich czasach, przy reżimie szalonej pani minister i jej świty, byli jak promień słońca: światło w ciemnościach, nadzieja na przyszłość. Ostatnia nadzieja, jakiej mogli się chwycić.
Z zadziornym uśmiechem, poprawiając wełniany szal otulający jej szyję, Minnie ruszyła za aurorem - który jednak nie dostrzegł jej w tłumie. Dostrzegła jego motor, piękna maszyna, choć w jej domu zawsze zwykło się mawiać, że dosiadają jej jedynie dawcy organów. Obserwując, jak zapewne szuka kluczyków od pojazdu, dziewczyna zanurzyła okryte ciepłymi rękawiczkami dłonie w śniegu, formując z niego miękką, puchatą kulę i korzystając z tego, że Samuel wciąż był zajęty, podkradła się od niego od tyłu, a potem skoczyła mu na plecy i cisnęła trzymanym śniegiem prosto w twarz.
- Niespodzianka! - roześmiała się głośno, uwieszając się od tyłu na jego silnych ramionach; jej śmiech był szczery, perlisty i głośny, godziny spędzone w Ministerstwie nad papierami nie były jej straszne ani nie odbierały pogody ducha. Dni takie jak dziś, kiedy świeciło pełne słońce, a chodniki zdobiły grube warstwy zimowego puchu, wprawiały ją w nadzwyczajnie dobry nastrój, pomimo tak wielu trosk zaprzątających głowę zarówno jej, jak i Samuela. Uwiesiła się rękami mocno, nachylając się twarzą przez jego ramię - nawet, jeśli nie poznał jej po głosie lub śmiechu, teraz mógł dostrzec jej twarz. - Chyba pierwszy raz się spotkamy po pracy przy wejściu - dodała wciąż ze śmiechem, Minnie nie pracowała w Ministerstwie długo. Ani nie znała aż tak długo samego Samuela. - Na aurorskich misjach też jesteś taki ostrożny? - dopytała z zadziornym błyskiem w oku, a uśmiech wciąż błądził na jej twarzy. Żartowała, to oczywiste, ceniła Samauela jako rycerza na białym koniu i wiedziała, że niewielu było mu równych - a przylepa pod jej postacią zdecydowanie nie była wielkim zagrożeniem.
Z zadziornym uśmiechem, poprawiając wełniany szal otulający jej szyję, Minnie ruszyła za aurorem - który jednak nie dostrzegł jej w tłumie. Dostrzegła jego motor, piękna maszyna, choć w jej domu zawsze zwykło się mawiać, że dosiadają jej jedynie dawcy organów. Obserwując, jak zapewne szuka kluczyków od pojazdu, dziewczyna zanurzyła okryte ciepłymi rękawiczkami dłonie w śniegu, formując z niego miękką, puchatą kulę i korzystając z tego, że Samuel wciąż był zajęty, podkradła się od niego od tyłu, a potem skoczyła mu na plecy i cisnęła trzymanym śniegiem prosto w twarz.
- Niespodzianka! - roześmiała się głośno, uwieszając się od tyłu na jego silnych ramionach; jej śmiech był szczery, perlisty i głośny, godziny spędzone w Ministerstwie nad papierami nie były jej straszne ani nie odbierały pogody ducha. Dni takie jak dziś, kiedy świeciło pełne słońce, a chodniki zdobiły grube warstwy zimowego puchu, wprawiały ją w nadzwyczajnie dobry nastrój, pomimo tak wielu trosk zaprzątających głowę zarówno jej, jak i Samuela. Uwiesiła się rękami mocno, nachylając się twarzą przez jego ramię - nawet, jeśli nie poznał jej po głosie lub śmiechu, teraz mógł dostrzec jej twarz. - Chyba pierwszy raz się spotkamy po pracy przy wejściu - dodała wciąż ze śmiechem, Minnie nie pracowała w Ministerstwie długo. Ani nie znała aż tak długo samego Samuela. - Na aurorskich misjach też jesteś taki ostrożny? - dopytała z zadziornym błyskiem w oku, a uśmiech wciąż błądził na jej twarzy. Żartowała, to oczywiste, ceniła Samauela jako rycerza na białym koniu i wiedziała, że niewielu było mu równych - a przylepa pod jej postacią zdecydowanie nie była wielkim zagrożeniem.
To, co jemu wydawało się zbierającą się burzą, w oczach jego nieoczekiwanej towarzyszki, było tylko cieniem przysłaniającym jasne słońce. Bo przecież tam było, nawet przymglone, przysłonięte puchową bielą. Zdaje się, Samuelowi brakowało aktualnie spojrzenia, czy może niewidzialnych okularów, przez które patrzyła jasnowłosa istota, radośnie uwieszona teraz na jego ramionach...ale od początku.
Nie dostrzegł oczywistości, zwiastujących zmasowany atak, jakiego doświadczył, chociaż sam "agresor" stanowił nie lada...urokliwy promyczek, a takich mu ostatnio brakowało.
Pierwsza sekunda ataku, niemal natychmiastowo skoczyła adrenalina, a dłonie już szykowały sie do wyuczonego kontrataku, tylko...no właśnie. Ani lądująca na jego twarzy przeraźliwie zimna kulka, ani perlisty, burzący ciemny humor Skamandera, nie pasowało do przewidywalnego zagrożenia. Zawahał się więc napinając mięśnie i łapiąc atakujący go ciężar, bardziej by podtrzymać młodziutką dziewczynę, w której rozpoznał Minnie. Jej twarz, która pojawiła się nad jego ramieniem przysłoniła widok i wywołała szeroki, mimowolny uśmiech, który nie opadł jak bielutkie puchowe płatki, które częściowo zatrzymały się na brodzie i wąsach.
- Mała panienka widzę lubi wybierać ciekawe środki lokomocji - nawet gdyby chciał zgromić jasnowłosą istotkę, to nie potrafił. Kąciki ust niezmiennie gnały ku górze, rozbijając się w zderzeniu z roziskrzonym spojrzeniem jego zakonowej siostrzyczki. Skrzywił się lekko dopiero, gdy wspomniała o pracy. Przynajmniej tej, związanej z MInisterstwem - Jeśli nie muszę, to tam nie wchodzę. Papiery wywołują we mnie męczennika - dodał do twarzy wyraz zbolałego mnicha, ale zaraz odwrócił głowę, postępując - wraz z uwieszoną na nim panienką McGonagall - ku celowi, do którego zmierzał. Zatrzymał się przy czarno-srebrzystej maszynie - Dodałaś mi nowych kwalifikacji do ostrożności. Przeżyłem pierwszy tak zmasowany atak - wypuścił jedną dłoń, wzmacniając uścisk drugiej i nachylił się nad motorem - I nie wiem czy wiesz, ale zostałaś właśnie zarekwirowana - parsknął cicho i nie przejmując się dodatkowym ciężarem (zdarzało mu się nosić dużo cięższe pakunki) przerzucił nogę przez siedzenie Harleya - Myślę, że to będzie wygodniejszy, w dodatku tak samo przystojny środek lokomocji, jak twój aktualny - odwrócił głowę wypatrując zielonych źrenic dziewczyny. Miał wrażenie, ze jakaś ciężka, ołowiana kula opadła z jego ramion. I nie miało to żadnego związku z - chyba - nadal uwieszoną na nim Minnie. Młodziutka przylepa wnosiła ze swoim uśmiechem naturalne ciepło, które przeganiało zalegające nad jego głową chmury. Zdarzały się takie kobiety, które nie zatraciły wiary, że wciąż istniało dobro do odkrycia tam, gdzie inni go nie dostrzegali.
Nie dostrzegł oczywistości, zwiastujących zmasowany atak, jakiego doświadczył, chociaż sam "agresor" stanowił nie lada...urokliwy promyczek, a takich mu ostatnio brakowało.
Pierwsza sekunda ataku, niemal natychmiastowo skoczyła adrenalina, a dłonie już szykowały sie do wyuczonego kontrataku, tylko...no właśnie. Ani lądująca na jego twarzy przeraźliwie zimna kulka, ani perlisty, burzący ciemny humor Skamandera, nie pasowało do przewidywalnego zagrożenia. Zawahał się więc napinając mięśnie i łapiąc atakujący go ciężar, bardziej by podtrzymać młodziutką dziewczynę, w której rozpoznał Minnie. Jej twarz, która pojawiła się nad jego ramieniem przysłoniła widok i wywołała szeroki, mimowolny uśmiech, który nie opadł jak bielutkie puchowe płatki, które częściowo zatrzymały się na brodzie i wąsach.
- Mała panienka widzę lubi wybierać ciekawe środki lokomocji - nawet gdyby chciał zgromić jasnowłosą istotkę, to nie potrafił. Kąciki ust niezmiennie gnały ku górze, rozbijając się w zderzeniu z roziskrzonym spojrzeniem jego zakonowej siostrzyczki. Skrzywił się lekko dopiero, gdy wspomniała o pracy. Przynajmniej tej, związanej z MInisterstwem - Jeśli nie muszę, to tam nie wchodzę. Papiery wywołują we mnie męczennika - dodał do twarzy wyraz zbolałego mnicha, ale zaraz odwrócił głowę, postępując - wraz z uwieszoną na nim panienką McGonagall - ku celowi, do którego zmierzał. Zatrzymał się przy czarno-srebrzystej maszynie - Dodałaś mi nowych kwalifikacji do ostrożności. Przeżyłem pierwszy tak zmasowany atak - wypuścił jedną dłoń, wzmacniając uścisk drugiej i nachylił się nad motorem - I nie wiem czy wiesz, ale zostałaś właśnie zarekwirowana - parsknął cicho i nie przejmując się dodatkowym ciężarem (zdarzało mu się nosić dużo cięższe pakunki) przerzucił nogę przez siedzenie Harleya - Myślę, że to będzie wygodniejszy, w dodatku tak samo przystojny środek lokomocji, jak twój aktualny - odwrócił głowę wypatrując zielonych źrenic dziewczyny. Miał wrażenie, ze jakaś ciężka, ołowiana kula opadła z jego ramion. I nie miało to żadnego związku z - chyba - nadal uwieszoną na nim Minnie. Młodziutka przylepa wnosiła ze swoim uśmiechem naturalne ciepło, które przeganiało zalegające nad jego głową chmury. Zdarzały się takie kobiety, które nie zatraciły wiary, że wciąż istniało dobro do odkrycia tam, gdzie inni go nie dostrzegali.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Uwieszając się na silnych ramionach Samuela, Minnie nie wyczuła napiętych mięśni ani burzowego nastroju aurora. Nie spodziewała się - dzisiejszy dzień był przecież taki piękny! Dłonie piekły ją, pomimo rękawiczek, od zmrożonego śniegu, a policzki spąsowiały od zbyt chłodnej temperatury. Poczuła jedynie, jak Samuel przechyla się lekko w przód, nie dając jej upaść, łapie jej ręce, witając ją nie jak polującego drapieżnika, a kociaka, który własnie skoczył na kłębek włóczki.
- Najbardziej lubię na barana... - Powiedziała na barana czy na baranach? Końcówkę swojej wypowiedzi zapewne umyślnie dała porwać delikatnie sunącemu wiatrowi, nie przestając się perliście śmiać - tym głośniej, kiedy ujrzała jego uśmiech. - Och, Sam - westchnęła, zupełnie jakby rozmawiała z dzieckiem, młodszym bratem. - Może i papiery są nudne, ale wiesz dobrze, że są też potrzebne. Pomagają utrzymywać porządek we wszystkim, co robicie. - Zapobiegają matactwom. Chronią przed nadużyciem. I stoją na straży praworządności. Niemal wyrecytowała w myślach trzy kwestie, których uczono ją na stażu, a które boleśnie zweryfikowała we własnej pracy, wierzyła jednak, że sama koncepcja taka właśnie była: że ostatecznie chodziło o ochronę ich pracy i ochronę ludzi, których rozwiązywane przez nich sprawy dotyczyły. U Minerwy było to ważne, czarodzieje pojawiający się w biurze, przy którym pracowała, liczyli na bezwzględną poufność. U Samuela to było jeszcze ważniejsze. Walczył o życie - jak ona, tylko... bardziej heroicznie. Z zainteresowaniem, ani myśląc się z niego zsuwać, spojrzała przez jego ramię na kierunek, w który zmierzał - motor, ta straszliwa maszyna? Po moim trupie, Sam! - Czy to nie jest niebezpieczne? - zapytała z powątpiewaniem, kiedy mimo woli, wciąż uwieszona na aurorze, zasiadła z tyłu motoru. Obejrzała się wokół, pod nogi, za siebie, w niepewności - z jednej strony szukając drogi ucieczki, z drugiej... rozważając, czy nie mogłaby jednak tutaj zostać. Tylko chwilkę.
- Służę uprzejmie, jakbyście mieli ćwiczenia terenowe... wiesz, gdzie mnie znaleźć, chętnie dam się podrzucić do domu twoim kolegom. - Wciąż niepewnie, powtarzając sobie w myślach, że jeszcze może stąd uciec, zsunęła dłonie z jego szyi na jego tors, mimo wszystko nie chciała go udusić - i wolała, żeby trzymał ręce na kierownicy. - Patrz przed siebie! - wymsknęło się jej, kiedy Samuel obejrzał się przez ramię, a ona nieświadomie mocno wbiła palce w żebra samotnego jeźdźca. - Dokąd jedziemy? - spytała wbrew obawom kotłującym się w sercu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wychowaniu i wbrew... wbrew wszystkiemu, Skamander, na Merlina, lepiej, żeby nam się nic nie stało! - Zawsze byłeś skromny, Sam - westchnęła krótko, marszcząc jasną brew, wciąż nie przeczuwając nawet jego złego nastroju. Życie było na to za krótkie, a świat - mimo zła, jakie powoli się na nim rozlewało - zbyt piękny.
- Najbardziej lubię na barana... - Powiedziała na barana czy na baranach? Końcówkę swojej wypowiedzi zapewne umyślnie dała porwać delikatnie sunącemu wiatrowi, nie przestając się perliście śmiać - tym głośniej, kiedy ujrzała jego uśmiech. - Och, Sam - westchnęła, zupełnie jakby rozmawiała z dzieckiem, młodszym bratem. - Może i papiery są nudne, ale wiesz dobrze, że są też potrzebne. Pomagają utrzymywać porządek we wszystkim, co robicie. - Zapobiegają matactwom. Chronią przed nadużyciem. I stoją na straży praworządności. Niemal wyrecytowała w myślach trzy kwestie, których uczono ją na stażu, a które boleśnie zweryfikowała we własnej pracy, wierzyła jednak, że sama koncepcja taka właśnie była: że ostatecznie chodziło o ochronę ich pracy i ochronę ludzi, których rozwiązywane przez nich sprawy dotyczyły. U Minerwy było to ważne, czarodzieje pojawiający się w biurze, przy którym pracowała, liczyli na bezwzględną poufność. U Samuela to było jeszcze ważniejsze. Walczył o życie - jak ona, tylko... bardziej heroicznie. Z zainteresowaniem, ani myśląc się z niego zsuwać, spojrzała przez jego ramię na kierunek, w który zmierzał - motor, ta straszliwa maszyna? Po moim trupie, Sam! - Czy to nie jest niebezpieczne? - zapytała z powątpiewaniem, kiedy mimo woli, wciąż uwieszona na aurorze, zasiadła z tyłu motoru. Obejrzała się wokół, pod nogi, za siebie, w niepewności - z jednej strony szukając drogi ucieczki, z drugiej... rozważając, czy nie mogłaby jednak tutaj zostać. Tylko chwilkę.
- Służę uprzejmie, jakbyście mieli ćwiczenia terenowe... wiesz, gdzie mnie znaleźć, chętnie dam się podrzucić do domu twoim kolegom. - Wciąż niepewnie, powtarzając sobie w myślach, że jeszcze może stąd uciec, zsunęła dłonie z jego szyi na jego tors, mimo wszystko nie chciała go udusić - i wolała, żeby trzymał ręce na kierownicy. - Patrz przed siebie! - wymsknęło się jej, kiedy Samuel obejrzał się przez ramię, a ona nieświadomie mocno wbiła palce w żebra samotnego jeźdźca. - Dokąd jedziemy? - spytała wbrew obawom kotłującym się w sercu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wychowaniu i wbrew... wbrew wszystkiemu, Skamander, na Merlina, lepiej, żeby nam się nic nie stało! - Zawsze byłeś skromny, Sam - westchnęła krótko, marszcząc jasną brew, wciąż nie przeczuwając nawet jego złego nastroju. Życie było na to za krótkie, a świat - mimo zła, jakie powoli się na nim rozlewało - zbyt piękny.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Punkt widzenia zawsze zależał...od nas samych. Ktoś już mu wspominał o tym, dawno temu, ale zdążył chyba zapomnieć. I zdawało się, że stan ten nie będzie miał racji powrotu. Nie dzisiejszego dnia, gdy Skamander chciał na chwilę zniknąć, zamykając się w pustych ścianach mieszkania. Możliwe, że chmurne myśli rzeczywiście przysłaniały lepszy obraz świata i mógłby spojrzeć tak, jak przylepiona do jego ramion dziewczyna. Znał kiedyś kobietę, która patrzyła w podobny sposób, jaśniej, chociaż - dużo poważniej. Wspomnieniowy ciąg szybko umknął, gdy dźwięczny śmiech Minnie zagłuszył cisnącego mu się na usta ponuraka.
- Myślałem, ze w Ministerstwie kilku baranów się znajdzie. Nie miałaś gdzie jeździć? - skrzywił usta ze złośliwym przekąsem, chociaż wcześniejsza, zdradziecka aura powoli usuwała się w cień, jakby kryła się przed światłem, które niosła ze sobą młodziutka zakonniczka.
- Nie twierdzę, że są niepotrzebne - po prostu ich nienawidzę z wzajemnością - ale stosunek ich ilości do jednego, pojedynczego wydarzenia jest stanowczo zbyt duży i mnożą się jak króliki, szczególnie jak muszę akurat składać raport. Wywołują większe przekręty, nadużycia i... - wypuścił ze świstem powietrze - Jestem niereformowalny pod tym względem - zacisnął mocniej dłonie na przytrzymywanych ramionach dziewczęcia, pozwalając jej wychylić się zza jego czarnych włosów. Ciepły oddech głosy przyjemnie łaskotał policzek i nie umiał odsunąć skojarzenia, że miał obok siebie siostrę - Jest - potwierdził krótko, hamując głośniejsze parsknięcie, gdy słyszał powagę jej słów - to trochę jak magiczne stworzenie. Po prostu trzeba umieć się z nim obchodzić - wyjaśnił, przeciągając chwilę, w której opadł na siedzenie pojazdu. Ze zdecydowana ulgą przesuwając dłonią po metalowej powierzchni silnika. nachylił się nieco, dając czas i możliwość, by Minnie usadowiła się na siedzisku za jego plecami - Tu możesz postawić stopy - odwrócił się wskazując wstawki przy tylnych kołach, ostatni raz obdarzając ją szerokim uśmiechem, nim ryk silnika rozbrzmiał, zagłuszając ewentualne protesty, prośby czy...groźby, chociaż nie przewidywał, by jasnowłosa była w stanie zaserwować mu coś groźniejszego niż nacisk na jego klatce piersiowej, gdy ruszyli do przodu - Czy to ma znaczenie? - nie jechał szybko, pozwalał by mroźny wiatr omiatał jego twarz, wypłukując kolejne, pozostałe jeszcze chmurne myśli - Zazwyczaj robię kilka rund po najmniej zatłoczonych ulicach, wywołam trochę paniki u starszych pań i zatrzymuję się na kawę - własnie. Brakowało mu takiej - I chętnie skorzystam, chociaż niektórzy koledzy mogliby potraktować cię bardziej jako prezent - odchylił się do tyłu, żałując że nie może zobaczyć jej miny, oczekując przynajmniej silniejszego wbicia palców w jego tors - I wiem - dopowiedział. Chyba to też już mu kiedyś mówił.
- Myślałem, ze w Ministerstwie kilku baranów się znajdzie. Nie miałaś gdzie jeździć? - skrzywił usta ze złośliwym przekąsem, chociaż wcześniejsza, zdradziecka aura powoli usuwała się w cień, jakby kryła się przed światłem, które niosła ze sobą młodziutka zakonniczka.
- Nie twierdzę, że są niepotrzebne - po prostu ich nienawidzę z wzajemnością - ale stosunek ich ilości do jednego, pojedynczego wydarzenia jest stanowczo zbyt duży i mnożą się jak króliki, szczególnie jak muszę akurat składać raport. Wywołują większe przekręty, nadużycia i... - wypuścił ze świstem powietrze - Jestem niereformowalny pod tym względem - zacisnął mocniej dłonie na przytrzymywanych ramionach dziewczęcia, pozwalając jej wychylić się zza jego czarnych włosów. Ciepły oddech głosy przyjemnie łaskotał policzek i nie umiał odsunąć skojarzenia, że miał obok siebie siostrę - Jest - potwierdził krótko, hamując głośniejsze parsknięcie, gdy słyszał powagę jej słów - to trochę jak magiczne stworzenie. Po prostu trzeba umieć się z nim obchodzić - wyjaśnił, przeciągając chwilę, w której opadł na siedzenie pojazdu. Ze zdecydowana ulgą przesuwając dłonią po metalowej powierzchni silnika. nachylił się nieco, dając czas i możliwość, by Minnie usadowiła się na siedzisku za jego plecami - Tu możesz postawić stopy - odwrócił się wskazując wstawki przy tylnych kołach, ostatni raz obdarzając ją szerokim uśmiechem, nim ryk silnika rozbrzmiał, zagłuszając ewentualne protesty, prośby czy...groźby, chociaż nie przewidywał, by jasnowłosa była w stanie zaserwować mu coś groźniejszego niż nacisk na jego klatce piersiowej, gdy ruszyli do przodu - Czy to ma znaczenie? - nie jechał szybko, pozwalał by mroźny wiatr omiatał jego twarz, wypłukując kolejne, pozostałe jeszcze chmurne myśli - Zazwyczaj robię kilka rund po najmniej zatłoczonych ulicach, wywołam trochę paniki u starszych pań i zatrzymuję się na kawę - własnie. Brakowało mu takiej - I chętnie skorzystam, chociaż niektórzy koledzy mogliby potraktować cię bardziej jako prezent - odchylił się do tyłu, żałując że nie może zobaczyć jej miny, oczekując przynajmniej silniejszego wbicia palców w jego tors - I wiem - dopowiedział. Chyba to też już mu kiedyś mówił.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 08.09.16 23:25, w całości zmieniany 1 raz
- Nie chcieli mnie wozić - westchnęła niby boleśnie, z żalem, naturalnie żartując - nie przyszło jej do głowy skakać na barana przełożonemu w pracy i to nie tylko dlatego, że wyleciałaby za to z pracy. Zaraz roześmiała się za uchem Samuela, promiennie, radośnie, bo nazwanie pracowników ministerstwa baranami niezwykle ją uradowało. Oczywiście, że nie wszyscy z nich byli baranami, ale część na pewno. Duża część, a ostatnio, od kiedy pani minister zaczęła wydawać bezpodstawne dekrety, było ich coraz więcej. Część to tchórze, którzy boją się otwarcie powiedzieć, co myślą o aktualnej polityce, część to pochlebcy, którzy wierzyli, że dzięki ładnym słowom zajdą wysoko. Minerwa nie mogła się zdecydować, których z nich nie lubiła najbardziej. Barany to dobre określenie: rogate barany, które uderzały z całych sił w zniszczoną już ścianę, twardogłowi i zwyczajnie głupi. - Dlatego ciebie już nie pytałam - dodała z zadziornym uśmiechem, też czasem był jak baran- niepotrzebnie uparty. - Sam, przecież wiesz - dodała upominająco, dokładnie tak, jak zwyczaj miała tłumaczyć rzeczy oczywiste swoim młodszym braciom. - Każdy organ musi mieć swoją kopię dokumentów, żeby we wszystkim zachował się porządek. Dodatkowo, kiedy zgubi się jedna kopia, pozostała musi zostać sporządzana, lepiej jest mieć przygotowaną do tego bazę. No i podpis, Sam, podpis zainteresowanego, że wszystko jest zgodne z prawem. Jak to sobie wyobrażasz bez dokumentów? - Pokręciła noskiem ze zdegustowaniem. - Żeby zrobić reformę, najpierw trzeba się zapoznać ze starym systemem. Gdybyś nieformowalny, nie narzekałbyś na dokumenty, tylko je uzupełniał. - Ot co, Samuelu, praworządności musimy strzec! Oplotła wokół jego pasa ręce mocniej, przylgnąwszy policzkiem do tyłu jego pleców, osunęła koniuszki palców u stóp tam, gdzie auror jej wskazał - niepewnie i ze strachem. Słysząc głośny ryk silnika - docisnęła ramiona do jego pasa. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Samuelu Skamanderze! - oznajmiła groźnie, uciekając wzrokiem wzdłuż ulicy. Motor nie był jej całkiem obcym stworzeniem, choć wychowała się i żyła dziś wśród czarodziejów, to jednak dzieciństwo spędziła w przekonaniu, że jest mugolką pozbawioną czarodziejskich mocy. Ale wciąż, jej ojciec był pastorem na niewielkiej wsi - który nie przepadał za ryczącymi maszynami nowocześniejszymi od jego trzody. - Ma znaczenie, chcę odliczać, ile zostało mi jeszcze życia. Zwolnij, jedziesz za szybko! - I nic nie pomogło, że wcale szybko nie jechał, jednośladowy pojazd wydawał jej się przerażający i groźny, zbyt głośny w porównaniu do zwinnych mioteł i zbyt odległy w kontekście jej krótkiego życia czarownicy. - Może przejdziemy już do tej do kawy, co? - dodała po chwili, z nutką nadziei wyraźnie dźwięczącą w głosie.
- Prezent? - Zmarszczyła brew w zastanowieniu, nie rozumiejąc zupełnie, co auror miał na myśli. - Jaki prezent?
- Prezent? - Zmarszczyła brew w zastanowieniu, nie rozumiejąc zupełnie, co auror miał na myśli. - Jaki prezent?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
- Widzisz? bo to barany - skwitował i już bez najmniejszych oporów parskając śmiechem. Jakież dziwne było, że ten naturalny gest pełnił tak oczyszczająca funkcję. Niemal namacalnie - Skamander czuł - że ciężka do opisania, lepka gula, własnie usuwa się z pola jego świadomości. Odsłaniała obraz różniący się od ciemnej wizji, którą jeszcze chwilę temu, zdawała się tak wyraźna i rzeczywista. I prawdziwa. Teraz pozostawiała za sobą dziwną, swędząca myśl, którą odganiał pospiesznie, niby natrętną muchę. Czy było to za przyczyną tej niepozornej - zdawać by się mogło - dziewczyny? Malucha, jak miewał tendencję ją nazywać, istotki ciepłej i przynoszącej ze sobą światło, które u wielu już dawno zgasło. Nieczęsto można było spotkać osóbki tak...gromadzące w sobie światło i jako świetliki - roztaczać kojący blask dla tych, którzy zechcieli się im przyglądać.
- Pfff..... - mruknął tylko, prawie lekceważąco wznosząc spojrzenie w górę - Tego jest wciąż za dużo. Dokumenty mnożą dokumenty. Do podpisania jednego, potrzebny kolejny, w który konieczny jest jeszcze jeden, pierdylion pięćdziesiąty....i tak w kółko - potrząsnął głową, starając się uspokoić drgającą, czarną brew. Ukojeniem okazał się ryk silnika, którego szum podkręcił dodając gazu. Zagłuszał w ten sposób narastająca irytację i nagły powrót wcześniejszych rozterek. A nie o to chodziło - Brakuje im złotego środka! - krzyknął przez ramię, by w końcu puścić hamulce i ruszyć do przodu. Jego głos prawdopodobnie porwał pęd wiatru, tak jak śmiech, który pognał wraz z mroźnym wiatrem, który szarpał czarnymi kosmkami włosów.
- A nie widać? - ledwie zauważalnie obrócił twarz, na chwilę tracąc obraz przed sobą. Zatapiał się w jeździe, w rozbrzmiewającym warkocie, w mijanych pojazdach, które co jakiś czas trąbiły, niezadowolone, że wymijał tych bardziej ospałych - Szybciej? To mówiłaś? - może nieco złośliwie, a może z czystej przekory, na kilka sekund rzeczywiście przyśpieszył. Zwolnił jednak kilka chwil później, pozwalając by palce Minnie wbiły się mocniej w jego pierś - Nie zrobiłbym nic, co naraziłoby cię na niebezpieczeństwo - powiedział w końcu miękko, ciepło. Przynajmniej świadomie, pokutując potem ciężkimi wyrzutami - jeśli rzeczywiście przez niego stałaby się jej krzywda. Ale - z motocyklem wiedział jak sobie radzić i na ile mógł pozwolić.
- Za chwilę - mruknął już rozluźniony. Zakręcił w uliczkę, zwalniając jeszcze bardziej i zmniejszając obroty silnikowego warkotu. I musiał powstrzymać cisnący się śmiech, na pytanie - całkowicie niewinne w swej treści.
Wjechał na nieduży podjazd, mijając niepozorny - na pierwszy rzut oka - kawiarniany szyld. Znał miejsce, co jakiś czas zatrzymując się na mocna kawę, która stawiała go na nogi po...biurowym - jak dziś - dniu pracy. Zatrzymał motocykl, stawiając w końcu nogi po obu stronach pojazdu. Odwrócił się do dziewczyny, zatrzymując wzrok na zielonych, niby spokojna toń morska - źrenicach panny McGonagall - Mężczyźni lubią dostawać prezenty. Szczególnie, jeśli dotyczą ślicznych, młodych panienek - mówił poważnie, z niezrozumiała jeszcze troską, przypominając Minnie o męskiej naturze - ...a za takie próby dostaliby ode mnie w pysk - zakończył, przesuwając się na siedzeniu. Wyciągnął ramię, oferując dziewczynie sprawne zejście z harleya.
- Pfff..... - mruknął tylko, prawie lekceważąco wznosząc spojrzenie w górę - Tego jest wciąż za dużo. Dokumenty mnożą dokumenty. Do podpisania jednego, potrzebny kolejny, w który konieczny jest jeszcze jeden, pierdylion pięćdziesiąty....i tak w kółko - potrząsnął głową, starając się uspokoić drgającą, czarną brew. Ukojeniem okazał się ryk silnika, którego szum podkręcił dodając gazu. Zagłuszał w ten sposób narastająca irytację i nagły powrót wcześniejszych rozterek. A nie o to chodziło - Brakuje im złotego środka! - krzyknął przez ramię, by w końcu puścić hamulce i ruszyć do przodu. Jego głos prawdopodobnie porwał pęd wiatru, tak jak śmiech, który pognał wraz z mroźnym wiatrem, który szarpał czarnymi kosmkami włosów.
- A nie widać? - ledwie zauważalnie obrócił twarz, na chwilę tracąc obraz przed sobą. Zatapiał się w jeździe, w rozbrzmiewającym warkocie, w mijanych pojazdach, które co jakiś czas trąbiły, niezadowolone, że wymijał tych bardziej ospałych - Szybciej? To mówiłaś? - może nieco złośliwie, a może z czystej przekory, na kilka sekund rzeczywiście przyśpieszył. Zwolnił jednak kilka chwil później, pozwalając by palce Minnie wbiły się mocniej w jego pierś - Nie zrobiłbym nic, co naraziłoby cię na niebezpieczeństwo - powiedział w końcu miękko, ciepło. Przynajmniej świadomie, pokutując potem ciężkimi wyrzutami - jeśli rzeczywiście przez niego stałaby się jej krzywda. Ale - z motocyklem wiedział jak sobie radzić i na ile mógł pozwolić.
- Za chwilę - mruknął już rozluźniony. Zakręcił w uliczkę, zwalniając jeszcze bardziej i zmniejszając obroty silnikowego warkotu. I musiał powstrzymać cisnący się śmiech, na pytanie - całkowicie niewinne w swej treści.
Wjechał na nieduży podjazd, mijając niepozorny - na pierwszy rzut oka - kawiarniany szyld. Znał miejsce, co jakiś czas zatrzymując się na mocna kawę, która stawiała go na nogi po...biurowym - jak dziś - dniu pracy. Zatrzymał motocykl, stawiając w końcu nogi po obu stronach pojazdu. Odwrócił się do dziewczyny, zatrzymując wzrok na zielonych, niby spokojna toń morska - źrenicach panny McGonagall - Mężczyźni lubią dostawać prezenty. Szczególnie, jeśli dotyczą ślicznych, młodych panienek - mówił poważnie, z niezrozumiała jeszcze troską, przypominając Minnie o męskiej naturze - ...a za takie próby dostaliby ode mnie w pysk - zakończył, przesuwając się na siedzeniu. Wyciągnął ramię, oferując dziewczynie sprawne zejście z harleya.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Roześmiała się również, wtórując aurorowi, nie miała najmniejszych wątpliwości - to były barany. Choć tak naprawdę nie powinno ich to śmieszyć, a smucić, ci ludzie trzymali w swoich rękach całe ministerstwo. A kiedy stadu przewodzi baran, nie pasterz, stado daleko nie zajdzie - tak stanowił przykry porządek wszechrzeczy. Niestety. Siedząc za jego plecami nie mogła dostrzec cienia zmartwienia, który wciąż go trapił, ale mogła się domyśleć, że gdyby ujrzała jego twarz - ujrzałaby również ten smutek. Nadchodziły naprawdę ciężkie czasy, czasy zbliżające ich, zdawałoby się, do kolejnej wojny i chwili wyboru. Czasy poświęcenia - na które oni, członkowie Zakonu Feniksa, godzili się dobrowolnie przed innymi. Czuła na sobie ten ciężar, wiedziała, że to nie była zabawa. To była walka, którą już podjęli i którą musieli kontynuować.
- Jeśli pisanie jest dla ciebie za trudne, Sam, możesz przynieść do mnie te dokumenty - westchnęła, bo też ile mogło jej zająć wypełnienie tych dokumentów - godzinę? Zostać godzinę po pracy, żaden problem, jeśli tylko to pomoże pozostać dokumentacji być pełną. Nie znała się za dobrze na kwitach uzupełnianych przez biuro aurorów, a w każdym razie niewiele ponad to, z czym spotykała się we własnej pracy. Aurorom zdarzało się przecież stykać z wilkołakami. - Zrobię to za ciebie - W bardziej komfortowych warunkach zapewne wzruszyłaby ramionami jakby na potwierdzenie, że jej propozycja nie jest dla niej żadnym wyrzeczeniem. Mogła to zrobić, bo trzeba było to zrobić - i zrobiłaby to z nie większą i nie mniejszą chęcią, niż jak umyła zęby. Jeśli coś musiało być zrobione, trzeba to było po prostu zrobić, a Minerwa i tak nie miała do roboty nic ciekawszego; zapewne spożytkowałaby ten czas na czytanie książki - ale przecież zostanie jej na to jeszcze cały wieczór. Objęła Samuela ramionkami mocniej, przylgnęła do niego ciałem i podparła podbródek o jego ramię, czując, jak wiatr porywa jej włosy. Spojrzała w bok, pod wpływem prędkości drzewa zaczynały się rozmywać. Bała się, gdyby myślała racjonalnie, słowa Samuela z pewnością by ją uspokoiły - bo wiedziała przecież, że auror nigdy nie zrobiłby nic, co naraziłoby ją na niebezpieczeństwo. Jednocześnie, życie wśród czarodziejów oduczyły ją wiary w mugolską technologię, pośród której się wychowała... i już nie do końca jej ufała. Wiedziała, że bywała zawodna. - Wolniej, mówiłam!!! - krzyknęła mu przez ramię prosto do ucha, co sił, a sił miała w głosie sporo, regularnie wszak ćwiczyła najtrudniejsze transmutacyjne inkantacje, błędnie sądząc, że Samuel naprawdę jej nie usłyszał.
Dopiero spokój i rozluźnienie, jakimi epatował Samuel, zaczynały ją uspokajać. Nie miała go za kogoś, kto był lekkomyślny, a skoro był tak pewien swoich umiejętności - czy nie mogła mu zaufać? Ba, tę pewność potwierdzała droga, którą płynęli przez ulice - delikatnie, bez wertepów i unikając innych mugolskich maszyn. Uniosła wzrok na kawiarniany szyld, pod który w końcu zajechali, niezbyt bystrze: nie wiedziała, gdzie była, zajechali w część Londynu, której nie znała dobrze. Jej oczy otworzyły się jednak szerzej, okrągłe niczym dwa księżyce błyszczące na niebie, wielkie, nieświadome, naiwnie nierozumiejące.
- Wciąż nie rozumiem - odparła, mrugając trzykrotnie w zakłopotaniu. Bo była to dla niej sytuacja nowa, niepowtarzalna - kiedy inni rozumieli coś, czego ona pojąć nie potrafiła. - Sugerujesz, że mogliby chcieć mnie okraść? - rzuciła podejrzliwie, bo coś się tutaj nie kleiło, lecz ujęła wyciągnięte ramię Sama i z jego pomocą zeskoczyła z motoru. Uf, stopy na twardej ziemi - od razu pewniej! Jeśli prędkość, to tylko na miotle, Sam.
- Jeśli pisanie jest dla ciebie za trudne, Sam, możesz przynieść do mnie te dokumenty - westchnęła, bo też ile mogło jej zająć wypełnienie tych dokumentów - godzinę? Zostać godzinę po pracy, żaden problem, jeśli tylko to pomoże pozostać dokumentacji być pełną. Nie znała się za dobrze na kwitach uzupełnianych przez biuro aurorów, a w każdym razie niewiele ponad to, z czym spotykała się we własnej pracy. Aurorom zdarzało się przecież stykać z wilkołakami. - Zrobię to za ciebie - W bardziej komfortowych warunkach zapewne wzruszyłaby ramionami jakby na potwierdzenie, że jej propozycja nie jest dla niej żadnym wyrzeczeniem. Mogła to zrobić, bo trzeba było to zrobić - i zrobiłaby to z nie większą i nie mniejszą chęcią, niż jak umyła zęby. Jeśli coś musiało być zrobione, trzeba to było po prostu zrobić, a Minerwa i tak nie miała do roboty nic ciekawszego; zapewne spożytkowałaby ten czas na czytanie książki - ale przecież zostanie jej na to jeszcze cały wieczór. Objęła Samuela ramionkami mocniej, przylgnęła do niego ciałem i podparła podbródek o jego ramię, czując, jak wiatr porywa jej włosy. Spojrzała w bok, pod wpływem prędkości drzewa zaczynały się rozmywać. Bała się, gdyby myślała racjonalnie, słowa Samuela z pewnością by ją uspokoiły - bo wiedziała przecież, że auror nigdy nie zrobiłby nic, co naraziłoby ją na niebezpieczeństwo. Jednocześnie, życie wśród czarodziejów oduczyły ją wiary w mugolską technologię, pośród której się wychowała... i już nie do końca jej ufała. Wiedziała, że bywała zawodna. - Wolniej, mówiłam!!! - krzyknęła mu przez ramię prosto do ucha, co sił, a sił miała w głosie sporo, regularnie wszak ćwiczyła najtrudniejsze transmutacyjne inkantacje, błędnie sądząc, że Samuel naprawdę jej nie usłyszał.
Dopiero spokój i rozluźnienie, jakimi epatował Samuel, zaczynały ją uspokajać. Nie miała go za kogoś, kto był lekkomyślny, a skoro był tak pewien swoich umiejętności - czy nie mogła mu zaufać? Ba, tę pewność potwierdzała droga, którą płynęli przez ulice - delikatnie, bez wertepów i unikając innych mugolskich maszyn. Uniosła wzrok na kawiarniany szyld, pod który w końcu zajechali, niezbyt bystrze: nie wiedziała, gdzie była, zajechali w część Londynu, której nie znała dobrze. Jej oczy otworzyły się jednak szerzej, okrągłe niczym dwa księżyce błyszczące na niebie, wielkie, nieświadome, naiwnie nierozumiejące.
- Wciąż nie rozumiem - odparła, mrugając trzykrotnie w zakłopotaniu. Bo była to dla niej sytuacja nowa, niepowtarzalna - kiedy inni rozumieli coś, czego ona pojąć nie potrafiła. - Sugerujesz, że mogliby chcieć mnie okraść? - rzuciła podejrzliwie, bo coś się tutaj nie kleiło, lecz ujęła wyciągnięte ramię Sama i z jego pomocą zeskoczyła z motoru. Uf, stopy na twardej ziemi - od razu pewniej! Jeśli prędkość, to tylko na miotle, Sam.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Błogosławieni nieświadomi...
Czasy były tak niespokojne, że o nieświadomość czającego się w londyńskiej mgle zagrożenia - raczej było trudno. jeśli jednak umysł był odporny na napływającą wiedzę - cóż błogosławieni, bo ciężar tej świadomości był coraz bardziej wyczuwalny. Szczególnie dla tych otwarcie stających po jednej z coraz silniej malujących się stron. Podziały nie były czymś, co mogłoby pomóc czarodziejskiej społeczności, zwiastując pogrom na miarę mugolskich wojen...
- Samo pisanie nie jest złe - mówił szybko, przechylając głowę na bok - zależy co muszę pisać - nigdy nie mówił, że zdarzało mu się pisywać niezobowiązujące teksty, gdzieś w na luźnych kartkach, rzucanych na poczet "szuflady" - I nie martw się, od podobnych obowiązków mamy kursantów - zaśmiał się krótko, unikając zbyt gwałtownego haustu powietrza podczas jazdy. Jeśli miał wybór, wolał pójść w teren, biorąc nawet podwójną wartę, byleby uniknąć niepotrzebnej dokumentacji. Niestety, nieszczęśliwie, nawet jego dopadała biurokracja.
- Nie będę się Tobą wyręczać Mal...Minnie - zakończył westchnieniem. Jeśli już musiał komuś oddać dokumenty do przerobienia, wolał, by młodsi stażem kursanci...nabierali wprawy. Swoista tradycja, którą kontynuował od czasu..gdy to jemu rzucali podobne zadania. Z nienawistnym wzrokiem wypełniał druczki. Na szczęście szybko przekonano się, ze jego bazgroły nie nadawały się do większych celów. Przynajmniej nie tak dobrze, jak jego zdolności wykorzystywane bardziej w praktyce.
Drobne dłonie McGonagall zacisnęły się mocniej i Samuel poczuł przyjemne ciepło bijące z jej ciała. Minnie miała rzeczywiście zdolność przekazywania ciepła, które przeganiała rosnący cień zatracenia, w którym tak wiele osób ostatnio tonęło. Nawet Samuel czuł zaciskające się na nim więzy. Na szczęście, wciąż był w stanie się im opierać. Z drobną pomocą bijącego z niektórych światła.
Zaśmiał się powtórnie, gdy tuż przy uchu rozbrzmiał dźwięk prośby. Zaszumiało mu lekko, ale pęd wiatru wybił większość siły głosu. I wbrew własnym przypuszczeniom, był coraz spokojniejszy.
Jazda motorem miała ciekawą właściwość. Możliwe, ze było to związane z wiatrem, albo poczuciem wolności, które się odczuwało. A może działało tu jeszcze coś więcej, związanego bardziej z oczyszczającą formą ciszy, wcale nie związanej z głosami i szumem. Dlatego zatrzymywał się niedaleko kawiarni z rosnącym poczuciem lekkości. I rozbawienia, gdy w końcu mógł spojrzeć w zarumienioną zakłopotaniem, twarz Minnie - Tak, mogliby cię okraść - pociągnął delikatnie Minnie, wciąż podtrzymując ją za ramię. Zabrał kluczyki od motoru i schował je bezpiecznie do kieszeni, tuż obok paczki papierosów - przykładowo z pocałunku - odwrócił głowę, spoglądając wciąż w jasne źrenice dziewczyny - Wiesz, ze możesz na mnie liczyć, prawda? - zakończył jakoś dziwnie poważniej, a w jego spojrzeniu, można było doszukać się troski. Odwrócił jednak szybko wzrok, by poprowadzić swoją małą przyjaciółkę do wejścia kawiarni już z daleka wyczuwając znajomy, pobudzający aromat kawy.
Czasy były tak niespokojne, że o nieświadomość czającego się w londyńskiej mgle zagrożenia - raczej było trudno. jeśli jednak umysł był odporny na napływającą wiedzę - cóż błogosławieni, bo ciężar tej świadomości był coraz bardziej wyczuwalny. Szczególnie dla tych otwarcie stających po jednej z coraz silniej malujących się stron. Podziały nie były czymś, co mogłoby pomóc czarodziejskiej społeczności, zwiastując pogrom na miarę mugolskich wojen...
- Samo pisanie nie jest złe - mówił szybko, przechylając głowę na bok - zależy co muszę pisać - nigdy nie mówił, że zdarzało mu się pisywać niezobowiązujące teksty, gdzieś w na luźnych kartkach, rzucanych na poczet "szuflady" - I nie martw się, od podobnych obowiązków mamy kursantów - zaśmiał się krótko, unikając zbyt gwałtownego haustu powietrza podczas jazdy. Jeśli miał wybór, wolał pójść w teren, biorąc nawet podwójną wartę, byleby uniknąć niepotrzebnej dokumentacji. Niestety, nieszczęśliwie, nawet jego dopadała biurokracja.
- Nie będę się Tobą wyręczać Mal...Minnie - zakończył westchnieniem. Jeśli już musiał komuś oddać dokumenty do przerobienia, wolał, by młodsi stażem kursanci...nabierali wprawy. Swoista tradycja, którą kontynuował od czasu..gdy to jemu rzucali podobne zadania. Z nienawistnym wzrokiem wypełniał druczki. Na szczęście szybko przekonano się, ze jego bazgroły nie nadawały się do większych celów. Przynajmniej nie tak dobrze, jak jego zdolności wykorzystywane bardziej w praktyce.
Drobne dłonie McGonagall zacisnęły się mocniej i Samuel poczuł przyjemne ciepło bijące z jej ciała. Minnie miała rzeczywiście zdolność przekazywania ciepła, które przeganiała rosnący cień zatracenia, w którym tak wiele osób ostatnio tonęło. Nawet Samuel czuł zaciskające się na nim więzy. Na szczęście, wciąż był w stanie się im opierać. Z drobną pomocą bijącego z niektórych światła.
Zaśmiał się powtórnie, gdy tuż przy uchu rozbrzmiał dźwięk prośby. Zaszumiało mu lekko, ale pęd wiatru wybił większość siły głosu. I wbrew własnym przypuszczeniom, był coraz spokojniejszy.
Jazda motorem miała ciekawą właściwość. Możliwe, ze było to związane z wiatrem, albo poczuciem wolności, które się odczuwało. A może działało tu jeszcze coś więcej, związanego bardziej z oczyszczającą formą ciszy, wcale nie związanej z głosami i szumem. Dlatego zatrzymywał się niedaleko kawiarni z rosnącym poczuciem lekkości. I rozbawienia, gdy w końcu mógł spojrzeć w zarumienioną zakłopotaniem, twarz Minnie - Tak, mogliby cię okraść - pociągnął delikatnie Minnie, wciąż podtrzymując ją za ramię. Zabrał kluczyki od motoru i schował je bezpiecznie do kieszeni, tuż obok paczki papierosów - przykładowo z pocałunku - odwrócił głowę, spoglądając wciąż w jasne źrenice dziewczyny - Wiesz, ze możesz na mnie liczyć, prawda? - zakończył jakoś dziwnie poważniej, a w jego spojrzeniu, można było doszukać się troski. Odwrócił jednak szybko wzrok, by poprowadzić swoją małą przyjaciółkę do wejścia kawiarni już z daleka wyczuwając znajomy, pobudzający aromat kawy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Czy kursanci naprawdę nie mają ważniejszych zajęć? - Skrzywiła się z lekkim niesmakiem, mieli strzec czarodziejskiego świata, ścigać czarnoksiężników nielegalnie korzystających z czarnej magii, mieli być tarczą, ludźmi godnymi zaufania, tymczasem zajmowali się uzupełnianiem papierów po starszych kolegach. - Naprawdę mogę to zrobić, Sam - poskarżyła się w porywie oburzenia, wodząc za nim spojrzeniem; przecież dla niej to żaden problem, posiedzi - chwilę, może dwie, oszczędzi nerwów jemu i czasu rekrutom, a koniec końców praca będzie odrobiona dobrze i wszyscy będą zadowoleni.
Łypnęła niebezpiecznie okiem słysząc Mal..., naprawdę tego nie lubiła - czuła się jak dziecko, którym już przecież nie była i nie mogła pozbyć się wrażenia, że właśnie za dziecko ma ją Samuel. Maluchem może być brzdąc, dziecko, ewentualnie samochód, ona była czarownicą, młodą, zdolną, wbrew pozorom utalentowaną. Miała w sobie moc, którą pilnie pielęgnowała, pragnąc dojść pewnego dnia do perfekcji. Pragnąc pewnego dnia zostać kimś. Chciała, żeby zaczęto traktować ją poważnie, przyjazny uśmiech nie oznaczał przecież, że była nikim, kim należało zaprzątać sobie głowę. Była też kobietą - a to określenie całkowicie pozbawiało ją jakichkolwiek atrybutów płciowych, co też niekoniecznie jej odpowiadało. Na szczęście - na jego szczęście - Samuel poprawił się i użył jej prawdziwego imienia. Wyraz jej twarzy tylko lekko złagodniał, kiedy na jego języku znów pojawił się temat kradzieży, uniosła lekko jedną brew, przyglądając się mu podejrzliwie - początkowo znów zupełnie nic nie rozumiejąc. Po co ktokolwiek mógłby chcieć ją okraść? A co dopiero - po co ktokolwiek z ministerstwa mógłby chcieć ją okraść?
Kiedy jednak dokończył swoją wypowiedź, przez chwilę przeglądałam się Samuelowi bez wyrazu. Okraść z pocałunku - to dobre, kto i po co miałby robić takie rzeczy? Przecież ludzie nie byli zwierzętami wypuszczonymi z klatek, potrafili nad sobą panować - mężczyźni również! Stojąc więc tak przed Samuelem, wpatrując się w jego skupione oczy, po krótkiej chwili parsknęła głośnym śmiechem, przerywając ten kontakt. A śmiech był szczery, nie szyderczy, a ciepły, perlisty i wyraźnie rozbawiony, nie była kobietą, o którą bili się mężczyźni i kto jak kto, ale ktoś, kto nazywał ją maluchem, powinien to wiedzieć. Wciąż się śmiejąc, uwiesiła się na ramieniu zatroskanego Samuela, dając mu się odprowadzić do kawiarni.
- Oczywiście, że wiem, że mogę na ciebie liczyć - zapewniła go wciąż śmiejącym się głosem, bo wiedziała. Wiedziała, że gdyby wpadła w jakiekolwiek tarapaty, mogła liczyć na Samuela Skamandera, który w jej obronie prawdopodobnie zrobiłby wszystko, a jeśli nie wszystko, to przynajmniej bardzo dużo. Ale przecież takiej potrzeby nie było. I wierzyła, że jeszcze długo jej nie będzie. I choć sposób, w jaki ją o tym zapewnił, wciąż budził jej rozbawieniu, w sercu poczuła coś ciepłego, wibrującą otuchę, radość z tego, że stała obok przyjaciela - bo za takiego miała Samuela. Wspaniałego, oddanego i bardzo walecznego przyjaciela, dzięki któremu wszędzie i zawsze mogła czuć się bezpiecznie.
- Dziękuję, Sam - szepnęła cicho, nim zniknęli w wejściu do kawiarni.
/zt x2
Łypnęła niebezpiecznie okiem słysząc Mal..., naprawdę tego nie lubiła - czuła się jak dziecko, którym już przecież nie była i nie mogła pozbyć się wrażenia, że właśnie za dziecko ma ją Samuel. Maluchem może być brzdąc, dziecko, ewentualnie samochód, ona była czarownicą, młodą, zdolną, wbrew pozorom utalentowaną. Miała w sobie moc, którą pilnie pielęgnowała, pragnąc dojść pewnego dnia do perfekcji. Pragnąc pewnego dnia zostać kimś. Chciała, żeby zaczęto traktować ją poważnie, przyjazny uśmiech nie oznaczał przecież, że była nikim, kim należało zaprzątać sobie głowę. Była też kobietą - a to określenie całkowicie pozbawiało ją jakichkolwiek atrybutów płciowych, co też niekoniecznie jej odpowiadało. Na szczęście - na jego szczęście - Samuel poprawił się i użył jej prawdziwego imienia. Wyraz jej twarzy tylko lekko złagodniał, kiedy na jego języku znów pojawił się temat kradzieży, uniosła lekko jedną brew, przyglądając się mu podejrzliwie - początkowo znów zupełnie nic nie rozumiejąc. Po co ktokolwiek mógłby chcieć ją okraść? A co dopiero - po co ktokolwiek z ministerstwa mógłby chcieć ją okraść?
Kiedy jednak dokończył swoją wypowiedź, przez chwilę przeglądałam się Samuelowi bez wyrazu. Okraść z pocałunku - to dobre, kto i po co miałby robić takie rzeczy? Przecież ludzie nie byli zwierzętami wypuszczonymi z klatek, potrafili nad sobą panować - mężczyźni również! Stojąc więc tak przed Samuelem, wpatrując się w jego skupione oczy, po krótkiej chwili parsknęła głośnym śmiechem, przerywając ten kontakt. A śmiech był szczery, nie szyderczy, a ciepły, perlisty i wyraźnie rozbawiony, nie była kobietą, o którą bili się mężczyźni i kto jak kto, ale ktoś, kto nazywał ją maluchem, powinien to wiedzieć. Wciąż się śmiejąc, uwiesiła się na ramieniu zatroskanego Samuela, dając mu się odprowadzić do kawiarni.
- Oczywiście, że wiem, że mogę na ciebie liczyć - zapewniła go wciąż śmiejącym się głosem, bo wiedziała. Wiedziała, że gdyby wpadła w jakiekolwiek tarapaty, mogła liczyć na Samuela Skamandera, który w jej obronie prawdopodobnie zrobiłby wszystko, a jeśli nie wszystko, to przynajmniej bardzo dużo. Ale przecież takiej potrzeby nie było. I wierzyła, że jeszcze długo jej nie będzie. I choć sposób, w jaki ją o tym zapewnił, wciąż budził jej rozbawieniu, w sercu poczuła coś ciepłego, wibrującą otuchę, radość z tego, że stała obok przyjaciela - bo za takiego miała Samuela. Wspaniałego, oddanego i bardzo walecznego przyjaciela, dzięki któremu wszędzie i zawsze mogła czuć się bezpiecznie.
- Dziękuję, Sam - szepnęła cicho, nim zniknęli w wejściu do kawiarni.
/zt x2
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
/z Ministerstwa
W atrium było duszno, tłoczno i nieprzyjemnie. W ogóle sytuacja nie do pozazdroszczenia przez kogokolwiek. Tematy, które były poruszane podczas referendum, były po prostu przykre. I nie do zaakceptowania. Cieszyłem się tylko, że udało nam się w miarę sprawnie zagłosować, a potem opuścić to okropne miejsce. Pełne ludzkiej zawiści. Cały czas trzymałem Lyrę za rękę w obawie, że coś jej się stanie. Nie wyglądała dobrze. Bledsza niż zwykle, bardziej roztrzęsiona. Miałem nadzieję, że świeże powietrze dobrze jej zrobi. Dopytałem, czy na pewno chce iść gdziekolwiek, bo może wolałaby udać się prosto do domu. Skoro zapewniła mnie, że spacer jej pomoże, to nie chciałem się kłócić; w końcu zależało mi na jej dobrym samopoczuciu. Było chłodno, wiatr jednak nie był zbyt silny, a i padać przestało. Raczej siąpiło. Dobrze, że czarodzieje byli bardziej odporni na choroby niż mugole, to nie musiałem się aż tak obawiać o nasze zdrowie. Mogliśmy spokojnie iść tymi wszystkimi mokrymi chodnikami i uliczkami, aż dotarliśmy do parku.
O tej porze roku nie wyglądał zbyt zachęcająco, ale zawsze to jakiś pas zieleni. Trochę ubrudzonej dogorywającym śniegiem oraz błotem, ale to nic. Nie liczyłem na nic spektakularnego po wyjściu z Ministerstwa Magii. To był Londyn, miasto tętniące życiem, a nie obrzeża Norfolk. Więcej tu było murów, betonu, ulic i budynków niż parków czy zielonych krajobrazów. Dobrze było czasem się przejść po stolicy, ale nigdy nie powiedziałbym, że mi się tu podobało.
- Jak się czujesz? Lepiej? – spytałem po kilkuminutowej wędrówce. Szedłem wolno rozglądając się na boki; nie spieszyło nam się nigdzie. Gdzieniegdzie mijali nas ludzie, ale raczej się gdzieś spieszyli niż zażywali relaksacyjnego dotlenienia mózgu. Mocno się starałem nie myśleć już o tym, co było za nami; o tej politycznej zawierusze. Może dało się odratować to nieszczęsne popołudnie?
W atrium było duszno, tłoczno i nieprzyjemnie. W ogóle sytuacja nie do pozazdroszczenia przez kogokolwiek. Tematy, które były poruszane podczas referendum, były po prostu przykre. I nie do zaakceptowania. Cieszyłem się tylko, że udało nam się w miarę sprawnie zagłosować, a potem opuścić to okropne miejsce. Pełne ludzkiej zawiści. Cały czas trzymałem Lyrę za rękę w obawie, że coś jej się stanie. Nie wyglądała dobrze. Bledsza niż zwykle, bardziej roztrzęsiona. Miałem nadzieję, że świeże powietrze dobrze jej zrobi. Dopytałem, czy na pewno chce iść gdziekolwiek, bo może wolałaby udać się prosto do domu. Skoro zapewniła mnie, że spacer jej pomoże, to nie chciałem się kłócić; w końcu zależało mi na jej dobrym samopoczuciu. Było chłodno, wiatr jednak nie był zbyt silny, a i padać przestało. Raczej siąpiło. Dobrze, że czarodzieje byli bardziej odporni na choroby niż mugole, to nie musiałem się aż tak obawiać o nasze zdrowie. Mogliśmy spokojnie iść tymi wszystkimi mokrymi chodnikami i uliczkami, aż dotarliśmy do parku.
O tej porze roku nie wyglądał zbyt zachęcająco, ale zawsze to jakiś pas zieleni. Trochę ubrudzonej dogorywającym śniegiem oraz błotem, ale to nic. Nie liczyłem na nic spektakularnego po wyjściu z Ministerstwa Magii. To był Londyn, miasto tętniące życiem, a nie obrzeża Norfolk. Więcej tu było murów, betonu, ulic i budynków niż parków czy zielonych krajobrazów. Dobrze było czasem się przejść po stolicy, ale nigdy nie powiedziałbym, że mi się tu podobało.
- Jak się czujesz? Lepiej? – spytałem po kilkuminutowej wędrówce. Szedłem wolno rozglądając się na boki; nie spieszyło nam się nigdzie. Gdzieniegdzie mijali nas ludzie, ale raczej się gdzieś spieszyli niż zażywali relaksacyjnego dotlenienia mózgu. Mocno się starałem nie myśleć już o tym, co było za nami; o tej politycznej zawierusze. Może dało się odratować to nieszczęsne popołudnie?
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyszli z ministerstwa prosto na szarą, londyńską ulicę skąpaną w wiosennej mżawce. Lyra uświadomiła sobie wtedy, że po ponad dwóch miesiącach w Norfolk naprawdę zaczęła odzwyczajać się od miejskiego życia i powracać raczej do przyzwyczajeń z tego dawnego, z dala od dużych skupisk ludzkich. Oczywiście, co jakiś czas bywała w Londynie w różnych sprawach, na przykład odwiedzając swoją podmiejską pracownię, ale nie spędzała tu już całego swojego czasu, jak wtedy, kiedy mieszkała u Garretta. Trochę więc odzwyczaiła się od wszechobecnego gwaru, ale zarazem nie był on dla niej czymś zupełnie nowym, jak wtedy, kiedy po skończeniu szkoły zamieszkała u brata.
W porównaniu z dusznym i jeszcze bardziej zatłoczonym atrium londyńska ulica wydawała się jednak czymś wspaniałym. Lyra wciągnęła chłodne, rześkie powietrze, czując, jak od razu zaczyna czuć się przytomniej, chociaż wciąż trzymała męża za rękę, początkowo nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Oboje wyglądali dość staroświecko po mugolskiej stronie miasta, ale ich ubrania nie były aż tak jawnie czarodziejskie, by zwrócić niepotrzebną uwagę. W końcu dotarli do Hyde Parku, w którym Lyra czasami lubiła latem i wczesną jesienią rysować, więc dość dobrze znała to miejsce. O tej porze roku nie wyglądał tak pięknie, jak w lecie. Nadal brakowało tutaj zieleni, spod niedawno roztopionego śniegu dopiero co zaczynały wyzierać pierwsze źdźbła trawy. Było też spokojniej, bo latem więcej ludzi przychodziło tu spacerować.
- Tak, jest lepiej. Dziękuję – powiedziała, zadzierając głowę do góry i uśmiechając się do niego. – Chyba każde miejsce w Londynie jest teraz lepsze niż atrium... Zresztą, tak dawno tutaj nie byłam! Kiedyś lubiłam tutaj malować, jak Pokątna dawała mi się we znaki – wyjaśniła mu, wspominając te dawne czasy, kiedy jeszcze nie byli zaręczeni i widywali się na Pokątnej, gdy malowała tam. Nie chciała już rozmawiać o przykrych sprawach, jak referendum, dlatego zmieniła temat na znacznie przyjemniejszy. – Pamiętasz jeszcze, jak pierwszy raz przyszedłeś do mnie? Smuciłam się, że niechcący złamałam ulubiony pędzel, a ty kilka dni później przyszedłeś do mnie z nowym kompletem. Byłam wtedy... tak bardzo zaskoczona.
Travers bardzo ją wtedy zadziwił, ale i ucieszyło ją, że nie tylko się zainteresował i rozmawiał z nią, ale też przyniósł jej taki podarunek, chociaż wcale nie musiał. Ścisnęła nieco mocniej jego rękę, niemal widząc to przed sobą; zatłoczoną Pokątną, swoją sztalugę, porozrzucane na ziemi stare pędzle... i jego, uśmiechniętego i z dołeczkami w policzkach, gdy podszedł do niej.
Wtedy jednak, kiedy przechodzili właśnie obok kępy krzaków, usłyszała dobiegające z nich dziwne popiskiwanie.
- Słyszałeś to? – zapytała swojego męża, zatrzymując się odruchowo. Znowu to usłyszała, coś jakby ciche miauczenie dobywające się spod krzaka, obok którego stali. Lyra puściła rękę Glaucusa i przykucnęła, po czym nagle zobaczyła ruch, a po chwili spod najniższej gałęzi krzewu spojrzały na nią zielone, kocie oczy drobnej, czarno-biało-rudej istotki. – To kot! – powiedziała z zachwytem, jednak wystraszony kociak wciąż kulił się w swojej kryjówce, tylko patrząc na przybyszów.
W porównaniu z dusznym i jeszcze bardziej zatłoczonym atrium londyńska ulica wydawała się jednak czymś wspaniałym. Lyra wciągnęła chłodne, rześkie powietrze, czując, jak od razu zaczyna czuć się przytomniej, chociaż wciąż trzymała męża za rękę, początkowo nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Oboje wyglądali dość staroświecko po mugolskiej stronie miasta, ale ich ubrania nie były aż tak jawnie czarodziejskie, by zwrócić niepotrzebną uwagę. W końcu dotarli do Hyde Parku, w którym Lyra czasami lubiła latem i wczesną jesienią rysować, więc dość dobrze znała to miejsce. O tej porze roku nie wyglądał tak pięknie, jak w lecie. Nadal brakowało tutaj zieleni, spod niedawno roztopionego śniegu dopiero co zaczynały wyzierać pierwsze źdźbła trawy. Było też spokojniej, bo latem więcej ludzi przychodziło tu spacerować.
- Tak, jest lepiej. Dziękuję – powiedziała, zadzierając głowę do góry i uśmiechając się do niego. – Chyba każde miejsce w Londynie jest teraz lepsze niż atrium... Zresztą, tak dawno tutaj nie byłam! Kiedyś lubiłam tutaj malować, jak Pokątna dawała mi się we znaki – wyjaśniła mu, wspominając te dawne czasy, kiedy jeszcze nie byli zaręczeni i widywali się na Pokątnej, gdy malowała tam. Nie chciała już rozmawiać o przykrych sprawach, jak referendum, dlatego zmieniła temat na znacznie przyjemniejszy. – Pamiętasz jeszcze, jak pierwszy raz przyszedłeś do mnie? Smuciłam się, że niechcący złamałam ulubiony pędzel, a ty kilka dni później przyszedłeś do mnie z nowym kompletem. Byłam wtedy... tak bardzo zaskoczona.
Travers bardzo ją wtedy zadziwił, ale i ucieszyło ją, że nie tylko się zainteresował i rozmawiał z nią, ale też przyniósł jej taki podarunek, chociaż wcale nie musiał. Ścisnęła nieco mocniej jego rękę, niemal widząc to przed sobą; zatłoczoną Pokątną, swoją sztalugę, porozrzucane na ziemi stare pędzle... i jego, uśmiechniętego i z dołeczkami w policzkach, gdy podszedł do niej.
Wtedy jednak, kiedy przechodzili właśnie obok kępy krzaków, usłyszała dobiegające z nich dziwne popiskiwanie.
- Słyszałeś to? – zapytała swojego męża, zatrzymując się odruchowo. Znowu to usłyszała, coś jakby ciche miauczenie dobywające się spod krzaka, obok którego stali. Lyra puściła rękę Glaucusa i przykucnęła, po czym nagle zobaczyła ruch, a po chwili spod najniższej gałęzi krzewu spojrzały na nią zielone, kocie oczy drobnej, czarno-biało-rudej istotki. – To kot! – powiedziała z zachwytem, jednak wystraszony kociak wciąż kulił się w swojej kryjówce, tylko patrząc na przybyszów.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Hyde Park
Szybka odpowiedź