Hyde Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Hyde Park
Hyde Park tętni życiem od świtu do późnego wieczoru, a czasem i dłużej, niezależnie od pory roku. To jeden z najbardziej znanych parków w Londynie zarówno wśród mugoli, jak i czarodziejów, między innymi z powodu regularnie organizowanych w nim koncertów czy też innych wydarzeń kulturalnych. Wiele osób właśnie tutaj spędza przerwę na lunch wraz ze znajomymi, a w wolne popołudnia dla relaksu poświęca się różnorakiej aktywności fizycznej. W Hyde Parku z łatwością można wdać się w niezobowiązującą dyskusję z osobą, z którą dzieli się ławkę, wypoczywa na zielonych połaciach soczyście zielonej trawy - w końcu to doskonałe miejsce do przypadkowych spotkań na świeżym powietrzu. Jednak na co dzień przez park tłumy londyńczyków zmierzają pośpiesznym krokiem do pracy, lub pragną jak najszybciej dostać się do domów po skończonej zmianie.
Całkiem spokojne spotkanie dwóch kobiet zostało przerwane przez zajście gdzieś obok. Prudence odwróciła się w stronę ławki, przy której znajdowali się funkcjonariusze. Zamarła na moment. Nie powinno jej tu być. Nie sądziła, że takie wizyty są aż tak ryzykowne. Spanikowała. Zaczęła rozglądać się na boki, musiała stąd uciec jak najszybciej. Jej ród nie był tu mile widziany, do tego nie miała zarejestrowanej różdżki. Starcie z Czarodziejską Policją nie było najlepszym pomysłem. Nie wśród tylu ludzi. Musiała zrobić coś innego. Najlepiej uciec stąd niezauważenie. Odruchowo sięgnęła po różdżkę, ona gwarantowała jej bezpieczeństwo. Wzrok swój skierowała na Ronję, jakby szukając rozwiązania.
Dobrze, że akurat wstawały. Grunt, to nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Chciała zareagować, miała ochotę podejść do nich i pomóc tym nieszczęśnikom. Gdyby ona znajdowała się na jego miejscu, liczyłaby na to, że ktoś się za nią wstawi. Czy powinna ryzykować? Wiele myśli teraz pojawiało się w jej głowie. Ona i Ronja powinny sobie z nimi poradzić. Wtedy też przebiegł obok jeden z zatrzymanych wcześniej mężczyzn, wypuścili go. Tylko, co z tym drugim? Jego sytuacja nie wyglądała na najlepszą. Wzięła głęboki oddech, przymknęła na chwilę oczy, pomagało jej to w rozjaśnieniu myśli. Czy powinna uciec stąd niczym szczur? Nie wstawiając się za nim. Z drugiej strony nie chciała znaleźć się na jego miejscu.
-Zdaję sobie z tego sprawę, ale jak to o mnie świadczy? Powinnam mu pomóc. - widać po niej było, że nie jest zadowolona z takiego obrotu sytuacji. Czas najwyższy nieco bardziej się zaangażować, by nie dopuszczać do takich napaści. Musi się zainteresować Zakonem, żeby móc chronić tych wszystkich biednych ludzi. Przeniosła wzrok ponownie na zatrzymanego czarodzieja. Był zestresowany, widać było, że się coraz bardziej denerwuje. Nie mogła jednak sobie pozwolić na taką niesubordynację. Musiała się stąd, jak najszybciej ewakuować, bez wzbudzania podejrzeń. Jej kuzyn był ścigany listem gończym, gdyby dowiedzieli się kim jest.. miałaby przesrane. Czas wrócić do domu, chociaż nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy,
-Wiem, ale okropnie mnie to zabolało, nie można akceptować takich zachowań.. - Ruszyła wraz z towarzyszką w stronę wyjścia. Szła raczej wolnym krokiem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Widziała, że również Fancourt czuje dyskomfort. Zresztą chyba każdy zareagowałby ponownie. Najpierw ten list,a teraz na własne oczy widziała nadużywanie władzy. Nie powinni pozwalać na takie zachowanie. Szczególnie, że w przypadku tych, którzy nie urodzili się w szlachetnych rodach, przecież mięli prawo tak jak i arystokraci chodzić po ziemi. Dlaczego te głupie konwenanse dla tak wielu wydawały się być najważniejsze? Nigdy nie potrafiła tego zrozumieć i była dumna, że jej rodzina była inna. Nie musiała się za nich wstydzić, cieszyła się, że przyszło jej być członkiem akurat tego rodu.
Dobrze, że akurat wstawały. Grunt, to nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Chciała zareagować, miała ochotę podejść do nich i pomóc tym nieszczęśnikom. Gdyby ona znajdowała się na jego miejscu, liczyłaby na to, że ktoś się za nią wstawi. Czy powinna ryzykować? Wiele myśli teraz pojawiało się w jej głowie. Ona i Ronja powinny sobie z nimi poradzić. Wtedy też przebiegł obok jeden z zatrzymanych wcześniej mężczyzn, wypuścili go. Tylko, co z tym drugim? Jego sytuacja nie wyglądała na najlepszą. Wzięła głęboki oddech, przymknęła na chwilę oczy, pomagało jej to w rozjaśnieniu myśli. Czy powinna uciec stąd niczym szczur? Nie wstawiając się za nim. Z drugiej strony nie chciała znaleźć się na jego miejscu.
-Zdaję sobie z tego sprawę, ale jak to o mnie świadczy? Powinnam mu pomóc. - widać po niej było, że nie jest zadowolona z takiego obrotu sytuacji. Czas najwyższy nieco bardziej się zaangażować, by nie dopuszczać do takich napaści. Musi się zainteresować Zakonem, żeby móc chronić tych wszystkich biednych ludzi. Przeniosła wzrok ponownie na zatrzymanego czarodzieja. Był zestresowany, widać było, że się coraz bardziej denerwuje. Nie mogła jednak sobie pozwolić na taką niesubordynację. Musiała się stąd, jak najszybciej ewakuować, bez wzbudzania podejrzeń. Jej kuzyn był ścigany listem gończym, gdyby dowiedzieli się kim jest.. miałaby przesrane. Czas wrócić do domu, chociaż nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy,
-Wiem, ale okropnie mnie to zabolało, nie można akceptować takich zachowań.. - Ruszyła wraz z towarzyszką w stronę wyjścia. Szła raczej wolnym krokiem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Widziała, że również Fancourt czuje dyskomfort. Zresztą chyba każdy zareagowałby ponownie. Najpierw ten list,a teraz na własne oczy widziała nadużywanie władzy. Nie powinni pozwalać na takie zachowanie. Szczególnie, że w przypadku tych, którzy nie urodzili się w szlachetnych rodach, przecież mięli prawo tak jak i arystokraci chodzić po ziemi. Dlaczego te głupie konwenanse dla tak wielu wydawały się być najważniejsze? Nigdy nie potrafiła tego zrozumieć i była dumna, że jej rodzina była inna. Nie musiała się za nich wstydzić, cieszyła się, że przyszło jej być członkiem akurat tego rodu.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Policji ewidentnie nie interesowała żadna zbieżność nazwisk, bo niedługo po tłumaczeniach rudego mężczyzny, funkcjonariusze wycelowali różdżkami prosto w jego gardło, wbijając końce w skórę. Podejrzenia, jakie na siebie ściągnął, przedstawiając się tym nazwiskiem oraz nie okazując papierów z rejestracji, wystarczyły, aby go zatrzymać.
- Commotio - wypowiedział funkcjonariusz, dociskając różdżkę do krtani zatrzymanego.
Porażony prądem mężczyzna zaczął trząść się niczym galareta, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością. Smród palonej skóry powoli roznosił się po okolicy, a ładunki elektryczne pozostawiły na jego szyi podrażnienia i poparzenia.
- No, wystarczy - odezwał się drugi funkcjonariusz, a za następnym świstem, z jego różdżki wystrzeliły kajdany, które skuły rudzielca za nadgarstki i kostki. Kolejne dwa ruchy nadgarstkiem, a ten wisiał już metr nad ziemią i lewitował przed odchodzącymi z nim policjantami. - Sprawdzimy go jak dojdziemy do Tower... Słyszałeś, że teraz za każdego dos... - głos niknął gdzieś w oddali.
| Ronja, Prudence. Odeszłyście z miejsca zdarzenia i nie słyszałyście dalszej rozmowy policji. Wokół nie ma już żadnego patrolu, a wy bezpiecznie wróciłyście do domu. Nie musicie pisać postów na zamknięcie, ale możecie. Mistrz Gry dziękuje i nie kontynuuje rozgrywki.
- Commotio - wypowiedział funkcjonariusz, dociskając różdżkę do krtani zatrzymanego.
Porażony prądem mężczyzna zaczął trząść się niczym galareta, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością. Smród palonej skóry powoli roznosił się po okolicy, a ładunki elektryczne pozostawiły na jego szyi podrażnienia i poparzenia.
- No, wystarczy - odezwał się drugi funkcjonariusz, a za następnym świstem, z jego różdżki wystrzeliły kajdany, które skuły rudzielca za nadgarstki i kostki. Kolejne dwa ruchy nadgarstkiem, a ten wisiał już metr nad ziemią i lewitował przed odchodzącymi z nim policjantami. - Sprawdzimy go jak dojdziemy do Tower... Słyszałeś, że teraz za każdego dos... - głos niknął gdzieś w oddali.
| Ronja, Prudence. Odeszłyście z miejsca zdarzenia i nie słyszałyście dalszej rozmowy policji. Wokół nie ma już żadnego patrolu, a wy bezpiecznie wróciłyście do domu. Nie musicie pisać postów na zamknięcie, ale możecie. Mistrz Gry dziękuje i nie kontynuuje rozgrywki.
Nigdy nie czuł się dobrze w skórze Ramseya Mulcibera i nie zanosiło się na to, że kiedykolwiek miało być inaczej. Widząc swoje odbicie w lustrze Alexander skrzywił się na krótki moment, bo efekt przemiany był bardziej niż przekonywujący. Wiedział, że dopóki nie wda się z kimś w rozmowę dłuższą niż krótkie wymiany prawie uprzejmości powinien być całkowicie bezpieczny: ceną swojego własnego komfortu zyskiwał jednak cały wachlarz możliwości, których dziś potrzebował.
Upewnił się czy ma wszystko czego potrzebował i z miotłą w ręku otworzył okno, wylatując przez nie w ciemny grudniowy poranek.
Potrzebował oddalić się tylko kawałek, tak by wydostać się poza działanie zaklęć zabezpieczających Kurnik. Nie zamierzał w końcu pokonać całej drogi do Londynu na miotle: teleportował się na przedmieścia, kawałek od starej chaty: nawet jeżeli nie używali już domku na obrzeżach Londynu to był to nawyk niezwykle silny, odruch starych czasów. Stąd Farley miał już jednak otwartą drogę aby ruszyć wprost na stolicę. Leciał wysoko, starając zgubić się pośród ciemności rozpoczynającego się dnia i gęstych chmur, które zasnuwały niebo nad Anglią. Nie chciał też zwrócić na siebie uwagi olbrzymów, których olbrzymie sylwetki od czasu do czasu pojawiały się ponad kamienicami. Im mniej uwagi na siebie zwracał tym lepiej.
Wylądował na dachu jednego z budynków, z których miał doskonały widok na Szpital Świętego Munga. Znał to miejsce jak własną kieszeń i choć ujrzenie dawnego miejsca pracy budziło w nim zarówno dobre jaki i gorsze emocje tak Farley nie mógł powstrzymać myśli o tym, że aktualny stan rzeczy nie utrzyma się w nieskończoność. Prędzej czy później przyniosą walkę tutaj, bezpośrednio do Ministerstwa i Rycerzy Walpurgii, a szpital znów będzie służył wszystkim potrzebującym.
Alexander znalazł sobie wygodne miejsce między dwoma kominami: raz, że był tu dobrze schowany nawet i bez zaklęć, dwa, że było mu zdecydowanie cieplej przy rozgrzanej cegle. w ten sposób będzie mógł spędzić tu długie godziny, tak jak miał to w planie. Alexander nie zamierzał bowiem tak po prostu wejść do Munga, ukraść trochę eliksirów i wyjść. Byłoby to wielce nierozsądne ze strony młodego czarodzieja, zaś Farley od dawna odznaczał się rozwagą wykraczającą ponad jego wiek. Wiele mogło zmienić się w przeciągu ostatnich ośmiu miesięcy, które minęły odkąd po raz ostatni przemierzał odrapane korytarze uzdrowicielskiego siedliszcza i należało wpierw dokładnie przygotować się do tego, co zamierzał Alex. A zamierzał obrabować Munga w biały dzień. No może nie dokładnie w biały dzień, ale zamierzał to zrobić pod samym nosem wroga, co biorąc pod uwagę umiejscowienie jego celu było niezwykle śmiałe.
Farley oparł się wygodnie o jeden z kominów i rzucił kilka zaklęć ochronnych, które miały uczynić go całkowicie niewidocznym dla jakiegokolwiek postronnego obserwatora, po czym sam stał się obserwatorem. Ze swojego punktu, w którym siedział jak przyczajony drapieżnik, miał idealny widok na wejście do szpitala oraz wszelką korespondencję, która doń wlatywała i z nań wylatywała. A sów krążących wokół szpitala od zawsze było dużo, dlatego jedna czy dwie więcej nie powinny uczynić jakiejkolwiek różnicy. Wydawało się, że w wymiarze korespondencji w szpitalu nie zmieniło się zbyt wiele. Wciąż największa liczba sów zdawała się opuszczać piętra wypadków przedmiotowych zatruć eliksiralnych, na którym swego czasu przez obecność osoby Archibalda bywał zdecydowanie częściej niż powinien, zaś z wypadkami przedmiotowymi zapoznał się zdecydowanie aż za dobrze gdy zaczynał widywać się z Idą. Gdyby okoliczności były bardziej sprzyjające to pewnie pozwoliłby sobie na mały spacer aleją wspomnień, ale skupiony był na czymś innym. Zgodnie z założeniem Shafiq pojawił się w szpitalu bardzo wcześnie. Nic dziwnego, skoro awansował: jako ordynator miał dodatkowe obowiązki, ale i pewną dodatkową dowolność w swoich działaniach. Ponad dyrektorem szpitala nie było nad nim właściwie nikogo toteż sam był sobie sterem i okrętem: a to było niezwykle po myśli Farleya.
Robiło się coraz jaśniej, a im bardziej dzień się rozwijał tym więcej ludzi wchodziło i wychodziło do Munga i tym więcej sów krążyło od okna do okna i w dal. Poza patrzeniem i zapamiętywaniem Farley nie miał za wiele do roboty i może dlatego prędzej niż później zaczął skubać kanapki z razowego chleba posmarowanego masłem. Musiał jednak wytrzymać do końca dnia, musiał wiedzieć czy Zachary opuszczał szpital w przeciągu dnia i o której mniej-więcej wychodził z pracy po skończonej zmianie. Mimo rozciągania się od czasu do czasu i powtarzania w myślach schematów magicznych inkantacji czy anatomicznych rycin godziny niezwykle się dłużyły, a kanciasta forma budynku zdawała siębyć wyryta pod powiekami młodzieńca na wszystkie lata, a może raczej miesiące czy tygodnie, jakie jeszcze przyjdzie mu przeżyć.
Jak się okazało, usadowienie się między ciepłymi kominami okazało się niezwykle dobrym posunięciem, bowiem Shafiq nie wyszedł z pracy aż do wieczora. Prędkie spojrzenie na kieszonkowy zegarek wystarczyło by stwierdzić, że ordynator wyszedł po godzinach, ale nie drastycznie późno. Dawało to ogląd na czas kiedy powinni stawić się na miejscu by upewnić się, że uzdrowiciel wyszedł z pracy i wrócił do rodowej rezydencji, unikając tym samym ewentualnego niezręcznego spotkania dwóch Zacharych Shafiqów w jednym miejscu, a Merlin był Alexandrowi świadkiem, że nie zamierzał do tego doprowadzić. Na wszelki wypadek Alexander został jeszcze trochę dłużej by poobserwować sowy; mimo że był głodny, a od siedzenia głównie w bezruchu bolały go chyba wszystkie stawy w jego ponadprzeciętnie wysokim ciele, siedział wciąż pomiędzy tymi dwoma kominami czyniąc obserwacje. Pozwoliło mu to upewnić się w jego wiedzy o tym, że wieczorna fala poczty wciąż przypadała na tę samą porę jak na wiosnę, co powinno ułatwić wtopienie się dodatkowych sów w pierzasty tłum posłańców.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Farleya kiedy w końcu mógł się wyprostować i w akompaniamencie strzyknięć rozprostować kości. Zostawił zaklęcia rozciągnięte między dwoma kominami wiedząc, że jeszcze tu wróci nim przypuści szturm na mungowskie zasoby. Teraz jednak dosiadł miotły i rzucając na siebie zaklęcie maskujące odbił się od dach, wznosząc się pomiędzy chmury. Z góry miasto wyglądało inaczej, światła zdawały się rzucać mniejsze cienie: tak, jakby nic się nie stało, a oni wcale nie byli w środku wojny. Czy była to cisza przed burzą? Możliwe. Tak samo prawdopodobne było też to, że Farley będzie jedną z osób, które przyciągną wojenną zawieruchę z powrotem do serca miasta: głównym pytaniem pozostawało tylko to, kiedy to nastąpi. A patrząc po tym jak gorliwie młodzieniec zabrał się do planowania po swoim powrocie, można było spodziewać się go prędzej niż później.
| Przychodzę stąd, zt.
17.01
Choroby, raporty i wiecznie przedłużające się zmiany – na tym od dłuższego czasu polegało życie Ethana Vane’a, które ciężko było pogodzić z jakimkolwiek życiem prywatnym. Gdyby ktokolwiek zapytał uzdrowiciela o to, co też porabia w czasie wolnym, ten pewnie parsknąłby niewymuszonym śmiechem w odpowiedzi, doskonale zdając sobie sprawę z własnego przepracowania i działania na przekór zmęczonemu ciału. Od rozpoczęcia wojny jego życie pędziło, zdecydowanie szybciej niżeli w czasach młodzieńczych, a to podobno właśnie te przemijały w mgnieniu oka. Cóż, medyk mógł być jedynie wdzięczny za to, że nigdy nie wraca do pustego domu, że ma cierpliwą, kochającą i oddaną żonę, która nie dość, że rozumie jego poświęcenie, to jeszcze sama wspiera aktywnie działania męża i zajmuje się dostarczaniem leków lub ziół do sąsiadów, gdy Ethanowi wypadnie to z głowy. Mimo swojego wciąż pędzącego życia miał jednak wyznaczone solidnie granice – to rodzina była najważniejsza, więc zawsze znajdował odrobinę czasu na spotkania z synem, czy też wnukami, tym bardziej, że trójka małych urwisów rosła jak na drożdżach, a ich rozwój nie miał zamiaru czekać, aż dziadek wreszcie zwolni ze swoimi obowiązkami. Trudno było w tym wszystkim zatrzymać się i odetchnąć, spojrzeć na obecny obraz świata do którego się należało, a jeszcze trudniej próbować znaleźć sens całego zamieszania, wojen, które doprowadzały do śmierci, bo choć Vane mógł próbować domniemywać, to jednak z jego medycznego punktu widzenia każda śmierć była stratą. Martwi nie stanowili zagrożenia, udowadniali jedynie, że system zawiódł, a ta prawda była trudna do przełknięcia, nawet dla Ethana.
Miał dzisiaj wyjątkowo paskudny dyżur i choć wiedział, że nie wszystkich może uratować, to jednak każdy martwy pacjent skłaniał do refleksji, może było jednak coś, co mogłoby go uratować, a czego uzdrowiciel nie spróbował? Może się już starzał i jego pomysły nie były na tyle innowacyjne, by uratować najcięższe przypadki? Vane męczył się o wiele za długo, ślęcząc nad książkami i szukając nowych rozwiązań, a im częściej tracił pacjenta, tym dłużej zagłębiał się w medycznej literaturze, tłumacząc sobie, że przecież w końcu musi coś znaleźć, jakąś poszlakę, czy trop, który pomija. Wiedział doskonale, że to tak nie działa, że nie istnieje sposób na uratowanie wszystkich i musiał się wreszcie z tym pogodzić, niezależnie od tego, z jakim trudem mu to przyjdzie. To właśnie z tego powodu trafił dziś do Hyde Parku, próbując oczyścić umysł po zakończonym dyżurze i przede wszystkim uspokoić nerwy przed powrotem do domu, do żony, która widziała w nim bohatera za którego sam się nie uważał. Nie mógł zawieść, musiał być silny dalej, cały czas, dla rodziny. Kroczył wolno po wydeptanej ścieżce i podziwiał widoki, obserwował spieszących się ludzi i zastanawiał się dokąd tak pędzą. Na co dzień sam był jednym z nich, wiecznie biegnącym, zmierzającym z uporem do celu mężczyzną, którego nie szło zatrzymać, lecz ile czasu można było tak trwać? Ile bezustannego wysiłku jest w stanie znieść ciało, ile nerwów i stresów wytrzyma umysł osoby wiecznie skoncentrowanej na pracy? Ethan westchnął, a mroźne powietrze wtłaczało się w płuca uzdrowiciela, by zaraz wydostać się w postaci parującego obłoczka. Pokręcił głową, wkładając zmarznięte dłonie do kieszeni i wtedy dostrzegł ławkę, jedną z pośród niewielu niepokrytych śniegiem. Czy to aby na pewno nie była żadna sugestia od losu, by właśnie teraz znaleźć czas na zatrzymanie się? Niewiele myśląc, medyk zbliżył się do ławki, by po chwili zawahania usiąść i wyciągnąć zmęczone nogi przed siebie. Rozparł się wygodnie i zaczął robić to, na co już od dawna nie znalazł chwil – odpoczywał bez żadnych niepokojących go z tyłu głowy myśli.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 25 lipca
Widniejąca na zegarze trzynasta godzina tej lipcowej doby zwiastowała nie lada spacer. Spotkać się miał z wielkim, szlacheckim nazwiskiem, specjalistą od run, którego niedawno postanowił zadręczyć formalnym listem propozycji. Wujek Drew, nad wyraz oszołomiony wielością namiestniczych obowiązków, nie tak często już mógł zawitać w jego nieskromnym pokoju badawczym, gdzie zapalczywie wczytywał się w akademicki bełkot angielskich profesorów. Niełatwo pojąć było ten naukowy, dziewiętnastowieczny żargon, więc większą przyjemnością było wymienić spostrzeżenia w prostszej, słownej dywagacji. Zwłaszcza z kimś, kto podzielał jego pasję do klątw; zwłaszcza z kimś, kto równie dobrze rozumiał drzemiącą w nich wartość władzy. Władzy nad miejscem, przedmiotem, czyimś umysłem; nad wyraz satysfakcjonująco wybrzmiewała wizja splugawienia czegokolwiek, nad wyraz dobrze jawiło się skrzętne kreślenie run. Tak niewiele wystarczało, by pozwolić porwać się imaginacji dzierżonego w rękach potencjału; młodzieńcza ikra odzywała się w tej kwestii z wyjątkową żarliwością. Zaznajomiony już nieco z ciasnymi uliczkami śmierdzącej stolicy proponował banalne ich zwiedzanie, okraszone bynajmniej niebanalną gadką o łączących ich kwalifikacjach. Choć z reguły buńczuczny i narcystyczny, potrafił niemo docenić bieglejszych od siebie; bez zgorszenia zasięgnął zatem dawnych, jeszcze sięgających bułgarskich czasów, koneksji spisanych na jednym pergaminie. Karkaroffów i Shafiqów wiązała wszakże wspólna historia zaangażowania w carski interes jubilerski; bezpośredni udział miał w tym względzie jego, spoczywający już głęboko pod ziemią, szanowny ojciec. Tendencyjnie zwykł o nim raczej zapominać, widmo Yavora okazało się jednak intratną cząstką przeszłości, dzięki której skutecznie zawiązywał nowe znajomości na obcym lądzie. Kto wie, może i sprawa ekonomicznych zagwozdek okaże się w tej lapidarnej dyspucie tematem równie przejmującym; lord Maahes słynął wszakże przede wszystkim ze swoich zdolności w kwestii finansów. Tętniący życiem park w samym sercu Londynu zdawał się zatem idealnym miejscem do napawania się widokiem wojennych czystek; w otoczeniu choćby namiastki przyrody refleksje przychodziły mu zresztą jakoś łatwiej, skutą betonem resztę miasta pozostało zatem zwiedzić przyjezdnemu na własną rękę. Pewien był, że ludzie jego klasy odnaleźliby urok w wielu zakątkach dudniącej cywilizacją miejscowości; lokalne salony oferowały przecież doborowe towarzystwo i równie ekskluzywny alkohol. On jednak był trochę od niego starszy, być może bliższy już dorosłej stateczności, która nakazywała odpoczywać w kapciach przy rozpalonym kominku. Czyżby? Mieszkający pod jednym dachem kuzyn, pomimo starczego w jego uznaniu wieku, wciąż pochwalić się mógł niezrównaną, trącającą młodością werwą. Takie sprawy, istotnie, nie podlegać miały ich dzisiejszej dyskusji, ale niejednoznacznym charakterem rozkwitnąć mogła ta znajomość.
― Dzień dobry, lordzie Shafiq ― powitał jegomościa w zgodzie z tą bzdurną etykietą; na twarzy błąkał się dyskretny uśmiech, a gdzieś w odmętach pobliskiego śmietnika zginął właśnie dopalony całkowicie kiep. ― Szczęśliwie zastała nas dobra pogoda i możliwość podziwiania londyńskich uroków w pełni jego krasy ― dodał zaraz, wciąż w manierze kurtuazyjnej uprzejmości. ― Królewski Hyde Park to niemalże czterysta akrów zieleni ― kontynuował, jeszcze w niedalekiej przyszłości gotów opowiadać o zasłyszanych niegdyś faktach dotyczących tego miejsca. Już kiedyś dobrze radził sobie w roli przewodnika, tak też i dziś nie powinien zawieść. ― Jest zatem gdzie spacerować. Przejdziemy się?
Widniejąca na zegarze trzynasta godzina tej lipcowej doby zwiastowała nie lada spacer. Spotkać się miał z wielkim, szlacheckim nazwiskiem, specjalistą od run, którego niedawno postanowił zadręczyć formalnym listem propozycji. Wujek Drew, nad wyraz oszołomiony wielością namiestniczych obowiązków, nie tak często już mógł zawitać w jego nieskromnym pokoju badawczym, gdzie zapalczywie wczytywał się w akademicki bełkot angielskich profesorów. Niełatwo pojąć było ten naukowy, dziewiętnastowieczny żargon, więc większą przyjemnością było wymienić spostrzeżenia w prostszej, słownej dywagacji. Zwłaszcza z kimś, kto podzielał jego pasję do klątw; zwłaszcza z kimś, kto równie dobrze rozumiał drzemiącą w nich wartość władzy. Władzy nad miejscem, przedmiotem, czyimś umysłem; nad wyraz satysfakcjonująco wybrzmiewała wizja splugawienia czegokolwiek, nad wyraz dobrze jawiło się skrzętne kreślenie run. Tak niewiele wystarczało, by pozwolić porwać się imaginacji dzierżonego w rękach potencjału; młodzieńcza ikra odzywała się w tej kwestii z wyjątkową żarliwością. Zaznajomiony już nieco z ciasnymi uliczkami śmierdzącej stolicy proponował banalne ich zwiedzanie, okraszone bynajmniej niebanalną gadką o łączących ich kwalifikacjach. Choć z reguły buńczuczny i narcystyczny, potrafił niemo docenić bieglejszych od siebie; bez zgorszenia zasięgnął zatem dawnych, jeszcze sięgających bułgarskich czasów, koneksji spisanych na jednym pergaminie. Karkaroffów i Shafiqów wiązała wszakże wspólna historia zaangażowania w carski interes jubilerski; bezpośredni udział miał w tym względzie jego, spoczywający już głęboko pod ziemią, szanowny ojciec. Tendencyjnie zwykł o nim raczej zapominać, widmo Yavora okazało się jednak intratną cząstką przeszłości, dzięki której skutecznie zawiązywał nowe znajomości na obcym lądzie. Kto wie, może i sprawa ekonomicznych zagwozdek okaże się w tej lapidarnej dyspucie tematem równie przejmującym; lord Maahes słynął wszakże przede wszystkim ze swoich zdolności w kwestii finansów. Tętniący życiem park w samym sercu Londynu zdawał się zatem idealnym miejscem do napawania się widokiem wojennych czystek; w otoczeniu choćby namiastki przyrody refleksje przychodziły mu zresztą jakoś łatwiej, skutą betonem resztę miasta pozostało zatem zwiedzić przyjezdnemu na własną rękę. Pewien był, że ludzie jego klasy odnaleźliby urok w wielu zakątkach dudniącej cywilizacją miejscowości; lokalne salony oferowały przecież doborowe towarzystwo i równie ekskluzywny alkohol. On jednak był trochę od niego starszy, być może bliższy już dorosłej stateczności, która nakazywała odpoczywać w kapciach przy rozpalonym kominku. Czyżby? Mieszkający pod jednym dachem kuzyn, pomimo starczego w jego uznaniu wieku, wciąż pochwalić się mógł niezrównaną, trącającą młodością werwą. Takie sprawy, istotnie, nie podlegać miały ich dzisiejszej dyskusji, ale niejednoznacznym charakterem rozkwitnąć mogła ta znajomość.
― Dzień dobry, lordzie Shafiq ― powitał jegomościa w zgodzie z tą bzdurną etykietą; na twarzy błąkał się dyskretny uśmiech, a gdzieś w odmętach pobliskiego śmietnika zginął właśnie dopalony całkowicie kiep. ― Szczęśliwie zastała nas dobra pogoda i możliwość podziwiania londyńskich uroków w pełni jego krasy ― dodał zaraz, wciąż w manierze kurtuazyjnej uprzejmości. ― Królewski Hyde Park to niemalże czterysta akrów zieleni ― kontynuował, jeszcze w niedalekiej przyszłości gotów opowiadać o zasłyszanych niegdyś faktach dotyczących tego miejsca. Już kiedyś dobrze radził sobie w roli przewodnika, tak też i dziś nie powinien zawieść. ― Jest zatem gdzie spacerować. Przejdziemy się?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nienaturalna beztroska lipcowej pogody miała w sobie coś ze zwyczajnej idylli, element baśniowości przytaczany w bajkach dla dzieci, ten mówiący o oazach i spokojnym chłodzie – choć temperatury w Anglii mieszkańcy określali coraz częściej jako nieznośne, sam spotykał się z pewnego rodzaju pozytywnym zdziwieniem, zwłaszcza kiedy uprzedzony kurtuazyjną prośbą list zaprowadzić go miał do spotkania w Hyde Parku. Do tej pory pozostawionego gdzieś na uboczu świadomości, spychanego na bok na rzecz codziennych obowiązków, porzucony razem z całą beztroską, której w Anglii do tej pory nie doświadczył, a która powoli otwierała przed nim iście lordowskie wrota – tam gdzie spoczywały pieniądze, tam pojawiał się, iście magicznie, czas.
W stolicy Wysp zaczynał mieć go zaskakująco dużo, a niedalekie sąsiedztwo wobec banku Gringotta zdawało się być idealną wymówką dla odrobiny wytchnienia w dniu pracy. Zaoferowanie swojego towarzystwa i ułamka czasu młodemu mężczyźnie, który nosił nazwisko kotłujące się gdzieś w dalekich wspomnieniach jego i jego ojca, stanowiło życzliwą kurtuazję.
Taką, jakich w Anglii wiele i na jakie powinien był sobie pozwalać.
Łagodny uśmiech i łagodne skinięcie głowy; wyglądał młodziej, niż wyobrażać to sobie mógł po spisanych w liście słowach i wspomnieniach dawnej, intratnej umowy; sam interes mało go interesował, był na tyle nieistotny, by Maahes w ogóle nie brał pod uwagę przypomnienia sobie przedmiotu tychże transakcji, dużo bardziej zaaferowany samym spotkaniem i kreśleniem nowości na swoistej nowej, białej kartce.
– Igorze – powitał go z taką samą uprzejmością, odnajdując cień uśmiechu na jego ustach dość prędko – A więc trafiłem na odpowiedniego przewodnika. Czy opowieść o wysokich krzewach i zaskakująco pięknych rabatkach jest przewidziana w harmonogramie wycieczki? – uniesienie brwi i namiastka zabawowości; zdradził żart niemal od razu, drobnym pokręceniem głowy i krótkim wypuszczeniem powietrza – Prowadź. Chętnie dowiem się więcej – o parku, Londynie, angielskich zwyczajach, a w końcu jego zaaferowaniu – runami czy tym, co runy potrafiły zrobić – komu i dlaczego? Czego chciał, czego potrzebował, czego poszukiwał - co kłębiło się w zainteresowaniu młodego Karkaroffa?
W stolicy Wysp zaczynał mieć go zaskakująco dużo, a niedalekie sąsiedztwo wobec banku Gringotta zdawało się być idealną wymówką dla odrobiny wytchnienia w dniu pracy. Zaoferowanie swojego towarzystwa i ułamka czasu młodemu mężczyźnie, który nosił nazwisko kotłujące się gdzieś w dalekich wspomnieniach jego i jego ojca, stanowiło życzliwą kurtuazję.
Taką, jakich w Anglii wiele i na jakie powinien był sobie pozwalać.
Łagodny uśmiech i łagodne skinięcie głowy; wyglądał młodziej, niż wyobrażać to sobie mógł po spisanych w liście słowach i wspomnieniach dawnej, intratnej umowy; sam interes mało go interesował, był na tyle nieistotny, by Maahes w ogóle nie brał pod uwagę przypomnienia sobie przedmiotu tychże transakcji, dużo bardziej zaaferowany samym spotkaniem i kreśleniem nowości na swoistej nowej, białej kartce.
– Igorze – powitał go z taką samą uprzejmością, odnajdując cień uśmiechu na jego ustach dość prędko – A więc trafiłem na odpowiedniego przewodnika. Czy opowieść o wysokich krzewach i zaskakująco pięknych rabatkach jest przewidziana w harmonogramie wycieczki? – uniesienie brwi i namiastka zabawowości; zdradził żart niemal od razu, drobnym pokręceniem głowy i krótkim wypuszczeniem powietrza – Prowadź. Chętnie dowiem się więcej – o parku, Londynie, angielskich zwyczajach, a w końcu jego zaaferowaniu – runami czy tym, co runy potrafiły zrobić – komu i dlaczego? Czego chciał, czego potrzebował, czego poszukiwał - co kłębiło się w zainteresowaniu młodego Karkaroffa?
the sun is hiding
and if you do not have a name, you have nothing
and if you do not have a name, you have nothing
Lipcowe ciepło nieznośnie kąsało odziane w czerń ciało; wiszące w zenicie słońce z nienazwaną zapalczywością pragnęło dotknąć skrawków męskiej skóry, naznaczając ją tym samym złocistą opalenizną, od dawien dawna już nienależącą do jego sylwetki. W zimnych murach szkoły, później ― w gąszczu zielonych, pokrytych przesadnie długo śniegiem, skąpanych w dłużącym się mroku borów, nie zaznał nigdy znanych z Bułgarii upałów, tak kojąco przywodzących na myśl pierwotną ojczyznę. I tutaj, w okrytej widmem szarówki Anglii, nie można było doświadczyć podobnych anomalii, ale to lato było inne. Nad głowami lśniła niepokojąco czerwienią ta dziwaczna kometa; w najdalszych zakątkach kraju działy się nienormalne rzeczy, niespodziewane zniknięcia, wraz z nimi pozbawione poszlak wskazówki, że skądś łypała złowieszczo bliżej niedookreślona siła, gotowa zaatakować przy każdej sprzyjającej okazji. Cholera wie, ile jeszcze pozostało im czasu beztroski; cholera wie, zwiastunem czego miał być nadchodzący upadek tego enigmatycznego światła. Przekonają się zapewne już wkrótce, niebawem, w napiętej atmosferze powszechnej paniki; w całej absorbcji kojącym widokiem rzeczywistości, trwająca od miesięcy wojna pójść może w zapomnienie. Bo w obliczu tych nadnaturalnych wybryków ludzie, niezależnie od swojego pochodzenia czy ilości piętrzącego się w bankowych skrytkach złota, na równi stawali się maluczką, zupełnie bezsilną masą, możliwą do natychmiastowego zdmuchnięcia z powierzchni ziemi. Taka już była ichniejsza fizjonomia, żałośnie słaba i dojmująco nietrwała, świadectwem czego była wielość trupków czekających na ostatni wymarsz w domu pogrzebowym matki. Śmierć właśnie była największym wrogiem każdego; pokonać ją, przeciwstawić się jej, jakoś odroczyć, było mistrzowską sztuką, o której dumnie opowiadały niektóre czarnomagiczne księgi. Ale czy ktokolwiek dzierżył w swych dłoniach wystarczającą do tego potęgę?
― Proponuję zatem pominąć analogiczne oczywistości ― zapowiedział z widocznym na twarzy rozbawieniem, zadowolony ze zdjęcia cienkiej powłoki wymuszonej kurtuazji. Ileż można było ją znosić? Hermetyczne środowiska ważnych i uczonych niemo oczekiwały dopięcia granic zgodnej z konwenansem etykiety; ten konkretny lord, równie obcy na tej ziemi, zapewne równie niechętnie artykułujący swe myśli w brytyjskiej mowie, zdawał się jednak w tej kwestii przyjemnie elastyczny. I dobrze, prędko męczącym stawało się wszakże ciągłe dyganie i patetyczna mowa, zupełnie w zastałej okoliczności i miejscu zbędne. ― Większość obiektów architektonicznych została zaprojektowana w latach dwudziestych minionego wieku ― zaczął z wolna, na pozór nudnie i monotonnie, choć w tonie głosu wybrzmiewała swoista charyzma. Potrafił mówić, by zaciekawić; potrafił z najbanalniejszego niuansu uczynić osobliwą, nęcącą do przyjęcia treść. ― Od tego czasu park stał się popularnym miejscem spotkań towarzyskich i wydarzeń kulturalnych ― dodał zaraz, posyłając nieobyczajne spojrzenie przechadzającej się nieopodal panience. Dla nich właśnie, tylko dla nich, warto było zaglądać w ogrom hektarów tychże terenów, choć towarzyszącemu mu arystokracie nie przystało zaczepiać kobiet spoza socjety. ― Tam, niedaleko, znajduje się słynne Speakers’ Corner, miejsce przemówień i publicznych debat, podczas których akceptuje się wygłaszanie wszelakich poglądów ― kontynuował, skinięciem głowy wskazując na opisywane miejsce. I już miał kwitować podjęty monolog prostym stwierdzeniem, że nic poza wysokimi krzewami i zaskakująco pięknymi rabatkami nie należało do pasjonującej tożsamości Hyde Parku, gdy przed twarzami wyrósł im wisielec, skryty pod jutowym, wymownie podpisanym workiem.
Szlama.
― Proponuję zatem pominąć analogiczne oczywistości ― zapowiedział z widocznym na twarzy rozbawieniem, zadowolony ze zdjęcia cienkiej powłoki wymuszonej kurtuazji. Ileż można było ją znosić? Hermetyczne środowiska ważnych i uczonych niemo oczekiwały dopięcia granic zgodnej z konwenansem etykiety; ten konkretny lord, równie obcy na tej ziemi, zapewne równie niechętnie artykułujący swe myśli w brytyjskiej mowie, zdawał się jednak w tej kwestii przyjemnie elastyczny. I dobrze, prędko męczącym stawało się wszakże ciągłe dyganie i patetyczna mowa, zupełnie w zastałej okoliczności i miejscu zbędne. ― Większość obiektów architektonicznych została zaprojektowana w latach dwudziestych minionego wieku ― zaczął z wolna, na pozór nudnie i monotonnie, choć w tonie głosu wybrzmiewała swoista charyzma. Potrafił mówić, by zaciekawić; potrafił z najbanalniejszego niuansu uczynić osobliwą, nęcącą do przyjęcia treść. ― Od tego czasu park stał się popularnym miejscem spotkań towarzyskich i wydarzeń kulturalnych ― dodał zaraz, posyłając nieobyczajne spojrzenie przechadzającej się nieopodal panience. Dla nich właśnie, tylko dla nich, warto było zaglądać w ogrom hektarów tychże terenów, choć towarzyszącemu mu arystokracie nie przystało zaczepiać kobiet spoza socjety. ― Tam, niedaleko, znajduje się słynne Speakers’ Corner, miejsce przemówień i publicznych debat, podczas których akceptuje się wygłaszanie wszelakich poglądów ― kontynuował, skinięciem głowy wskazując na opisywane miejsce. I już miał kwitować podjęty monolog prostym stwierdzeniem, że nic poza wysokimi krzewami i zaskakująco pięknymi rabatkami nie należało do pasjonującej tożsamości Hyde Parku, gdy przed twarzami wyrósł im wisielec, skryty pod jutowym, wymownie podpisanym workiem.
Szlama.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Płynąca zewsząd zieleń miała z reguły działanie około relaksacyjne, dawała oczom stępiałym od nadmiaru słońca łunę wytchnienia, skórze pozorne poczucie bezpieczeństwa, bo śmiałe promienie z trudem przebijały się przez korony drzew, im bardziej zagłębiali się w parkową ścieżkę. Żwir lekko szuścił pod stopami, splecione dłonie utkwił za własnymi plecami, w zadartym ku górze podbródkiem chłonąc angielską naturę, której meandry miał przed nim odkrywać młody absolwent skandynawskiej szkoły.
Zapamiętał chyba jedynie tyle – drobną namiastkę nazwiska bułgarskich jubilerów, ojciec skupiony na swej profesji, syn uczęszczający do oddalonej na Północy szkoły – teraz nie było tego starszego, a towarzystwa (i wiedzy o stolicy) miał mu dotrzymywać reprezentant rodu, z którym dawno temu połączyła ich intratna transakcja. Ze swobodną otwartością, daleką jednak od zainteresowania – raczej z prostą beztroską, bardziej zaintrygowany tym, co chciał odkryć przed nim młody Igor Karkaroff (choć na kreślonym liście widniało inne nazwisko), niźli kolejną rabatką, podniszczoną rzeźbą czy finezyjną figurą kwiatową na zielonej trawie.
I on – przewodnik i prowodyr dzisiejszej wycieczki – zdecydował się kurtuazyjne wydmuszki odłożyć na bok, wybierając, jak mu się zdawało, konkrety popołudniowej pory, na których końcu miała jawić się prośba, początkowo wystosowana w liście, teraz czekająca na pełne odkrycie.
Do głównego tematu rozmowy czekała jednak długa droga, pełna ukradkowych spojrzeń, kiwnięć głową, później udawanych mhm mających zdradzić aprobatę i uznanie wobec architektonicznych elementów tworzących z parku właśnie park, niźli tylko przypadkowy zlepek krzewów, drzew i łąki.
– Wszelakich poglądów, ciekawe – podniósł jego słowa, poprzednie zostawiając bez słownego komentarza, obejmując je jedynie kolejnymi spojrzeniami. Okolica była ładna; łagodna, czysta, poukładana. Iście brytyjska, choć w ostrym słońcu pozbawiona stereotypowej, nijakiej szarości, co przyjął z pewną dozą pozytywnego zaskoczenia. Od kwietnych formacji i standardowych zabudowań ciekawsze jednak było miejsce, które wskazał z nazwy.
– Mieszkańcy często postanawiają korzystać z przywileju wolności słowa? Jak takie debaty wyglądają? – pociągnął, z błyskiem rozbawienia w oku zerkając to na placyk, to na Igora – i ciągnąłby ten wymownie polityczny temat dalej, gdyby nie fakt, że kolejne kroki przyniosły obrazy zgoła odmienne od sielankowych.
Zatrzymał się, w miejscu na bocznej części żwirkowej alei, tuż na maksymalnie pięć kroków od wiszącego ciała; brzozowa gałąź uginała się od ciężaru nieboszczyka, pojedyncze liście, soczysto zielone, kontrastowały nieprzyzwoicie z brzydotą brązowego worka i napisem.
Uniósł brwi prędko, miast szukać odpowiedzi na twarzy swojego towarzysza, wciąż wpatrując się w dyndające przed nimi truchło, jakże wymowne w swojej brzydocie.
– To również stanowi wasz manifest wobec wygłaszania wszelakich poglądów? – cierpkie słowa niosły ciężar rzeczywistej goryczy, która ujście znalazła również w grymasie. Podły zapach nie docierał do ich nozdrzy, choć sam widok oceniano w kategoriach obrzydliwego.
– To norma w Londynie, panie Karkaroff? – nie zapamiętał nazwiska, którym się podpisał, więc użył jedynego znanego – By podczas swobodnej przechadzki napotykać takie widoki? – nie gorszył go widok wisielca; gorszyła świadomość, że mógłby spacerować tędy z dziećmi, niczego nieświadomy.
Zapamiętał chyba jedynie tyle – drobną namiastkę nazwiska bułgarskich jubilerów, ojciec skupiony na swej profesji, syn uczęszczający do oddalonej na Północy szkoły – teraz nie było tego starszego, a towarzystwa (i wiedzy o stolicy) miał mu dotrzymywać reprezentant rodu, z którym dawno temu połączyła ich intratna transakcja. Ze swobodną otwartością, daleką jednak od zainteresowania – raczej z prostą beztroską, bardziej zaintrygowany tym, co chciał odkryć przed nim młody Igor Karkaroff (choć na kreślonym liście widniało inne nazwisko), niźli kolejną rabatką, podniszczoną rzeźbą czy finezyjną figurą kwiatową na zielonej trawie.
I on – przewodnik i prowodyr dzisiejszej wycieczki – zdecydował się kurtuazyjne wydmuszki odłożyć na bok, wybierając, jak mu się zdawało, konkrety popołudniowej pory, na których końcu miała jawić się prośba, początkowo wystosowana w liście, teraz czekająca na pełne odkrycie.
Do głównego tematu rozmowy czekała jednak długa droga, pełna ukradkowych spojrzeń, kiwnięć głową, później udawanych mhm mających zdradzić aprobatę i uznanie wobec architektonicznych elementów tworzących z parku właśnie park, niźli tylko przypadkowy zlepek krzewów, drzew i łąki.
– Wszelakich poglądów, ciekawe – podniósł jego słowa, poprzednie zostawiając bez słownego komentarza, obejmując je jedynie kolejnymi spojrzeniami. Okolica była ładna; łagodna, czysta, poukładana. Iście brytyjska, choć w ostrym słońcu pozbawiona stereotypowej, nijakiej szarości, co przyjął z pewną dozą pozytywnego zaskoczenia. Od kwietnych formacji i standardowych zabudowań ciekawsze jednak było miejsce, które wskazał z nazwy.
– Mieszkańcy często postanawiają korzystać z przywileju wolności słowa? Jak takie debaty wyglądają? – pociągnął, z błyskiem rozbawienia w oku zerkając to na placyk, to na Igora – i ciągnąłby ten wymownie polityczny temat dalej, gdyby nie fakt, że kolejne kroki przyniosły obrazy zgoła odmienne od sielankowych.
Zatrzymał się, w miejscu na bocznej części żwirkowej alei, tuż na maksymalnie pięć kroków od wiszącego ciała; brzozowa gałąź uginała się od ciężaru nieboszczyka, pojedyncze liście, soczysto zielone, kontrastowały nieprzyzwoicie z brzydotą brązowego worka i napisem.
Uniósł brwi prędko, miast szukać odpowiedzi na twarzy swojego towarzysza, wciąż wpatrując się w dyndające przed nimi truchło, jakże wymowne w swojej brzydocie.
– To również stanowi wasz manifest wobec wygłaszania wszelakich poglądów? – cierpkie słowa niosły ciężar rzeczywistej goryczy, która ujście znalazła również w grymasie. Podły zapach nie docierał do ich nozdrzy, choć sam widok oceniano w kategoriach obrzydliwego.
– To norma w Londynie, panie Karkaroff? – nie zapamiętał nazwiska, którym się podpisał, więc użył jedynego znanego – By podczas swobodnej przechadzki napotykać takie widoki? – nie gorszył go widok wisielca; gorszyła świadomość, że mógłby spacerować tędy z dziećmi, niczego nieświadomy.
the sun is hiding
and if you do not have a name, you have nothing
and if you do not have a name, you have nothing
Koniec miesiąca był zwiastunem nadchodzącego festiwalu miłości i żniw, ten zaś okazać się miał okazją do beztroskiej celebracji wszystkich aspektów młodzieńczego istnienia. Jakże nienormalnym wydawało się przerwać, tak nagle i z tak błahej sposobności, wielkie starania o polityczny porządek! Jakże abstrakcyjnym wydawało się porzucenie bezrefleksyjnego mordu na rzecz prostego święta, służącego chyba sielankowej wizji pojednania, służącego chyba szumnej mrzonce o fraternizacji. Przy jednym, buchającym gorącem ognisku, zasiąść mógł każdy, w bezpiecznej przestrzeni wdychając duszne wonie ziół rozpylanych w sile lokalnego żaru. Przy jednym, intrygującym rytuale każdy mógł zanurzyć palce we krwi, modląc się przy tym o własne szczęście indywidualnej przyszłości. I tak serca miały bić jednym rytmem, i tak powietrzem wymieniać się mogły płuca bogatych i biednych, misternie szlachetnych i niechlubnie skażonych. Robactwo wylęgnąć się miało ze swoich nor, napastując niezbrukane brzydotą szlamu okolice; jak szczury w trakcie epidemii dżumy, wyleźć mieli ze strzeżonych kanałów, wprost na sam środek ulicy, tuż pod nogi tych niepodlegających jakiemukolwiek zwątpieniu. Tak przynajmniej zwykło się mówić w towarzystwie dumnych prominentów, przeważnie bezwzględnie wspierających obecny rząd i ichniejsze decyzje. Jedni nosili już na przedramieniu kłębiący się, symboliczny znak własnych poglądów, inni zaś ― tak jak on ― jedynie wspierali tę sprawę, niekiedy słowem, czasem także czynem. Nie stał się jeszcze tępym, mordującym w omamie osiłkiem, ale wiele mogło się zmienić na przestrzeni najbliższych miesięcy. Niech tylko dotrze doń stosowny sygnał, wówczas na pewno pokornie opuści głowę, przysięgnie, poświęci się. Niczym elastyczna glina, dająca się uformować w pożądany kształt nieforemnego kubka, albo znacznie wznioślejszej filiżanki. Wiele zależało od wprawności warsztatu, wiele zdominować mógł nie materiał, lecz artysta; on, tradycyjnie, pozostawać miał zaledwie przydatnym, bądź przeciwnie, całkiem bezużytecznym, pionkiem na wielkiej szachownicy wpływów. Figurą, którą prędko można było strącić z planszy, albo z czasem zamienić w, wartościowszego od byle bierki, gońca czy skoczka.
― Ostatnimi czasy mało kto pragnie się buntować, więc debaty stały się prowadzoną w zgodzie konwersacją ― odparł z nikłym uśmiechem, niespecjalnie natrętnym wzrokiem omiatając przyjemnie zieloną okolicę, już zaraz koncentrując wzrok na niepasującym do sytuacji, brzydkim, szaroburym worku. Koślawy, poczyniony z użyciem posoki napis łypał grozą i trwogą; owinięty wokół szyi sznur zniewalał wiotkiego trupa w stanowczym ucisku, zaledwie na chwilę odbierającym dech również i jemu. Przyzwyczajony był do oglądania zmasakrowanych kończyn, miał też niewątpliwą przyjemność grzebania gołymi rękoma w flakach jednego czy drugiego umarlaka pod czujnym okiem Elviry, wreszcie ― dzień w dzień przechadzał się w otoczeniu śmierci, uznając ją już z wolna za bezwzględnego i okrutnego sprzymierzeńca każdej istoty. A jednak i nim drgnął w pierwszej chwili ten widok, daleki zapowiadanej przed chwilą krasie, odizolowany jakby od kwiecistości jego mowy i tutejszego splendoru rabatek.
― Manifest ulokowany w czynie staje się silniejszy od byle frazesu ― uznał chłodno, nijak identyfikując się zastałą okolicznością i wymownym komentarzem lorda. ― Wielkie idee wymagają ofiar ― tłumaczył dalej, podobnie cierpko, wszakże szumna fantazja o czystym nadczłowieku sprzężona była chyba z podobnymi exposé. Jak widać, zawieszenie broni w niektórych zakamarkach dalej nie gwarantowało pokoju; jak widać, dalej można było skończyć podle na gałęzi losowej brzozy. ― A my tkwimy przecież pośrodku uśpionego konfliktu. To norma, panie Shafiq ― dodał zaraz, zniesmaczony dobiegającym do nozdrzy zapachem wczesnego rozkładu. Niespecjalnie intensywnym, ale drażniącym na tyle, by za odpowiednie uznał leniwe machnięcie różdżką. Maskować i ignorować, tyle należało czynić w obliczu analogicznych osobliwości.
― A normy zwykło się bezwiednie akceptować, czyż nie? Odore mutatio.
― Ostatnimi czasy mało kto pragnie się buntować, więc debaty stały się prowadzoną w zgodzie konwersacją ― odparł z nikłym uśmiechem, niespecjalnie natrętnym wzrokiem omiatając przyjemnie zieloną okolicę, już zaraz koncentrując wzrok na niepasującym do sytuacji, brzydkim, szaroburym worku. Koślawy, poczyniony z użyciem posoki napis łypał grozą i trwogą; owinięty wokół szyi sznur zniewalał wiotkiego trupa w stanowczym ucisku, zaledwie na chwilę odbierającym dech również i jemu. Przyzwyczajony był do oglądania zmasakrowanych kończyn, miał też niewątpliwą przyjemność grzebania gołymi rękoma w flakach jednego czy drugiego umarlaka pod czujnym okiem Elviry, wreszcie ― dzień w dzień przechadzał się w otoczeniu śmierci, uznając ją już z wolna za bezwzględnego i okrutnego sprzymierzeńca każdej istoty. A jednak i nim drgnął w pierwszej chwili ten widok, daleki zapowiadanej przed chwilą krasie, odizolowany jakby od kwiecistości jego mowy i tutejszego splendoru rabatek.
― Manifest ulokowany w czynie staje się silniejszy od byle frazesu ― uznał chłodno, nijak identyfikując się zastałą okolicznością i wymownym komentarzem lorda. ― Wielkie idee wymagają ofiar ― tłumaczył dalej, podobnie cierpko, wszakże szumna fantazja o czystym nadczłowieku sprzężona była chyba z podobnymi exposé. Jak widać, zawieszenie broni w niektórych zakamarkach dalej nie gwarantowało pokoju; jak widać, dalej można było skończyć podle na gałęzi losowej brzozy. ― A my tkwimy przecież pośrodku uśpionego konfliktu. To norma, panie Shafiq ― dodał zaraz, zniesmaczony dobiegającym do nozdrzy zapachem wczesnego rozkładu. Niespecjalnie intensywnym, ale drażniącym na tyle, by za odpowiednie uznał leniwe machnięcie różdżką. Maskować i ignorować, tyle należało czynić w obliczu analogicznych osobliwości.
― A normy zwykło się bezwiednie akceptować, czyż nie? Odore mutatio.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Igor Karkaroff' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
O Festiwalu wiedział niewiele - jeszcze; jeszcze, kiedy myśli orbitowały wokół rutynowych obowiązków i prób zaznajomienia się z Anglią na nowo. Nie był to jego pierwszy raz na brytyjskich ziemiach, język przyswajany przez lata również prędko i sprawnie wszedł w używanie, pozwalając mu czuć się na obczyźnie prawie swobodnie; i prawie z beztroską podjął propozycję, przystał na prośbę, w końcu poczyniał kolejne kroki wśród zieleni dumnego Hyde Parku. I prawie też rozpoczął temat kolejny, oscylujący wokół obchodów wielkiego święta - zwycięstwa? miłości? - kiedy Karkaroff wprowadzał go w swoiste preludium.
Nie skomentował jednak zwrotu Igora odnoszącego się do buntu; odpowiedzią było ledwie uniesienie się lewego kącika ust, przeciągłe spojrzenie skupione na wskazanym i wymienionym z nazwy podwyższeniu - bo choć mogli dać się porwać politycznym dysputom, te w tamtym momencie niezbyt go interesowały. Od poglądów młodocianego prawie-znajomego ciekawszy był rzeczywisty powód ich spotkania, niekoniecznie dywagacje na tematy, które powinny być dla obojga na tyle klarownymi, że wymiana opinii zdawała się zbędna.
Tak sądził jednak do czasu; do czasu kiedy na horyzoncie wzroku pojawił się jutowy worek, kiedy spojrzenie objęło charakterystyczne kontury, kiedy zaciskająca się na zakrytej szyi lina ukazała przed nimi wisielca - bynajmniej samobójcę, ten scenariusz został odsunięty od możliwości prostym napisem wyrytym czerwienią juchy w miejscu, w którym powinni byli widzieć bladą, zieleniejącą facjatę nieszczęśnika.
- Tkwimy jednak pośrodku publicznego parku, który służy za miejsce spacerów dla porządnych ludzi - skomentował od razu, niemal suchością w wypowiedzianych zgłoskach zdradzając własną dezaprobatę. Smród rozkładu przywitał ich dwa kroki później, Maahes zatrzymał się na żwirowej ścieżce.
- Wyobraża sobie pan, panie Karkaroff, spacerować tutaj z damą? - wyrzucił z nieskrytym niesmakiem, patrząc na zwisające smętnie truchło. Nie było w Londynie kogoś dbającego o zieleń miejską? Zwłaszcza w lecie? - Nikt nie dba o to, żeby to c o ś zdjąć z widoku publicznego? - miało być zapewne przestrogą i lekcją, wobec tego nie miał żadnych wątpliwości, choć fakt, że rzeczywiście mógłby napotkać takie obrzydlistwo w towarzystwie dzieci wywoływał grymas na lordowskim licu.
Kątem oka zerknął na Igora, w międzyczasie wysuwając własną różdżkę; wymamrotane odore mutatio nie poskutkowało, przez brwi przemknęła zmarszczka.
- Odore mutatio - tym razem uniósł drewienko wyżej, inkantacja zabrzmiała wyraźniej, a smród powoli przykryła swobodna woń lawendy - Nie spodziewałem się spotkać takich widoków podczas trwającego, jak sądzicie tutaj, zawieszenia wojny. Cóż, jak widać nawet stolica nie wyzbyła się mroku.
Nie skomentował jednak zwrotu Igora odnoszącego się do buntu; odpowiedzią było ledwie uniesienie się lewego kącika ust, przeciągłe spojrzenie skupione na wskazanym i wymienionym z nazwy podwyższeniu - bo choć mogli dać się porwać politycznym dysputom, te w tamtym momencie niezbyt go interesowały. Od poglądów młodocianego prawie-znajomego ciekawszy był rzeczywisty powód ich spotkania, niekoniecznie dywagacje na tematy, które powinny być dla obojga na tyle klarownymi, że wymiana opinii zdawała się zbędna.
Tak sądził jednak do czasu; do czasu kiedy na horyzoncie wzroku pojawił się jutowy worek, kiedy spojrzenie objęło charakterystyczne kontury, kiedy zaciskająca się na zakrytej szyi lina ukazała przed nimi wisielca - bynajmniej samobójcę, ten scenariusz został odsunięty od możliwości prostym napisem wyrytym czerwienią juchy w miejscu, w którym powinni byli widzieć bladą, zieleniejącą facjatę nieszczęśnika.
- Tkwimy jednak pośrodku publicznego parku, który służy za miejsce spacerów dla porządnych ludzi - skomentował od razu, niemal suchością w wypowiedzianych zgłoskach zdradzając własną dezaprobatę. Smród rozkładu przywitał ich dwa kroki później, Maahes zatrzymał się na żwirowej ścieżce.
- Wyobraża sobie pan, panie Karkaroff, spacerować tutaj z damą? - wyrzucił z nieskrytym niesmakiem, patrząc na zwisające smętnie truchło. Nie było w Londynie kogoś dbającego o zieleń miejską? Zwłaszcza w lecie? - Nikt nie dba o to, żeby to c o ś zdjąć z widoku publicznego? - miało być zapewne przestrogą i lekcją, wobec tego nie miał żadnych wątpliwości, choć fakt, że rzeczywiście mógłby napotkać takie obrzydlistwo w towarzystwie dzieci wywoływał grymas na lordowskim licu.
Kątem oka zerknął na Igora, w międzyczasie wysuwając własną różdżkę; wymamrotane odore mutatio nie poskutkowało, przez brwi przemknęła zmarszczka.
- Odore mutatio - tym razem uniósł drewienko wyżej, inkantacja zabrzmiała wyraźniej, a smród powoli przykryła swobodna woń lawendy - Nie spodziewałem się spotkać takich widoków podczas trwającego, jak sądzicie tutaj, zawieszenia wojny. Cóż, jak widać nawet stolica nie wyzbyła się mroku.
the sun is hiding
and if you do not have a name, you have nothing
and if you do not have a name, you have nothing
Szumny festiwal zbierać miał w swoich kręgach największych prominentów, wyjątkowo oderwanych od dumnych obowiązków codzienności, wyjątkowo wyzwolonych od sprawowania istotnych dla społeczeństwa ról. Lud, jak ten skrzętnie zorganizowany aparat, jak ten wymyślny mechanizm, winien być wszakże napędzany siłą najznamienitszych; jednostki słabsze spowalniały jego funkcjonowanie, często czynem bezmyślnym lub nawet nieświadomym, osłabiając najstabilniejsze fundamenty otaczającej ich cywilizacji. Niczym przebiegłe pasożyty korzystali z potęgi swego karmiciela, na początku sycąc się zaledwie palcem, coraz prędzej żądając wreszcie całej dłoni. Niewdzięczne skurwysyny, chciałoby się rzec w narastającej irytacją atmosferze napięcia; uciążliwe darmozjady, kontynuował w potoku dzierżonych w duchu roszczeń, przytakując pokornie konserwatywnym twierdzeniom, samemu w istocie będąc raczej dalekim skrajnościom wygłaszanym przez ekstremistów. Dobrze rozumiał siły tutejszych układów, równie dobrze pojmował wagę tego, jak wiele znaczyć mógł byle pokłon poczyniony w kierunku stosownej sylwetki; z pokorą należało więc spuszczać przed nimi głowę, słowem wyrażając pełnię osobniczego wsparcia, gestem poświęcenia niekiedy również deklarując swoją gotowość do oddania misternej wizji świata. Poświęć się, wykaż, podszeptywały ustawicznie starsze figury najbliższych, znaczniej w tę sprawę zaangażowanych; zrób to dla nich, odpowiadały jednak ambicja i służalczość charakteru, niemalże bezrefleksyjnie podjąwszy się każdego kolejnego wyzwania. Czystość krwi to tylko potocznie przyjęta legenda, nieuzasadnione żadną realną kwestią wierzenie, podobne fanatycznej religii lub spiskowej mistyfikacji; zwykła herezja, odpowiadająca narracji prominentów i plugawie przez nich zrodzonych, kazirodczych dzieci. Kierowanie masami wymagało odpowiedniego vox populi, brzmiącej wiarygodnie, a przy tym utrwalającej krzywdzące stereotypy bajeczki. On sam zdawał się niedostatecznie ufać jej brzmieniu, on sam bynajmniej nie chciał karmić się smakiem rasistowskich podziałów, a jednak czynił to bez zwątpienia, w ślad kuzyna i matki, w ślad całej reszty, która wymagała odeń zgodnego konformizmu. I tak kłamstwo powtarzane tysiąc razy stało się prawdą, nad którą nie należało już dumać.
― Pewnie więc lord rozumie dlaczego wybrano akurat to miejsce ― przyznał cicho, przyglądając się uważnie jutowemu workowi. Pokazowa egzekucja, dorodny manifest myśli, i to w samym środku gorejącego lata, kiedy ciała zwykły gnić szybciej, a szlam panoszył się po całym kraju, wyszedłszy uprzednio ze swoich bezpiecznych nor. ― Damy tych ziem zdążyły już przywyknąć do podobnych osobliwości, o ile w ciągu ostatnich miesięcy nestor nie postanowił zamknąć ich w wieży. Wojna trwa już od dawna, panie Shafiq, podobne widoki w nikim nie wzbudzają już poruszenia ― odparł pół żartem, pół serio, teatralnie marszcząc nosek na przebrzydły zapach rozkładającego się mięsa. Ani w prosektorium, ani w kostnicy nie doświadczał zwłok w podobnym stadium degradacji; tamte w ryzach trzymały wszakże chłód, albo wymyślne zaklęcia. Tutaj nikt nie zadbał o oprawę całości, więc ostateczna intencja dobijała się do świadomości jeszcze znaczniejszym echem.
― Taka forma ekspresji zdaje się dodatkowo wzmacniać wydawane przez rząd dyrektywy ― uznał wymijająco, dość dyplomatycznie wyrzekając się w skojarzeniach pejoratywnej oprawy propagandowości. Żadna to manipulacja, prędzej stymulacja, lubiano usprawiedliwiać nagromadzenie nieprawdy w wielości wydawanych rozkazów; żadne to kłamstwo, prędzej nieznane dotąd świadectwo historii, zwykło się mawiać w chwili zawahania na widok hałaśliwych, prasowych opisów rzeczywistości. Już zaraz dobiegła do niego przyjemnie aksamitna nuta lawendy, już zaraz wisząca tuż obok ofiara przestała dlań znaczyć więcej od byle statystyki. Bo przypomniał mu się rzeczywisty cel tego spotkania; bo zaaranżował to spotkanie w pogoni za wiedzą i zrozumieniem. ― Co, oczywiście, nijak uzasadnia ten wybryk podczas trwającego obecnie zawieszenia broni. Sądzę jednak, że nie powinniśmy dalej tego roztrząsać ― dodał po sugestywnym komentarzu towarzysza, zdecydowanym ruchem czyniąc krok naprzód. ― Liczyłem wszakże na pańską ekspertyzę. Jakiś czas temu napotkałem takie runy... ― tutaj zatrzymał się na moment, wyjąwszy z kieszeni spodni złożony pergamin. Na nim starannie nakreślił tuszem ujrzane na bagnach symbole; ze zmoczonych wodą skryptów zdołał wyczytać kilka znajomych liter, cała reszta pozostawała jednak zdeformowana, albo zupełnie mu obca. On, jako cudzoziemiec, miał szansę lepiej znać podobne inskrypcje. Zwłaszcza, że ich wzoru nie odnalazł w żadnej dotykającej tematu księdze, a pozwolił sobie szukać go powoli i z namysłem, w cieniu biblioteki oraz domostwa. ― Czy one cokolwiek panu przypominają?
― Pewnie więc lord rozumie dlaczego wybrano akurat to miejsce ― przyznał cicho, przyglądając się uważnie jutowemu workowi. Pokazowa egzekucja, dorodny manifest myśli, i to w samym środku gorejącego lata, kiedy ciała zwykły gnić szybciej, a szlam panoszył się po całym kraju, wyszedłszy uprzednio ze swoich bezpiecznych nor. ― Damy tych ziem zdążyły już przywyknąć do podobnych osobliwości, o ile w ciągu ostatnich miesięcy nestor nie postanowił zamknąć ich w wieży. Wojna trwa już od dawna, panie Shafiq, podobne widoki w nikim nie wzbudzają już poruszenia ― odparł pół żartem, pół serio, teatralnie marszcząc nosek na przebrzydły zapach rozkładającego się mięsa. Ani w prosektorium, ani w kostnicy nie doświadczał zwłok w podobnym stadium degradacji; tamte w ryzach trzymały wszakże chłód, albo wymyślne zaklęcia. Tutaj nikt nie zadbał o oprawę całości, więc ostateczna intencja dobijała się do świadomości jeszcze znaczniejszym echem.
― Taka forma ekspresji zdaje się dodatkowo wzmacniać wydawane przez rząd dyrektywy ― uznał wymijająco, dość dyplomatycznie wyrzekając się w skojarzeniach pejoratywnej oprawy propagandowości. Żadna to manipulacja, prędzej stymulacja, lubiano usprawiedliwiać nagromadzenie nieprawdy w wielości wydawanych rozkazów; żadne to kłamstwo, prędzej nieznane dotąd świadectwo historii, zwykło się mawiać w chwili zawahania na widok hałaśliwych, prasowych opisów rzeczywistości. Już zaraz dobiegła do niego przyjemnie aksamitna nuta lawendy, już zaraz wisząca tuż obok ofiara przestała dlań znaczyć więcej od byle statystyki. Bo przypomniał mu się rzeczywisty cel tego spotkania; bo zaaranżował to spotkanie w pogoni za wiedzą i zrozumieniem. ― Co, oczywiście, nijak uzasadnia ten wybryk podczas trwającego obecnie zawieszenia broni. Sądzę jednak, że nie powinniśmy dalej tego roztrząsać ― dodał po sugestywnym komentarzu towarzysza, zdecydowanym ruchem czyniąc krok naprzód. ― Liczyłem wszakże na pańską ekspertyzę. Jakiś czas temu napotkałem takie runy... ― tutaj zatrzymał się na moment, wyjąwszy z kieszeni spodni złożony pergamin. Na nim starannie nakreślił tuszem ujrzane na bagnach symbole; ze zmoczonych wodą skryptów zdołał wyczytać kilka znajomych liter, cała reszta pozostawała jednak zdeformowana, albo zupełnie mu obca. On, jako cudzoziemiec, miał szansę lepiej znać podobne inskrypcje. Zwłaszcza, że ich wzoru nie odnalazł w żadnej dotykającej tematu księdze, a pozwolił sobie szukać go powoli i z namysłem, w cieniu biblioteki oraz domostwa. ― Czy one cokolwiek panu przypominają?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jutowy worek łypał na nich jakby złowrogo, snując opowieść dość dosadną w odbiorze, pozbawioną choćby krzty metafory, nie zostawiając najmniejszego pola na domysły — pytania nie wybrzmiały, bo pytań wszakże nie miał, odpowiedzi zyskując natychmiastowo, kiedy tylko wzrok zlustrował smętne ciało, a do nozdrzy dotarł zapach rozkładającego się ciała. Truchło musiało wisieć tu co najmniej od kilku godzin; smętnych, być może samotnych, bo nie chciał wierzyć, by ktoś doświadczający takiego widoku nie zaalarmowałby kogokolwiek. Kilka smętnych godzin, w których letnie temperatury czyniły swoje dzieło, sprawiając, że lord Shafiq w końcu zmuszony był unieść wierzch dłoni do własnej twarzy, zakrywając nos i usta przed paskudną wonią.
Tylko to i aż to kłuło go najbardziej — nie śmierć sama w sobie, a jej odór. Zupełnie, jakby na żwirowej ścieżce napotkali ciało stratowanego lisa; ten przed nimi mógł być podobnie chytry, niedostatecznie jednak, skoro zawisł na parkowej gałęzi, a jego jestestwo sprowadzono do dwóch sylab. Szlama.
Manifestem wyznawanych wartości był ten daleki od urokliwości obrazek, który w swym przekazie, choć bliski wyznawanym wartościom, okazywał się jednak na tyle nieprzyjemny, by wciąż wykrzywiać mięśnie twarzy w wyrazie dezaprobaty. Nie mógł wyobrażać sobie przyjemnej przechadzki z kobiecym towarzystwem u boku, jeszcze większym zgorszeniem napawałby go spacer z dziećmi, mających doświadczać takiego obrazu.
Cel uświęcał środki — rzekomo — przyszło mu jednak żyć w propagowania ruchów i idei w kulturalniejszy od prostoty najzwyklejszej kary sposób, nie chcąc ukazywać najmłodszych, czy też tym choćby starszym, nadal jednak wrażliwszym, świata w bezpardonowy, ordynardy sposób.
— Zatem sprawy w Anglii nie mają się tak dobrze, jak mówią o nich za wielką wodą — skomentował prosto, ucinając zdanie krótkim, suchym chrząknięciem. Mówiono o potędze — czy jej obraz musiał ukazywać zgrozę? Któż wymierzał te kary — służby, czy złaknione sprawiedliwości pospólstwo?
— Mówią, że polityka ma ręce czyste od krwi. Jak widać nie zawsze — być może ów pokaz siły był przekazem najbardziej efektywnym, być może brytyjskość zmieszała się z ostracyzmem wschodnich krajów, być może podpatrzono też eksterministycznych metod w minionych wojnach.
Marudne usposobienie łagodzone było wonią lawendy i frezji, nieznacznie, na tyle jednak, by pozwolić im na nowo zaczerpnąć powietrza. Igor Karkaroff nie był wszakże winien mordu na robactwie, nie wywiesił truchła własnoręcznie — był ledwie posłańcem wieści, rzeczoznawcą tutejszych zwyczajów, które, choć słuszne w swym przesłaniu, budziły niesmak.
— Być może ma pan rację, panie Karkaroff — bo czy nie o to właśnie chodziło? O pobudzenie, o wywołanie sensacji, w końcu o poruszenie serca i nerwów; ekspresja.
Ekspresja iście wojenna, o której dywagacje odłożono na bok, bo krok ruszył znów wprzód, zwisające smętnie ciało powoli ścierało się z mianem wspomnienia, a młodzieniec u jego boku wyjął z kieszeni pergamin.
Ten prędko trafił do lordowskich rąk, spojrzenie przesunęło się po ciemnych kreskach i zawiniętych końcówkach.
— Jest pan kolejną osobą tutaj, która prosi mnie o ekspertyzę w tej kwestii — wyjawił, kącik ust drgnął w rutynowej życzliwości — Gdzie pan je spotkał? W nieznanym dotąd miejscu, zapomnianej grocie, gdzieś w pobliżu wody? — pamiętał słowa Primrose Burke, pamiętał też runy, które mu przedstawiała.
Tylko to i aż to kłuło go najbardziej — nie śmierć sama w sobie, a jej odór. Zupełnie, jakby na żwirowej ścieżce napotkali ciało stratowanego lisa; ten przed nimi mógł być podobnie chytry, niedostatecznie jednak, skoro zawisł na parkowej gałęzi, a jego jestestwo sprowadzono do dwóch sylab. Szlama.
Manifestem wyznawanych wartości był ten daleki od urokliwości obrazek, który w swym przekazie, choć bliski wyznawanym wartościom, okazywał się jednak na tyle nieprzyjemny, by wciąż wykrzywiać mięśnie twarzy w wyrazie dezaprobaty. Nie mógł wyobrażać sobie przyjemnej przechadzki z kobiecym towarzystwem u boku, jeszcze większym zgorszeniem napawałby go spacer z dziećmi, mających doświadczać takiego obrazu.
Cel uświęcał środki — rzekomo — przyszło mu jednak żyć w propagowania ruchów i idei w kulturalniejszy od prostoty najzwyklejszej kary sposób, nie chcąc ukazywać najmłodszych, czy też tym choćby starszym, nadal jednak wrażliwszym, świata w bezpardonowy, ordynardy sposób.
— Zatem sprawy w Anglii nie mają się tak dobrze, jak mówią o nich za wielką wodą — skomentował prosto, ucinając zdanie krótkim, suchym chrząknięciem. Mówiono o potędze — czy jej obraz musiał ukazywać zgrozę? Któż wymierzał te kary — służby, czy złaknione sprawiedliwości pospólstwo?
— Mówią, że polityka ma ręce czyste od krwi. Jak widać nie zawsze — być może ów pokaz siły był przekazem najbardziej efektywnym, być może brytyjskość zmieszała się z ostracyzmem wschodnich krajów, być może podpatrzono też eksterministycznych metod w minionych wojnach.
Marudne usposobienie łagodzone było wonią lawendy i frezji, nieznacznie, na tyle jednak, by pozwolić im na nowo zaczerpnąć powietrza. Igor Karkaroff nie był wszakże winien mordu na robactwie, nie wywiesił truchła własnoręcznie — był ledwie posłańcem wieści, rzeczoznawcą tutejszych zwyczajów, które, choć słuszne w swym przesłaniu, budziły niesmak.
— Być może ma pan rację, panie Karkaroff — bo czy nie o to właśnie chodziło? O pobudzenie, o wywołanie sensacji, w końcu o poruszenie serca i nerwów; ekspresja.
Ekspresja iście wojenna, o której dywagacje odłożono na bok, bo krok ruszył znów wprzód, zwisające smętnie ciało powoli ścierało się z mianem wspomnienia, a młodzieniec u jego boku wyjął z kieszeni pergamin.
Ten prędko trafił do lordowskich rąk, spojrzenie przesunęło się po ciemnych kreskach i zawiniętych końcówkach.
— Jest pan kolejną osobą tutaj, która prosi mnie o ekspertyzę w tej kwestii — wyjawił, kącik ust drgnął w rutynowej życzliwości — Gdzie pan je spotkał? W nieznanym dotąd miejscu, zapomnianej grocie, gdzieś w pobliżu wody? — pamiętał słowa Primrose Burke, pamiętał też runy, które mu przedstawiała.
the sun is hiding
and if you do not have a name, you have nothing
and if you do not have a name, you have nothing
Sprawy w Anglii, istotnie, nie jawiły się bynajmniej najfortunniejszym kolorytem, nawet jeśli poczynione dotąd czystki istniały w stosownych kręgach jako swoista wizytówka. Wolni od mugoli, przemawiali dumnie ociekający splendorem prominenci, żałośnie wręcz sugerując, że cywilizacja pozbawiona magii miałaby być na swój sposób przejmująca; odfiltrowani od powszedniości brudu, dodawali naprędce w toku dłużyzn spacerów po opustoszałej stolicy, z nieskrywaną satysfakcją wdychając do płuc smród gnijących ciał. Dobrze obserwowało im się publiczne egzekucje zdrajców; dobrze było nie odwracać głów od katowskiego ostrza teatralnie odcinającego głowy, ba! ― może nawet zacierać rączki w zadowoleniu zastałą statystyką. Według niej każde odebrane świadomie tchnienie skracało tor w dążeniu do ziszczenia misternego planu; według niej życie znaczyło tyle, co zeszłoroczny śnieg, roztapiający się z dnia na dzień w obliczu napotkanej odwilży. Jutowy worek z czerwonym podpisem szlama rozsiewał wokół zgorszenie gnijącym mięsem, po części też straszył wrażliwców swoją makabrą; przy tym pozostawał swoistym listem otwartym, nad wyraz wymownym manifestem, do każdego przechodnia, do byle mieszkańca i przyjezdnego. Wojna się nie skończyła, twierdził stanowczo komunikat i nie był w tym względzie bynajmniej omylny; tak kończą ci o niejasnym rodowodzie, sugerował treściwy przekaz, rozumiany naturalnie sam przez się. Ale istotnie pod gryzącym materiałem nie dogorywał żaden mugolak, żaden nieczarodziej. Zapadła od temperatury i postępującego rozkładu twarz zdradziłaby zupełnie anonimowego, najpewniej nierozsądnego w swych czynach mężczyznę, o krwi zmieszanej; najwyraźniej gotów był zbuntować się przeciwko reżimowi, najwyraźniej podpadł nie tym co trzeba, więc uczynili zeń teraz, w samym rozkwicie beztroski zastałej w imię nadchodzącego święta miłości i żniw, coś na wzór leciwego trofeum. Wisiał w centrum największego, londyńskiego parku jako to gorzkie i zanadto cyniczne przypomnienie; wisiał na grubym konarze przyjemnie zielonego drzewa, jako ta błyszcząca i wystawiona na pokaz bombka. Okrucieństwo w pełni dopadło już ludzkość, dehumanizacja postępowała coraz to bardziej stanowczym krokiem. Jeszcze chwila i w trakcie Brón Trogain ktoś przemówi po raz kolejny; tym razem, być może, korzystając z przymkniętych powiek, któryś odważny rebeliant podrzuci trupa oprawcy do któregoś z ministerialnych gabinetów. Ciekawy scenariusz, choć najpewniej daleki realiom. Wszyscy, zarówno oprawcy, jak i ofiary, bezwzględnie od tego, za kogo uważali się w tym sporze, odpocząć chcieli od jarzma śmierci.
― Ja znam politykę od innej strony ― zauważył cicho, ostatkiem spojrzenia przenikając pobliskie rabatki; całkiem to było urokliwe miejsce, całkiem dostojne w swym architektonicznym układzie. Słońce przyjemnie smagało policzki, docierając również do wnętrza tutejszych kwiatków; do jednego dobierała się właśnie pracowita pszczoła, łapczywie wysysając zeń nektar. ― Mnie mówiono raczej, że to zwyczajowo nieczysta gra ― kontynuował, długimi palcami poprawiwszy ściśnięty w formalnym ułożeniu krawat. Zaraz po tym spotkaniu pędzić miał z powrotem do pogrzebowego domu, gdzie pomóc miał w przygotowaniu jutrzejszej ceremonii. Jako ten posłuszny wysłannik bezwzględnej śmierci na ziemi, w sferze plugawego profanum; jako ten pokorny syn, gotów na każde zawołanie stanowczej matki. Czas naglił, ale nie na tyle, by pozbawić go miał sposobności do konwersowania o czymś bardziej absorbującym.
― W Suffolk, na bagnach Minismere. Były spisane na pergaminie ― odpowiedział pospiesznie, posyłając towarzyszowi napełnione dziwaczną wiarą spojrzenie. Chciał wiedzieć, chciał zrozumieć, chciał poznać, najprędzej w celu osobniczej ciekawości, którą rozbudził w nim tamten manuskrypt. Większa zagadka, związana z majaczącymi po kraju cieniami, skrywała najpewniej tajemnice, których znajomość przedstawionego alfabetu nie miała rozwiązać. Ale kto wie? ― Ta wygląda trochę jak lustrzane odbicie runy Thurisaz ― tu przerwał na chwilę, wskazując dokładnie symbol. ― Ta zaś jak rozbudowane Naudhiz. Ale obie nie są ich wiernymi realizacjami, raczej przekształceniami ― stwierdził z wybrzmiewającym w głosie rozczarowaniem, oczekując opinii bieglejszego w tej kwestii lorda Shafiqa.
― Ja znam politykę od innej strony ― zauważył cicho, ostatkiem spojrzenia przenikając pobliskie rabatki; całkiem to było urokliwe miejsce, całkiem dostojne w swym architektonicznym układzie. Słońce przyjemnie smagało policzki, docierając również do wnętrza tutejszych kwiatków; do jednego dobierała się właśnie pracowita pszczoła, łapczywie wysysając zeń nektar. ― Mnie mówiono raczej, że to zwyczajowo nieczysta gra ― kontynuował, długimi palcami poprawiwszy ściśnięty w formalnym ułożeniu krawat. Zaraz po tym spotkaniu pędzić miał z powrotem do pogrzebowego domu, gdzie pomóc miał w przygotowaniu jutrzejszej ceremonii. Jako ten posłuszny wysłannik bezwzględnej śmierci na ziemi, w sferze plugawego profanum; jako ten pokorny syn, gotów na każde zawołanie stanowczej matki. Czas naglił, ale nie na tyle, by pozbawić go miał sposobności do konwersowania o czymś bardziej absorbującym.
― W Suffolk, na bagnach Minismere. Były spisane na pergaminie ― odpowiedział pospiesznie, posyłając towarzyszowi napełnione dziwaczną wiarą spojrzenie. Chciał wiedzieć, chciał zrozumieć, chciał poznać, najprędzej w celu osobniczej ciekawości, którą rozbudził w nim tamten manuskrypt. Większa zagadka, związana z majaczącymi po kraju cieniami, skrywała najpewniej tajemnice, których znajomość przedstawionego alfabetu nie miała rozwiązać. Ale kto wie? ― Ta wygląda trochę jak lustrzane odbicie runy Thurisaz ― tu przerwał na chwilę, wskazując dokładnie symbol. ― Ta zaś jak rozbudowane Naudhiz. Ale obie nie są ich wiernymi realizacjami, raczej przekształceniami ― stwierdził z wybrzmiewającym w głosie rozczarowaniem, oczekując opinii bieglejszego w tej kwestii lorda Shafiqa.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wszyscy znali ją od innej strony ― jednocześnie cierpiąc pod tym samym, bezdennym wariactwem. Tym samym brudem i tym samym celem, ubranym jedynie w inne języki, inne wzorce kulturowe i inne wytłumaczenia ― nawet stroje pozostawały podobne, zmieniała się tylko barwa i ewentualny krój, co rzadziej uścisk dłoni czy kurtuazyjne uniesienie kącików ust.
Do tej angielskiej zdążył przywyknąć, nie znał jednak jej pokrętnych korytarzy na tyle, by swobodnie wydawać osądy i prowadzić równe Brytyjczykom dywagacje ― bo przecież to ledwie obserwacja, ledwie spostrzeżenie i przepuszczenie na prędce przyjętych wniosków przez filtr przez siebie wyznawanych wartości i znanych dotychczas norm. Mógł zatem nie zgadzać się z totalitaryzmem ekscentrycznego widowiska, jakim było zawieszone wśród piękna parku ciało; mógł marszczyć z niesmakiem nos i w myślach wykreślać już londyńską zieleń z listy miejsc nadających się na swobodne przechadzki ― mógł też łagodnie dzielić się swoją dezaprobatą z młodym Karkaroffem, wciąż jednak ostrożnie stąpając po lodzie odmiennych spostrzeżeń i racji wobec tego, dokąd zmierzała, a zmierzać powinna Anglia.
To nie była jego ojczyzna ― nie była ich ojczyzna ― a mimo to, w złośliwości losu, to z nią musieli utożsamiać swoje najbliższe ja, zmuszeni dostosować się do tego, co dyktowane było z góry, co rozpisywane w gazetach, co wygłaszane z ministrialnej mównicy.
W jego przypadku ― co niosło się nestorskim słowem i przykładem, co oczekiwano i o co dbano; sama jego obecność tutaj miała przecież służyć Zechariachowi. Miał mu być radą i oparciem, podporą i braterską ― bo o ojcowskiej nie było mowy ― troską w tych trudnych czasach.
Zwłaszcza w nich.
I być może właśnie zwłaszcza przez wzgląd na niego, a może przez ulotne wspomnienie przesypujące się pomiędzy żwirkową aleją a porzuceniem losu nieszczęśnika, zdecydował się ukrócić polityczny temat, słowa Igora podsumowując krótkim, treściwym Mhmm ― dysputa społeczna mogła trwać w najlepsze, nie doprowadziłaby ich jednak donikąd.
Nie ona była też przecież powodem ich spotkania.
Nie ona leżała w polu jego zainteresowania.
Odwrotnie do ciemnych kształtów pokrywających pergamin; w dłoń ujął przekazaną kartkę, pozwalając Karkaroffowi snuć opowieść o tym, skąd obrazki pochodziły ― nawet nuta uśmiechu, dalekiego jednak o zabawości, mrugnęła na jego wargach, znikając równie prędko co się pojawiła.
Działo się coś niepokojącego ― coś, co łączyło się w zależną całość; widok z lotu ptaka ograniczał jednak wiele, na tyle dużo, by nie mógł wydawać jakichkolwiek osądów.
― To ten pergamin? Czy kopia? ― nie wyczuwał z papieru nadmiernej magii, być może zmysły wciąż otępiało wspomnienie sprzed chwili. Palec wskazujący młodszego towarzysza mignął przy konkretnych runach, podobnie też mignęła zmarszczka między lordowskimi brwiami ― Ma pan racje, ale jednak mimo tego... jest w nich coś niepokojącego ― wyjawił, odsuwając i przysuwając kartkę na horyzoncie swojego wzroku, chcąc dostrzec zaległości.
― Pozwoli pan, że zatrzymam. Na jakiś czas ― zasugerował, nie czekając na odpowiedź; pergamin złożony prostym ruchem na pół zaraz później spoczął w wewnętrznej kieszeni marynarki ― Podobnie jak w ostatnim przypadku, o którym właśnie wspomniałem, potrzebowałbym przestudiowania tych run w możliwie jak największym spokoju. Poddania ich analizie przy pomocy ksiąg i znanych mi manuskryptów. Nie wydaję osądów bez pewności ― powód rzekomej zwłoki był dość jasny, spojrzenie, które mu posłał niemalże wymuszało cierpliwość, o którą prosił.
― Darujmy sobie już Hyde Park, panie Karkaroff ― Ra sam wiedział, co mogłoby czekać na nich za kolejnym zakrętem ― Byłbym wdzięczny za pana towarzystwo do ulicy Pokątnej, tam nie będę już niepokoić i pozwolę sobie ulotnić się ku własnym sprawunkom ― życzliwy uśmiech łagodził treściwy komunikat, choć zniecierpliwienie poza słowami widoczne było także w postawie ― Możemy? ― ruszać przed siebie?
zt x2
Do tej angielskiej zdążył przywyknąć, nie znał jednak jej pokrętnych korytarzy na tyle, by swobodnie wydawać osądy i prowadzić równe Brytyjczykom dywagacje ― bo przecież to ledwie obserwacja, ledwie spostrzeżenie i przepuszczenie na prędce przyjętych wniosków przez filtr przez siebie wyznawanych wartości i znanych dotychczas norm. Mógł zatem nie zgadzać się z totalitaryzmem ekscentrycznego widowiska, jakim było zawieszone wśród piękna parku ciało; mógł marszczyć z niesmakiem nos i w myślach wykreślać już londyńską zieleń z listy miejsc nadających się na swobodne przechadzki ― mógł też łagodnie dzielić się swoją dezaprobatą z młodym Karkaroffem, wciąż jednak ostrożnie stąpając po lodzie odmiennych spostrzeżeń i racji wobec tego, dokąd zmierzała, a zmierzać powinna Anglia.
To nie była jego ojczyzna ― nie była ich ojczyzna ― a mimo to, w złośliwości losu, to z nią musieli utożsamiać swoje najbliższe ja, zmuszeni dostosować się do tego, co dyktowane było z góry, co rozpisywane w gazetach, co wygłaszane z ministrialnej mównicy.
W jego przypadku ― co niosło się nestorskim słowem i przykładem, co oczekiwano i o co dbano; sama jego obecność tutaj miała przecież służyć Zechariachowi. Miał mu być radą i oparciem, podporą i braterską ― bo o ojcowskiej nie było mowy ― troską w tych trudnych czasach.
Zwłaszcza w nich.
I być może właśnie zwłaszcza przez wzgląd na niego, a może przez ulotne wspomnienie przesypujące się pomiędzy żwirkową aleją a porzuceniem losu nieszczęśnika, zdecydował się ukrócić polityczny temat, słowa Igora podsumowując krótkim, treściwym Mhmm ― dysputa społeczna mogła trwać w najlepsze, nie doprowadziłaby ich jednak donikąd.
Nie ona była też przecież powodem ich spotkania.
Nie ona leżała w polu jego zainteresowania.
Odwrotnie do ciemnych kształtów pokrywających pergamin; w dłoń ujął przekazaną kartkę, pozwalając Karkaroffowi snuć opowieść o tym, skąd obrazki pochodziły ― nawet nuta uśmiechu, dalekiego jednak o zabawości, mrugnęła na jego wargach, znikając równie prędko co się pojawiła.
Działo się coś niepokojącego ― coś, co łączyło się w zależną całość; widok z lotu ptaka ograniczał jednak wiele, na tyle dużo, by nie mógł wydawać jakichkolwiek osądów.
― To ten pergamin? Czy kopia? ― nie wyczuwał z papieru nadmiernej magii, być może zmysły wciąż otępiało wspomnienie sprzed chwili. Palec wskazujący młodszego towarzysza mignął przy konkretnych runach, podobnie też mignęła zmarszczka między lordowskimi brwiami ― Ma pan racje, ale jednak mimo tego... jest w nich coś niepokojącego ― wyjawił, odsuwając i przysuwając kartkę na horyzoncie swojego wzroku, chcąc dostrzec zaległości.
― Pozwoli pan, że zatrzymam. Na jakiś czas ― zasugerował, nie czekając na odpowiedź; pergamin złożony prostym ruchem na pół zaraz później spoczął w wewnętrznej kieszeni marynarki ― Podobnie jak w ostatnim przypadku, o którym właśnie wspomniałem, potrzebowałbym przestudiowania tych run w możliwie jak największym spokoju. Poddania ich analizie przy pomocy ksiąg i znanych mi manuskryptów. Nie wydaję osądów bez pewności ― powód rzekomej zwłoki był dość jasny, spojrzenie, które mu posłał niemalże wymuszało cierpliwość, o którą prosił.
― Darujmy sobie już Hyde Park, panie Karkaroff ― Ra sam wiedział, co mogłoby czekać na nich za kolejnym zakrętem ― Byłbym wdzięczny za pana towarzystwo do ulicy Pokątnej, tam nie będę już niepokoić i pozwolę sobie ulotnić się ku własnym sprawunkom ― życzliwy uśmiech łagodził treściwy komunikat, choć zniecierpliwienie poza słowami widoczne było także w postawie ― Możemy? ― ruszać przed siebie?
zt x2
the sun is hiding
and if you do not have a name, you have nothing
and if you do not have a name, you have nothing
Hyde Park
Szybka odpowiedź