Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Pub przy fabryce
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Pub przy fabryce
To niewielki pub, dawno zapomniany przez reprezentantów klasy mieszczańskiej. Główną klientele stanowią pracownicy pobliskich fabryk - największy ruch notuje się po tuż zakończeniu zmiany. By wejść do środka należy zejść po kilku schodkach w dół, do piwnicy. Salę wypełnia silny zapach dymu papierosowego i podmokłych fundamentów. Osobom szukającym sposobu na rozluźnienie, barman rozlewa piwa produkowane przez najlepsze angielskie browary z terenu całego kraju; są to w większości piwa kraftowe oraz rzemieślnicze, charakteryzujące się bogactwem smaków i aromatów. Na półkach wyróżnia się cydr nie najgorszej jakości, zwykle wybierany przez panie. Z szafy grającej sączy się błoga muzyka - nie do tańca, a dla relaksu.
Pub został założony tuż po I wojnie światowej przez dwójkę braci - dawnych marines, którzy osiadli na Wyspach. Pomimo upływu lat, z łatwością można tutaj wyczuć ducha minionej historii - wysłużone meble, zapadające się kanapy, na ścianach zawieszono zdjęcia Anglii z przed wojny, przypominając tym samym, co odebrały raz na zawsze wichry niedawno minionej wojny.
Pub został założony tuż po I wojnie światowej przez dwójkę braci - dawnych marines, którzy osiadli na Wyspach. Pomimo upływu lat, z łatwością można tutaj wyczuć ducha minionej historii - wysłużone meble, zapadające się kanapy, na ścianach zawieszono zdjęcia Anglii z przed wojny, przypominając tym samym, co odebrały raz na zawsze wichry niedawno minionej wojny.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:55, w całości zmieniany 2 razy
|jakoś w połowie grudnia?
To zdarzało się często. Smok siadał na moim oknie dostarczając mi pośpiesznie nakreślony liścik zawierający, gdzie i kiedy mamy się spotkać. Jakimś cudem prawie nigdy wyznaczone terminy nie kolidowały z moimi dotychczasowymi planami, więc rzadko kiedy Ben dostawał wiadomość zwrotną. Po prostu spotykaliśmy się już na miejscu. Z różnych powodów, często też zupełnie bez nich, bo tylko wyjście z domów zapewniało nam nieprzerwaną dostawę alkoholu.
Tak mogłem przyjąć to i dzisiaj. Kolejny pretekst do wypicia ze sobą kilku butelek ognistej i zamienienia paru słów. Wyjątkowo ja też miałem o czym dzisiaj mu opowiadać. W końcu tylko jemu mogłem się wygadać na temat Lovegood, jej nocnego wtargnięcia i porannego zniknięcia. Miałem mętlik w głowie, liczyłem, że właśnie on pomoże mi go rozwiązać. Tylko dziś było inaczej. Miałem dziwne wrażenie, że chodzi o coś większego. Litery na pergaminie były postawione staranniej niż zazwyczaj, chociaż nadal widziałem w nich pośpiech. W dodatku ten sen wciąż rezonował mi w głowie. Zazwyczaj nie pamiętam co mi się śni o ile nie jest to koszmar, a ten zapamiętałem. Tego rozłożystego ptaka - feniksa, oraz to uczucie, które towarzyszyło jego pojawieniu się. To dziwne żeby czuć coś tak silnie śpiąc jak suseł. Pamiętałem zresztą cały czas naszą ostatnią rozmowę, w której Jaimie opowiedział mi o istnieniu tego całego zakonu. Temat przycichł, ale miałem wrażenie, że nie na długo.
Doki były opustoszałe. Większość szwendających się tutaj zazwyczaj ludzi albo spała albo pracowała. Dlatego w pubie przy fabryce panowała odpowiednia atmosfera, o czymkolwiek miałaby ona nie być. Widocznie jestem tu pierwszy, co zresztą mnie nie dziwi. Zajmuję więc miejsce w kącie i zamawiam piwo, bo nie sądzę, abym w tym iście mugolskim miejscu uświadczył porządnej ognistej. Nie chciałem robić zamętu w głowie barmana i przyciągać wścibskich spojrzeń. Starczy już, że wyróżniałem się swoim niecodziennym wyglądem, a już za chwilę miał do mnie dołączyć drugi wielgachny brodacz. Prawda jest taka, że gdziekolwiek się razem nie pojawimy stanowimy swego rodzaju sensację.
To zdarzało się często. Smok siadał na moim oknie dostarczając mi pośpiesznie nakreślony liścik zawierający, gdzie i kiedy mamy się spotkać. Jakimś cudem prawie nigdy wyznaczone terminy nie kolidowały z moimi dotychczasowymi planami, więc rzadko kiedy Ben dostawał wiadomość zwrotną. Po prostu spotykaliśmy się już na miejscu. Z różnych powodów, często też zupełnie bez nich, bo tylko wyjście z domów zapewniało nam nieprzerwaną dostawę alkoholu.
Tak mogłem przyjąć to i dzisiaj. Kolejny pretekst do wypicia ze sobą kilku butelek ognistej i zamienienia paru słów. Wyjątkowo ja też miałem o czym dzisiaj mu opowiadać. W końcu tylko jemu mogłem się wygadać na temat Lovegood, jej nocnego wtargnięcia i porannego zniknięcia. Miałem mętlik w głowie, liczyłem, że właśnie on pomoże mi go rozwiązać. Tylko dziś było inaczej. Miałem dziwne wrażenie, że chodzi o coś większego. Litery na pergaminie były postawione staranniej niż zazwyczaj, chociaż nadal widziałem w nich pośpiech. W dodatku ten sen wciąż rezonował mi w głowie. Zazwyczaj nie pamiętam co mi się śni o ile nie jest to koszmar, a ten zapamiętałem. Tego rozłożystego ptaka - feniksa, oraz to uczucie, które towarzyszyło jego pojawieniu się. To dziwne żeby czuć coś tak silnie śpiąc jak suseł. Pamiętałem zresztą cały czas naszą ostatnią rozmowę, w której Jaimie opowiedział mi o istnieniu tego całego zakonu. Temat przycichł, ale miałem wrażenie, że nie na długo.
Doki były opustoszałe. Większość szwendających się tutaj zazwyczaj ludzi albo spała albo pracowała. Dlatego w pubie przy fabryce panowała odpowiednia atmosfera, o czymkolwiek miałaby ona nie być. Widocznie jestem tu pierwszy, co zresztą mnie nie dziwi. Zajmuję więc miejsce w kącie i zamawiam piwo, bo nie sądzę, abym w tym iście mugolskim miejscu uświadczył porządnej ognistej. Nie chciałem robić zamętu w głowie barmana i przyciągać wścibskich spojrzeń. Starczy już, że wyróżniałem się swoim niecodziennym wyglądem, a już za chwilę miał do mnie dołączyć drugi wielgachny brodacz. Prawda jest taka, że gdziekolwiek się razem nie pojawimy stanowimy swego rodzaju sensację.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na początku był sen. Dziwnie męczący a zarazem lekki, niczym porządny trening Qudditcha, pozwalający wypocić wszystkie zmartwienia, pozostawiający z uczuciem dziwnego niedosytu pomimo mieszanki podekscytowania i niepokoju przed nadchodzącym meczem. W pierwszej chwili po obudzeniu Ben był pewny, że umysł wykreował mu właśnie taki obraz: on sam, ciężka pałka w dłoni, na przeciwko drużyna Os, napierający przeciwnicy, kafel miękko szybujący w stronę ścigającego konkurentów, zwalając go na ziemię. Uczucie satysfakcji i współpracy, drużyna gratulująca mu po meczu i Leonard, poklepujący go z dumą po plecach. Jednak nie, to nie ta wizja rozjaśniła się w jego rozczochranej głowie. W śnie pojawiło się coś innego, coś faktycznie przepełnionego przyjaźnią, zwycięstwem i braterstwem, ale jednocześnie dziwnym blaskiem.
Ognistym jak pióro feniksa, które zobaczył przy swojej twarzy zaraz po obudzeniu. O dziwo, od razu poderwał się z przepoconej poduszki, rozbudzony i w stu procentach pewny, że na niespodziewanym podarku pojawiło się imię i nazwisko jego brata. Jeszcze chwilę wpatrywał się w dogasającą łunę wykaligrafowanych personaliów - połączenie faktów zajęło mu zapewne trochę dłużej niż przeciętnemu członkowi Zakonu Feniksa, ale widocznie razem ze snem i piórem spłynęła na Wrighta chociaż część mądrości Albusa, pozwalająca mu łatwo wywnioskować cel niespodzianki. Oraz dalsze działania.
Niewiele myśląc wstał i napisał krótki liścik, nakazując Smokowi dostarczenie go do Leo, z którym zobaczył się dopiero następnego wieczoru. Wszedł do mugolskiej spelunki energicznym krokiem, od razu ruszając w stronę ustawionego na uboczu stolika, nad którym pochylał się Mastrangelo. Wyglądał jakoś...żywiej niż ostatnim razem, co od razu ucieszyło Wrighta, posyłającego mu szeroki, radosny uśmiech. Zanim opadł na krzesło tuż obok, poklepał go gwałtownie po plecach, sprawiając, że mężczyzna prawie zanurzył nos w stojącym przed nim piwie, i pociągnął pieszczotliwie za spięte w kucyk włosy.
- Kopę lat, kopę lat - zauważył niezbyt bystrze i niezbyt prawdziwie, sadowiąc się w końcu tuż obok Leo. Prostym gestem także zamówił piwo (a właściwie od razu dwa) a następnie wyszczerzył zęby w kierunku przyjaciela. - Dlaczego nie pogratulowałeś mi zostania królem polowania? Ubiłem garboroga - rozpoczął niezobowiązującą pogawędkę, oczekując na doniesienie alkoholu. Pióro feniksa promieniowało miłym ciepłem z kieszeni jego skórzanej kurtki, ale wolał poczekać z przekazaniem dobrych informacji jeszcze chwilę. - A co ty zrobiłeś w ostatnim czasie? - dogryzł mu lekko, prostując się na krześle i zaplatając dłonie za głową.
Ognistym jak pióro feniksa, które zobaczył przy swojej twarzy zaraz po obudzeniu. O dziwo, od razu poderwał się z przepoconej poduszki, rozbudzony i w stu procentach pewny, że na niespodziewanym podarku pojawiło się imię i nazwisko jego brata. Jeszcze chwilę wpatrywał się w dogasającą łunę wykaligrafowanych personaliów - połączenie faktów zajęło mu zapewne trochę dłużej niż przeciętnemu członkowi Zakonu Feniksa, ale widocznie razem ze snem i piórem spłynęła na Wrighta chociaż część mądrości Albusa, pozwalająca mu łatwo wywnioskować cel niespodzianki. Oraz dalsze działania.
Niewiele myśląc wstał i napisał krótki liścik, nakazując Smokowi dostarczenie go do Leo, z którym zobaczył się dopiero następnego wieczoru. Wszedł do mugolskiej spelunki energicznym krokiem, od razu ruszając w stronę ustawionego na uboczu stolika, nad którym pochylał się Mastrangelo. Wyglądał jakoś...żywiej niż ostatnim razem, co od razu ucieszyło Wrighta, posyłającego mu szeroki, radosny uśmiech. Zanim opadł na krzesło tuż obok, poklepał go gwałtownie po plecach, sprawiając, że mężczyzna prawie zanurzył nos w stojącym przed nim piwie, i pociągnął pieszczotliwie za spięte w kucyk włosy.
- Kopę lat, kopę lat - zauważył niezbyt bystrze i niezbyt prawdziwie, sadowiąc się w końcu tuż obok Leo. Prostym gestem także zamówił piwo (a właściwie od razu dwa) a następnie wyszczerzył zęby w kierunku przyjaciela. - Dlaczego nie pogratulowałeś mi zostania królem polowania? Ubiłem garboroga - rozpoczął niezobowiązującą pogawędkę, oczekując na doniesienie alkoholu. Pióro feniksa promieniowało miłym ciepłem z kieszeni jego skórzanej kurtki, ale wolał poczekać z przekazaniem dobrych informacji jeszcze chwilę. - A co ty zrobiłeś w ostatnim czasie? - dogryzł mu lekko, prostując się na krześle i zaplatając dłonie za głową.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sam nie wiem. Z jednej strony przecież nic się nie rozwiązało. Nic otrzymałem odpowiedzi na żadne z nurtujących mnie pytań. Stanowiłem jedynie dla Lovegood rękaw, w który mogła się wypłakać i to nawet nie dosłownie. W dodatku w żaden sposób nie wiedziałem, dlaczego wybrała właśnie mnie, w jej mniemaniu wszak najgorszego wroga, zabroniła mi w końcu się do niej zbliżać. W łatwy sposób z tysięcy pytań w mojej głowie buczących niczym ul pełen poirytowanych szerszeni rozmnożyło się ich jeszcze więcej. Oczywiście praktycznie żadne z nich nie było łaskawe posiadać odpowiedzi. Wszystko to powinno więc sprawić, że moja irytacja i rozdrażnienie pogorszą się. Zwłaszcza, kiedy to obudziłem się na podłodze własnego salonu z nieprzyjemnie zdrętwiałymi plecami oraz jedynie prawie do dna opróżnioną butelką whiskey. Tylko widocznie nie jestem do końca normalny. Nie czułem jakiegoś ogromnego przybicia, kaca moralnego czy złości na samego siebie. Miałem wręcz wrażenie, że zdjęto z moich barków jakiś ciężar, który dźwigałem prze ostatni miesiąc. Różnica była ogromna. Sam nie rozumiałem do końca jak zadziałał ten mechanizm. Nie potrafiłem powiedzieć tego głośno, ale miałam niepokojące wrażenie, że przyczyniło się do tego nie bycie ostatecznie skreślonym przez Selinę.
Mój umysł kręcił się dosyć niepokojąco wokół tej myśli. Tak samo jak piwo w poruszanym dłonią kuflu. Na tyle zaoferowany tym widokiem nie zdołałem zarejestrować, że sprężysty krok wkraczającego do pubu człowieka należy do mojego drogiego przyjaciela. Widocznie też w całkiem dobrym humorze, bo nagle zamiast nabrać trunku ustami robię to nosem. Naprawdę, Jaimie czasem zachowuje się jak duże dziecko, które nie panuje nad swoją siłą. Jednak z drugiej strony nie wątpię, że robi to specjalnie. Odchrząkam i ocieram nos o rękaw koszuli.
- Czołem - mruczę w odpowiedzi, chociaż nosem byłoby bardziej adekwatne. Opieram się wygodnie, żeby nie zaliczyć kolejnego, bliższego spotkania z piwem. - Nie chciałem ci zabierać tej możliwości pochwalenia się. Utarłeś nosa tym wszystkim napuszonym szlachcicom? - pytam ze szczerym zainteresowaniem. Może po głosie tego nie słychać, ale jestem przecież z niego dumny. Nie musi tego wiedzieć teraz, pewnie zauważy to dopiero później. - Ja? - Zbija mnie to z tropu. Obejmuję dłonią kufel i pociągam z niego dorodny łyk. Poniekąd, żeby dodać sobie odwagi, bo chcę zacząć przy tej okazji temat, który może okazać się ciężką przeprawą z uwagi na uczucie jakim Ben darzy pewną kobietę. - Zająłem się pijaną Seliną, gdy zatoczyła się w środku nocy pod moje drzwi. - Co prawda zająłem się to chyba za duże słowo, ale co tam. Przyglądam mu się uważnie ciekaw jego reakcji na tę rewelację.
Mój umysł kręcił się dosyć niepokojąco wokół tej myśli. Tak samo jak piwo w poruszanym dłonią kuflu. Na tyle zaoferowany tym widokiem nie zdołałem zarejestrować, że sprężysty krok wkraczającego do pubu człowieka należy do mojego drogiego przyjaciela. Widocznie też w całkiem dobrym humorze, bo nagle zamiast nabrać trunku ustami robię to nosem. Naprawdę, Jaimie czasem zachowuje się jak duże dziecko, które nie panuje nad swoją siłą. Jednak z drugiej strony nie wątpię, że robi to specjalnie. Odchrząkam i ocieram nos o rękaw koszuli.
- Czołem - mruczę w odpowiedzi, chociaż nosem byłoby bardziej adekwatne. Opieram się wygodnie, żeby nie zaliczyć kolejnego, bliższego spotkania z piwem. - Nie chciałem ci zabierać tej możliwości pochwalenia się. Utarłeś nosa tym wszystkim napuszonym szlachcicom? - pytam ze szczerym zainteresowaniem. Może po głosie tego nie słychać, ale jestem przecież z niego dumny. Nie musi tego wiedzieć teraz, pewnie zauważy to dopiero później. - Ja? - Zbija mnie to z tropu. Obejmuję dłonią kufel i pociągam z niego dorodny łyk. Poniekąd, żeby dodać sobie odwagi, bo chcę zacząć przy tej okazji temat, który może okazać się ciężką przeprawą z uwagi na uczucie jakim Ben darzy pewną kobietę. - Zająłem się pijaną Seliną, gdy zatoczyła się w środku nocy pod moje drzwi. - Co prawda zająłem się to chyba za duże słowo, ale co tam. Przyglądam mu się uważnie ciekaw jego reakcji na tę rewelację.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prychający piwem Leonardo stanowił niezwykle barwny widok, poprawiający humor Benjamina jeszcze bardziej - o ile byłoby to możliwe. Wszystko przecież układało się po jego myśli. Zwyciężał w polowaniu, coraz lepiej dogadywał się z przełożonymi w Peak District, zamykał za sobą chwiejną przeszłość i wkraczał na poziom stabilizacji, liczonej wypitymi butelkami Ognistej i wymienionymi gwałtownymi pocałunkami. Skarżenie się na swój los byłoby w takim przypadku kompletną niewdzięcznością. To nic, że trwała cicha wojna, że mroczne siły zbierały coraz więcej zwolenników, że nikt nie mógł być pewny jutra: Wright podchodził do spraw tak poważnych z wrodzonym poczuciem humoru, postrzeganym przez większość jako niefrasobliwość lub nieodpowiedzialność. Co nie było prawdą; Ben wiedział, jakie ryzyko wiąże się z Zakonem i z jak paskudną magią przyjdzie im walczyć, ale cóż dałoby całodobowe zamartwianie się? Wolał korzystać z życia i budować coś, o co warto walczyć. O miłość i o przyjaciół takich, jak Leonardo, których wciągał w tajna organizację bez żadnego wyrzutu sumienia. Wiedział, że razem sobie poradzą i że niezniszczalny duet brodaczy z pewnością wzbogaci feniksową rodzinę, nawet jeśli dryblasowate bliźnięta bardziej przypominały nieco wczorajszych zawadiaków, leczących kaca mordercę cienkim, mugolskim piwkiem, które w końcu przed nimi postawiono.
Gdy kelner oddalił się za bar, Wright wyciągnął pod stolikiem różdżkę i mruknął kilka zaklęć, zabezpieczających ich przed podsłuchaniem rozmowy i ewentualnym rozpoznaniem. Dobrze, że zrobił to przed słodką odpowiedzią Mastrangelo, bo inaczej nawet rachityczny barman zareagowałby jakoś na wyplucie przez swojego klienta fontanny piwa prosto na wcześniej uprzątnięty stolik.
- Kim się, na gacie Merlina, zająłeś? - wychrypiał, ocierając wierzchem dłoni usta, a niezadowolona irytacja w jakiej się znalazł doskonale wyczyściła zarówno gówniarski narcyzm (nie wychwalał przecież swych zdolności ani nie gnoił nieumiejących ujeżdżać szlachciców) jak i chwilowe podniosłe myśli o Zakonie. Oczywiście doskonale usłyszał to imię, ale miał nadzieję, że od ich ostatniej poważnej rozmowy Leo chociaż trochę zmądrzał i wziął sobie jego słowa ostrzeżenia do serca. Widocznie nie, co zirytowało Wrighta na tyle, że prychnął ze świętym oburzeniem, łypiąc na przyjaciela bardzo karcąco. - Chyba cię druzgotek kopnął. Nawet, jeśli zajęcie się nią oznaczało wyheblowanie tej umięśnionej deski do ostatniej drzazgi, to i tak...no kurwa, to niebezpieczne. To jest podła żmija. Po co w ogóle do ciebie przyszła? - odparł wyraźnie niezadowolony, nie wiadomo czy bardziej z powodu piwa (wolałby coś mocniejszego) czy przez idiotyczne zachowanie brata, pchającego się radośnie w kłopoty. Pieprzeni artyści, pragnący tylko cierpienia i równie popieprzonych miłostek.
Gdy kelner oddalił się za bar, Wright wyciągnął pod stolikiem różdżkę i mruknął kilka zaklęć, zabezpieczających ich przed podsłuchaniem rozmowy i ewentualnym rozpoznaniem. Dobrze, że zrobił to przed słodką odpowiedzią Mastrangelo, bo inaczej nawet rachityczny barman zareagowałby jakoś na wyplucie przez swojego klienta fontanny piwa prosto na wcześniej uprzątnięty stolik.
- Kim się, na gacie Merlina, zająłeś? - wychrypiał, ocierając wierzchem dłoni usta, a niezadowolona irytacja w jakiej się znalazł doskonale wyczyściła zarówno gówniarski narcyzm (nie wychwalał przecież swych zdolności ani nie gnoił nieumiejących ujeżdżać szlachciców) jak i chwilowe podniosłe myśli o Zakonie. Oczywiście doskonale usłyszał to imię, ale miał nadzieję, że od ich ostatniej poważnej rozmowy Leo chociaż trochę zmądrzał i wziął sobie jego słowa ostrzeżenia do serca. Widocznie nie, co zirytowało Wrighta na tyle, że prychnął ze świętym oburzeniem, łypiąc na przyjaciela bardzo karcąco. - Chyba cię druzgotek kopnął. Nawet, jeśli zajęcie się nią oznaczało wyheblowanie tej umięśnionej deski do ostatniej drzazgi, to i tak...no kurwa, to niebezpieczne. To jest podła żmija. Po co w ogóle do ciebie przyszła? - odparł wyraźnie niezadowolony, nie wiadomo czy bardziej z powodu piwa (wolałby coś mocniejszego) czy przez idiotyczne zachowanie brata, pchającego się radośnie w kłopoty. Pieprzeni artyści, pragnący tylko cierpienia i równie popieprzonych miłostek.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gwałtowny pisk drewna po posadzce rozdziela ciszę panującą w pomieszczeniu. Na szczęście dzięki zaklęciom Bena tylko dla mnie inaczej na pewno przykulibyśmy uwagę resztek gości i barmana. Moje gwałtowne odsunięcie się na krześle od stolika chroni moje spodnie przed zalaniem ich piwem zwróconym przez Jaimiego na stolik. Płyn rozlewa się widowiskowo po małym jak dla nas blacie i kapie na podłogę. To jedyny dźwięk przerywający ciszę. Mógłbym teraz coś rzucić, ale dopóki oburzenie krąży w żyłach przyjaciela z każdym uderzeniem serca to nie mam, z czym walczyć. Musi się uspokoić. Przyglądam mu się uważnie chcąc wychwycić odpowiedni moment na ponowne włączenie się w rozmowę. Ociera usta tak jak ja przed chwilą nos i to bliźniacze podobieństwo pewnie by mnie rozbawiło, gdyby nie napięcie, które pojawiło się między nami wraz z imieniem tej kobiety. Doskonale pamiętałem jego słowa, jakimi uraczył mnie podczas poprzedniej rozmowy. Miał w dużej mierze rację. Przecież Lovegood była, nie można bać się tego powiedzieć, po prostu straszna. Jeden niewłaściwy krok w postępowaniu z nią skreślał człowieka na całej linii. Na początku posiadałem ten chłodny dystans, który sprawiał, że kompletnie nie robiła na mnie wrażenia swoim widowiskowym gniewem i zachowaniem. Coś się jednak zmieniło, a teraz, gdy powiedziałem to na głos dostrzegłem wreszcie jak bardzo. Nie wyplączę się już z tego tak łatwo. Mimo tego, że nasi najbliżsi byli ze sobą w skomplikowanych relacjach to nigdy przedtem się nie spotkaliśmy. Dopiero na pogrzebie wpadliśmy w końcu w pułapkę życia. Nie wiem jak ona, ale na mnie zaciskała się na mnie co raz mocniej. I nie chodziło mi nigdy o seks, co wyraźnie sugeruje mi Ben. Na początku chciałem ją tylko namalować, a teraz? Teraz sam nie wiem, czego chcę.
Pewnym jest, że słowa mojego przyjaciela mnie dotykają. Wiem, że dla niego przyziemne, fizyczne doznania zawsze były bardzo wysoko, ale nic to nie zmienia. Brzmi to przecież jakbym potrafił zaciągnąć do łóżka tylko pijaną kobietę. Nie komentuję jednak tego głośno, pewnie jak zwykle dokopuję się głębszego znaczenia, którego tam nie ma. Może to hormony, emocje. Nie byłem z żadną, od kiedy zostawiła mnie żona. Nie czułem frustracji psychicznej, ale może mój organizm owszem.
- Chcesz zostać stolarzem, Wright, że rzucasz takimi drzewnymi metaforami? - rzucam kąśliwie, chociaż w pewien sposób żartobliwie, może chociaż trochę rozładowując to napięcie. - I nie, nie przespałem się z nią, bo była narąbana w trzy dupy. Szybko odjechała, a rano już jej nie było. - Robię przerwę, aby napić się trochę piwa. Sam nie wiem jak mam się czuć z tym, że tak uciekła. To chyba po prostu jej zwyczajne zachowanie. - I nie wiem, po co przyszła. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Miałem wrażenie, że kogoś straciła. - Spoglądam mu prosto w oczy. Nie rozmawiamy o uczuciach często, nie robimy tego dosadnie jak kobiety, ale teraz go potrzebuję, żeby pomógł mi rozgryźć cały ten bajzel. Jednak w mojej głowie kołacze się lekkie poczucie winy, bo przecież to on miał do mnie jakąś sprawę.
Pewnym jest, że słowa mojego przyjaciela mnie dotykają. Wiem, że dla niego przyziemne, fizyczne doznania zawsze były bardzo wysoko, ale nic to nie zmienia. Brzmi to przecież jakbym potrafił zaciągnąć do łóżka tylko pijaną kobietę. Nie komentuję jednak tego głośno, pewnie jak zwykle dokopuję się głębszego znaczenia, którego tam nie ma. Może to hormony, emocje. Nie byłem z żadną, od kiedy zostawiła mnie żona. Nie czułem frustracji psychicznej, ale może mój organizm owszem.
- Chcesz zostać stolarzem, Wright, że rzucasz takimi drzewnymi metaforami? - rzucam kąśliwie, chociaż w pewien sposób żartobliwie, może chociaż trochę rozładowując to napięcie. - I nie, nie przespałem się z nią, bo była narąbana w trzy dupy. Szybko odjechała, a rano już jej nie było. - Robię przerwę, aby napić się trochę piwa. Sam nie wiem jak mam się czuć z tym, że tak uciekła. To chyba po prostu jej zwyczajne zachowanie. - I nie wiem, po co przyszła. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Miałem wrażenie, że kogoś straciła. - Spoglądam mu prosto w oczy. Nie rozmawiamy o uczuciach często, nie robimy tego dosadnie jak kobiety, ale teraz go potrzebuję, żeby pomógł mi rozgryźć cały ten bajzel. Jednak w mojej głowie kołacze się lekkie poczucie winy, bo przecież to on miał do mnie jakąś sprawę.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wright ciągle patrzył na Leonarda z niedowierzaniem, nerwowo przebiegając palcami prawej dłoni po lepkim od piwa blacie stolika. Pieprzona Lovegood, wszędzie wciśnie swoją męską żuchwę. Nie dość, że to jemu chwiała się pod drzwiami (ciekawe, czy była trzeźwa? właściwie nie zastanawiał się nad jej ówczesnym stanem psychicznym), to jeszcze musiała podobną manianę odtańczyć na progu Mastrangelo, zapewne wietrząc w nim łatwy do zmanipulowania urobek. Albo robiąc mu na złość? Benjamin był gotów oskarżyć Selinę o najpodlejsze intencje, święcie wierząc w klątwę panien Lovegood, urastających w jego prywatnej mitologii do rangi potworów i demonów, zesłanych na ten świat tylko po to, by uprzykrzyć życie prostym brodaczom, pragnącym po prostu spokoju.
Już sam fakt, że Ben nie zarechotał radośnie na dość słaby żart Leonarda o heblowaniu, świadczył o jego autentycznym przejęciu. - Odpuść ją sobie, serio. Nie wiem, co ci się tam roi pod czerepem, ale to jest jak włożenie kutasa w ul - powiedział zaniepokojony. To miała być wesoła i krótka rozmowa o zbliżających się świętach Zakonu, na których Mastrangelo mógł się w końcu pojawić i pić z nim Ognistą pod choinką, a pogawędka niestety schodziła na najbardziej przykry temat. Kobiety. Phi. - Serio, wiem, że jakieś szybsze bicie serca, malowanie aktów, westchnięcia i inne pierdoły, ale znajdziemy ci kogoś dużo lepszego. I biuściastego - zaoferował, już zaczynając przeglądać w głowie prywatny kalendarzyk krągłych kobiet Nokturnu, jakie mogłyby spodobać się Leonardowi. Zresztą, po cóż szukać, skoro Feniks zsyłał na nich nie tylko piękne pióra i nieznanych wrogów, ale także wspaniałe zakonniczki? - Zresztą, mam coś dla ciebie, coś co oderwie cię od tej harpii - powiedział, ruszając znacząco krzaczastymi brwiami. Jeszcze nie sięgał do kieszeni, chcąc wysłuchać do końca opowieści o Selinie. Mając nadzieję, że z ust Leo nie padnie żadne straszne wyznanie, oblane uczuciowym sosem masochizmu. Upił łyk piwa, czekając na dalszy ciąg. Nie chciał, by rozmowę o Zakonie przerwało im widmo skrzeczącej Seliny, machającej piąstkami i zachlewającej skądinąd ładną buzię.
Już sam fakt, że Ben nie zarechotał radośnie na dość słaby żart Leonarda o heblowaniu, świadczył o jego autentycznym przejęciu. - Odpuść ją sobie, serio. Nie wiem, co ci się tam roi pod czerepem, ale to jest jak włożenie kutasa w ul - powiedział zaniepokojony. To miała być wesoła i krótka rozmowa o zbliżających się świętach Zakonu, na których Mastrangelo mógł się w końcu pojawić i pić z nim Ognistą pod choinką, a pogawędka niestety schodziła na najbardziej przykry temat. Kobiety. Phi. - Serio, wiem, że jakieś szybsze bicie serca, malowanie aktów, westchnięcia i inne pierdoły, ale znajdziemy ci kogoś dużo lepszego. I biuściastego - zaoferował, już zaczynając przeglądać w głowie prywatny kalendarzyk krągłych kobiet Nokturnu, jakie mogłyby spodobać się Leonardowi. Zresztą, po cóż szukać, skoro Feniks zsyłał na nich nie tylko piękne pióra i nieznanych wrogów, ale także wspaniałe zakonniczki? - Zresztą, mam coś dla ciebie, coś co oderwie cię od tej harpii - powiedział, ruszając znacząco krzaczastymi brwiami. Jeszcze nie sięgał do kieszeni, chcąc wysłuchać do końca opowieści o Selinie. Mając nadzieję, że z ust Leo nie padnie żadne straszne wyznanie, oblane uczuciowym sosem masochizmu. Upił łyk piwa, czekając na dalszy ciąg. Nie chciał, by rozmowę o Zakonie przerwało im widmo skrzeczącej Seliny, machającej piąstkami i zachlewającej skądinąd ładną buzię.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie opanowałem cichego westchnięcia, gdy okazało się, że mój słaby jak piwo w tym lokalu żart nie rozładował atmosfery. Widocznie wdepnęliśmy w dosyć grząskie błoto. Rozumiałem Bena, wiedziałem jego troskę o mnie i byłem mu więcej niż wdzięczny za to, ale sprawa nie była taka prosta. Nie potrafiłem, nie na tym etapie, tak po prostu przyznać mu racji, po czym ot tak dać sobie z nią spokój. To już nie było możliwe, co ta dziwna machina ruszyła jakiś czas temu i chyba tylko zablokowanie jej czy zniszczenie może ją zatrzymać. Mało sympatyczny scenariusz.
Popijam dalej mugolskie piwo i dopiero teraz przypominam sobie, że przecież nie chciałem pić. Przez nią. Cóż, spotkania z Jaimiem to świętość, po prostu nie można nie pić w jego towarzystwie. Zresztą gdyby dowiedział się z jakiego powodu postanowiłem utrzymać abstynencję to zapewne przywiązałby mnie do krzesła albo zamknął gdzieś aż nie wyleczyłbym się do końca z tych głupstw i z niej. Było to jakieś rozwiązanie. Uśmiecham się pod nosem na tę barwną metaforę. Musiałem mu oddać rację, chyba rzeczywiście to robiłem. Kto jednak jak nie my był uzależniony od adrenaliny i silnych wrażeń? Od zdobywania niezdobytego? Parskam już niekontrolowanie, kiedy proponuje mi odnalezienie kogoś lepszego, o zacniejszych gabarytach. Piwo przestało już cieknąc na ziemię, więc przysuwam się z powrotem do stolika i odstawiam swój kufel.
- Dzięki stary, wiem, że chcesz dla mnie tylko najlepiej. Doceniam to. - Pewnie to wie, ale ja i tak czułem potrzebę powiedzenia tego na głos. Dosadnego podkreślenia, że to co do mnie mówi wcale nie wlatuje jednym, aby wylecieć drugim uchem. - Tylko tutaj wcale nie chodzi o wklęsłą klatkę piersiową czy namalowanie aktu. Chcę się dowiedzieć, dlaczego ona taka jest, rozłożyć ten irytujący mechanizm na czynniki pierwsze. - Przyznaję po prostu. A co się stanie, kiedy już to zrobię? Nie mam zielonego pojęcia. Jednak czeka mnie jeszcze zbyt długa droga do tego, żeby rozważać tak odległą przyszłość. Póki co skupiam się zaintrygowany słowami Bena. Coś jest na rzeczy, w końcu wiem, że nie napisał tego listu bez powodu. Opieram się wygodnie o trzeszczące krzesło i krzyżuję ramiona na piersi. - Masz moją uwagę, strzelaj.
Popijam dalej mugolskie piwo i dopiero teraz przypominam sobie, że przecież nie chciałem pić. Przez nią. Cóż, spotkania z Jaimiem to świętość, po prostu nie można nie pić w jego towarzystwie. Zresztą gdyby dowiedział się z jakiego powodu postanowiłem utrzymać abstynencję to zapewne przywiązałby mnie do krzesła albo zamknął gdzieś aż nie wyleczyłbym się do końca z tych głupstw i z niej. Było to jakieś rozwiązanie. Uśmiecham się pod nosem na tę barwną metaforę. Musiałem mu oddać rację, chyba rzeczywiście to robiłem. Kto jednak jak nie my był uzależniony od adrenaliny i silnych wrażeń? Od zdobywania niezdobytego? Parskam już niekontrolowanie, kiedy proponuje mi odnalezienie kogoś lepszego, o zacniejszych gabarytach. Piwo przestało już cieknąc na ziemię, więc przysuwam się z powrotem do stolika i odstawiam swój kufel.
- Dzięki stary, wiem, że chcesz dla mnie tylko najlepiej. Doceniam to. - Pewnie to wie, ale ja i tak czułem potrzebę powiedzenia tego na głos. Dosadnego podkreślenia, że to co do mnie mówi wcale nie wlatuje jednym, aby wylecieć drugim uchem. - Tylko tutaj wcale nie chodzi o wklęsłą klatkę piersiową czy namalowanie aktu. Chcę się dowiedzieć, dlaczego ona taka jest, rozłożyć ten irytujący mechanizm na czynniki pierwsze. - Przyznaję po prostu. A co się stanie, kiedy już to zrobię? Nie mam zielonego pojęcia. Jednak czeka mnie jeszcze zbyt długa droga do tego, żeby rozważać tak odległą przyszłość. Póki co skupiam się zaintrygowany słowami Bena. Coś jest na rzeczy, w końcu wiem, że nie napisał tego listu bez powodu. Opieram się wygodnie o trzeszczące krzesło i krzyżuję ramiona na piersi. - Masz moją uwagę, strzelaj.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdym kolejnym słowem przyjaciela dotyczącym Seliny, wyraz niedowierzania, rysujący się na twarzy Wrighta tylko się pogłębiał, co finalnie doprowadziło do doprawdy zabawnego wykrzywienia mocnych rysów twarzy w grymasie skrajnego zniechęcenia. Rozmowy o emocjach nie były im obce: stanowili dla siebie wsparcie przez całe dotychczasowe życie, z niejednej uczuciowej tragedii wyciągając się wzajemnie za uszy i stawiając do pionu, ale tym razem...tym razem w głosie Leonarda - choć przecież nie mówił zbyt wiele - przebrzmiewało coś takiego, co jeszcze nigdy nie lśniło w szczerych pogawędkach tak jasno. Zabójcza mieszanka ciekawości, fascynacji i nadziei, rozwalająca w pył zdrowy rozsądek i ogłuszająca Leo do tego stopnia, że nie przyjmował do wiadomości troskliwych rad Benjamina.
Cóż więcej mógł zrobić? Ponownie westchnął rozdzierająco, upijając łyk piwa, i przez dłuższą chwilę wpatrywał się po prostu swymi czekoladowymi ślepiami w oczy przyjaciela, próbując dać mu telepatycznie do zrozumienia, że nie popiera w żadnym wypadku jego urojeń dotyczących Seliny. - Wiesz dlaczego jest pojebana? Bo jest Lovegoodówną. Proszę, masz odpowiedź jak na dłoni, więc możesz sobie odpuścić zgłębianie nieistniejącej tajemnicy - burknął, wspaniałomyślnie dzieląc się z Leonardem znanym powszechnie sekretem. Jeszcze raz łyknął rozcieńczonego napoju, rozejrzał się dookoła i pochylił nad stolikiem, upewniając się, że nikt nie będzie im teraz przeszkadzał.
- Zakon. Zostałeś wybrany - poinformował go teatralnym szeptem, po czym sam roześmiał się ze swojej roli, utrzymanej przez zaledwie kilka sekund. Pod stolikiem wcisnął w jego dłoń ciepłe pióro, mrugając do niego zawadiacko, jakby właśnie wręczał mu starannie wykaligrafowany numer do najbardziej zmysłowej kelnerki, jaką widziała Mantykora. - Weź to ze sobą na świąteczne spotkanie. W końcu spędzimy ten dzień razem. Z wspaniałymi ludźmi. We wspaniałym miejscu - powiedział już głośniej i weselej, prostując się i wpatrując w Mastrangelo z szerokim uśmiechem. Wszystko się układało. Przyjaciel w Zakonie, zaspany Percival przygotowujący kawę w jego kuchni, rosnące zaufanie w pracy: Nowy Rok zapowiadał się więcej niż doskonale.
Cóż więcej mógł zrobić? Ponownie westchnął rozdzierająco, upijając łyk piwa, i przez dłuższą chwilę wpatrywał się po prostu swymi czekoladowymi ślepiami w oczy przyjaciela, próbując dać mu telepatycznie do zrozumienia, że nie popiera w żadnym wypadku jego urojeń dotyczących Seliny. - Wiesz dlaczego jest pojebana? Bo jest Lovegoodówną. Proszę, masz odpowiedź jak na dłoni, więc możesz sobie odpuścić zgłębianie nieistniejącej tajemnicy - burknął, wspaniałomyślnie dzieląc się z Leonardem znanym powszechnie sekretem. Jeszcze raz łyknął rozcieńczonego napoju, rozejrzał się dookoła i pochylił nad stolikiem, upewniając się, że nikt nie będzie im teraz przeszkadzał.
- Zakon. Zostałeś wybrany - poinformował go teatralnym szeptem, po czym sam roześmiał się ze swojej roli, utrzymanej przez zaledwie kilka sekund. Pod stolikiem wcisnął w jego dłoń ciepłe pióro, mrugając do niego zawadiacko, jakby właśnie wręczał mu starannie wykaligrafowany numer do najbardziej zmysłowej kelnerki, jaką widziała Mantykora. - Weź to ze sobą na świąteczne spotkanie. W końcu spędzimy ten dzień razem. Z wspaniałymi ludźmi. We wspaniałym miejscu - powiedział już głośniej i weselej, prostując się i wpatrując w Mastrangelo z szerokim uśmiechem. Wszystko się układało. Przyjaciel w Zakonie, zaspany Percival przygotowujący kawę w jego kuchni, rosnące zaufanie w pracy: Nowy Rok zapowiadał się więcej niż doskonale.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Źle mi z tym. Nie chcę, żeby Ben krzywił się na myśl o tym, co robię, co chcę osiągnąć. To mój brat, jego aprobata jest dla mnie niezwykle cenna. Przyglądanie się jego dezaprobacie wprawia mnie w zły nastrój. Rozumiem go, w końcu to on zna Lovegood dłużej ode mnie, ma pełne prawo, aby mieć takie, a nie inne zdanie. Może gdyby ostrzegł mnie już dawno temu to wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Gdybanie nie ma jednak specjalnego sensu. Wystarczająco wiele razy to robiłem. Wolę po prostu pójść za ciosem i dopiero wtedy zobaczyć, co będzie. Wolę żałować, że coś zrobiłem niż żałować, że nigdy się tego nie podjąłem. Wzdycham ciężko, gdy Jaimie zdradza mi tę niezwykłą tajemnicę. Nie dziwię mu się, że może tak myśleć, ale z drugiej strony to dosyć krzywdzące podejście do sprawy.
- Mogę się o tym przekonać na własnej skórze? Obiecuję, że jak wrócę do ciebie skamląc to możesz mi przywalić i powiedzieć a nie mówiłem. - To póki co polubowne rozwiązanie. Obaj dobrze wiemy, że przecież i tak zrobię dokładnie to co chcę, a umoralniające tekst, zwłaszcza w wykonaniu niezwykle moralnego Wrighta, nic tutaj nie zrobią. Może więc ta zmiana tematu dobrze nam zrobi.
A nawet lepie niż dobrze. Wybałuszam na niego oczy, bo nie bardzo chce mi się wierzyć w to, co słyszę. Sądziłem, że Ben powierzył mi tę tajemnicę, bo nie chce mieć przede mną tajemnic. Nie przypuszczałem nawet w myślach takiego obrotu sprawy. Co prawda ten sen dawał mi do myślenia, ale nie aż tak. Nadal patrzę na niego zaskoczony, gdy pod stołem coś wpada w moje dłonie. Przyglądam się trzymanemu w dłoniach piórze. Jest piękne i, o dziwo, ciepłe. Zezuję to na nie, to na przyjaciela, jak gdybym bał się, że zaraz ryknie tym swoim głębokim śmiechem i obróci to wszystko w żart, który miał udowodnić jak naiwny jestem. W dodatku proponuje mi spędzenie świąt razem z nim, razem z nimi. Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Jestem już chyba za stary na takie nagłe rewelacje.
- Bracie - zaczynam, ale kręcę głową, bo nie wiem, co powiedzieć. - Dziękuję.
- Mogę się o tym przekonać na własnej skórze? Obiecuję, że jak wrócę do ciebie skamląc to możesz mi przywalić i powiedzieć a nie mówiłem. - To póki co polubowne rozwiązanie. Obaj dobrze wiemy, że przecież i tak zrobię dokładnie to co chcę, a umoralniające tekst, zwłaszcza w wykonaniu niezwykle moralnego Wrighta, nic tutaj nie zrobią. Może więc ta zmiana tematu dobrze nam zrobi.
A nawet lepie niż dobrze. Wybałuszam na niego oczy, bo nie bardzo chce mi się wierzyć w to, co słyszę. Sądziłem, że Ben powierzył mi tę tajemnicę, bo nie chce mieć przede mną tajemnic. Nie przypuszczałem nawet w myślach takiego obrotu sprawy. Co prawda ten sen dawał mi do myślenia, ale nie aż tak. Nadal patrzę na niego zaskoczony, gdy pod stołem coś wpada w moje dłonie. Przyglądam się trzymanemu w dłoniach piórze. Jest piękne i, o dziwo, ciepłe. Zezuję to na nie, to na przyjaciela, jak gdybym bał się, że zaraz ryknie tym swoim głębokim śmiechem i obróci to wszystko w żart, który miał udowodnić jak naiwny jestem. W dodatku proponuje mi spędzenie świąt razem z nim, razem z nimi. Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Jestem już chyba za stary na takie nagłe rewelacje.
- Bracie - zaczynam, ale kręcę głową, bo nie wiem, co powiedzieć. - Dziękuję.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wright ledwie powstrzymał się od wywrócenia oczami i choć słodka obietnica powrotu brata marnotrawnego na łono zdrowego, męskiego rozsądku, nieco złagodziła grymas niezadowolenia, widoczny na twarzy Benjamina, to i tak w głębi duszy był on mocno zaniepokojony. Nie życzyłby Seliny jako ukochanej nawet najgorszemu wrogowi. Zbyt dobrze znał jej szaleńczy temperament i ogniste zapędy i zbyt boleśnie sam doświadczył na własnej skórze klątwy ciążącej nad pannami Lovegood, by móc ot tak wpychać swojego najlepszego przyjaciela w ramiona tej umięśnionej morderczyni męskich serc. Leonardo był starszy, bardziej doświadczony i z pewnością bardziej stabilny - nawet pomimo artystycznych zapędów, niszczących w większości przypadków usztywniony testosteronem moralny kręgosłup - ale w tym konkretnym przypadku to Wright czuł się na pozycji tego ogarniętego brata, którego głównym zadaniem było uchronienie młodszego urwipołcia od popełnienia bolesnego błędu.
- Rób co chcesz. Zawsze będę cię wspierał, ale teraz pakujesz się w paszczę wiwerny na własne życzenie - powiedział w końcu, wykazując się wspaniałomyślną łaską, by pozwolić Mastrangelo na popełnianie własnych błędów. Niezbyt uśmiechało mu się bierne obserwowanie przyjaciela, spalającego się w idiotycznym pragnieniu jakiejś zwykłej miotlarki (o dobrym bicepsie - właściwie tylko siłę mięśniową jako tako w Selinie szanował), ale cóż mógł zrobić? Zamknięcie Leo na cztery spusty we własnym mieszkaniu wydawało mu się zbyt dziecinne, tak samo jak kolejne godziny spędzone na nudnych, ojcowskich przemowach. Dokonał wyboru, będzie później cierpiał a Ben...a Ben wesprze go jak tylko będzie potrafił, naładowany pozytywną energią ze swojego szczęśliwego życia. Ach, gdyby tylko wiedział, jak bardzo się mylił, lecz inna wersja przyszłości nawet przez chwilę nie przemknęła mu przez głowę.
Zwłaszcza, że temat uległ zmianie na bardziej przyjemny, wręcz podniosły, acz nie sztywną nonszalancją a rodzinnym ciepłem. Cieszył się że Leo został wybrany i był pewny, że znajdzie swoje idealne miejsce w Zakonie, pomagając im w walce z jeszcze nieokreślonym wrogiem. Nad którym z pewnością zatriumfują obydwaj, jak to na braci o dobrych serduchach przystało. Widząc poruszenie Leonarda mrugnął do niego zawadiacko, wesoło, dopijając piwo. - Nie dziękuj, lepiej pomyśl, jaki prezent przyniesiesz. I jak razem zmienimy ten parszywy świat na lepsze - dodał, wznosząc toast rozcieńczonym piwem, ale jak najbardziej treściwą intencją. Przyjaźni, miłości, sprawiedliwości. Ot, typowe aspiracje brodatych pijaczków, chlejących w mugolskim pubie przy fabryce.
- Rób co chcesz. Zawsze będę cię wspierał, ale teraz pakujesz się w paszczę wiwerny na własne życzenie - powiedział w końcu, wykazując się wspaniałomyślną łaską, by pozwolić Mastrangelo na popełnianie własnych błędów. Niezbyt uśmiechało mu się bierne obserwowanie przyjaciela, spalającego się w idiotycznym pragnieniu jakiejś zwykłej miotlarki (o dobrym bicepsie - właściwie tylko siłę mięśniową jako tako w Selinie szanował), ale cóż mógł zrobić? Zamknięcie Leo na cztery spusty we własnym mieszkaniu wydawało mu się zbyt dziecinne, tak samo jak kolejne godziny spędzone na nudnych, ojcowskich przemowach. Dokonał wyboru, będzie później cierpiał a Ben...a Ben wesprze go jak tylko będzie potrafił, naładowany pozytywną energią ze swojego szczęśliwego życia. Ach, gdyby tylko wiedział, jak bardzo się mylił, lecz inna wersja przyszłości nawet przez chwilę nie przemknęła mu przez głowę.
Zwłaszcza, że temat uległ zmianie na bardziej przyjemny, wręcz podniosły, acz nie sztywną nonszalancją a rodzinnym ciepłem. Cieszył się że Leo został wybrany i był pewny, że znajdzie swoje idealne miejsce w Zakonie, pomagając im w walce z jeszcze nieokreślonym wrogiem. Nad którym z pewnością zatriumfują obydwaj, jak to na braci o dobrych serduchach przystało. Widząc poruszenie Leonarda mrugnął do niego zawadiacko, wesoło, dopijając piwo. - Nie dziękuj, lepiej pomyśl, jaki prezent przyniesiesz. I jak razem zmienimy ten parszywy świat na lepsze - dodał, wznosząc toast rozcieńczonym piwem, ale jak najbardziej treściwą intencją. Przyjaźni, miłości, sprawiedliwości. Ot, typowe aspiracje brodatych pijaczków, chlejących w mugolskim pubie przy fabryce.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Kto jak nie my spogląda śmierci w oczy zawodowo? - odparłem z cieniem uśmiechu na ustach, aby zakończyć ten dosyć ponury temat chociaż cieniem humoru. W końcu adrenalina jest dla nas dwóch chlebem powszednim. Jaimie opiekuje się smokami i na pewno nie można tego porównać do kurzej fermy. Przekonałem się o tym na własnej skórze, a dokładniej rzecz biorąc na własnych plecach. Szpetna blizna, którą na szczęście mogę dostrzec tylko w lustrze, jeśli się postaram, jest wystarczającą przestrogą. Poza tym jestem przecież brygadzistą. Jeśli mam być szczery to stawanie twarzą w twarz z wilkołakiem wydaje mi się czasem gorszą alternatywą niż śmierć. Nie roztrząsam tego nigdy w tak ostatecznych kwestiach. Tak samo jak sprawy Lovegood. Nie wybiegam w przyszłość, nie ćwiartuję w myślach swojego serca na kawałki w sposób, w jaki przypuszczam, że ona to zrobi. Przecież tam nawet nie wchodzi w grę serce. To śmieszne, żeby tak myśleć. To po prostu fascynacja, chęć ułożenia chociaż jednych puzzli od początku do samego końca. Podobno mugole mówią, że wszystko wydaje się magią, jeśli jest wystarczająco skomplikowane i nieuchwytne dla prostego człowieka. Może, gdy rozwikłam zagadkę Seliny Lovegood przestanie być ona dla mnie taka pociągająca i wszystko wróci do normy. Ben na pewno byłby zadowolony.
Póki co jednak musi się zadowolić satysfakcją z mojego uradowania. To naprawdę niezwykła chwila, ani trochę się tego nie spodziewałem. Przecież nie wypełniałem żadnej broszurki czy możesz zostać członkiem Zakonu Feniksa. Na pewno coś w tej kwestii musiało zależeć od mojego przyjaciela, co sprawia, że czuję w stosunku do niego jeszcze większą wdzięczność.
- Nie potrafię nie dziękować - parskam z rozbawieniem i idąc w jego ślady opróżniam swój kufel z niezbyt dobrej jakości piwa. Po prostu przyzwyczaiłem się do ognistej, chociaż po tym całym okresie abstynencji wszystko smakuje jakoś lepiej. W drugiej dłoni, pod stołem, wciąż trzymam pióro. Jest niesamowite, nie tylko ze strony czysto estetycznej, która napawa mojego wewnętrznego malarza czystą dumą. To przede wszystkim namacalny symbol mojego zjednoczenia z nimi - wielkiej zmiany, która na pewno nastąpi w moim życiu.
Reszta spotkania przebiega już w takiej atmosferze, jaka powinna towarzyszyć nam od początku. Osuszamy jeszcze kilka kufli mugolskiego piwa, Ben tłumaczy mi mniej lub bardziej istotne szczegóły, śmiejemy się, jest w końcu tak, jak być powinno. Coś jednak nie daje mi spokoju. Kołacze się w mojej głowy, gdy wstajemy i ponownie ubieramy, aby przygotować się na spotkanie z panującym na zewnątrz mrozie. Wychodzimy z pubu w jakąś opuszczoną uliczkę, żeby zniknąć bez przyciągania spojrzeń niepotrzebnych gapiów. Żegnamy się porządnym męskim uściskiem i w końcu pękam.
- Pocałowałem Selinę, bo nie mogła się zamknąć. Dała mi w twarz. Nie oddałem jej. - Sam nie wiem, dlaczego mu to powiedziałem i to w taki sposób, ale musiałem. - Trzymaj się, Jaimie - i teleportuję się do domu.
|zt x2
Póki co jednak musi się zadowolić satysfakcją z mojego uradowania. To naprawdę niezwykła chwila, ani trochę się tego nie spodziewałem. Przecież nie wypełniałem żadnej broszurki czy możesz zostać członkiem Zakonu Feniksa. Na pewno coś w tej kwestii musiało zależeć od mojego przyjaciela, co sprawia, że czuję w stosunku do niego jeszcze większą wdzięczność.
- Nie potrafię nie dziękować - parskam z rozbawieniem i idąc w jego ślady opróżniam swój kufel z niezbyt dobrej jakości piwa. Po prostu przyzwyczaiłem się do ognistej, chociaż po tym całym okresie abstynencji wszystko smakuje jakoś lepiej. W drugiej dłoni, pod stołem, wciąż trzymam pióro. Jest niesamowite, nie tylko ze strony czysto estetycznej, która napawa mojego wewnętrznego malarza czystą dumą. To przede wszystkim namacalny symbol mojego zjednoczenia z nimi - wielkiej zmiany, która na pewno nastąpi w moim życiu.
Reszta spotkania przebiega już w takiej atmosferze, jaka powinna towarzyszyć nam od początku. Osuszamy jeszcze kilka kufli mugolskiego piwa, Ben tłumaczy mi mniej lub bardziej istotne szczegóły, śmiejemy się, jest w końcu tak, jak być powinno. Coś jednak nie daje mi spokoju. Kołacze się w mojej głowy, gdy wstajemy i ponownie ubieramy, aby przygotować się na spotkanie z panującym na zewnątrz mrozie. Wychodzimy z pubu w jakąś opuszczoną uliczkę, żeby zniknąć bez przyciągania spojrzeń niepotrzebnych gapiów. Żegnamy się porządnym męskim uściskiem i w końcu pękam.
- Pocałowałem Selinę, bo nie mogła się zamknąć. Dała mi w twarz. Nie oddałem jej. - Sam nie wiem, dlaczego mu to powiedziałem i to w taki sposób, ale musiałem. - Trzymaj się, Jaimie - i teleportuję się do domu.
|zt x2
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 marca-20 marca
Deirdre przyjęła informację o tymczasowym odwołaniu misji dyplomatycznych z ulgą. Wizytacje na dworach potężnych nestorów może i nie należały do przesadnie stresujących, gdy pojawiała się tam w godzinach pracy, ale teraz miała do czynienia z nieporównywalnie bardziej odpowiedzialnymi zadaniami. Wątpiła, by ktokolwiek brał na poważnie rozmowę z panną zaledwie czystej krwi, i choć potrafiła być nieziemsko przekonująca, pokazując rzeczowe argumenty – ach, to międzynarodowe doświadczenie sprzed lat, kiedy to pomagała przy zakulisowych pertraktacjach pomiędzy rządami poszczególnych państw – to wiedziała, że w przypadku konserwatywnej, angielskiej szlachty racjonalność i logika liczyły się mniej od szacunku. Do rodu, nazwiska, krwi, pokrewieństwa, czyli wszystkich przymiotów, jakich została pozbawiona. Potrafiła zrozumieć swoje położenie, jednak wizja pozostawania pod kontrolą Caesara nawet w kwestiach Rycerzy Walpurgii, wywoływała bolesny zgrzyt w powoli odbudowywanej pewności siebie. Ucieszyły więc ją zmiany planów – może Lestrange potknie się jeszcze szybciej, niż przewidywał Rosier, i będzie mogła towarzyszyć prawdziwemu uczniowi Czarnego Pana, od którego zdoła się czegoś nauczyć? – lecz prywatna radość nie trwała długo, przytłumiona kolejnymi podszeptami. O próbie, o zadaniu, o pragnieniu Toma Riddle’a; pragnieniu, które należało spełnić jak najszybciej i jak najdokładniej, by móc zasłużyć na choć odrobinę szacunku. Wydarzenia z Białej Wywerny już na zawsze odbiły się pod czerwoną kurtyną powiek i Dei ciągle żyła na oparach tamtych obrazów, nie blaknących a wręcz przybierających na intensywności. Krew, wrzaski, błagania, wystająca kość, zniszczona gałka oczna. Cierpienie, szaleństwo, kara. Za głupi sprzeciw, szczeniacki wybryk, niepasujący komuś będącemu tak blisko najpotężniejszego czarodzieja ich czasów. Upodlenie i zniszczenie Samaela stanowiło jednocześnie przestrogę i wyzwanie. A także manifestację siły, chorobliwie wpędzającą Tsagairt w coraz głębszą fascynację. Wiedziała, jak trudna jest czarna magia, jak lepka i niepokorna potrafi być i jak wiele trzeba poświęcić, by zapanować nad okrutnymi zaklęciami: tym bardziej imponowała jej moc Czarnego Pana, wydającego się nie podlegać żadnym ludzkim słabościom. Stała tuż obok niego, dokładnie widziała bladą dłoń trzymającą różdżkę i czuła drżenie powietrza przy każdym wykonywanym przez niego ruchu, ale nie widziała już w nim człowieka, ucznia, rówieśnika wielu z Rycerzy. Nie potrafiła wyobrazić sobie, że przesiadywali w tym samym fotelu w Klubie Ślimaka, że chodzili tymi samymi korytarzami, że słuchali tych samych profesorów, przeglądając te same zakurzone woluminy w bibliotece. Odczłowieczenie Toma Riddle’a szło w parze z postępującą fiksacją na jego punkcie. Popadała w niezdrową fascynację, lecz nie robiła nic, by ochłonąć, ba, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy była naprawdę szczęśliwa, mogąc spalić na ołtarzu ofiarnym swoją obojętność, pewność siebie, dystans, arogancję, a z czasem i całą siebie. Zapałka do zapałki; podatny, wyschnięty uczuciowo materiał od razu żarzył się czerwienią, zwłaszcza, gdy usłyszała o specjalnym zadaniu. Początkowo wywołującym szok – czyżby zostało w niej nieco normalności? Nie chciała działać w amoku i dlatego dopiero po tygodniu od otrzymania informacji o trzech przedmiotach, które Czarny Pan pragnął mieć w swoim posiadaniu, Deirdre oswoiła się z krwawą rzeczywistością na tyle, by móc zacząć ją planować.
Zaczynała od czegoś pozornie najprostszego, a raczej choć znajomego. Deszczowy, marcowy wieczór, mugolski pub w tej bardziej niechlujnej części doków, gęsta mgła, unosząca się nad Tamizą niczym kożuch, przykrywający kwaśne mleko. Lekka, wiosenna peleryna nie osłaniała ani od chłodu, przedzierającego się przez nieszczelne okna, ani od uporczywego spojrzenia, jakie wbijał w Deirdre siedzący pod ścianą mężczyzna. Nie prowokowała go, nie kokietowała: chciała, żeby przyszedł sam, wybierając niejako sposób zakończenia wieczoru. I zarazem swojego nędznego życia, z czego rozkosznie nie zdawał sobie sprawy, oferując nieznajomej towarzystwo oraz kolejne kieliszki mugolskiego trunku. Rum parzył w gardło i Dei nie musiała udawać niewiniątka, by krzywić się po każdym drobnym łyku. Jedno zmoczenie pełnych, czerwonych ust na kilkanaście łapczywych chluśnięć mężczyzny. Daniel stawał się coraz bardziej wstawiony i namolny, jasno sugerując jak najszybsze opuszczenie wypełnionego pubu i udanie się w ustronne ciepło jego kawalerki. Wyszli razem, niezauważeni, niezapamiętani, ot, kolejna para, tuląca się do siebie w chłodnych podmuchach wiatru, od których uchroniły ich dopiero ciasne, puste uliczki portowej dzielnicy. Od wilgotnych cegieł odbijały się nie tylko krople deszczu, ale i wybełkotane informacje. O awansie w fabryce, o braku żony, o zwiększających się oszczędnościach, ba, o bogactwie, jakim już niedługo będzie mógł się pochwalić. Gdyby Deirdre posiadała serce, z pewnością zabiłoby znacznie szybciej i kto wie, może uległaby nawet drobnemu wzruszeniu tymi świetlanymi planami nieznajomego. Nie nadeszło ono jednak tego wieczoru wcale, nawet w momencie, w którym skręcali w boczną bramę, prowadzącą do zapomnianej rudery. Tsagairt nie musiała robić zbyt wiele, zaślepiony alkoholem, smutkiem i pożądaniem Daniel nie zwracał uwagi na nic, sycąc się nagłym uśmiechem losu, podsuwającym mu tak niegodną, niemoralną panienkę. Chwila prawie miłosnej szamotaniny i…mężczyzna już osuwał się na mokry bruk, spetryfikowany udanym zaklęciem. Deirdre skrzywiła się z obrzydzeniem, poprawiając pelerynę, po czym przelewitowała bezwładne ciało Daniela do jednego z dalszych pomieszczeń opuszczonej kamienicy. Nie czuła strachu, wyłącznie pogardę i postępujące mdłości, gdy już sprawne zaklęcie noży oddzieliło głowę od reszty ciała. Krew popłynęła ciepłym strumieniem; czerwona, brudna, niegodna i Dei przez chwilę patrzyła na zwłoki z wyraźnym obrzydzeniem, dopiero kilka minut potem powracając do pracy. Najpierw przeszukała ubrania Daniela i schowała do przepastnej torby wypchany dziwnymi banknotami portfel i złoty zegarek, a następnie oczyściła zaklęciami głowę, ją także zabierając ze sobą. Ohydne zadanie wymagało dokończenia; ciało okradzionego mugola nie stanowiło już żadnej wartości, lecz jego czaszka miała przydać się Czarnemu Panu. Deirdre musiała oddzielić ją od tkanek i mięsa w najbardziej dyskretnym miejscu, w miejscu, w którym miała wypełnić następną część zadania. Szkockie odludzie wydawało się do tego idealnym miejscem. Znała na pamięć otoczenie Elgin, każdy las i wąwóz. Do jednego z nich teleportowała się niedługo potem, by wypalić tkankę głowy do cna. Musiała wielokrotnie powtarzać zaklęcie, wydobywające z różdżki płomień, lecz w końcu na rozgrzanych do czerwoności kamieniach pozostała tylko sucha, nieco osmalona czaszka; jedyne wspomnienie po okrutnym ognisku, które oświetlało mrok nocy.
Pozbawienie życia mugola wywoływało wstręt, lecz nie powodowało żadnych moralnych dylematów, a odkąd krew i tkanki stały się tylko wspomnieniem, chłodna czaszka wydawała się być nawet czymś czystym. Czym innym było jednak pozbycie się brudu, a czym innym ukrócenie życia czarodzieja. Do tego czystokrwistego; Deirdre nigdy nie poważyłaby się na skrzywdzenie szlachcica – chyba, że ten okazałby się zdrajcą, co wcale nie było aż tak niespotykane we współczesnym świecie – a krew szlamy nie zasługiwała przecież na miano tej magicznej. Pozostawała więc krew zdrowa, silna, bez niegodnych domieszek. Wiedziała, gdzie taką zdobyć z jak najmniejszym ryzykiem, dlatego szła za ciosem, spędzając kolejny wieczór w chłodnej, nieprzystępnej Szkocji. Z daleka widziała światła swojego rodzinnego domu, lecz nie zamierzała go odwiedzić: nikt nie powinien wiedzieć, że znalazła się w tych okolicach akurat tej posępnej nocy, gdy jeden z starszych, zdziwaczałych, dalekich sąsiadów miał dokonać swego żywota.
Tabbers mógł poszczycić się wieloma latami ziemskiego doświadczenia, niezwykłą mądrością i…i właściwie na tym kończyły się bogactwa tego starszego, siwego człowieka, który od wielu lat żył na granicy ubóstwa w swej zapomnianej przez Merlina i ludzi chatce. Gdy Deirdre była mała, straszono nim rówieśników, opowiadając niestworzone historie o tym, co kryje się za zmurszałymi drzwiami – teraz mogła sama to odkryć i zweryfikować okropne historie. Tym razem sama stając się baśniowym agresorem. Do chaty weszła bez pukania, wiedząc, że Tabbers mieszka sam i nikt go nie odwiedza – nie licząc sów z prenumeratą Proroka Codziennego. Cudowne okoliczności, wymagające jednak uwagi. Deirdre nie przeceniała swoich sił, nie była przekonana o sukcesie, nie szarżowała. Ostrożność przede wszystkim: starszy czarodziej stanowił wymagającego przeciwnika, nie mogła więc dopuścić do starcia. Na szczęście zaskoczenie działało na jej korzyść i gdy tylko przekroczyła próg zapadającej się chatki, wymierzyła różdżkę w zgarbionego staruszka, siedzącego w głębokim fotelu tuż przy parującym kociołku, będącym jedynym źródłem ciepła. Zaklęcie rozbrajające pomknęło przez pokój, a sekundę potem Tabbers został spetryfikowany, mogąc jedynie obserwować nadchodzącą śmierć. Mogła się nim pobawić, mogła pozostawić głębokie rany, mogła potraktować go jako ćwiczebne mięso, ale…nie widziała w tym żadnego celu. Mężczyzna nie szkodził sprawie i właściwie była przekonana, że podzielałby jej podglądy, dlatego zaserwowała mu śmierć w milczeniu, choć długą, wyglądającą na wypadek. Najpierw szybkim Gladium rozcięła żyły na jego przedramionach, a następnie, gdy już zebrała do małej fiolki krew, zwiększyła zaklęciem siłę krwotoku. Tabbers wykrwawiał się bezgłośnie, słabnąc z minuty na minutę. Nie musiała tego obserwować, wątpiła, by ktokolwiek w ciągu najbliższych tygodni znalazł ciało, ale…wolała się upewnić. Przystanęła więc przy oknie wychodzącym na odległe wzgórza, świadoma, że kilkanaście mil stąd śpią spokojnie jej rodzice i rodzeństwo, i po prostu czekała, aż krew zacznie skapywać na podłogę. Ostrożnie odłożyła różdżkę mężczyzny na kuchenny blat i upewniła się, że akcja serca ustała a jego pomarszczona skóra jest zimna i martwa. Strach z dzieciństwa okazał się śmiertelny, lecz było to zaledwie delikatne preludium do zamordowania niewinności. Dosłownego, lecz i tego rozumianego bolesną przenośnią. Nieskalane, czyste, wspaniałe zwierzę miało uczynić ją przeklętą. A raczej to Deirdre swoimi decyzjami i czynami ściągała na siebie klątwę, w pełni świadoma niejasnych konsekwencji. Już dawno przestała wierzyć w baśnie, lecz szanowała część przekazywanych jej wierzeń. Zamordowanie jednorożca z pewnością należało do najokrutniejszych czynów, lecz Tsagairt nie czuła słabości, gdy w środku bezksiężycowej nocy przemierzała najbardziej oddaloną od głównych zabudowań część rezerwatu Wicklow Mountains. Dostała się na jego teren późnym wieczorem, korzystając z informacji pochodzących od jednego z klientów Wenus, pracującego w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Od kilku tygodni narzekał na problemy w pracy, a gdy słodkim głosem dopytywała o szczegóły dotyczące tych pięknych zwierzątek i ich bezpieczeństwa, dowiedziała się wielu interesujących szczegółów. Między innymi o wiosennym poszerzaniu terenów rezerwatu, co miało zapewnić większą przestrzeń jednorożcom wchodzącym w okres godowy…a samej Deirdre dogodne warunki do wkroczenia na jego teren bez zauważenia. Ochronne zaklęcia jeszcze nie umocniły się w tej części lasu i do najbliższej pełni przejście między skalistymi ścianami jednego ze szkockich wąwozów pozostawało otwarte. W razie problemów Dei trzymała przy sobie przepustkę, wykradzioną swemu informatorowi, lecz na szczęście nie musiała jej użyć. Las pozostawał cichy, ciemny, martwy. Przerażający bardziej od zdekapitowanego ciała mugola czy zakrwawionych przedramion Tabbersa. Nie mogła jednak zrezygnować, nie teraz, gdy wypełnienie zadania wydawało się tak blisko.
Nie wiedziała, ile godzin spędziła na bezgłośnej wędrówce, ale gdy już miała zawrócić, obiecując sobie pojawienie się w Wicklow Mountains następnej nocy, pomiędzy drzewami ujrzała jaśniejszy blask. Dotychczas widziała jednorożce w środku dnia: w ciemności robiły jeszcze większe wrażenie, nawet jeśli miała do czynienia z zaledwie trójką samic, bez postawnych towarzyszy i błyszczących złotem dzieci. Zwierzęta czujnie strzygły uszami, dlatego Dei miała tylko jedną szansę, by poprawnie rzucić Drętwotę. Właściwie nie oddychała, gdy podnosiła różdżkę i celowała w najmniejsze stworzenie, które sekundę potem padło na wilgotną od deszczu ściółkę. Pozostała dwójka w mgnieniu oka zniknęła pomiędzy drzewami, lecz Tsagairt nie czuła się spokojniej. Emanujące tak silną magią stworzenie zaraz mogło poderwać się z ziemi. Musiała mu to utrudnić. Podeszła nieco bliżej, jak zahipnotyzowana przyglądając się lśniącej sierści i wielkim, zaszklonym oczom, w których odbijała się tylko ciemność lasu. Wychrypiała zaklęcie łamiące kość, lecz pierwsze okazało się nieudane: dłoń nieco jej zadrżała. Porażka otrzeźwiła Dei jednak na tyle, by następne klątwy się powiodły a jednorożec z połamanymi kończynami nie stanowił już bezpośredniego zagrożenia. Zbliżyła się do niego i skoncentrowała tak mocno, jak tylko mogła, by w końcu krótkim Cordcordis uśmiercić stworzenie. Czuła gorąco buchające od różdżki i własne serce przyśpieszyło do nieznośnie szybkiego rytmu, lecz…powiodło się. Kucnęła szybko przy zwierzęciu, rozcinając zaklęciem noży skórę tuż przy szyi, by upuścić gęstą, srebrzystą krew prosto do fiolki. Dłoń Deirdre trzęsła się, gdy uważnie zamykała wieko, przyglądając się z bliska martwemu jednorożcowi. W końcu miała okazję, by z bezpośredniej odległości oglądać rzadkie zwierzę, ale zamiast zachwytu czuła tylko pulsujący ból głowy. Dopiero teraz, gdy miała przy sobie krew, zdenerwowanie falami zalewało jej ciało. Powstała z kolan, otulając się szczelniej peleryną, i przetransmitowała ciało zwierzęcia w prosty kamień. Miała wrażenie, jakby magia przepływała przez jej różdżkę silniej, bardziej wartko niż jeszcze przed chwilą, przy jednoczesnej słabości ciała. Dla paranoicznej pewności wykopała zaklęciem płytki dół, zsunęła do niego kamień, przysypała ziemią i jeszcze chwilę stała tuż przy drzewie, tłumacząc sobie tą słabość chęcią upewniania się, że uprzątnęła wszelkie ślady krwi i swej bytności. Tak naprawdę musiała oprzeć się o pień, by pohamować drżenie kolan. Nie była niezniszczalna, nie była perfekcyjna, nie była bez uczuć, i choć chciała opuścić Wicklow Mountains obojętna i zwycięska, to gdy w końcu wydostała się poza wiosenny teren rezerwatu, prawie zgięła się w pół. Powstrzymała jednak falę mdłości i ruszyła zboczem wzgórza z powrotem w stronę najbliższej wioski, by móc swobodniej oddychać, ochłonąć i choć trochę odreagować skrajne napięcie ostatnich dni. Opuszczała rodzinną Szkocję z poczuciem sumiennie wypełnionego obowiązku i nadzieją, że przysłuży się Czarnemu Panu.
zt
Deirdre przyjęła informację o tymczasowym odwołaniu misji dyplomatycznych z ulgą. Wizytacje na dworach potężnych nestorów może i nie należały do przesadnie stresujących, gdy pojawiała się tam w godzinach pracy, ale teraz miała do czynienia z nieporównywalnie bardziej odpowiedzialnymi zadaniami. Wątpiła, by ktokolwiek brał na poważnie rozmowę z panną zaledwie czystej krwi, i choć potrafiła być nieziemsko przekonująca, pokazując rzeczowe argumenty – ach, to międzynarodowe doświadczenie sprzed lat, kiedy to pomagała przy zakulisowych pertraktacjach pomiędzy rządami poszczególnych państw – to wiedziała, że w przypadku konserwatywnej, angielskiej szlachty racjonalność i logika liczyły się mniej od szacunku. Do rodu, nazwiska, krwi, pokrewieństwa, czyli wszystkich przymiotów, jakich została pozbawiona. Potrafiła zrozumieć swoje położenie, jednak wizja pozostawania pod kontrolą Caesara nawet w kwestiach Rycerzy Walpurgii, wywoływała bolesny zgrzyt w powoli odbudowywanej pewności siebie. Ucieszyły więc ją zmiany planów – może Lestrange potknie się jeszcze szybciej, niż przewidywał Rosier, i będzie mogła towarzyszyć prawdziwemu uczniowi Czarnego Pana, od którego zdoła się czegoś nauczyć? – lecz prywatna radość nie trwała długo, przytłumiona kolejnymi podszeptami. O próbie, o zadaniu, o pragnieniu Toma Riddle’a; pragnieniu, które należało spełnić jak najszybciej i jak najdokładniej, by móc zasłużyć na choć odrobinę szacunku. Wydarzenia z Białej Wywerny już na zawsze odbiły się pod czerwoną kurtyną powiek i Dei ciągle żyła na oparach tamtych obrazów, nie blaknących a wręcz przybierających na intensywności. Krew, wrzaski, błagania, wystająca kość, zniszczona gałka oczna. Cierpienie, szaleństwo, kara. Za głupi sprzeciw, szczeniacki wybryk, niepasujący komuś będącemu tak blisko najpotężniejszego czarodzieja ich czasów. Upodlenie i zniszczenie Samaela stanowiło jednocześnie przestrogę i wyzwanie. A także manifestację siły, chorobliwie wpędzającą Tsagairt w coraz głębszą fascynację. Wiedziała, jak trudna jest czarna magia, jak lepka i niepokorna potrafi być i jak wiele trzeba poświęcić, by zapanować nad okrutnymi zaklęciami: tym bardziej imponowała jej moc Czarnego Pana, wydającego się nie podlegać żadnym ludzkim słabościom. Stała tuż obok niego, dokładnie widziała bladą dłoń trzymającą różdżkę i czuła drżenie powietrza przy każdym wykonywanym przez niego ruchu, ale nie widziała już w nim człowieka, ucznia, rówieśnika wielu z Rycerzy. Nie potrafiła wyobrazić sobie, że przesiadywali w tym samym fotelu w Klubie Ślimaka, że chodzili tymi samymi korytarzami, że słuchali tych samych profesorów, przeglądając te same zakurzone woluminy w bibliotece. Odczłowieczenie Toma Riddle’a szło w parze z postępującą fiksacją na jego punkcie. Popadała w niezdrową fascynację, lecz nie robiła nic, by ochłonąć, ba, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy była naprawdę szczęśliwa, mogąc spalić na ołtarzu ofiarnym swoją obojętność, pewność siebie, dystans, arogancję, a z czasem i całą siebie. Zapałka do zapałki; podatny, wyschnięty uczuciowo materiał od razu żarzył się czerwienią, zwłaszcza, gdy usłyszała o specjalnym zadaniu. Początkowo wywołującym szok – czyżby zostało w niej nieco normalności? Nie chciała działać w amoku i dlatego dopiero po tygodniu od otrzymania informacji o trzech przedmiotach, które Czarny Pan pragnął mieć w swoim posiadaniu, Deirdre oswoiła się z krwawą rzeczywistością na tyle, by móc zacząć ją planować.
Zaczynała od czegoś pozornie najprostszego, a raczej choć znajomego. Deszczowy, marcowy wieczór, mugolski pub w tej bardziej niechlujnej części doków, gęsta mgła, unosząca się nad Tamizą niczym kożuch, przykrywający kwaśne mleko. Lekka, wiosenna peleryna nie osłaniała ani od chłodu, przedzierającego się przez nieszczelne okna, ani od uporczywego spojrzenia, jakie wbijał w Deirdre siedzący pod ścianą mężczyzna. Nie prowokowała go, nie kokietowała: chciała, żeby przyszedł sam, wybierając niejako sposób zakończenia wieczoru. I zarazem swojego nędznego życia, z czego rozkosznie nie zdawał sobie sprawy, oferując nieznajomej towarzystwo oraz kolejne kieliszki mugolskiego trunku. Rum parzył w gardło i Dei nie musiała udawać niewiniątka, by krzywić się po każdym drobnym łyku. Jedno zmoczenie pełnych, czerwonych ust na kilkanaście łapczywych chluśnięć mężczyzny. Daniel stawał się coraz bardziej wstawiony i namolny, jasno sugerując jak najszybsze opuszczenie wypełnionego pubu i udanie się w ustronne ciepło jego kawalerki. Wyszli razem, niezauważeni, niezapamiętani, ot, kolejna para, tuląca się do siebie w chłodnych podmuchach wiatru, od których uchroniły ich dopiero ciasne, puste uliczki portowej dzielnicy. Od wilgotnych cegieł odbijały się nie tylko krople deszczu, ale i wybełkotane informacje. O awansie w fabryce, o braku żony, o zwiększających się oszczędnościach, ba, o bogactwie, jakim już niedługo będzie mógł się pochwalić. Gdyby Deirdre posiadała serce, z pewnością zabiłoby znacznie szybciej i kto wie, może uległaby nawet drobnemu wzruszeniu tymi świetlanymi planami nieznajomego. Nie nadeszło ono jednak tego wieczoru wcale, nawet w momencie, w którym skręcali w boczną bramę, prowadzącą do zapomnianej rudery. Tsagairt nie musiała robić zbyt wiele, zaślepiony alkoholem, smutkiem i pożądaniem Daniel nie zwracał uwagi na nic, sycąc się nagłym uśmiechem losu, podsuwającym mu tak niegodną, niemoralną panienkę. Chwila prawie miłosnej szamotaniny i…mężczyzna już osuwał się na mokry bruk, spetryfikowany udanym zaklęciem. Deirdre skrzywiła się z obrzydzeniem, poprawiając pelerynę, po czym przelewitowała bezwładne ciało Daniela do jednego z dalszych pomieszczeń opuszczonej kamienicy. Nie czuła strachu, wyłącznie pogardę i postępujące mdłości, gdy już sprawne zaklęcie noży oddzieliło głowę od reszty ciała. Krew popłynęła ciepłym strumieniem; czerwona, brudna, niegodna i Dei przez chwilę patrzyła na zwłoki z wyraźnym obrzydzeniem, dopiero kilka minut potem powracając do pracy. Najpierw przeszukała ubrania Daniela i schowała do przepastnej torby wypchany dziwnymi banknotami portfel i złoty zegarek, a następnie oczyściła zaklęciami głowę, ją także zabierając ze sobą. Ohydne zadanie wymagało dokończenia; ciało okradzionego mugola nie stanowiło już żadnej wartości, lecz jego czaszka miała przydać się Czarnemu Panu. Deirdre musiała oddzielić ją od tkanek i mięsa w najbardziej dyskretnym miejscu, w miejscu, w którym miała wypełnić następną część zadania. Szkockie odludzie wydawało się do tego idealnym miejscem. Znała na pamięć otoczenie Elgin, każdy las i wąwóz. Do jednego z nich teleportowała się niedługo potem, by wypalić tkankę głowy do cna. Musiała wielokrotnie powtarzać zaklęcie, wydobywające z różdżki płomień, lecz w końcu na rozgrzanych do czerwoności kamieniach pozostała tylko sucha, nieco osmalona czaszka; jedyne wspomnienie po okrutnym ognisku, które oświetlało mrok nocy.
Pozbawienie życia mugola wywoływało wstręt, lecz nie powodowało żadnych moralnych dylematów, a odkąd krew i tkanki stały się tylko wspomnieniem, chłodna czaszka wydawała się być nawet czymś czystym. Czym innym było jednak pozbycie się brudu, a czym innym ukrócenie życia czarodzieja. Do tego czystokrwistego; Deirdre nigdy nie poważyłaby się na skrzywdzenie szlachcica – chyba, że ten okazałby się zdrajcą, co wcale nie było aż tak niespotykane we współczesnym świecie – a krew szlamy nie zasługiwała przecież na miano tej magicznej. Pozostawała więc krew zdrowa, silna, bez niegodnych domieszek. Wiedziała, gdzie taką zdobyć z jak najmniejszym ryzykiem, dlatego szła za ciosem, spędzając kolejny wieczór w chłodnej, nieprzystępnej Szkocji. Z daleka widziała światła swojego rodzinnego domu, lecz nie zamierzała go odwiedzić: nikt nie powinien wiedzieć, że znalazła się w tych okolicach akurat tej posępnej nocy, gdy jeden z starszych, zdziwaczałych, dalekich sąsiadów miał dokonać swego żywota.
Tabbers mógł poszczycić się wieloma latami ziemskiego doświadczenia, niezwykłą mądrością i…i właściwie na tym kończyły się bogactwa tego starszego, siwego człowieka, który od wielu lat żył na granicy ubóstwa w swej zapomnianej przez Merlina i ludzi chatce. Gdy Deirdre była mała, straszono nim rówieśników, opowiadając niestworzone historie o tym, co kryje się za zmurszałymi drzwiami – teraz mogła sama to odkryć i zweryfikować okropne historie. Tym razem sama stając się baśniowym agresorem. Do chaty weszła bez pukania, wiedząc, że Tabbers mieszka sam i nikt go nie odwiedza – nie licząc sów z prenumeratą Proroka Codziennego. Cudowne okoliczności, wymagające jednak uwagi. Deirdre nie przeceniała swoich sił, nie była przekonana o sukcesie, nie szarżowała. Ostrożność przede wszystkim: starszy czarodziej stanowił wymagającego przeciwnika, nie mogła więc dopuścić do starcia. Na szczęście zaskoczenie działało na jej korzyść i gdy tylko przekroczyła próg zapadającej się chatki, wymierzyła różdżkę w zgarbionego staruszka, siedzącego w głębokim fotelu tuż przy parującym kociołku, będącym jedynym źródłem ciepła. Zaklęcie rozbrajające pomknęło przez pokój, a sekundę potem Tabbers został spetryfikowany, mogąc jedynie obserwować nadchodzącą śmierć. Mogła się nim pobawić, mogła pozostawić głębokie rany, mogła potraktować go jako ćwiczebne mięso, ale…nie widziała w tym żadnego celu. Mężczyzna nie szkodził sprawie i właściwie była przekonana, że podzielałby jej podglądy, dlatego zaserwowała mu śmierć w milczeniu, choć długą, wyglądającą na wypadek. Najpierw szybkim Gladium rozcięła żyły na jego przedramionach, a następnie, gdy już zebrała do małej fiolki krew, zwiększyła zaklęciem siłę krwotoku. Tabbers wykrwawiał się bezgłośnie, słabnąc z minuty na minutę. Nie musiała tego obserwować, wątpiła, by ktokolwiek w ciągu najbliższych tygodni znalazł ciało, ale…wolała się upewnić. Przystanęła więc przy oknie wychodzącym na odległe wzgórza, świadoma, że kilkanaście mil stąd śpią spokojnie jej rodzice i rodzeństwo, i po prostu czekała, aż krew zacznie skapywać na podłogę. Ostrożnie odłożyła różdżkę mężczyzny na kuchenny blat i upewniła się, że akcja serca ustała a jego pomarszczona skóra jest zimna i martwa. Strach z dzieciństwa okazał się śmiertelny, lecz było to zaledwie delikatne preludium do zamordowania niewinności. Dosłownego, lecz i tego rozumianego bolesną przenośnią. Nieskalane, czyste, wspaniałe zwierzę miało uczynić ją przeklętą. A raczej to Deirdre swoimi decyzjami i czynami ściągała na siebie klątwę, w pełni świadoma niejasnych konsekwencji. Już dawno przestała wierzyć w baśnie, lecz szanowała część przekazywanych jej wierzeń. Zamordowanie jednorożca z pewnością należało do najokrutniejszych czynów, lecz Tsagairt nie czuła słabości, gdy w środku bezksiężycowej nocy przemierzała najbardziej oddaloną od głównych zabudowań część rezerwatu Wicklow Mountains. Dostała się na jego teren późnym wieczorem, korzystając z informacji pochodzących od jednego z klientów Wenus, pracującego w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Od kilku tygodni narzekał na problemy w pracy, a gdy słodkim głosem dopytywała o szczegóły dotyczące tych pięknych zwierzątek i ich bezpieczeństwa, dowiedziała się wielu interesujących szczegółów. Między innymi o wiosennym poszerzaniu terenów rezerwatu, co miało zapewnić większą przestrzeń jednorożcom wchodzącym w okres godowy…a samej Deirdre dogodne warunki do wkroczenia na jego teren bez zauważenia. Ochronne zaklęcia jeszcze nie umocniły się w tej części lasu i do najbliższej pełni przejście między skalistymi ścianami jednego ze szkockich wąwozów pozostawało otwarte. W razie problemów Dei trzymała przy sobie przepustkę, wykradzioną swemu informatorowi, lecz na szczęście nie musiała jej użyć. Las pozostawał cichy, ciemny, martwy. Przerażający bardziej od zdekapitowanego ciała mugola czy zakrwawionych przedramion Tabbersa. Nie mogła jednak zrezygnować, nie teraz, gdy wypełnienie zadania wydawało się tak blisko.
Nie wiedziała, ile godzin spędziła na bezgłośnej wędrówce, ale gdy już miała zawrócić, obiecując sobie pojawienie się w Wicklow Mountains następnej nocy, pomiędzy drzewami ujrzała jaśniejszy blask. Dotychczas widziała jednorożce w środku dnia: w ciemności robiły jeszcze większe wrażenie, nawet jeśli miała do czynienia z zaledwie trójką samic, bez postawnych towarzyszy i błyszczących złotem dzieci. Zwierzęta czujnie strzygły uszami, dlatego Dei miała tylko jedną szansę, by poprawnie rzucić Drętwotę. Właściwie nie oddychała, gdy podnosiła różdżkę i celowała w najmniejsze stworzenie, które sekundę potem padło na wilgotną od deszczu ściółkę. Pozostała dwójka w mgnieniu oka zniknęła pomiędzy drzewami, lecz Tsagairt nie czuła się spokojniej. Emanujące tak silną magią stworzenie zaraz mogło poderwać się z ziemi. Musiała mu to utrudnić. Podeszła nieco bliżej, jak zahipnotyzowana przyglądając się lśniącej sierści i wielkim, zaszklonym oczom, w których odbijała się tylko ciemność lasu. Wychrypiała zaklęcie łamiące kość, lecz pierwsze okazało się nieudane: dłoń nieco jej zadrżała. Porażka otrzeźwiła Dei jednak na tyle, by następne klątwy się powiodły a jednorożec z połamanymi kończynami nie stanowił już bezpośredniego zagrożenia. Zbliżyła się do niego i skoncentrowała tak mocno, jak tylko mogła, by w końcu krótkim Cordcordis uśmiercić stworzenie. Czuła gorąco buchające od różdżki i własne serce przyśpieszyło do nieznośnie szybkiego rytmu, lecz…powiodło się. Kucnęła szybko przy zwierzęciu, rozcinając zaklęciem noży skórę tuż przy szyi, by upuścić gęstą, srebrzystą krew prosto do fiolki. Dłoń Deirdre trzęsła się, gdy uważnie zamykała wieko, przyglądając się z bliska martwemu jednorożcowi. W końcu miała okazję, by z bezpośredniej odległości oglądać rzadkie zwierzę, ale zamiast zachwytu czuła tylko pulsujący ból głowy. Dopiero teraz, gdy miała przy sobie krew, zdenerwowanie falami zalewało jej ciało. Powstała z kolan, otulając się szczelniej peleryną, i przetransmitowała ciało zwierzęcia w prosty kamień. Miała wrażenie, jakby magia przepływała przez jej różdżkę silniej, bardziej wartko niż jeszcze przed chwilą, przy jednoczesnej słabości ciała. Dla paranoicznej pewności wykopała zaklęciem płytki dół, zsunęła do niego kamień, przysypała ziemią i jeszcze chwilę stała tuż przy drzewie, tłumacząc sobie tą słabość chęcią upewniania się, że uprzątnęła wszelkie ślady krwi i swej bytności. Tak naprawdę musiała oprzeć się o pień, by pohamować drżenie kolan. Nie była niezniszczalna, nie była perfekcyjna, nie była bez uczuć, i choć chciała opuścić Wicklow Mountains obojętna i zwycięska, to gdy w końcu wydostała się poza wiosenny teren rezerwatu, prawie zgięła się w pół. Powstrzymała jednak falę mdłości i ruszyła zboczem wzgórza z powrotem w stronę najbliższej wioski, by móc swobodniej oddychać, ochłonąć i choć trochę odreagować skrajne napięcie ostatnich dni. Opuszczała rodzinną Szkocję z poczuciem sumiennie wypełnionego obowiązku i nadzieją, że przysłuży się Czarnemu Panu.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| stąd
Charlene z uśmiechem pokiwała głową. Stanięcie w obronie obcej osoby wymagało odwagi, a Penny, choć znały się tak krótko, wywarła na niej wrażenie osoby odważnej, zaradnej i w gruncie rzeczy miłej. Przynajmniej w taki obraz chciała uwierzyć po tym, co się wydarzyło i jak Penny jej pomogła. Charlie była zaskakująco ufna wobec ludzi którzy byli dla niej mili, ale nie przeszła twardej szkoły życia i jej sposób myślenia wciąż był nasycony naiwnością.
- Niestety. To trwa już tak długo... – westchnęła. Anomalie dały się we znaki każdemu, więc z mieszkańcami doków na pewno nie było inaczej. Z pewnością też ucierpieli wskutek problemów z magią oraz pogodą, choć Charlie nie była świadoma co dokładnie się tu działo. Niemniej jednak istota anomalii mimo niepokoju i grozy intrygowała ją, chciała się o nich jak najwięcej dowiedzieć, by lepiej pomóc Zakonowi w uporaniu się z nimi, czymkolwiek były i cokolwiek je spowodowało.
- Każde miejsce ma swój urok, jeśli tylko chce się go dostrzec – powiedziała z charakterystycznym dla siebie optymizmem, który pewnie w miejscu takim jak to, dla mieszkanki doków mógł brzmieć dość naiwnie.
- Choć zaczęłyśmy dość niefortunnie i w pewnym momencie byłyśmy na szarym końcu, to ostatecznie zajęłyśmy aż trzecie miejsce – przyznała z niejaką dumą, choć traktowała to jako zabawę. Nigdy nie była w drużynie quidditcha nawet w Hogwarcie, więc zapewne postrzegała rywalizację nieco inaczej niż ktoś, kto z rywalizowania uczynił sposób na życie. – Ale nawet gdybyśmy skończyły jako ostatnie, i tak uważałabym, że to był dobrze spędzony dzień.
Bo był. Przyniósł Charlie sporo radości, mimo że śnieg był spowodowany przez anomalie.
- Masz rację, nie spodziewałam się. Nie bywam często w okolicach dzielnicy portowej – wyjaśniła, zastanawiając się nad końcowymi słowami Penny, ale zdawała sobie sprawę, że większość tutejszych mieszkańców nie wybrała sobie takiego życia, że po prostu los zmusił ich do tego, by żyli w skromnych warunkach, a niektórzy uciekali się do takich postępków jak tamten pijaczyna, a zapewne byli też dużo gorsi. Penny jako utalentowana zawodniczka quidditcha grająca w znanej drużynie na pewno mogłaby sobie pozwolić na zamieszkanie w lepszym miejscu, ale mimo wszystko tu została. Może miała tu rodzinę lub z innych powodów była związana z tym miejscem?
- Jestem alchemiczką. I z pasji i z zawodu – odpowiedziała, rumieniąc się lekko po miłych słowach kobiety. Nie miała nic do ukrycia, jej zajęcie było całkowicie zwyczajne i legalne. – Właśnie dlatego tu dziś jestem, odwiedzałam znajomego handlarza składnikami. Nie jestem artystką, choć chyba alchemię można uznać za pewnego rodzaju sztukę.
Warzenie eliksirów było umiejętnością wymagającą wyczucia i finezji. Można więc było powiedzieć, że też była sztuką, nawet jeśli jej twórczość była zupełnie innej natury niż ta artystyczna. Spod jej palców wychodziły nie obrazy czy piękne melodie, a eliksiry o rozmaitych właściwościach, najczęściej te lecznicze.
Po chwili zawahania zdecydowała się zaufać Penny na tyle by wejść do portowego pubu.
- W życiu trzeba być odważnym – powiedziała cicho, tak kiedyś powiedziała jej matka, choć sama nie była pewna czy do końca wierzy w te słowa, bo nie była szczególnie odważną osobą. Ale musiała być, była przecież w Zakonie. Musiała nauczyć się być dzielna, jak Penny, która zaryzykowała dziś dla obcej osoby. Przyjdzie taki czas kiedy nie będzie mogła uciekać, tak jak dzisiaj.
Weszła do wnętrza wskazanego jej lokalu, odruchowo spuszczając wzrok i starając się nie rzucać w oczy, być jak najmniej zauważalną. Na szczęście tutejsi bywalcy wydawali się zajęci sobą i swoimi zajęciami, więc prawie nikt nie spojrzał na dwie kobiety, choć Charlie przez cały czas była podenerwowana.
- Usiądźmy gdzieś na uboczu, proszę – szepnęła tylko, chcąc pozostać jak najbardziej z boku, tak, aby nie rzucać się w oczy. Swobodniej czuła się w cieniu, a w tym miejscu jeszcze nie była i nie wiedziała, czego się spodziewać.
Udało jej się jednak wypatrzeć odludny stolik częściowo schowany przed wzrokiem innych, i właśnie tam się skierowała, siadając nieco przygarbiona, ale pewnie było kwestią czasu aż się rozluźni i poczuje swobodniej. Miała w końcu bardzo interesującą niespodziewaną towarzyszkę.
- Często tu bywasz? – zapytała, przyglądając jej się. Była naprawdę śliczna z tą delikatną twarzą i burzą poskręcanych loków, ale już wiedziała, że to tylko fasada, za którą kryła się odważna i zaradna dusza dziewczyny z doków, która z pewnością wiele przeżyła.
Charlene z uśmiechem pokiwała głową. Stanięcie w obronie obcej osoby wymagało odwagi, a Penny, choć znały się tak krótko, wywarła na niej wrażenie osoby odważnej, zaradnej i w gruncie rzeczy miłej. Przynajmniej w taki obraz chciała uwierzyć po tym, co się wydarzyło i jak Penny jej pomogła. Charlie była zaskakująco ufna wobec ludzi którzy byli dla niej mili, ale nie przeszła twardej szkoły życia i jej sposób myślenia wciąż był nasycony naiwnością.
- Niestety. To trwa już tak długo... – westchnęła. Anomalie dały się we znaki każdemu, więc z mieszkańcami doków na pewno nie było inaczej. Z pewnością też ucierpieli wskutek problemów z magią oraz pogodą, choć Charlie nie była świadoma co dokładnie się tu działo. Niemniej jednak istota anomalii mimo niepokoju i grozy intrygowała ją, chciała się o nich jak najwięcej dowiedzieć, by lepiej pomóc Zakonowi w uporaniu się z nimi, czymkolwiek były i cokolwiek je spowodowało.
- Każde miejsce ma swój urok, jeśli tylko chce się go dostrzec – powiedziała z charakterystycznym dla siebie optymizmem, który pewnie w miejscu takim jak to, dla mieszkanki doków mógł brzmieć dość naiwnie.
- Choć zaczęłyśmy dość niefortunnie i w pewnym momencie byłyśmy na szarym końcu, to ostatecznie zajęłyśmy aż trzecie miejsce – przyznała z niejaką dumą, choć traktowała to jako zabawę. Nigdy nie była w drużynie quidditcha nawet w Hogwarcie, więc zapewne postrzegała rywalizację nieco inaczej niż ktoś, kto z rywalizowania uczynił sposób na życie. – Ale nawet gdybyśmy skończyły jako ostatnie, i tak uważałabym, że to był dobrze spędzony dzień.
Bo był. Przyniósł Charlie sporo radości, mimo że śnieg był spowodowany przez anomalie.
- Masz rację, nie spodziewałam się. Nie bywam często w okolicach dzielnicy portowej – wyjaśniła, zastanawiając się nad końcowymi słowami Penny, ale zdawała sobie sprawę, że większość tutejszych mieszkańców nie wybrała sobie takiego życia, że po prostu los zmusił ich do tego, by żyli w skromnych warunkach, a niektórzy uciekali się do takich postępków jak tamten pijaczyna, a zapewne byli też dużo gorsi. Penny jako utalentowana zawodniczka quidditcha grająca w znanej drużynie na pewno mogłaby sobie pozwolić na zamieszkanie w lepszym miejscu, ale mimo wszystko tu została. Może miała tu rodzinę lub z innych powodów była związana z tym miejscem?
- Jestem alchemiczką. I z pasji i z zawodu – odpowiedziała, rumieniąc się lekko po miłych słowach kobiety. Nie miała nic do ukrycia, jej zajęcie było całkowicie zwyczajne i legalne. – Właśnie dlatego tu dziś jestem, odwiedzałam znajomego handlarza składnikami. Nie jestem artystką, choć chyba alchemię można uznać za pewnego rodzaju sztukę.
Warzenie eliksirów było umiejętnością wymagającą wyczucia i finezji. Można więc było powiedzieć, że też była sztuką, nawet jeśli jej twórczość była zupełnie innej natury niż ta artystyczna. Spod jej palców wychodziły nie obrazy czy piękne melodie, a eliksiry o rozmaitych właściwościach, najczęściej te lecznicze.
Po chwili zawahania zdecydowała się zaufać Penny na tyle by wejść do portowego pubu.
- W życiu trzeba być odważnym – powiedziała cicho, tak kiedyś powiedziała jej matka, choć sama nie była pewna czy do końca wierzy w te słowa, bo nie była szczególnie odważną osobą. Ale musiała być, była przecież w Zakonie. Musiała nauczyć się być dzielna, jak Penny, która zaryzykowała dziś dla obcej osoby. Przyjdzie taki czas kiedy nie będzie mogła uciekać, tak jak dzisiaj.
Weszła do wnętrza wskazanego jej lokalu, odruchowo spuszczając wzrok i starając się nie rzucać w oczy, być jak najmniej zauważalną. Na szczęście tutejsi bywalcy wydawali się zajęci sobą i swoimi zajęciami, więc prawie nikt nie spojrzał na dwie kobiety, choć Charlie przez cały czas była podenerwowana.
- Usiądźmy gdzieś na uboczu, proszę – szepnęła tylko, chcąc pozostać jak najbardziej z boku, tak, aby nie rzucać się w oczy. Swobodniej czuła się w cieniu, a w tym miejscu jeszcze nie była i nie wiedziała, czego się spodziewać.
Udało jej się jednak wypatrzeć odludny stolik częściowo schowany przed wzrokiem innych, i właśnie tam się skierowała, siadając nieco przygarbiona, ale pewnie było kwestią czasu aż się rozluźni i poczuje swobodniej. Miała w końcu bardzo interesującą niespodziewaną towarzyszkę.
- Często tu bywasz? – zapytała, przyglądając jej się. Była naprawdę śliczna z tą delikatną twarzą i burzą poskręcanych loków, ale już wiedziała, że to tylko fasada, za którą kryła się odważna i zaradna dusza dziewczyny z doków, która z pewnością wiele przeżyła.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Niemalże zdążyła już zapomnieć o tym miejscu; niemalże. W czasie tych czarnych, ponurych dni tuż po tym, kiedy wyrzuciła ze swojego życia jedyną osobę, o której sądziła, że pozostanie w nim na zawsze, przychodziła tu znacznie częściej niż powinna była. Nikt nie pytał. W innej części Londynu pozostawała tą Penelopą Vause, która potrafiła szybko latać na miotle, głośno krzyczeć i podczas wywiadów opowiadała nieprzyzwoitą ilość nieprzyzwoitych żartów. Tutaj, w dokach, pozostawała jednak bliska anonimowości. Większość mieszkańców wciąż widziała w niej raczej małą dziewczynkę, która lubiła powtarzać zasłyszane od marynarza przekleństwa i ganiała po ulicach z całą resztą umorusanych dzieci, ścigając włóczące się po zaułkach bezdomne koty, niż jakkolwiek dorosłą, czy, o zgrozo, sławną kobietę. Dlatego nikt nie dociekał, nie dosiadał się do jej stolika ani nie próbował prosić jej o autograf, kiedy przychodziła do baru kolejnej bezsennej nocy, zamawiając stanowczo zbyt dużą ilość alkoholu i pijąc ją w gorzkiej samotności. Potem, kiedy nakazała samej sobie wziąć się w garść, unikała tego miejsca tak, jak próbowała unikać swoich problemów- czyli uparcie, dziecinnie i całkiem bezsensownie. Lekcja, że alkohol nie przynosił ukojenia ani nie stanowił jakiegokolwiek rozwiązania, była cierpka, aczkolwiek skuteczna, dlatego szybko przestała całkowicie odwiedzać bary. Teraz było jednak po wszystkim. Tragikomiczna historia jej narzeczeństwa stanowiła już tylko rzadko przywoływane wspomnienie, podobnie jak bliski depresji żałosny stan, w jaki zdołała się wtenczas spędzić. Nadszedł więc też najwyższy czas, aby przełamać klątwę, którą sama nałożyła na Merlina ducha winien budynek, i związać z nim nowe, zdecydowanie mniej bolesne wspomnienia.
A Charlie wydawała się być do tego idealnym kompanem.
-Podium- Odparła entuzjastycznie, kiwając z uznaniem głową. Z godnością postanowiła też przemilczeć własną pozycję na mecie, bliższą raczej końcowi, niż początkowi rankingu. -Czy Twój kanarek też ma tendencję do śpiewania Celestyny Warbeck w okolicach czwartej nad ranem i do wyrywania Ci włosów?
Jej w każdym wypadku miał; być może była to kwestia portowej atmosfery, która zdawała się wyzwalać we wszystkich żywych stworzeniach najbardziej pierwotne i złośliwe instynkty, a być może tego, że zbyt często zapominała o popołudniowym uzupełnieniu jego pokarmu w wyszczerbionej miseczce.
Słysząc jej kolejne słowa, posłała jej szeroki uśmiech i z zadowoleniem kiwnęła głową.
-Zgadłam!- Odparła radośnie, po czym parsknęła urywanym śmiechem.- Stary, dobry profesor Slughorn musiał być zachwycony, mając na swoich zajęciach kogoś, kto nie wysadzał w powietrze każdego kociołka, którego dotknął. Ravenclaw?
Przeskakiwała z tematu na temat, podążając jedynie sobie znanym tokiem myślowym, i spojrzeniem wyłapując w tłumie wzrok znajomego barmana. Jemu również posłała szeroki uśmiech- kiedy odpowiedział jej tym samym, pomachała mu dłonią, i, nie bacząc na zasady dobrego wychowania, zawołała przez salę- To samo co zwykle, tylko razy dwa, i w tym razem w czystych kuflach!
Zgodnie z prośbą Charlie zbliżyła się do stolika na uboczu i zajęła miejsce na krześle naprzeciwko niej, opierając się o blat i pochylając nieco, by móc wyłapać brzmienie delikatnego głosu z otaczającej ich wrzawy i chmury papierosowego dymu.
-Pracujesz w Mungu? No wiesz, tworząc eliksiry?- Zagadnęła, autentycznie zaciekawiona, ściągając z szyi wełniany szalik i pozbywając się z głowy oszronionej czapki. -Moja matka też była alchemiczką. Kiedyś próbowała nawet nauczyć mnie tworzenia eliksirów, ale i tak jedyne, co potrafię ugotować w kociołku, to zupa.
Wzruszyła lekko ramionami; z reguły nie znosiła przyznawać się do błędu, ale te związane z alchemią popełniała nieustannie już od dobrych kilkunastu lat, więc doskwierały jej odrobinę mniej boleśnie.
-Bywałam- Mruknęła w odpowiedzi, krzywiąc się delikatnie i pospiesznie odpychając od siebie próbujące powrócić wspomnienia.- Ale potem zaczęłam się starzeć, a może w końcu dorastać, i teraz staram się nie dawać reporterom Czarownicy więcej okazji do zrobienia ze mnie agresywnej wariatki.
Ten temat również z łatwością zbyła, niespokojnie postukując opuszkami zmarzniętych palców o drewniany blat stolika.
-Mam nadzieję, że lubisz ciemne piwo?- O alkoholu rozmawiało się wszakże znacznie łatwiej, niż o problemach.
A Charlie wydawała się być do tego idealnym kompanem.
-Podium- Odparła entuzjastycznie, kiwając z uznaniem głową. Z godnością postanowiła też przemilczeć własną pozycję na mecie, bliższą raczej końcowi, niż początkowi rankingu. -Czy Twój kanarek też ma tendencję do śpiewania Celestyny Warbeck w okolicach czwartej nad ranem i do wyrywania Ci włosów?
Jej w każdym wypadku miał; być może była to kwestia portowej atmosfery, która zdawała się wyzwalać we wszystkich żywych stworzeniach najbardziej pierwotne i złośliwe instynkty, a być może tego, że zbyt często zapominała o popołudniowym uzupełnieniu jego pokarmu w wyszczerbionej miseczce.
Słysząc jej kolejne słowa, posłała jej szeroki uśmiech i z zadowoleniem kiwnęła głową.
-Zgadłam!- Odparła radośnie, po czym parsknęła urywanym śmiechem.- Stary, dobry profesor Slughorn musiał być zachwycony, mając na swoich zajęciach kogoś, kto nie wysadzał w powietrze każdego kociołka, którego dotknął. Ravenclaw?
Przeskakiwała z tematu na temat, podążając jedynie sobie znanym tokiem myślowym, i spojrzeniem wyłapując w tłumie wzrok znajomego barmana. Jemu również posłała szeroki uśmiech- kiedy odpowiedział jej tym samym, pomachała mu dłonią, i, nie bacząc na zasady dobrego wychowania, zawołała przez salę- To samo co zwykle, tylko razy dwa, i w tym razem w czystych kuflach!
Zgodnie z prośbą Charlie zbliżyła się do stolika na uboczu i zajęła miejsce na krześle naprzeciwko niej, opierając się o blat i pochylając nieco, by móc wyłapać brzmienie delikatnego głosu z otaczającej ich wrzawy i chmury papierosowego dymu.
-Pracujesz w Mungu? No wiesz, tworząc eliksiry?- Zagadnęła, autentycznie zaciekawiona, ściągając z szyi wełniany szalik i pozbywając się z głowy oszronionej czapki. -Moja matka też była alchemiczką. Kiedyś próbowała nawet nauczyć mnie tworzenia eliksirów, ale i tak jedyne, co potrafię ugotować w kociołku, to zupa.
Wzruszyła lekko ramionami; z reguły nie znosiła przyznawać się do błędu, ale te związane z alchemią popełniała nieustannie już od dobrych kilkunastu lat, więc doskwierały jej odrobinę mniej boleśnie.
-Bywałam- Mruknęła w odpowiedzi, krzywiąc się delikatnie i pospiesznie odpychając od siebie próbujące powrócić wspomnienia.- Ale potem zaczęłam się starzeć, a może w końcu dorastać, i teraz staram się nie dawać reporterom Czarownicy więcej okazji do zrobienia ze mnie agresywnej wariatki.
Ten temat również z łatwością zbyła, niespokojnie postukując opuszkami zmarzniętych palców o drewniany blat stolika.
-Mam nadzieję, że lubisz ciemne piwo?- O alkoholu rozmawiało się wszakże znacznie łatwiej, niż o problemach.
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pub przy fabryce
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki