Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Pub przy fabryce
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Pub przy fabryce
To niewielki pub, dawno zapomniany przez reprezentantów klasy mieszczańskiej. Główną klientele stanowią pracownicy pobliskich fabryk - największy ruch notuje się po tuż zakończeniu zmiany. By wejść do środka należy zejść po kilku schodkach w dół, do piwnicy. Salę wypełnia silny zapach dymu papierosowego i podmokłych fundamentów. Osobom szukającym sposobu na rozluźnienie, barman rozlewa piwa produkowane przez najlepsze angielskie browary z terenu całego kraju; są to w większości piwa kraftowe oraz rzemieślnicze, charakteryzujące się bogactwem smaków i aromatów. Na półkach wyróżnia się cydr nie najgorszej jakości, zwykle wybierany przez panie. Z szafy grającej sączy się błoga muzyka - nie do tańca, a dla relaksu.
Pub został założony tuż po I wojnie światowej przez dwójkę braci - dawnych marines, którzy osiadli na Wyspach. Pomimo upływu lat, z łatwością można tutaj wyczuć ducha minionej historii - wysłużone meble, zapadające się kanapy, na ścianach zawieszono zdjęcia Anglii z przed wojny, przypominając tym samym, co odebrały raz na zawsze wichry niedawno minionej wojny.
Pub został założony tuż po I wojnie światowej przez dwójkę braci - dawnych marines, którzy osiadli na Wyspach. Pomimo upływu lat, z łatwością można tutaj wyczuć ducha minionej historii - wysłużone meble, zapadające się kanapy, na ścianach zawieszono zdjęcia Anglii z przed wojny, przypominając tym samym, co odebrały raz na zawsze wichry niedawno minionej wojny.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:55, w całości zmieniany 2 razy
Charlene nie miała za sobą wyjątkowo tragicznych wspomnień. Może nie licząc przedwczesnej utraty siostry. Nigdy jednak nie doszło do sytuacji, by musiała topić smutki w kieliszku; zwykle wolała je przepracowywać, skupiając się na alchemii, lub szukać ukojenia w postaci animagicznej, kiedy już opanowała przemianę. Czasami łatwiej było iść przez świat w ciele kota, bo kocie emocje były mniej złożone, i ludzkie problemy wydawały się bardziej odległe. Choć nie traciła świadomości ani wspomnień, kiedy była kotem problemy schodziły na dalszy plan, i to był jeden z najcudowniejszych aspektów animagii.
Może też dlatego, że wychowała się z dala od Londynu czy jakiegokolwiek dużego miasta, na spokojnych i odludnych klifach Kornwalii, sprawiał, że nigdy nie snuła się po barach i tego typu miejscach – bo w jej okolicy zwyczajnie żadnego nie było. W Londynie natomiast większość czasu poświęcała pracy lub swoim pasjom, a ze znajomymi spotykała się głównie w przyjemnych kawiarniach, lub właśnie w którymś ze swoich ulubionych miejsc.
To bez wątpienia było coś nowego, ale czasem trzeba było próbować nowych rzeczy, one także czegoś uczyły.
- Niestety nie dane mi było go przygarnąć, wzięła go ze sobą osoba, z którą byłam w parze. Może to i lepiej, pewnie będzie miała dla niego więcej czasu niż ja, zapracowany alchemik. – I kot, pomyślała przelotnie. Kiedyś, przy jednej z pierwszych przemian przyłapała się na tym, że będąc kotem czasem łypała pożądliwie na ptaki siedzące na drzewach, że odzywały się w niej podszepty łowieckiego instynktu właściwego dla tych zwierząt. Może więc trzymanie w domu małego ptaszka nie było najlepszym pomysłem, bo nawet jeśli ona już potrafiłaby panować nad zwierzęcym instynktem, prawdziwe koty, które ją odwiedzały, niekoniecznie dadzą radę się powstrzymywać, przez anomalie wiele z nich błąkało się po ulicy i głodowało. Poza tym rzeczywiście dochodziła kwestia pracy, a takie zwierzątko wymagało regularnego karmienia.
- Pewnie tak, choć nie należałam do grona jego największych ulubieńców. Ale bez wątpienia wiele mnie nauczył. – Nie miała szlachetnej ani nawet czystej krwi, wtedy pewnie stary Slughorn obdarzyłby ją większymi względami, ale i tak nie miała na co narzekać. Nauczyciel eliksirów prawie zawsze odchodził od jej kociołka zadowolony, chętnie też udzielał jej dodatkowych rad, widząc że jest szczególnie zainteresowana tematem, a uczniów lubiących eliksiry wcale nie było tak wielu. Do Klubu Ślimaka jej nie zaprosił, ale zawsze był wobec niej w porządku, więc Charlie wspominała go pozytywnie. – Tak, byłam w Ravenclawie. A ty chyba w Gryffindorze, prawda? – zapytała, będąc niemal pewna, że tak było w istocie, samo dzisiejsze zachowanie Penny sugerowało gryfońską odwagę, choć równie dobrze mogłaby być i Puchonką. Ale jakoś tak jej czupryna kojarzyła jej się z szatami Gryffindoru, prawdopodobnie nie dzieliło ich wiele lat, skoro mgliście pamiętała ją z Hogwartu, ze szkolnych meczów, które oglądała z widowni. Oczywiście kibicowała Ravenclawowi, ale kiedy Gryfoni ścierali się ze Ślizgonami, jej sympatia pozostawała właśnie po stronie Domu Lwa.
Penny wydawała się bardzo wesoła i pogodna, więc Charlie szybko się przy niej rozluźniła, nawet biorąc pod uwagę to w jak nietypowym miejscu się właśnie znalazły.
- Tak, w Mungu – potwierdziła. – Choć nie wszyscy alchemicy się na to decydują, jest wielu niezależnych twórców. Prawdę mówiąc, ja też nie ograniczam się tylko do Munga, bo moi bliscy i znajomi też czasem potrzebują mikstur, które dla nich warzę. – Odkąd Charlie skończyła szkołę regularnie ktoś przychodził do niej z prośbą o uwarzenie eliksiru, a i jeszcze w Hogwarcie spędziła sporo czasu, udzielając dodatkowych lekcji i rad mniej utalentowanym kolegom. Sama też przy okazji powtarzała niezbędne wiadomości do egzaminów. A teraz nawet po pracy często stawała nad kociołkiem, ale w czasie wolnym warzyła bardziej różnorodne rzeczy. W Mungu ograniczała się do wywarów leczniczych, a na potrzeby znajomych i Zakonu mogła warzyć i inne, choć nie tykała się prawdziwie szkodliwych mikstur. Moralność by jej na to nie pozwoliła. – Nie każdy lubi warzyć eliksiry. To fascynująca, ale dość statyczna dziedzina, więc bardziej hmm... energiczni ludzie szybko się nad kociołkiem nudzą. – Penny wyglądała na kogoś, kto miałby problem z cierpliwym staniem przez kilka godzin nad eliksirem i dodawaniem składników w określonych ilościach i odstępach.
- To pewnie musi być ciężkie w byciu zawodniczką quidditcha, prawda? Ta nagła popularność, spojrzenia ludzi, zachwyty dzieci, reporterzy Czarownicy czający się na twoje poczynania i gotowi opisać je w jakimś zjadliwym artykule... – mówiła, zastanawiając się, jak tacy ludzie sobie z tym radzili. Sama zdecydowanie nie chciałaby być popularna i przyciągać uwagi, więc może dobrze się stało, że los nie podarował jej talentu do quidditcha. Jako alchemiczka sławna nigdy nie będzie, chyba że w kręgach naukowych, kiedy już coś osiągnie, a póki co wciąż była młoda, doskonaliła się i miała czas, by dokonać odkrycia, za które zostanie zapamiętana w środowisku alchemicznym. Ale nie na tym najbardziej jej zależało, a na tym, by jej odkrycie ułatwiło życie innym i przysłużyło się do czegoś dobrego.
- Nie znam się na alkoholu, więc chętnie spróbuję tego, co zamówiłaś – powiedziała; sama piła raczej rzadko, choć w Hogwarcie podczas odwiedzin w Hogsmeade jak większość uczniów uwielbiała kremowe piwo z Trzech Mioteł.
Może też dlatego, że wychowała się z dala od Londynu czy jakiegokolwiek dużego miasta, na spokojnych i odludnych klifach Kornwalii, sprawiał, że nigdy nie snuła się po barach i tego typu miejscach – bo w jej okolicy zwyczajnie żadnego nie było. W Londynie natomiast większość czasu poświęcała pracy lub swoim pasjom, a ze znajomymi spotykała się głównie w przyjemnych kawiarniach, lub właśnie w którymś ze swoich ulubionych miejsc.
To bez wątpienia było coś nowego, ale czasem trzeba było próbować nowych rzeczy, one także czegoś uczyły.
- Niestety nie dane mi było go przygarnąć, wzięła go ze sobą osoba, z którą byłam w parze. Może to i lepiej, pewnie będzie miała dla niego więcej czasu niż ja, zapracowany alchemik. – I kot, pomyślała przelotnie. Kiedyś, przy jednej z pierwszych przemian przyłapała się na tym, że będąc kotem czasem łypała pożądliwie na ptaki siedzące na drzewach, że odzywały się w niej podszepty łowieckiego instynktu właściwego dla tych zwierząt. Może więc trzymanie w domu małego ptaszka nie było najlepszym pomysłem, bo nawet jeśli ona już potrafiłaby panować nad zwierzęcym instynktem, prawdziwe koty, które ją odwiedzały, niekoniecznie dadzą radę się powstrzymywać, przez anomalie wiele z nich błąkało się po ulicy i głodowało. Poza tym rzeczywiście dochodziła kwestia pracy, a takie zwierzątko wymagało regularnego karmienia.
- Pewnie tak, choć nie należałam do grona jego największych ulubieńców. Ale bez wątpienia wiele mnie nauczył. – Nie miała szlachetnej ani nawet czystej krwi, wtedy pewnie stary Slughorn obdarzyłby ją większymi względami, ale i tak nie miała na co narzekać. Nauczyciel eliksirów prawie zawsze odchodził od jej kociołka zadowolony, chętnie też udzielał jej dodatkowych rad, widząc że jest szczególnie zainteresowana tematem, a uczniów lubiących eliksiry wcale nie było tak wielu. Do Klubu Ślimaka jej nie zaprosił, ale zawsze był wobec niej w porządku, więc Charlie wspominała go pozytywnie. – Tak, byłam w Ravenclawie. A ty chyba w Gryffindorze, prawda? – zapytała, będąc niemal pewna, że tak było w istocie, samo dzisiejsze zachowanie Penny sugerowało gryfońską odwagę, choć równie dobrze mogłaby być i Puchonką. Ale jakoś tak jej czupryna kojarzyła jej się z szatami Gryffindoru, prawdopodobnie nie dzieliło ich wiele lat, skoro mgliście pamiętała ją z Hogwartu, ze szkolnych meczów, które oglądała z widowni. Oczywiście kibicowała Ravenclawowi, ale kiedy Gryfoni ścierali się ze Ślizgonami, jej sympatia pozostawała właśnie po stronie Domu Lwa.
Penny wydawała się bardzo wesoła i pogodna, więc Charlie szybko się przy niej rozluźniła, nawet biorąc pod uwagę to w jak nietypowym miejscu się właśnie znalazły.
- Tak, w Mungu – potwierdziła. – Choć nie wszyscy alchemicy się na to decydują, jest wielu niezależnych twórców. Prawdę mówiąc, ja też nie ograniczam się tylko do Munga, bo moi bliscy i znajomi też czasem potrzebują mikstur, które dla nich warzę. – Odkąd Charlie skończyła szkołę regularnie ktoś przychodził do niej z prośbą o uwarzenie eliksiru, a i jeszcze w Hogwarcie spędziła sporo czasu, udzielając dodatkowych lekcji i rad mniej utalentowanym kolegom. Sama też przy okazji powtarzała niezbędne wiadomości do egzaminów. A teraz nawet po pracy często stawała nad kociołkiem, ale w czasie wolnym warzyła bardziej różnorodne rzeczy. W Mungu ograniczała się do wywarów leczniczych, a na potrzeby znajomych i Zakonu mogła warzyć i inne, choć nie tykała się prawdziwie szkodliwych mikstur. Moralność by jej na to nie pozwoliła. – Nie każdy lubi warzyć eliksiry. To fascynująca, ale dość statyczna dziedzina, więc bardziej hmm... energiczni ludzie szybko się nad kociołkiem nudzą. – Penny wyglądała na kogoś, kto miałby problem z cierpliwym staniem przez kilka godzin nad eliksirem i dodawaniem składników w określonych ilościach i odstępach.
- To pewnie musi być ciężkie w byciu zawodniczką quidditcha, prawda? Ta nagła popularność, spojrzenia ludzi, zachwyty dzieci, reporterzy Czarownicy czający się na twoje poczynania i gotowi opisać je w jakimś zjadliwym artykule... – mówiła, zastanawiając się, jak tacy ludzie sobie z tym radzili. Sama zdecydowanie nie chciałaby być popularna i przyciągać uwagi, więc może dobrze się stało, że los nie podarował jej talentu do quidditcha. Jako alchemiczka sławna nigdy nie będzie, chyba że w kręgach naukowych, kiedy już coś osiągnie, a póki co wciąż była młoda, doskonaliła się i miała czas, by dokonać odkrycia, za które zostanie zapamiętana w środowisku alchemicznym. Ale nie na tym najbardziej jej zależało, a na tym, by jej odkrycie ułatwiło życie innym i przysłużyło się do czegoś dobrego.
- Nie znam się na alkoholu, więc chętnie spróbuję tego, co zamówiłaś – powiedziała; sama piła raczej rzadko, choć w Hogwarcie podczas odwiedzin w Hogsmeade jak większość uczniów uwielbiała kremowe piwo z Trzech Mioteł.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Miło było mieć w domu coś żywego; zdążyła odzwyczaić się już od świadomości powrotu do czegoś, co istotnie miało coś na kształt duszy i rozumu, i wyrażało zadziwiającą radość, kiedy po treningu przekraczała próg mieszkania. Nawet, jeśli był to tylko nieszczególnie inteligentny kanarek, w zakres umiejętności którego wchodziła tylko jedna piosenka, i to akurat jedna z tych, których nie znosiła najbardziej.
Ale oznaka życia, nawet tak irytująca niż świergotany najnowszy hit Celestyny Warbeck, wciąż była lepsza od martwej, pustej, przygnębiającej ciszy. I samotności.
-W Gryffindorze, gdzie kwitnie męstwa cnota- wyrecytowała, nie starając się kryć dumy. W głębi duszy wciąż pozostawała tą samą małą dziewczynką, która nieomalże pękła z nadmiernej ekscytacji, kiedy Tiara przydzieliła ją do domu Godryka niemalże tuż po tym, jak osiadła na czubku jej głowy. Ravenclaw z pewnością pozostawał daleko poza jej zasięgiem. Nigdy nie przejawiała szczególnych chęci do spędzania czasu w bibliotece, za znacznie bardziej fascynującą rozrywkę uznając raczej uganianie się po błoniach i zwiedzanie mało uczęszczanych korytarzy zamku w trakcie ciszy nocnej. Konsekwencje tych wyborów ponosiła dosyć regularnie, naprzemiennie klnąc jak szewc przy polerowaniu pucharów na szlabanach i łamiąc kolejne pióra, próbując wykrzesać z siebie jakąkolwiek wiedzę podczas egzaminów. Kompletny brak taktu i skłonność do błyskawicznego tracenia panowania nad sobą dość skutecznie przekreśliłaby jej szansę na karierę wzorowej Puchonki, a całokształt jej osoby stanowił dokładne przeciwieństwo cech hołubionych przed nadętych Ślizgonów.
-Energiczni to ładne słowo. Miłe. Doceniam grzeczność- Zaśmiała się krótko, ochoczo wyciągając ręce po kufel, który barman zgrabnie lewitował do ich stolika nad głowami pijanych, rubasznych marynarzy. Godzina była stosunkowo wczesna; na tyle, by wśród gości lokalu przeważały twarze ludzi względnie dalekich jeszcze od całkowitej utraty kontaktu z rzeczywistością. Błogi stan spokoju nie miał zapewne potrwać zbyt długo- umiała jednak, jak wszyscy, którzy tu mieszkali, zwietrzyć odpowiedni moment na ucieczkę, zanim atmosfera miała się stać zbyt napięta. Przechyliła kufel, upijając solidny łyk, i czując na języku zapomniany już niemalże nieco cierpki, anyżowy posmak.-Jest całkiem niezłe, szczególnie, jeśli pijesz szybko i nie skupiasz się na smaku. Śmiało!
Uśmiechnęła się zachęcająco, unosząc lekko brwi i biorąc kolejny łyk. Może było to kwestią przyciemnionego nieco światła, a może dopisującego jej humoru, ale kufel istotnie wydawał się dość czysty, a piwo nie tak paskudne.
-Rozdawanie autografów jest całkiem miłe mniej więcej do piątego razu. Potem zaczynasz odczuwać przemożną chęć wsadzenia fanom ich piór w oczy i ucieczki- Odparła bez namysłu, prawie natychmiast po tym głośno karcąc się w myślach.- Tylko chęć. Znaczy się. Co prawda raz faktycznie zaatakowałam kogoś piórem, ale wsadziłam mu je do nosa, nie do oka, i to tylko dlatego, że zapytał, czy pokażę mu... Zresztą, nieważne.
Skorygowała się pospiesznie, z hukiem odstawiając do połowy opróżniony kufel na stół.
-To kolejka na mój koszt, Krukonko Charlie- Oznajmiła jeszcze, uśmiechając się promiennie, czując, jak krążący w żyłach alkohol powoli zaczyna malować zmarznięte policzki rumieńcem.- Niczym się nie martw, potem eskortuję Cię pod samą bramę. Po kilku piwach jestem znacznie lepsza w obezwładnianiu pijanych dupków.
W ostateczności słuszność tej teorii zdążyła sprawdzić już wiele, wiele razy.
| zt <3
Ale oznaka życia, nawet tak irytująca niż świergotany najnowszy hit Celestyny Warbeck, wciąż była lepsza od martwej, pustej, przygnębiającej ciszy. I samotności.
-W Gryffindorze, gdzie kwitnie męstwa cnota- wyrecytowała, nie starając się kryć dumy. W głębi duszy wciąż pozostawała tą samą małą dziewczynką, która nieomalże pękła z nadmiernej ekscytacji, kiedy Tiara przydzieliła ją do domu Godryka niemalże tuż po tym, jak osiadła na czubku jej głowy. Ravenclaw z pewnością pozostawał daleko poza jej zasięgiem. Nigdy nie przejawiała szczególnych chęci do spędzania czasu w bibliotece, za znacznie bardziej fascynującą rozrywkę uznając raczej uganianie się po błoniach i zwiedzanie mało uczęszczanych korytarzy zamku w trakcie ciszy nocnej. Konsekwencje tych wyborów ponosiła dosyć regularnie, naprzemiennie klnąc jak szewc przy polerowaniu pucharów na szlabanach i łamiąc kolejne pióra, próbując wykrzesać z siebie jakąkolwiek wiedzę podczas egzaminów. Kompletny brak taktu i skłonność do błyskawicznego tracenia panowania nad sobą dość skutecznie przekreśliłaby jej szansę na karierę wzorowej Puchonki, a całokształt jej osoby stanowił dokładne przeciwieństwo cech hołubionych przed nadętych Ślizgonów.
-Energiczni to ładne słowo. Miłe. Doceniam grzeczność- Zaśmiała się krótko, ochoczo wyciągając ręce po kufel, który barman zgrabnie lewitował do ich stolika nad głowami pijanych, rubasznych marynarzy. Godzina była stosunkowo wczesna; na tyle, by wśród gości lokalu przeważały twarze ludzi względnie dalekich jeszcze od całkowitej utraty kontaktu z rzeczywistością. Błogi stan spokoju nie miał zapewne potrwać zbyt długo- umiała jednak, jak wszyscy, którzy tu mieszkali, zwietrzyć odpowiedni moment na ucieczkę, zanim atmosfera miała się stać zbyt napięta. Przechyliła kufel, upijając solidny łyk, i czując na języku zapomniany już niemalże nieco cierpki, anyżowy posmak.-Jest całkiem niezłe, szczególnie, jeśli pijesz szybko i nie skupiasz się na smaku. Śmiało!
Uśmiechnęła się zachęcająco, unosząc lekko brwi i biorąc kolejny łyk. Może było to kwestią przyciemnionego nieco światła, a może dopisującego jej humoru, ale kufel istotnie wydawał się dość czysty, a piwo nie tak paskudne.
-Rozdawanie autografów jest całkiem miłe mniej więcej do piątego razu. Potem zaczynasz odczuwać przemożną chęć wsadzenia fanom ich piór w oczy i ucieczki- Odparła bez namysłu, prawie natychmiast po tym głośno karcąc się w myślach.- Tylko chęć. Znaczy się. Co prawda raz faktycznie zaatakowałam kogoś piórem, ale wsadziłam mu je do nosa, nie do oka, i to tylko dlatego, że zapytał, czy pokażę mu... Zresztą, nieważne.
Skorygowała się pospiesznie, z hukiem odstawiając do połowy opróżniony kufel na stół.
-To kolejka na mój koszt, Krukonko Charlie- Oznajmiła jeszcze, uśmiechając się promiennie, czując, jak krążący w żyłach alkohol powoli zaczyna malować zmarznięte policzki rumieńcem.- Niczym się nie martw, potem eskortuję Cię pod samą bramę. Po kilku piwach jestem znacznie lepsza w obezwładnianiu pijanych dupków.
W ostateczności słuszność tej teorii zdążyła sprawdzić już wiele, wiele razy.
| zt <3
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie w sumie nie mogła narzekać na brak żywych istot. Mieszkała z siostrą, opiekowała się kotem Helen, a wokół domu krążyło sporo kocich przybłęd, które dokarmiała, bo niestety nie mogła wszystkim dać domu. Ale czuła się w obowiązku o nie troszczyć, zwłaszcza w dobie anomalii. Osamotnione zwierzęta też zasługiwały na czyjąś uwagę.
W przypadku Charlie Tiara może przez chwilę wahała się między Ravenclawem i Hufflepuffem, ostatecznie wybierając Dom Kruka. Nie ulegało wątpliwości, że Charlie nie pasowałaby do Gryffindoru. Miała dobre serce, ale nie była tak dzielna, ani nie miała skłonności do brawury i szaleństw, zdrowy rozsądek brał u niej górę, a bystry umysł ciągnął do książek i wiedzy. Nie byłaby też dobrym materiałem na Ślizgonkę, choćby przez sam fakt mieszanej krwi, nie wspominając o tym, że w ogóle nie podzielała ślizgońskiego światopoglądu i wychowano ją w poczuciu tolerancji, więc nigdy nie rozumiała tego ślizgońskiego nadęcia i poczucia wyższości. Tiara podjęła w jej przypadku najlepszą możliwą decyzję, choć pewnie w Hufflepuffie też nie czułaby się źle.
Uśmiechnęła się ciepło, także wyciągając dłoń po kufel i upijając łyk. Gorzki smak zatańczył na języku, ale przełknęła szybko; piwo pozostawiło posmak goryczki, ale nie było takie złe.
- Niektóre eliksiry smakują dużo gorzej – zaśmiała się cicho. Taka była prawda, wiele mikstur smakowało po prostu paskudnie i wcale się nie dziwiła, że uzdrowiciele często musieli je pacjentom wmuszać.
Póki co zdawało się być całkiem spokojnie, więc upiła kolejny łyk, starając się dobrze dotrzymywać towarzystwa Penny i odpowiednio wczuć się w swoje obecne położenie. Przyszłość mogła przynieść więcej takich sytuacji, kiedy będzie musiała odnaleźć się w miejscach wcześniej sobie obcych, więc im wcześniej zacznie się przygotowywać, tym lepiej. Nie mogła wiecznie tylko kryć się w alchemicznej pracowni. Nie w tych czasach.
Znów się roześmiała, słysząc jej opowieść o autografach i atakowaniu piórem.
- Podejrzewam, że ja poczułabym się tym znużona jeszcze szybciej. Nie pragnę sławy, chcę po prostu robić swoje, pomagać innym i sama też czerpać przyjemność ze swojej pasji – powiedziała. Quidditch na swój sposób też był pożyteczny, dostarczał ludziom rozrywki i odskoczni od trosk, lubili go czarodzieje z różnych warstw społecznych. To też było ważne. Nie mogło więc dziwić, że dobrzy gracze budzili emocje i zainteresowanie, mieli swoich fanów i wiele dzieciaków chciało być takimi, jak oni. Gdy chodziła do Hogwartu, wielu jej rówieśników marzyło o zostaniu aurorami, uzdrowicielami lub właśnie graczami quidditcha, ale niewielu osiągało tak ambitne marzenia. Penny się udało, co świadczyło o jej wysokich umiejętnościach. Ale miało to też swoje blaski i cienie.
- Najważniejsze, żebyś ty sama kochała to, co robisz, a nie wątpię, że tak jest. – Ostatecznie tylko prawdziwi pasjonaci potrafili się w pełni oddać swoim młodzieńczym marzeniom.
- To miłe z twojej strony. Dziękuję za to spotkanie i za zaproszenie – rzekła; ostatecznie był to całkiem dobry początek znajomości, początkowo niefortunny, ale później przypieczętowany wspólną wyprawą do pubu i kuflem piwa. Trochę w męskim stylu, ale Charlie nie narzekała, bo alkohol pomógł jej się rozluźnić i zaczęło jej się coraz bardziej podobać, więc spędziła z Penny miły czas, rozmawiając i pijąc piwo, póki obie nie osuszyły kufli.
Wtedy mogły opuścić lokal, w którym stopniowo zaczęło przybywać pijanych gąb, i pozwoliła Penny się odprowadzić. Charlie pijana nie była, choć było jej jakoś ciepło, lekko i beztrosko; dopisywał jej dobry humor. Dopiero przy bramie Charlie pożegnała się z nią, jeszcze raz dziękując i wyrażając nadzieję, że kiedyś znowu się spotkają. Chyba polubiła tę filigranową, odważną istotkę z burzą poskręcanych loków.
| zt.
W przypadku Charlie Tiara może przez chwilę wahała się między Ravenclawem i Hufflepuffem, ostatecznie wybierając Dom Kruka. Nie ulegało wątpliwości, że Charlie nie pasowałaby do Gryffindoru. Miała dobre serce, ale nie była tak dzielna, ani nie miała skłonności do brawury i szaleństw, zdrowy rozsądek brał u niej górę, a bystry umysł ciągnął do książek i wiedzy. Nie byłaby też dobrym materiałem na Ślizgonkę, choćby przez sam fakt mieszanej krwi, nie wspominając o tym, że w ogóle nie podzielała ślizgońskiego światopoglądu i wychowano ją w poczuciu tolerancji, więc nigdy nie rozumiała tego ślizgońskiego nadęcia i poczucia wyższości. Tiara podjęła w jej przypadku najlepszą możliwą decyzję, choć pewnie w Hufflepuffie też nie czułaby się źle.
Uśmiechnęła się ciepło, także wyciągając dłoń po kufel i upijając łyk. Gorzki smak zatańczył na języku, ale przełknęła szybko; piwo pozostawiło posmak goryczki, ale nie było takie złe.
- Niektóre eliksiry smakują dużo gorzej – zaśmiała się cicho. Taka była prawda, wiele mikstur smakowało po prostu paskudnie i wcale się nie dziwiła, że uzdrowiciele często musieli je pacjentom wmuszać.
Póki co zdawało się być całkiem spokojnie, więc upiła kolejny łyk, starając się dobrze dotrzymywać towarzystwa Penny i odpowiednio wczuć się w swoje obecne położenie. Przyszłość mogła przynieść więcej takich sytuacji, kiedy będzie musiała odnaleźć się w miejscach wcześniej sobie obcych, więc im wcześniej zacznie się przygotowywać, tym lepiej. Nie mogła wiecznie tylko kryć się w alchemicznej pracowni. Nie w tych czasach.
Znów się roześmiała, słysząc jej opowieść o autografach i atakowaniu piórem.
- Podejrzewam, że ja poczułabym się tym znużona jeszcze szybciej. Nie pragnę sławy, chcę po prostu robić swoje, pomagać innym i sama też czerpać przyjemność ze swojej pasji – powiedziała. Quidditch na swój sposób też był pożyteczny, dostarczał ludziom rozrywki i odskoczni od trosk, lubili go czarodzieje z różnych warstw społecznych. To też było ważne. Nie mogło więc dziwić, że dobrzy gracze budzili emocje i zainteresowanie, mieli swoich fanów i wiele dzieciaków chciało być takimi, jak oni. Gdy chodziła do Hogwartu, wielu jej rówieśników marzyło o zostaniu aurorami, uzdrowicielami lub właśnie graczami quidditcha, ale niewielu osiągało tak ambitne marzenia. Penny się udało, co świadczyło o jej wysokich umiejętnościach. Ale miało to też swoje blaski i cienie.
- Najważniejsze, żebyś ty sama kochała to, co robisz, a nie wątpię, że tak jest. – Ostatecznie tylko prawdziwi pasjonaci potrafili się w pełni oddać swoim młodzieńczym marzeniom.
- To miłe z twojej strony. Dziękuję za to spotkanie i za zaproszenie – rzekła; ostatecznie był to całkiem dobry początek znajomości, początkowo niefortunny, ale później przypieczętowany wspólną wyprawą do pubu i kuflem piwa. Trochę w męskim stylu, ale Charlie nie narzekała, bo alkohol pomógł jej się rozluźnić i zaczęło jej się coraz bardziej podobać, więc spędziła z Penny miły czas, rozmawiając i pijąc piwo, póki obie nie osuszyły kufli.
Wtedy mogły opuścić lokal, w którym stopniowo zaczęło przybywać pijanych gąb, i pozwoliła Penny się odprowadzić. Charlie pijana nie była, choć było jej jakoś ciepło, lekko i beztrosko; dopisywał jej dobry humor. Dopiero przy bramie Charlie pożegnała się z nią, jeszcze raz dziękując i wyrażając nadzieję, że kiedyś znowu się spotkają. Chyba polubiła tę filigranową, odważną istotkę z burzą poskręcanych loków.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Była wściekła. Była styrana. Była głodna, a gdy była głodna zmieniała się w oszalałą bestię, której nic nie było w stanie zatrzymać. Nawet mogłaby przedrzeć się przez anomalie, szalejące po Londynie byle tylko ułamać kawałeczek ciasta. Żadna czarna magia, żaden czarnoksiężnik nie byłby bezpieczny, stojąc między nią a jej jedzeniem. Bo może i było to śmieszne, ale kobieta bez jedzenia potrafiła naprawdę zdziałać cuda. Lub sprowadzić apokalipsę. Wędrowała już jakiś czas po magicznym porcie z kuferkiem i kilkoma materiałowymi siatkami, wiedząc, że nie ma szans by dostać się tej nocy do Doliny Godryka - teleportacja nie działał; kominki nawalały; świstokliki za drogie. Zresztą miała serdecznie dość jakichkolwiek środków komunikacji. Oskarżenie o posiadanie nielegalnego przenośnika było kpiną! Ledwo co postawiła stopę na angielskiej ziemi i już witali ją z honorami. Najwidoczniej doczepili się do jej koloru skóry, który odstawał od reszty. Oczywiście, że tak! I była z tego powodu dumna, że przyciągała spojrzenia. Nie chodziło jej o robienie przedstawienia, ale przywykła do bycia inną od wszystkich. Już w Hogwarcie tak było i nie miało się to zmienić. Jej pacjenci w Mungu potrafili był bardzo nieuprzejmi, gdy nieco ciemniejsza dłoń dotykała ich nadgarstka. Szczególnie widząc kobietę medyka. Zawsze bawiły ją podobne komentarze i uśmiechała się wesoło, uprzejmie ignorując petenta. Musiała przyznać, że blade Angielki nie wiedziały jak łatwo było im zwojować świat, jednak konserwatyzm był w tym kraju tak mocno zakorzeniony, że nie chciano słuchać o tym, by nieco odmienni etnicznie mieli te same prawa. Jak na osobę wychowaną w dwóch różnych, silnie związanych z tradycją kulturach, Isu była niesamowicie wyzwolona. Robiła, co podpowiadało jej serce i nie uginała się przed nikim i niczym. No, chyba że przed własnym uczuciem... Płynąc od Kairu do Londynu na statku znajomego jej ojca, w połowie drogi wyrzuciła pierścionek, przeklinając swoją naiwność. Bo ile można było czekać? Musiała się też sporo nauczyć, a jej wyjazd zdał się nagle naprawdę odległy. Podróż do Egiptu zajęła jej więcej czasu niż sądziła, a powrót był jednym wielkim koszmarem. W końcu nie chcieli jej wypuścić, bo podobno zamknięto tymczasowo transport do Anglii. Była rozdarta, bo chciała wrócić do domu, ale Kair również nim był. Dwa miesiące poza wyspami nagle zmieniły się w podświadomy rok, tęsknota wzrosła do rangi nostalgii. Chusta na głowie zaczęła jej przeszkadzać, bo chciała puścić włosy wiatrowi i poczuć jak mięśnie jej wierzchowca pracowały podczas szaleńczego cwału na wzgórzach w okolicy Doliny Godryka. Nikt nie mógł jej wtedy powstrzymać, a radość rozsadzała ją od środka. W krainie przodków musiała liczyć się z uważnymi spojrzeniami przy każdym kroku - była w końcu jedną z nich, ale równocześnie nie do końca. Obowiązywały ją te same zasady, ale jednak nie takie same. Podobno była pełnoprawnym uzdrowicielem, ale jej płeć niezwykle utrudniała jej pracę. Szczególnie, że mierzyła się z samymi mężczyznami. Eksternistami pod względem tradycji i progresu? Niewątpliwie tak właśnie było. Ale nie mogła powiedzieć, że nic nie wyniosła z tych dwóch miesięcy - wbrew przeciwnie. Nauczyła się wytrwałości, silniejszej niż znała do tej pory. Wiedziała, że jeśli chciała być szanowana, musiała sama sobie to wywalczyć, bo papierek polecający ze Szpitala Świętego Munga nic nie znaczył dla magomedyków w Kairze. Rozumiała to i nie oczekiwała nadskakiwania. Trudności były wpisane w ten wyjazd od samego początku. Cieszyła się ze zdobytego tam doświadczenia, ale równocześnie cieszyła się, że wraca do domu. Miała to szczęście, że trafiła na opór pod każdą możliwą postacią - od służb patrolujących i imigracyjnych przez transport po nocleg. Nie miała nikogo znajomego w Londynie, a nie mogąc dostać się do Doliny, była zdana na noclegownie. Niestety nie zostało jej tak wiele pieniędzy - posiadała funty egipskie, ale musiała je wymienić w Banku Gringotta nim mogła coś kupić. Pora była jednak zbyt późna na takie rzeczy, wiec udała się do doków, gdzie z doświadczenia wiedziała, że znajdzie coś taniego. Na jedną noc. A może spędzi ten czas po prostu pijąc? Przydałby jej się alkohol po dwóch miesiącach trzeźwości - pod tym względem Anglia podobała jej się o wiele bardziej niż Egipt. Gdy doczłapała się w końcu do pubu koło fabryki, rozejrzała się uważnie, widząc jak wszystkie głowy zwróciły się w jej kierunku. Męskie oczywiście. Nieustraszona ruszyła jak gdyby nigdy nic w stronę baru obładowana przy tym jak cygan. - Ognistą - zażądała, szarpiąc się chwilę ze swoimi bagażami, zanim wyswobodziła ręce z rączek siatek i kuferka, by usiąść mocno na wysokim taborecie i położyć głowę na blacie. Czuła na czole jego drewno, ale dopiero wtedy zdała sobie sprawę jak bardzo styrana była. Merlinie, chroń królową, prawda?
من بره هالله هالله ، ومن جوا يعلم اللهNie ludziom osądzać czyny innych, nie im potępiać, lecz bogom.
Iseult Hariri
Zawód : uzdrowicielka na od. chorób wewnętrznych
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- | pasuje!
Dlatego teraz przypalała papierosa przy schodkach zbiegających do obskurnego pubu. Z nerwowością charakterystyczną dla przedsmaku starcia, podgryzała filtr, dosłownie w ostatnim momencie go odciągając i wypuszczając spomiędzy warg muśniętych karmazynową szminką szarawy obłok. Na sekundkę w nim utonęła, mrużąc oczy i delektując się jego nieobcą aurą. Mogłaby tak pozostać, nie ruszać się i odpłynąć – wtedy podmuch chłodnego wiatru przepędził kłębowisko dymu, odsłaniając marny widok przed jej oczami. Przechodnie spieszyli się to tu, to tam, nie zaszczycając panienki ubranej w granatową, aksamitną sukienkę ani spojrzeniem. Skoro tak, to trudno. Rzuciła komuś pod nogi dogasającego peta, zanim ogarnęła luźno związane włosy na plecy i zaczęła schodzić ku wejściu. Jej ciemne pantofelki postukiwały obcasami, których tchnienie ucichło, gdy wpędziła je w duszną atmosferę zmarniałego baru. To było oczywiste, że podobna melina nie znała nawet lepszych dni, Prudence wyobrażała sobie, iż taką dokładnie zbudowali – zczerniałą, obdartą z godności, przykrą namiastkę lokalu, który miał przecież poprawiać humor swoim gościom. Właściwie to pasowało. Rozglądając się pobieżnie zdołała znaleźć całe szeregi podobieństw między popękanymi ścianami a skrzywionymi gębami typów, którzy topili swoje porażki w różnorodności trunków. Innym razem skwitowałaby to wszystko prychnięciem, dekadencja osiadła na mieliźnie niskich oczekiwań, lecz jej koncentracja pochwyciła swój cel. Postura byłego marynarza, siwizna przeciskająca się przez manowce niezadbanej brody, uśmiech błyskający niejednym złotym wypełnieniem; ociekał pustą pewnością siebie, wypracowaną podczas życiowych manewrów. W każdym geście zaznaczał nonszalancję i gotowość do złośliwości, chociaż – jak sądziła – mocny byłby tylko w słowach.
Nawet jej nie zauważył, nie od razu. Musiała przepchnąć się przez wąskie przejścia między przewróconymi krzesłami, plecami klientów, swobodnie rozrzuconymi torbami wyniesionymi prosto z pracy. I, dopiero gdy ułożyła dłoń na wysokim blacie (zapewne efekt byłby bardziej wyrazisty, gdyby los dodał jej kilkanaście centymetrów), zobaczyła w jego twarzy cień rozpoznania. Nie spieszył się jednak, najpierw obsługując kogoś obok. Kobietę. O ciemniejszej karnacji. Z górą bagaży, która bez trudny przysypałaby drobną figurę Prudence. No proszę. Nie dane jej było jednak zastanowić się nad wyprutą z sił postacią. — Czy panieneczka czasem nie zabłądziła? Na pewno znajdą się chętni, którzy zabiorą ją do domu... — Niespodziewane przytrzymał jej nadgarstek, pochylając się ku niej z szybkością, której by się po nim nie spodziewała. Jego paskudny oddech owinął jej twarz i w pierwszym odruchu spróbowała się wyrwać; to na nic. Zacisnęła wolną dłoń w pięść, zachowując póki co resztki spokoju.
— Zostaw mnie — wydusiła, walcząc ze sobą żeby nie odwrócić wzroku.
Gość
Gość
Nadchodziła zima – wraz z zimą, ludzi napadały chęci na grzańce, trzaskanie ognia w kominku i podnoszącą na duchu muzykę, która byłaby w stanie uratować przed niebezpieczną sennością. Kajka spodziewała się, że zaproszenia na koncerty zaczną spływać wartkimi strumieniami, a roboty będzie pod same uszy. Niezmiennie chciała przecież zaimponować żonie i udowodnić, że "królowanie" z instrumentami może służyć za tak samo prawdziwą pracę, jak warzenie eliksirów. Niestety: koniec października był, w przenośni, wybitnie suchy i każdy galeon, który wpadał do kieszeni, pochodził właśnie z alchemii. Dopiero zaproszenie do doków, a konkretniej do uwielbianego przez robotników pubu, przywróciło Findlayównie jakiekolwiek nadzieje. Nie znosząc najmniejszego nawet sprzeciwu, zwołała swoich grajków (nadal wyraźnie pamiętających awanturę, przy której interweniowała sama Marcella Figg) i zaciągnęła ich do portu. Nie wydawało się to nad wyraz bezpieczne, biorąc pod uwagę trwającą burzę, ale przecież nie takie rzeczy robiło się dla pieniędzy.
Gospodarze przyjęli przemokniętych grajków nad wyraz ciepło, wspierani przez pozytywnie zadziwione twarze obecnych na miejscu gości. Występ Królowej Argyll miał być swego rodzaju niespodzianką dla stałych bywalców i losowych szczęśliwców, którzy akurat tego dnia akurat o tej porze, zagnani pewnie do środka przez pogodę, postanowiliby zawitać w progach przepełnionego historią pubu. Caileen nigdy wcześniej w nim nie była: po otrzymaniu zaproszenia wypytała kogo tylko mogła o opinie, a gdy skończyło się na tym, że miejsce było przyjazne, bezpieczne i całkiem ciekawe, pieniądze do kieszeni przestały być jedynym argumentem "za". I rzeczywiście – wnętrze emanowało aurą straconego pokolenia, powojennej depresji, niezmiennie przypominającej o niedawnych dramatach, w tej chwili jeszcze wybitnie aktualnych. Nie trzeba było długo dochodzić do wniosku, że nad wyraz radosne, folkowe piosenki byłyby tu bardzo nie na miejscu.
– Uszanowanie – zaczęła krótko gwiazda wieczoru, w typowym dla siebie ćwierćukłonie otwierając pokaz – Najpierw chcielibyśmy podziękować gospodarzom za zaproszenie. Życie grajka prostym nie jest, a piwo ostatnio podrożało: wasze zdrowie, panowie, ratujecie nas przed odwodnieniem, chociaż teraz, khm, wody mamy chyba pod dostatkiem – oznajmiła przekornie – Dziś zaczniemy dosyć dobrze znanym, irlandzkim utworem: "Rocky Road to Dublin".
Well in the merry month of May now from me home I started, left the girls of Tuam nearly broken-hearted...
Okazało się, że irlandzkie otwarcie było jak najbardziej trafione: multum robotników pochodziło właśnie z wyspy Erin i już od zapowiedzi wszyscy podnieśli z zachwytem głosy, bijąc muzykom brawa. Kaja uśmiechnęła się szeroko i choć tekst nie był znowu najradośniejszym, ów uśmiech przebił się niepowstrzymanie do jej głosu. Było to w pewnym sensie charakterystyczne dla jej artystycznej tożsamości i często przewijało się w rozmowach na ten temat. Nastrój Findlayówny miał ogromny wpływ na jej repertuar i nawet najmniej wprawieni słuchacze byli w stanie stwierdzić, gdy wymuszała sprzeczne z humorem kawałki. Całe szczęście, że takich okazji nie było zbyt wiele: od uzyskania przydomka, Królowa trzymała się o wiele lepiej i nie potrzebowała się do niczego zmuszać. A przynajmniej tak sobie samej wmawiała.
– Dziękujemy. "Rocky Road..." to zawsze taki dobry utwór – stwierdziła – Temu rytmowi po prostu nie można się oprzeć, więc w sumie gramy to zawsze pod publikę, której nie znamy – uśmiechnęła się znowu – Widzę silną Irlandię, to teraz sprawdzimy drugą stronę morza. Przed państwem utwór o bardzo sławnym czarodzieju i, tak się składa, imienniku mojej ukochanej sówki. Wróćmy na chwilę do roku 1715: "Donald MacWillavry".
Caileen podniosła ojcowskie dudy, dając sobie parę chwil na ostatnie ich sprawdzenie i szybkim skinięciem głowy przez oba ramiona pokazała towarzyszom, że zaczynają.
Donald's come up the hill hard and hungry, Donald's come down the hill wild and angry...
W tym momencie Findlayówna przeniosła się wspomnieniami aż do Hogwartu, gdzie pieśń o Donaldzie MacWillavrym rozbrzmiała pewnego dnia i była przełomowym momentem w jej życiu. To wtedy Kajka stała się naczelnym bardem szkoły i to wtedy doskonale zrozumiała, jak wielką siłę posiadała jej muzyka. Także teraz była w stanie zobaczyć w oczach pilnie słuchających jej czarodziejów tę samą iskrę nadziei i waleczności, tak samo napełniającą ją samą wolą walki o lepszy świat. Nie musiała dłużej wątpić w kształtujący się w głowie repertuar. Początkowo bała się, że słuchacze będą chcieli wyłącznie rozrywki, mającej oderwać ich wszystkich od rzeczywistości, ale teraz była już do końca przekonana, że patriotyczne nastroje mogła zostawić w spokoju.
Tupiące w rytm muzyki nogi pojawiły się dosyć wcześnie i sprawiły, że pub drżał od dźwięków trochę bardziej, niż można się było spodziewać. Oto klasa robotnicza pokazywała, jak trudno jak trudno było ją w tej chwili zastraszyć. Kajka nie miała wątpliwości co do ich szczerych zamiarów, ale nie łudziła się też, aby po wyjściu z koncertu, skonfrontowani z obecną brytyjską rzeczywistością, którzykolwiek zamierzali pozostać w prawym uniesieniu. Jej zadanie było proste: trzymać ich w tym stanie najdłużej, jak tylko się dało.
Z obowiązkowym wręcz uśmiechem przyjęła kolejne oklaski i poprawiła się na stołku, spoglądając za chwilę na jednego z grajków.
– Mickey, zagramy już teraz "Marsz"? Muszę dać gardłu odpocząć – powiedziała nieco zawstydzona i zadziwiona zarazem: mało ostatnimi czasy ćwiczyła swój wokal, zupełnie nie doceniając efektu, jaki na umiejętności miewała długa przerwa. Mickey prychnął krótko, wyraźnie tym rozbawiony i pokiwał ochoczo głową, przesuwając się ze swoim krzesłem trochę do przodu.
– Drodzy państwo! – Królowa zwróciła raz jeszcze uwagę słuchaczy – Ten walczący o miejsce na pierwszym planie jegomość to absolutny geniusz fletu i mój dobry przyjaciel: Mickey O'Sullivan. Chcielibyśmy teraz zagrać utwór, który Mickey napisał dla naszej grupy jeszcze w czasach szkolnych. Przed wami "Marsz O'Sullivana".
Uderzenia w bęben, rozpoczynające kolejny kawałek, tym bardziej dołożyły do bardzo militarnego nastroju, którego trzymała się w tym występie Królowa. W pewnym sensie było to też wypuszczenie na zewnątrz jej własnej frustracji i samodzielna motywacja do działania. Minęło już bardzo dużo czasu, odkąd obiecała samej sobie, że będzie czyniła dobro, a jednak nadal nie była w stanie znaleźć ani konkretnego celu, mającego jej w tym pomóc, ani właściwego sposobu, żeby do danego celu dotrzeć. Powoli nudził jej się ten status quo, powoli coraz bardziej się z jego powodu denerwowała i każdy dźwięk, który produkowała wtedy swoimi dudami, wyraźnie akcentował ten stan rzeczy. Tak jak normalnie ów instrument brzmiał tu nadzwyczaj radośnie, tak tym razem wręcz wołał do walki, wzywał do jakiegoś niewyjaśnionego powstania. Przeciwnika nie trzeba było szukać daleko, ale nikt nie byłby w stanie otwarcie wyzwać go na pojedynek: a już na pewno nie Kajka, o wiele od niego słabsza i o wiele mniej zdecydowana. Co też zresztą, z drugiej strony, nie przeszkodziło jej wcale w zagraniu następnej, nieco już bardziej dosadnej piosenki.
– Nie ma chyba co ukrywać, że wojownicze nastroje całkiem dobrze się tutaj trzymają – stwierdziła – Nie będziemy więc na ten moment siłą wyskakiwać z tego nastroju. Przeniesiemy się za to do końcówki osiemnastego wieku, do bardzo problematycznego okresu w brytyjskiej historii, gdy bracia Irlandczycy walczyli o niepodległość. Ten niepodległościowy utwór chciałabym jednak zadedykować nam wszystkim, nie tylko Irlandczykom – zakończyła pewnie, nie widząc potrzeby dla dalszych tłumaczeń.
And come tell me Sean O'Farrell, tell me why you hurry so?
Hush a bhuachaill, hush and listen, and his cheeks were all aglow,
I bear orders from the warlock, get you ready quick and soon,
for the wands must be together at the rising of the moon...
Trudno opisać uniesienie, które owładnęło całym pubem. Chyba nawet gospodarze nie spodziewali się, że Królowa Argyll byłaby w stanie wprowadzić aż tak pasującą do ich lokalu atmosferę: z pewnością słyszeli o jej umiarkowanym umiłowaniu historii, ale ich oczarowane miny zdradzały, że Findlayówna przerosła ich najśmielsze oczekiwania. Kaja nie widziała wokół siebie żadnych zasłuchanych twarzy, zbyt skupiona na tekście, który przemawiał głównie do niej. Musiała coś wreszcie zrobić – w jakiś sposób dołożyć swoją różdżkę do rebelii o wschodzie księżyca.
Muzykanci kontynuowali z marszami, starymi przyśpiewkami i patriotycznymi balladami, wreszcie zasługując sobie chyba nawet na status stałych gości w tym rejonie. Wszyscy wyszli tego wieczora z szerokimi uśmiechami na twarzach, z Kajką zresztą na czele, odważnie stawiając czoła pogodzie. Królowa niosła samą siebie na skrzydłach patriotycznej motywacji i była całkowicie pewna, że już następnego dnia będzie biegała po mieście w poszukiwaniu sposobu na spełnienie swojej życiowej ambicji.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Od niemal miesiąca nieustannie szalała burza. Zawsze je uwielbiała - nie przepadała za latem, zbyt upalnym i parnym, kochała jednak chwile, gdy niebo ciemniało nagle i gwałtownie, a ziemia drżała od grzmotów - nigdy się ich nie bała. Zafascynowana wyglądała przed okiennice, obserwując roziskrzone niebo. Ta burza była inna - potężniejsza, niebezpieczna, agresywna. Z pewnością nienaturalna. Wiedzieli już, że źródło tej mocy tkwi w anomalii, której ognisko mieli osłonić przed Zakonem Feniksa - ale zawiedli. Zawiedli po stokroć, nie zdołali utkać wystarczająco silnej bariery, a Czarny Pan był wściekły - i nie mogli dać mu kolejnego powodu do gniewu.
Z listopadowego nieba lało się jak z cebra, gdy zmaterializowała się na dachu trzypiętrowej kamienicy, blisko pubu przy fabryce, w której ponoć miały miejsce spotkania zwolenników Harolda Longbottoma; taką informację zdołali przechwycić Rycerze Walpurgii. Wysoką sylwetkę kobiety otulała ciepła, podszyta futrem peleryna, chroniona przed przemoknięciem czarami; spojrzała w bok, gdzie zmaterializowała się sylwetka lorda Rowle.
- Chyba już rozpoczęli spotkanie - stwierdziła cicho, spoglądając w okna pubu, rozjaśnionych od ciepłego blasku świec. Pod maską usta wykrzywiły się w niezadowolonym wyrazie. Wedle pogłosek właśnie tam kształtowało się dziś podziemie, a jego plany omawiali głupcu buntujący się przeciwko władzy Malfoya. Rookwood skupiła myśli na próbie przekształcenia własnej twarzy i sylwetki: w obcą, niekonkretną fizys, na odjęciu sobie kilku centymetrów i kilogramów; zamierzała wtargnąć do środka jako obca, wtedy jednak coś dziwnego zwróciło jej uwagę.
- Spójrz tam - wyrzekła, wskazując lewą ręką w kierunku zaułku na prawo od baru; tylnym wyjściem opuściła pub grupa czarodziejów, a każdy z nich nerwowo rozglądał się na boki. Kilku niosło pękate pakunki, prędko podążając w stronę dzielnicy portowej.
Dokąd szli? Co ze sobą nieśli? Dlaczego opuścili spotkanie w pubie? Wiele pytań nasuwało się Sigrun na myśl. Oczywiście, mogli wślizgnąć się do środka, udając sprzymierzeńców, podsłuchać plany, aby później widowiskowo je pokrzyżować - wtedy jednak nie dowiedzą się co było zawartością tajemniczych pakunków; mężczyźni, którzy opuścili lokal, zdawali się poddenerwowani i przejęci, zaniepokojeni tym, że ktoś może ich dostrzec.
- Powinniśmy pójść za nimi - zaproponowała, spoglądając na Magnusa; musieli zdecydować szybko, nim znikną im z oczu i stracą tę szansę.
rzucam na przemianę, celuję w przedział: 60-51, bonus +14
- ekwipunek:
- Mam przy sobie: różdżka, fluoryt, zaczarowana torba, a w niej: miotła, eliksiry: - Auxilik (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 21)
- Eliksir niezłomności (stat. 32) x1
- Maść z wodnej gwiazdy (stat. 32) x1
- Kameleon (stat. 32) x1
- mikstura buchorożca (1 porcja, stat. 40, moc +5)
- eliksir Garota (1 porcja, stat. 40, moc +5)
- - antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 40, moc +20)
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Przestał wierzyć w swoją nieśmiertelność. Poddawał ją wątpliwościom od dawna, a trupy, które zaścieliły równinę Salisbury w dzień szczytu były równie otrzeźwiające, jak wymierzony siarczyście policzek. Musiał się obudzić. Kiedy uczęszczał do szkoły, bardzo lubił grać w ruletkę - prowodyrami zabawy byli naturalnie rosyjscy kadeci, nauczeni widokiem swoich ojców i dziadów - zabierali po prostu różdżkę jakiemuś pierwszoklasiście i siadali dookoła stołu, kręcąc nią, czekając na kogo wypadnie (...na tego bęc?), w kogo wystrzeli niekontrolowany odrzut zbłąkanej mocy. Dość już wytarte wspomnienie mimo wszystko wywoływało ukradkowy, głupkowaty uśmieszek, chełpliwy z brawurowego wybryku. Kiedyś, perspektywa Magnusa zmieniła się diametralnie i wywlekając kliszę z młodzieńczych lat, Rowle czuł wyłącznie zażenowanie. Żył za pożyczone, ledwie liznął potęgi, której świadomość istnienia nakręcała go na wzięcie pewnych poprawek. Praca nad sobą w listku gorzkich pigułek: pierwszy taki szok do przyjemnych nie należał i zalał Magnusa nawracającą falą paniki. Najtrudniejsze było przełknięcie lekarstwa, ale nie mógł jak dziecko wiecznie kryć go pod językiem. Dopiero kiedy zmierzył się z trudnością, okazało się, że przewyższa ją o dwie głowy.
Wyolbrzymione strachy popchnęły go do powzięcia nowych metod i znalezienia wyjścia innego, niż wykopania drzwi i wkroczenia prosto w pożogę wojny, już trawiącej pierwsze ofiary. Może i stracił na impecie, ale rozwaga procentowała, na równi z tresowaną cierpliwością. Proste wpierdolenie dywersantom przerwałoby ciąg stosunkowej trzeźwości, więc Rowle trzymał nerwy na wodzy, karmiąc się świadomością, że tak się po prostu stanie. Prędzej czy później wypieprzą ich co do reszty, nie ściągając przy tym płaszcza, za to zrzucając skórzane rękawiczki. Odpowiedzialności też już nie unikał - ubrudzenie rąk dobrze o nim świadczyło, zresztą uwielbiał wykłady, które mógł przeprowadzać posiłkując się wybranymi przez siebie materiałami. Kontakt miał znaczenie, a ludzka skóra znakomicie przewodziła bodźce.
Wyłonił się z oparów czarnej mgły i natychmiast osłonił twarz przed zacinającym deszczem. Woda dosłownie siekała, a wiatr wiał nieprzyjemnie, wydymając poły jego ciemnej peleryny, Rowle skrzywił się, otulając się ciaśniej płaszczem, wyjątkowo pozbawiony charakterystyczny rodowych ozdób. Psia pogoda, zdecydowanie wolał ziąb Skandynawii i temperatury znacząco poniżej zera, aniżeli angielską ponurą aurę, mleczną, tonącą w desczy, mgle i obrzydliwej wilgoci.
-Dajmy im chwilę - mruknął, przenosząc wzrok od oświetlonych okien przydrożnego pubu na partnerującą mu Sigrun. Której postać nagle zaczęła falować, rozmywać się, by finalnie kompletnie zatracić podobieństwo z kobietą, jaką znał. Magnus również przedsięwziął odpowiednie środki ostrożności, choć pozbawiony umiejętności metamorfomagii, musiał zdać się na tradycyjne metody. Wybór padł na Jacquesa, jego karcianego partnera. Okraść go z tożsamości nie było trudno, pijany Francuz nawet nie zorientował się, że pewnej nocy wrócił do domu bez płaszcza. Z tweedowego materiału pobrał kilka włosów i już przy Rookwood doprawił eliksir wielosokowy integralnym składnikiem. Wywar przybrał ładną, bladoniebieską barwę i nieco się spienił, a Magnus bez ceregieli przechylił fiolkę i wypił do dna. Bolało - uczucie rozciągania i kurczenia się mięśni i kości nigdy nie należało do jego ulubionych - acz moment fizycznego dyskomfortu zaowocował znaczącą zmianą. Dziesięć centymetrów mniej wzrostu, szersze ramiona, nieco wystający brzuch, sylwetką wpisywał się w profil przeciętnego mężczyzny, raczej zadbanego misia aniżeli osiłka. Jasne włosy zawijały się kędziorami nad uszami, a głęboko osadzone niebieskie oczy biły przyjaznym blaskiem, ot, sympatyczne, niewyróżniające się męskie oblicze. Instynktownie przejechał dłonią po podbródku, lecz zamiast gęstej brody pod palcami wyczuł jedynie rzadki puszek i śmieszny dołeczek.
-I jak? - ironicznie spytał Sigrun, poruszając brwiami, jakby chciał sprawdzić, czy panuje nad wszystkimi funkcjami nowego ciała. Kiedy ta się odezwała, wskazując na coś dłonią, Magnus niemal automatycznie podążył za nią wzrokiem. Skrzypnięcie, głuche kroki, rozchlapywane błoto, kolejne tąpnięcie zatrzaskiwanych drzwi. Widział niewyraźne sylwetki, pakunki ukryte pod pelerynami - czyżby kurierzy?
-Poczekaj - zatrzymał ją - rozsądnie byłoby się wzmocnić - zauważył, zwinnie schodząc w dół po drabince przeciwpożarowej. Wciąż mieli dostawców w zasięgu wzroku, a jednocześnie byli od nich na tyle daleko, by próba rzucenia czaru przeszła bez podejrzeń, a nawet niezauważona.
|wypijam eliksir wielosokowy (od Quentina)
Wyolbrzymione strachy popchnęły go do powzięcia nowych metod i znalezienia wyjścia innego, niż wykopania drzwi i wkroczenia prosto w pożogę wojny, już trawiącej pierwsze ofiary. Może i stracił na impecie, ale rozwaga procentowała, na równi z tresowaną cierpliwością. Proste wpierdolenie dywersantom przerwałoby ciąg stosunkowej trzeźwości, więc Rowle trzymał nerwy na wodzy, karmiąc się świadomością, że tak się po prostu stanie. Prędzej czy później wypieprzą ich co do reszty, nie ściągając przy tym płaszcza, za to zrzucając skórzane rękawiczki. Odpowiedzialności też już nie unikał - ubrudzenie rąk dobrze o nim świadczyło, zresztą uwielbiał wykłady, które mógł przeprowadzać posiłkując się wybranymi przez siebie materiałami. Kontakt miał znaczenie, a ludzka skóra znakomicie przewodziła bodźce.
Wyłonił się z oparów czarnej mgły i natychmiast osłonił twarz przed zacinającym deszczem. Woda dosłownie siekała, a wiatr wiał nieprzyjemnie, wydymając poły jego ciemnej peleryny, Rowle skrzywił się, otulając się ciaśniej płaszczem, wyjątkowo pozbawiony charakterystyczny rodowych ozdób. Psia pogoda, zdecydowanie wolał ziąb Skandynawii i temperatury znacząco poniżej zera, aniżeli angielską ponurą aurę, mleczną, tonącą w desczy, mgle i obrzydliwej wilgoci.
-Dajmy im chwilę - mruknął, przenosząc wzrok od oświetlonych okien przydrożnego pubu na partnerującą mu Sigrun. Której postać nagle zaczęła falować, rozmywać się, by finalnie kompletnie zatracić podobieństwo z kobietą, jaką znał. Magnus również przedsięwziął odpowiednie środki ostrożności, choć pozbawiony umiejętności metamorfomagii, musiał zdać się na tradycyjne metody. Wybór padł na Jacquesa, jego karcianego partnera. Okraść go z tożsamości nie było trudno, pijany Francuz nawet nie zorientował się, że pewnej nocy wrócił do domu bez płaszcza. Z tweedowego materiału pobrał kilka włosów i już przy Rookwood doprawił eliksir wielosokowy integralnym składnikiem. Wywar przybrał ładną, bladoniebieską barwę i nieco się spienił, a Magnus bez ceregieli przechylił fiolkę i wypił do dna. Bolało - uczucie rozciągania i kurczenia się mięśni i kości nigdy nie należało do jego ulubionych - acz moment fizycznego dyskomfortu zaowocował znaczącą zmianą. Dziesięć centymetrów mniej wzrostu, szersze ramiona, nieco wystający brzuch, sylwetką wpisywał się w profil przeciętnego mężczyzny, raczej zadbanego misia aniżeli osiłka. Jasne włosy zawijały się kędziorami nad uszami, a głęboko osadzone niebieskie oczy biły przyjaznym blaskiem, ot, sympatyczne, niewyróżniające się męskie oblicze. Instynktownie przejechał dłonią po podbródku, lecz zamiast gęstej brody pod palcami wyczuł jedynie rzadki puszek i śmieszny dołeczek.
-I jak? - ironicznie spytał Sigrun, poruszając brwiami, jakby chciał sprawdzić, czy panuje nad wszystkimi funkcjami nowego ciała. Kiedy ta się odezwała, wskazując na coś dłonią, Magnus niemal automatycznie podążył za nią wzrokiem. Skrzypnięcie, głuche kroki, rozchlapywane błoto, kolejne tąpnięcie zatrzaskiwanych drzwi. Widział niewyraźne sylwetki, pakunki ukryte pod pelerynami - czyżby kurierzy?
-Poczekaj - zatrzymał ją - rozsądnie byłoby się wzmocnić - zauważył, zwinnie schodząc w dół po drabince przeciwpożarowej. Wciąż mieli dostawców w zasięgu wzroku, a jednocześnie byli od nich na tyle daleko, by próba rzucenia czaru przeszła bez podejrzeń, a nawet niezauważona.
|wypijam eliksir wielosokowy (od Quentina)
- wyposażenie:
- oprócz tego mam ze sobą
- Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 21) [Od Valerija]
- Eliksir garota (1 porcje, stat. 21) [Od Valerija]
- Eliksir ochrony (1 porcje, stat. 21) [Od Valerija]
- Eliksir odtworzenia (1 porcja. stat 32) [Od Valerija]
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 32) [od Valerija]
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32) [od Valerija]
- Wężowe usta (1 porcja, stat. 21) [od Valerija]
- Smocza Łza (1 porcje, stat. 32) [od Valerija]
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmrużyła oczy na kilka chwil, siłą woli zmuszając ciało do przekształcenia się; przyszło jej to dziś z łatwością, choć ingerencje w kształt sylwetki były trudniejsze - najmocniej musiała się jednak wysilić, aby zmienić własne struny głosowe, a koloru tęczówek nie zdołała przemienić jeszcze nigdy, zawsze pozostawały brązowe i ciemne - sylwetka kobiety zaczęła się zmieniać. Ubyło jej kilka centymetrów, a także kilogramów. Włosy pod kapturem przybrały ciemnobrązową barwę, a twarz pod maską łagodniejszego wyrazu. Nie wyglądała już jak Sigrun Rookwood, a obca kobieta, którą można było minąć na ulicy i nie zwrócić najmniejszej uwagi. Nie spodziewała się, że lord Rowle zdecyduje się na podobny krok, w pierwszej chwili nie wiedziała czym jest zawartość wyciągniętej przez niego fiolki. - Czy to...? - marynowana narośl ze szczuroszczeta? Felix Felicis? przychodziło jej do głowy; odpowiedzią była jednak zmieniająca kształt sylwetka. Właściwie dziwnie było przyglądać się temu z boku. - Jak to smakuje? Słyszałam, że eliksir wielosokowy przybiera smak i zapach w zależności od osobowości właściciela włosa - spytała z ciekawością, lecz gdy Magnus ostatecznie przybrał kształt zadbanego, sympatycznego misia... - Nie powiem, że nie przelękłabym się w zaułku Nokturnu - odpowiedziała ironicznie. - Smakowało czekoladą, czy lukrem?
Nigdy nie piła eliksiru wielosokowego. Jako metamorfomag nigdy go nie potrzebowała, nierzadko jednak dla potrzeb śledztwa inni Brygadziści korzystali z tego daru alchemii, zawsze powtarzając, że przemiany są cholernie nieprzyjemne. Odsunęła od siebie jednak rozważania o eliksirze, skupiając uwagę na obserwacji mężczyzn, wojskowym marszem podążającym w stronę doków.
- Co mają w tych paczkach? - zastanowiła się cicho, po chwili ruszając za Rowlem, by zejść na ulicę. Skinęła wówczas głową, zgadzając się z propozycją Magnusa; nie wiedzieli z jak wieloma może przyjść im się zetrzeć, jeśli pójdą za nimi, ich była dwójka. - Magicus Extremos - wyszeptała ostrożnie inkantację, wykonując w powietrzu odpowiedni gest, częściowo skrywając się za sylwetką Magnusa - teraz byli niemal sobie równi wzrostem. - Spróbuj także.
W oknach pubu wciąż paliło się światło. Spotkanie najpewniej już się rozpoczęło, lecz sprawa pakunków nie dawała jej spokoju; czy po wtargnięciu do środka przybytku nie usłyszą wyłącznie rozmów i planów - które tak, czy owak zostaną przez nich udaremnione - i nic ponad to? A może już się zakończyło, a w ładunkach znalazło się coś, co miało pomóc im w akcji dywersyjnej?
- Chodźmy, zanim znikną - powiedziała, spoglądając jeszcze raz w stronę przybytku; po chwili ruszyła w stronę, w którą podążali czarodzieje z paczkami, starając się pozostać przy tym przez nich nie zauważoną. Różdżkę trzymała w pogotowiu.
Nigdy nie piła eliksiru wielosokowego. Jako metamorfomag nigdy go nie potrzebowała, nierzadko jednak dla potrzeb śledztwa inni Brygadziści korzystali z tego daru alchemii, zawsze powtarzając, że przemiany są cholernie nieprzyjemne. Odsunęła od siebie jednak rozważania o eliksirze, skupiając uwagę na obserwacji mężczyzn, wojskowym marszem podążającym w stronę doków.
- Co mają w tych paczkach? - zastanowiła się cicho, po chwili ruszając za Rowlem, by zejść na ulicę. Skinęła wówczas głową, zgadzając się z propozycją Magnusa; nie wiedzieli z jak wieloma może przyjść im się zetrzeć, jeśli pójdą za nimi, ich była dwójka. - Magicus Extremos - wyszeptała ostrożnie inkantację, wykonując w powietrzu odpowiedni gest, częściowo skrywając się za sylwetką Magnusa - teraz byli niemal sobie równi wzrostem. - Spróbuj także.
W oknach pubu wciąż paliło się światło. Spotkanie najpewniej już się rozpoczęło, lecz sprawa pakunków nie dawała jej spokoju; czy po wtargnięciu do środka przybytku nie usłyszą wyłącznie rozmów i planów - które tak, czy owak zostaną przez nich udaremnione - i nic ponad to? A może już się zakończyło, a w ładunkach znalazło się coś, co miało pomóc im w akcji dywersyjnej?
- Chodźmy, zanim znikną - powiedziała, spoglądając jeszcze raz w stronę przybytku; po chwili ruszyła w stronę, w którą podążali czarodzieje z paczkami, starając się pozostać przy tym przez nich nie zauważoną. Różdżkę trzymała w pogotowiu.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Dziś pasowali do siebie. Mogliby stworzyć świetny taneczny duet, idealnie uśredniony na kursie dla początkujących. Magnus miał niezłą pamięć do twarzy, a te, które przywdziali, posiadały tendencję do rozmywania się. Żadnych znaków szczególnych, jeśli pominąć szeroki męski uśmiech i konstelację kilku pieprzyków na lewej dłoni kobiety. Coś mieszczącego się pomiędzy całkowitą niewinnością a knuciem niecnych planów; w dokach ich obecność mógłby wytłumaczyć, ale już na Nokturnie otarliby się o ryzyko rozjuszenia miejscowych. Tutaj łatwe kąski, tam - zwierzyna łowna. Pozory jednak bywają mylące i z tego korzystali. Cudza maniera i własna rzutkość, umiejętności, bezlitosność, robili z tego dobry użytek.
Nie odpowiedział na pytanie Sigrun - musiała zorientować się w trakcie jego przemiany. Pierwsze zażycie eliksiru wielosokowego kontrolował w lustrze, ogromnie ciekaw zachodzących procesów, niemal bulgoczącej skóry, zaciskających się nerwów. Teraz po prostu zamknął oczy, tak łatwiej było mu skupić się na doznaniach innych od bólu, od jakiego starał się izolować, choćby mentalnie.
-To prawda - odparł, wzruszając już nie swoimi ramionami i z przyjemnością konstatując, że czuje się jak w nowym, uszytym na miarę płaszczu - chyba… podkładka do piwa tak by mogła smakować. Podkładka i makaroniki - stwierdził, nieco skonsternowany owym połączeniem. Nie wywołującym wprawdzie przykrości, smakowało znośnie, ale i podkreślało dziwne wibracje bijące od prawdziwego Jacquesa. Wydawał się przyzwoitym typem, zainteresowanym tylko kartami, kobietami i końmi - zasada 3 K, o której ciągle pieprzył - ale ta podkładka…
-Na Nokturnie wypada bać się nawet dzieci - skomentował cierpko, wyciągając z kieszeni pomiętą paczkę papierosów. Z średniej półki, połowę wyrzucił do kosza. aby w wypadku przedstawienia zagrać tego, który dzieli się niechętnie, tylko wywołany do tablicy, bo zawsze ma mało - zwłaszcza teraz - dodał, przypalając papierosa końcem różdżki i walcząc, by nie zakrztusić się plugawym dymem.
Retoryczne pytanie pozostawił same sobie, aby wybrzmiało dosadniej, także za niego. Pakunki mogły skrywać broń, dostawę eliksirów lub ingrediencji, prowiant - w najgorszym wypadku mogły zaś okazać się puste, ot, tradycyjna próba wyrolowania szpiclów. Ale ludzie Longbottoma przecież o nich nie wiedzieli. Skinął Sigrun głową, gdy tylko poczuł zastrzyk energii, wlała swoją moc prosto w jego krwiobieg, dzięki czemu wyraźnie się wzmocnił. Nie chciał pozostawać jej dłużny, więc wycelował w nią różdżką i szepnął stanowczo:
-Magicus Extremos - starając się zrównoważyć i kontrolować magię, uderzającą strumieniem w kobietę - zdejmij maskę. Jesteś kimś innym, a nie chcemy ich spłoszyć, Gladys - wymyślił jej imię, żwawym krokiem przemierzając portowa uliczkę. Nerwowo zerknął przez ramię - jego bohater raczej nie należał do odważnych.
Nie odpowiedział na pytanie Sigrun - musiała zorientować się w trakcie jego przemiany. Pierwsze zażycie eliksiru wielosokowego kontrolował w lustrze, ogromnie ciekaw zachodzących procesów, niemal bulgoczącej skóry, zaciskających się nerwów. Teraz po prostu zamknął oczy, tak łatwiej było mu skupić się na doznaniach innych od bólu, od jakiego starał się izolować, choćby mentalnie.
-To prawda - odparł, wzruszając już nie swoimi ramionami i z przyjemnością konstatując, że czuje się jak w nowym, uszytym na miarę płaszczu - chyba… podkładka do piwa tak by mogła smakować. Podkładka i makaroniki - stwierdził, nieco skonsternowany owym połączeniem. Nie wywołującym wprawdzie przykrości, smakowało znośnie, ale i podkreślało dziwne wibracje bijące od prawdziwego Jacquesa. Wydawał się przyzwoitym typem, zainteresowanym tylko kartami, kobietami i końmi - zasada 3 K, o której ciągle pieprzył - ale ta podkładka…
-Na Nokturnie wypada bać się nawet dzieci - skomentował cierpko, wyciągając z kieszeni pomiętą paczkę papierosów. Z średniej półki, połowę wyrzucił do kosza. aby w wypadku przedstawienia zagrać tego, który dzieli się niechętnie, tylko wywołany do tablicy, bo zawsze ma mało - zwłaszcza teraz - dodał, przypalając papierosa końcem różdżki i walcząc, by nie zakrztusić się plugawym dymem.
Retoryczne pytanie pozostawił same sobie, aby wybrzmiało dosadniej, także za niego. Pakunki mogły skrywać broń, dostawę eliksirów lub ingrediencji, prowiant - w najgorszym wypadku mogły zaś okazać się puste, ot, tradycyjna próba wyrolowania szpiclów. Ale ludzie Longbottoma przecież o nich nie wiedzieli. Skinął Sigrun głową, gdy tylko poczuł zastrzyk energii, wlała swoją moc prosto w jego krwiobieg, dzięki czemu wyraźnie się wzmocnił. Nie chciał pozostawać jej dłużny, więc wycelował w nią różdżką i szepnął stanowczo:
-Magicus Extremos - starając się zrównoważyć i kontrolować magię, uderzającą strumieniem w kobietę - zdejmij maskę. Jesteś kimś innym, a nie chcemy ich spłoszyć, Gladys - wymyślił jej imię, żwawym krokiem przemierzając portowa uliczkę. Nerwowo zerknął przez ramię - jego bohater raczej nie należał do odważnych.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Samo pierwsze spotkanie, jak i spontaniczne pojedynkowe wyzwanie było kwestią zupełnego przypadku i choć szatyn nie do końca brał na poważnie ów walkę, to liczył że uda mu się poznać mężczyznę z nieco innej strony. Informacja na temat miejsca pracy, o które ubiegał się od razu wzbudziło ciekawość szatyna – oni potrzebowali ludzi zapewniających im szybki dostęp do cennych, a przede wszystkim zgodnych z prawdą informacji. Był przekonany, że wiele szczurów błąkało się pragnąc zarejestrować różdżkę na fałszywe dane tudzież używając perswazji przekonać do własnych kłamstw. Z tego powodu niezbędny był tam chłodny umysł, który bez większych hamulców szepnie im słówko w przypadku jakiegokolwiek incydentu. Dodatkowo istniało niemałe prawdopodobieństwo, iż jakiś zdrajca działał pod przykrywką i na każdym kroku ułatwiał urzędowe procedury buntownikom lub tym o brudnej krwi. Warto było mieć oczy dookoła głowy i szczerze liczył – a właściwie nie wyobrażał sobie odmowy – iż Dudley właśnie to dla nich uczyni.
Musieli działać prężniej, konsekwentniej i z większym zaangażowaniem, jeśli chcieli wyplewić owe chwasty na dobre.
Opierając się o brudną ścianę budynku zerknął w obie strony w poszukiwaniu mężczyzny, lecz póki co nikt nie pojawiał się na horyzoncie. Zdawał sobie sprawę, że był przed czasem – co miał w zwyczaju – dlatego odpalił Stibbonsa i zaciągnął się swym ulubionym, nikotynowym dymem. Niezmiennie towarzysząca piersiówka, także poszła w ruch i już zaraz mógł poczuć przyjemne pieczenie w gardle. Miał nadzieję, że Dudley nie stchórzył i jednak zamierzał spotkać się z nim twarzą w twarz, albowiem szatyn nie miał zbyt wielkiej ochoty bawić się w poszukiwania tudzież prowokacje z udziałem Frances. Dziewczyna nie miała pojęcia o kilku sprawach i póki co wolał, aby tak pozostało.
-Proszę, proszę. Już myślałem, że narobiłeś w portki po tym jak dowiedziałem się o kilku pikantnych szczegółach.- uśmiechnął się kpiąco na widok zbliżającego Sheridana. Rzecz jasna blefował wciąż udając zatroskanego brata, ale jeszcze nie musiał o tym wiedzieć. -Gotowy na mały sparing?- spytał ponownie upijając z piersiówki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Był zdolny, nie pracował już przy śmieciach i brudzie, no i prezentował się chyba też nie najgorzej. Włosy zaczesał do tyłu, choć pojedynczy kosmyk i tak opadał mu na czoło: nigdy nie potrafił sobie z nim poradzić. Odziany w może nie najdroższą, ale czystą, odrobinę sportową szatę, szedł z szpadą przy pasie i różdżką w kieszeni, gotów dobyć jednego i drugiego w każdej chwili.
Nie do końca był zadowolony z miejsca spotkania. Doki były… nieeleganckie. I niebezpieczne. Śmierdziały i kojarzyły się Sheridanowi z biedą, dlatego zdecydowanie nie podobało mu się, że to w tej okolicy mieszka cudowna panna Burroughs. Liczył, że Frances wyprowadzi się z niej jak najprędzej, chociaż rozumiał też, że rodzine koligacje czasem ciężko porzucić. Szczególnie w tak młodym wieku.
Mimo wszystko jednak musiał się zgodzić co do tego, że przy fabryce nikt nie powinien im przeszkadzać. Dudley nie był jednak pewny o jaki sparing chodziło Drew. Na spady? Czy jednak na różdżki? Sheridanowi właściwie było to dość obojętne i był gotowy na obydwie opcje. Właściwie czuł się na wszystko gotowy. Mógł opowiadać o swojej pracy, tłumaczyć Drew zasady pojedynków, czy nawet uczyć walki szablą. O polityce też mógł rozmawiać!
Dlatego podszedł do brata swojej ukochanej z głową podniesioną do góry i tylko z lekkim zdenerwowaniem. W końcu tym razem był przygotowany.
A potem Drew wypowiedział TE słowa. I Sheridan spłonął czerwonym rumieńcem.
– Ooo...eee… dzień dobry – wydukał, nerwowo przeczesując dłonią włosy. Próbował sprawić nonszalanckie wrażenie, ale chyba nie wyszło mu to najlepiej. – Eee… ja nie wiem, bo panna Frances mówiła, ale zapewniam, że spotykamy się tylko w miejscach publicznych! – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Ta kolacja to tylko raz! – dodał natychmiast. Bo przecież mówił prawdę! Spotykał się z blondynką głównie w londyńskich parkach, ciesząc się z dobrej pogody. Nie miał nic na sumieniu. Nic a nic!
Energicznie pokiwał głową na pytanie mężczyzny.
– A to na szable? Czy różdżki? – zapytał, wyciągając z kieszeni magiczne drewienko. Jednocześnie spoglądał na Drew, próbując się zorientować, czy ten ma gdzieś przy sobie szable, ale chyba nie potrafił jej znaleźć. Może Burroughs ją zmniejszył i schował? Był wszak szanownym czarodziejem. To w żadnym razie nie zdziwiłoby chłopaka!
Nie do końca był zadowolony z miejsca spotkania. Doki były… nieeleganckie. I niebezpieczne. Śmierdziały i kojarzyły się Sheridanowi z biedą, dlatego zdecydowanie nie podobało mu się, że to w tej okolicy mieszka cudowna panna Burroughs. Liczył, że Frances wyprowadzi się z niej jak najprędzej, chociaż rozumiał też, że rodzine koligacje czasem ciężko porzucić. Szczególnie w tak młodym wieku.
Mimo wszystko jednak musiał się zgodzić co do tego, że przy fabryce nikt nie powinien im przeszkadzać. Dudley nie był jednak pewny o jaki sparing chodziło Drew. Na spady? Czy jednak na różdżki? Sheridanowi właściwie było to dość obojętne i był gotowy na obydwie opcje. Właściwie czuł się na wszystko gotowy. Mógł opowiadać o swojej pracy, tłumaczyć Drew zasady pojedynków, czy nawet uczyć walki szablą. O polityce też mógł rozmawiać!
Dlatego podszedł do brata swojej ukochanej z głową podniesioną do góry i tylko z lekkim zdenerwowaniem. W końcu tym razem był przygotowany.
A potem Drew wypowiedział TE słowa. I Sheridan spłonął czerwonym rumieńcem.
– Ooo...eee… dzień dobry – wydukał, nerwowo przeczesując dłonią włosy. Próbował sprawić nonszalanckie wrażenie, ale chyba nie wyszło mu to najlepiej. – Eee… ja nie wiem, bo panna Frances mówiła, ale zapewniam, że spotykamy się tylko w miejscach publicznych! – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Ta kolacja to tylko raz! – dodał natychmiast. Bo przecież mówił prawdę! Spotykał się z blondynką głównie w londyńskich parkach, ciesząc się z dobrej pogody. Nie miał nic na sumieniu. Nic a nic!
Energicznie pokiwał głową na pytanie mężczyzny.
– A to na szable? Czy różdżki? – zapytał, wyciągając z kieszeni magiczne drewienko. Jednocześnie spoglądał na Drew, próbując się zorientować, czy ten ma gdzieś przy sobie szable, ale chyba nie potrafił jej znaleźć. Może Burroughs ją zmniejszył i schował? Był wszak szanownym czarodziejem. To w żadnym razie nie zdziwiłoby chłopaka!
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pub przy fabryce
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki